Księżniczka Diuny - Brian Herbert, Kevin J. Anderson - ebook

Księżniczka Diuny ebook

Brian Herbert, Kevin J. Anderson

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dwa lata przed wydarzeniami opisanymi w Diunie: oto historia dwóch najważniejszych kobiet w życiu Paula Muad’Diba – jego żony księżniczki Irulany oraz Fremenki Chani, jego prawdziwej miłości.

Księżniczka Irulana, gotowa do zamążpójścia, stała się dla ojca, Imperatora Szaddama IV, cenną kartą przetargową. Mądra młoda kobieta dostrzega machinacje na szczytach władzy i walkę o wpływy. Gdy w imperialnym wojsku wybucha rebelia, zyskuje szansę odegrania niezależnej roli i jest zdeterminowana, by w wielkiej politycznej grze nie być tylko pionkiem.

Tymczasem na Arrakis Fremenka Chani towarzyszy ojcu, imperialnemu planetologowi, w jego pracach badawczych, podzielając jego marzenie, by pustynna Arrakis stała się zieloną oazą. Na razie jednak planeta i plemiona cierpią pod okrutnym panowaniem Harkonnenów. Chani wkrótce pozna ogromne koszty pragnień jej ludu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 529

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Brian Herbert

Kevin J. Anderson

Księżniczka

Diuny

Prze­ło­żył Andrzej Jan­kow­ski

Dom Wydaw­ni­czy REBIS

Książkę tę, podob­nie jak wiele innych napi­sa­nych przeze mnie samo­dziel­nie i we współ­pracy z Kevi­nem J. Ander­so­nem, dedy­kuję mojej pięk­nej i mądrej żonie, Jan, która poświę­ciła mi całe życie. Nie przy­cho­dzi mi do głowy żadna inna osoba, która bar­dziej by zasłu­gi­wała na moje pokorne podzię­ko­wa­nia. Dobrze pamię­tam nasze pierw­sze spo­tka­nie, kiedy byli­śmy jesz­cze nasto­lat­kami, i uczu­cie, które trwało przez nie­wia­ry­godne pięć­dzie­siąt pięć lat naszego mał­żeń­stwa i trwa na­dal w chwili, gdy piszę te słowa. Z Jan jest to zawsze wspa­niała przy­goda i jestem jej dozgon­nie wdzięczny za wszystko.

— Brian Her­bert

Jak mógł­bym, pisząc książkę o księż­niczce, nie myśleć o mojej młod­szej sio­strze, Lau­rze? A więc dedy­kuję tę powieść Lau­rze Ander­son, która musiała wycho­wy­wać się z bra­tem zawsze zamknię­tym w swoim pokoju i stu­ka­ją­cym w kla­wi­sze maszyny do pisa­nia albo wygłu­pia­ją­cym się gdzieś z przy­ja­ciółmi. Nie­zu­peł­nie była księż­niczką, ale wyro­sła na wspa­niałą czy­tel­niczkę. Sądzę, że oka­zała się w tym cał­kiem nie­zła.

— Kevin J. Ander­son

10 189 EG

DWA LATA PRZED PRZYBYCIEM ATRYDÓW NA ARRAKIS

W kształ­to­wa­niu naj­waż­niej­szych wyda­rzeń naszych cza­sów decy­du­jącą rolę ode­grały dwie kobiety — księż­niczka Iru­lana, pier­wo­rodna córka Pady­sza­cha Impe­ra­tora Szad­dama IV, i Fre­menka Chani, córka impe­rial­nego pla­ne­to­loga Lieta-Kynesa. Pocho­dziły z prze­ciw­nych krań­ców poli­tycz­nego i gospo­dar­czego spek­trum, ale ich losy splo­tły się z życiem Paula Atrydy, legen­dar­nego Muad’Diba.

— archiwa impe­rialne na Kaita­inie

Pew­nych rze­czy doty­czą­cych nawi­ga­to­rów i zagi­na­nia prze­strzeni nie wolno ni­gdy ujaw­nić nikomu z zewnątrz.

— Norma Cenva, genialna uczona z Ros­saka i pierw­szy nawi­ga­tor; słowa zapi­sane przed jej prze­mianą w Wyrocz­nię Czasu

Księż­niczka Iru­lana sie­działa w loży hono­ro­wej obok ojca, Pady­sza­cha Impe­ra­tora zna­nego wszech­świata, oto­czona prze­py­chem, ale bez świty. Spo­tkał ich nie­zwy­kły zaszczyt, bo takie spek­ta­kle jak ten, który mieli oglą­dać, były w całych dzie­jach Gil­dii Kosmicz­nej zastrze­żone tylko dla jej człon­ków.

Pogrzeb nawi­ga­tora był rzad­kim i uro­czy­stym wyda­rze­niem.

Wśród olśnie­wa­ją­cych świa­teł i dźwię­ków patrzyli na ogrom Węzła i sto­ją­cych tam wiel­kich liniow­ców. Gil­dia strze­gła swo­ich sekre­tów.

Oboje byli we wspa­nia­łych, ale utrzy­ma­nych w sto­no­wa­nych kolo­rach stro­jach: księż­niczka, ze schlud­nie uło­żo­nymi jasnymi wło­sami, w ciem­nej sukni i skrom­nej biżu­te­rii, Szad­dam IV rów­nież w ciem­nej, nie­zbyt zdob­nej ofi­cjal­nej sza­cie. Pozo­stałe miej­sca wido­kowe zapeł­niali gil­dyj­scy dygni­ta­rze.

Niebo nad główną pla­netą Gil­dii zasnu­wały chmury. Dzień był cie­pły, ale w powie­trzu nie było wil­goci. Przy wej­ściach na obszar wido­kowy stali wyprę­żeni na bacz­ność sar­dau­ka­rzy; wię­cej żoł­nie­rzy eli­tar­nych sił Impe­ra­tora pozo­stało na luk­su­so­wej fre­ga­cie, cze­ka­jąc na jego powrót do portu kosmicz­nego.

Po zapew­nie­niach wyso­kiego przed­sta­wi­ciela Gil­dii, prze­wod­nika gwiezd­nego Serella, że Gil­dia gwa­ran­tuje gosz­czo­nym przez nią Cor­ri­nom cał­ko­wite bez­pie­czeń­stwo, ojciec Iru­lany nie­chęt­nie zgo­dził się na ogra­ni­cze­nie liczeb­no­ści swo­jej ochrony. Teraz prze­wod­nik gwiezdny sie­dział po jego dru­giej stro­nie. Iru­lana była prze­ko­nana, że ani ona, ani ojciec nie muszą się niczego oba­wiać, bo Gil­dia nie dawała gwa­ran­cji lekką ręką.

Pady­szach Impe­ra­tor i jego naj­star­sza córka byli jedy­nymi oso­bami spoza Gil­dii, któ­rym pozwo­lono przy­glą­dać się cere­mo­nii pogrze­bo­wej nawi­ga­tora. Według wie­dzy Iru­lany pod­czas tysięcy lat współ­pracy Gil­dii Kosmicz­nej z rodem Cor­ri­nów taki zaszczyt nie spo­tkał żad­nego władcy.

Zapro­sze­nie obej­mo­wało ją, nie Impe­ra­to­rową, ponie­waż po stra­cie ostat­niej żony, Firenzy Tho­rvald, Szad­dam nie miał obec­nie poło­wicy. Dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­nia Iru­lana była księż­niczką, jego naj­waż­niej­szą potom­ki­nią. W tej roli zwie­dziła w misjach dyplo­ma­tycz­nych wiele świa­tów, ale jesz­cze ni­gdy nie była w głów­nej sie­dzi­bie Gil­dii. Nie­wielu obcych widziało jakąś część Węzła, miej­sca, w któ­rym sku­piały się wszyst­kie galak­tyczne szlaki. Nawet jej ojciec, mimo całej swej potęgi, nie był tu wcze­śniej.

Rzędy liniow­ców usta­wio­nych na roz­le­głym obsza­rze napeł­niały ją naboż­nym podzi­wem. Te ogromne statki nie lądo­wały na żad­nej innej pla­ne­cie, a tutaj cią­gnęły się jak okiem się­gnąć, zebrane w celu upa­mięt­nie­nia jed­nego z potęż­nych, tajem­ni­czych nawi­ga­to­rów.

Ojciec wyda­wał się zado­wo­lony, że może być świad­kiem tego wyda­rze­nia. Nachy­lił się do niej.

— Impo­nu­jące, prawda? Zosta­nie to odno­to­wane w mojej ofi­cjal­nej bio­gra­fii. — Z sza­cunku zni­żył głos do szeptu, cho­ciaż w tym bez­mia­rze znik­nąłby nawet krzyk.

Przy­stojny prze­wod­nik gwiezdny zer­k­nął na gości, ale zacho­wał kamienną minę. Miał silną szczękę, gęste, falu­jące ciemne włosy i nie­prze­nik­nione spoj­rze­nie nie­sa­mo­wi­cie czar­nych oczu. Jako czło­wiek o zna­ko­mi­tych kwa­li­fi­ka­cjach i nie­po­szla­ko­wa­nej opi­nii odpo­wia­dał tylko przed naj­wyż­szym kie­row­nic­twem Gil­dii; godzinę temu powi­tał Szad­dama i Iru­lanę przed impe­rialną fre­gatą i przy­pro­wa­dził tutaj.

Roz­po­częła się cere­mo­nia. Goście przy­glą­dali się jej prze­bie­gowi z wytę­żoną uwagą. Pomimo szko­le­nia przez Bene Ges­se­rit i dłu­gich lat prak­tyki w zacho­wy­wa­niu powścią­gli­wo­ści księż­niczka była pod­eks­cy­to­wana.

W dole, na pierw­szym pla­nie, zebrały się tysiące gil­dian, ale mimo tak wiel­kiej liczby z ich sze­re­gów dobie­gał tylko lekki szmer. Mieli różne kształty, ale wszy­scy byli w jed­no­li­tych sza­rych uni­for­mach. Więk­szość wyglą­dała zwy­czaj­nie, nie­któ­rzy mieli jed­nak tak zde­for­mo­wane ciała, jakby byli przy­by­szami z innej rze­czy­wi­sto­ści.

Obok nich, w ekra­no­wa­nych, męt­nych zbior­ni­kach, znaj­do­wali się nawi­ga­to­rzy, prze­mie­nieni ludzie, któ­rzy pro­wa­dzili ogromne liniowce przez zagię­cia prze­strzeni. Przy­go­to­wu­jąc się do uczest­nic­twa w tym wyda­rze­niu, Iru­lana sta­ran­nie prze­stu­dio­wała doku­menty zgro­ma­dzone w bez­piecz­nych archi­wach Impe­rium i Bene Ges­se­rit, by poznać wszystko, co pomimo ota­cza­ją­cej ich aury tajem­ni­czo­ści było o nich wia­domo.

Każdy nawi­ga­tor miał nie­zwy­kle roz­sze­rzoną świa­do­mość i zdol­ność prze­wi­dy­wa­nia, dzięki czemu mógł wybie­rać w prze­strzeni kosmicz­nej bez­pieczne trasy. Ponie­waż przez cały czas prze­by­wali w gazie przy­pra­wo­wym, żyli na ogół setki lat, więc śmierć któ­re­goś z nich była wie­ko­pom­nym wyda­rze­niem. Nie ujaw­niano toż­sa­mo­ści tego nawi­ga­tora. Iru­lana zasta­na­wiała się, czy w ogóle zacho­wy­wali swoje ory­gi­nalne nazwi­ska.

Na sze­ro­kim placu zgro­ma­dzeń w dole zbiór róż­no­ra­kich gil­dian ota­czał umiesz­czoną na wyso­kiej kolum­nie klar­pla­zową kulę. Serello wyja­śnił im naboż­nym szep­tem, że w tym hip­no­ty­zu­ją­cym obiek­cie znaj­duje się Wyrocz­nia Czasu, istota licząca, jak powia­dano, tysiące lat. Iru­lana patrzyła na kulę jak urze­czona. Dla niej był to magiczny arte­fakt.

W kuli i postu­men­cie, na któ­rym spo­czy­wała, zami­go­tały świa­tła, ale po chwili zga­sły i zapa­no­wała tam ciem­ność jak w otchłani kosmosu. Iru­lana stłu­miła cichy okrzyk.

Serello nachy­lił się do Impe­ra­tora i szep­nął mu coś do ucha. Obaj wstali i pode­szli do bąbla mów­nicy na przo­dzie widowni. Księż­niczka została na miej­scu. Jej ojciec był wysoki, ale prze­wod­nik gwiezdny prze­wyż­szał go o pół głowy.

Jako pierw­szy prze­mó­wił przed­sta­wi­ciel Gil­dii. Jego głos poniósł się nad zgro­ma­dze­niem i wszyst­kie twa­rze zwró­ciły się w tamtą stronę.

— Zaszczy­cili nas swoją obec­no­ścią Impe­ra­tor Szad­dam IV i jego córka, księż­niczka Iru­lana. Pady­szach Impe­ra­tor wygłosi mowę na cześć naszego zmar­łego towa­rzy­sza, który tak dobrze słu­żył Gil­dii oraz Impe­rium.

Potężny prze­wod­nik gwiezdny odsu­nął się na bok i na śro­dek mów­nicy wszedł z gra­cją Szad­dam, trzy­ma­jąc wysoko głowę, by uwy­dat­nić swój orli nos i kla­syczne rysy. Iru­lana nie przy­po­mi­nała sobie, by kie­dy­kol­wiek wcze­śniej wyglą­dał tak dostoj­nie i poważ­nie.

— Z głębi serca skła­damy kon­do­len­cje wszyst­kim, któ­rzy znali zmar­łego nawi­ga­tora. Gil­dia Kosmiczna jest waż­nym part­ne­rem rodu Cor­ri­nów w spra­wach han­dlo­wych, woj­sko­wych i wielu innych. W imie­niu Impe­rium prze­ka­zu­jemy wyrazy naj­głęb­szej wdzięcz­no­ści za dłu­gie lata jego służby. — Skło­nił lekko głowę, by oka­zać sza­cu­nek dla Gil­dii, cho­ciaż Iru­lana wie­działa, że jest to wbrew jego dum­nej natu­rze.

Opu­ścił mów­nicę i obaj męż­czyźni wró­cili na swoje miej­sca.

Na placu zgro­ma­dzeń roz­go­rzała feeria róż­no­barw­nych świa­teł, jakby w Wyroczni Czasu zaświ­tała jutrzenka. Kula unio­sła się z postu­mentu jak na sil­ni­kach dry­fo­wych. Jej wnę­trze roz­świe­tliło się wszyst­kimi kolo­rami tęczy i Iru­lana uśmiech­nęła się z zachwy­tem.

Następ­nie potężną kolumnę wypeł­nił poma­rań­czowy blask i wtedy oka­zało się, że tak naprawdę jest ona zbior­ni­kiem gazu. Uno­siła się w nim nie­ru­chomo, pod­da­jąc się jedy­nie natu­ral­nemu wiro­wa­niu gazo­wej chmury, znie­kształ­cona postać. Góra kuli pociem­niała i oczy wszyst­kich sku­piły się na zbior­niku z nawi­ga­to­rem.

Wewnątrz kłę­biły się hip­no­ty­zu­jące obłoki i migo­tały świa­tła. Zda­wało się, że mar­twa istota — rażąco zde­for­mo­wana — poru­szyła się, jakby zapa­liła się w niej ostat­nia iskierka życia, nim wresz­cie zga­sła.

W powie­trzu wokół zbior­nika wyświe­tlono serię ogrom­nych holo­gra­mów przed­sta­wia­ją­cych wyda­rze­nia z życia zmar­łego. Naj­pierw poja­wił się jako zwy­czajne dziecko i mło­dzie­niec w ubra­niu, które wieki temu wyszło z mody. Póź­niej uka­zała się jego znie­kształ­cona postać w zbior­niku, a potem ogromny linio­wiec odla­tu­jący z orbity Węzła w głąb kosmosu.

Z instru­men­tów orkie­stry popły­nęły tony muzyki żałob­nej, przej­mu­ją­cej melo­dii o wol­nym, regu­lar­nym ryt­mie.

Uno­sząca się nad ogrom­nym pla­cem Wyrocz­nia Czasu poja­śniała, nato­miast tru­mienny zbior­nik pociem­niał, kry­jąc zawie­szoną w nim postać. Bucha­jące z kuli roz­bły­ski roz­świe­tliły całą prze­strzeń.

Roz­legł się nie­sa­mo­wity bez­pł­ciowy głos, któ­remu towa­rzy­szyło pul­so­wa­nie kuli. Potem oto­czyły ją mie­niące się efe­me­ryczne kształty i Wyrocz­nia prze­mó­wiła:

— Posłu­chaj­cie moich słów. Ciało naszego bło­go­sła­wio­nego nawi­ga­tora powróci do źró­dła przy­prawy.

Na­dal uno­sząca się kula ponow­nie pociem­niała.

Iru­lana wymie­niła z ojcem zacie­ka­wione spoj­rze­nia.

Ciemny zbior­nik, który wyglą­dał jak sar­ko­fag zbu­do­wany przez obcą cywi­li­za­cję, uniósł się z pod­łoża i zawisł pod kulą. Oba obiekty, jakby połą­czone nie­wi­dzialną liną, odpły­nęły na lądo­wi­sko liniow­ców.

Impe­ra­tor spoj­rzał na Serella, jakby szy­ko­wał się do zada­nia pyta­nia, ale prze­wod­nik gwiezdny oznaj­mił nie­zno­szą­cym sprze­ciwu tonem:

— Naj­ja­śniej­szy Panie, pora, byś wró­cił z księż­niczką na Kaita­ina. Gil­dia jest wdzięczna za wasz udział w uro­czy­sto­ści.

Nie­przy­wy­kły do odpra­wia­nia go z kwit­kiem Szad­dam nie dawał za wygraną.

— Chciał­bym zapy­tać…

— Naj­ja­śniej­szy Panie, reszta świę­tej cere­mo­nii jest ści­śle poufna. Zro­zum to, pro­szę, i usza­nuj nasze zwy­czaje. Uczy­ni­li­ście nam zaszczyt swoją obec­no­ścią.

Szad­da­mowi ode­brało mowę. Prze­wod­nik gwiezdny ukło­nił się i odda­lił, dając sar­dau­ka­rom znak, by pode­szli i odpro­wa­dzili Cor­ri­nów do impe­rial­nej fre­gaty.

Pusty­nia ma wiele tajem­nic. A Fre­meni znają tylko nie­które z nich.

— matka wie­lebna Ramallo, sicz Tabr

Pod otwar­tym nie­bem na Arra­kis wyso­kie wydmy cią­gnęły się po hory­zont. W powie­trze wznio­sła się niczym pry­mi­tywny znak na nie­bie chmura porwa­nego wia­trem pyłu.

Widok takiego bez­miaru napeł­niał Chani, córkę Lieta i Faruli, myślą o wol­no­ści. Wybrała się z dwoma towa­rzy­szami na otwarty blech, powie­dziaw­szy naibowi Stil­ga­rowi, że udaje się w spra­wach siczy, ale mło­dzi Fre­meni po pro­stu włó­czyli się po pustyni. Ich pustyni. Te miej­sca, nie­tknięte sto­pami har­kon­neń­skich panów, utwier­dzały ich w prze­ko­na­niu, że lud Fre­me­nów ni­gdy nie zosta­nie pod­bity.

Byli w dro­dze już od czte­rech dni. Przy­zy­wali czer­wia, jechali na nim przez cały dzień, po czym do następ­nego wschodu słońca roz­bi­jali obóz mię­dzy ska­łami. Chani podró­żo­wała ze swym star­szym przy­rod­nim bra­tem, Lie­tem-Chi­hem (noszą­cym fre­meń­skie imię Kho­uro), i Dża­mi­sem, najstar­szym z ich trójki, który uczest­ni­czył w tak wielu raz­zia jak żadne z nich. Ale Chani miała dopiero czter­na­ście lat i dużo czasu, by nabrać doświad­cze­nia.

Ran­kiem pią­tego dnia, obu­dziw­szy się w fil­tr­na­mio­tach pośród skał, oglą­dali wschód słońca. Dża­mis osło­nił dło­nią oczy i powiódł wzro­kiem po falu­ją­cych wydmach. Wcią­gnął powie­trze i zmarsz­czył się, a potem wyjął lor­netkę ole­jową. Obró­cił się do Chani i Kho­ura.

— Czu­je­cie ten zapach? Dobiega z daleka, ale jest wyraźny…

Chani zamknęła oczy i wzięła głę­boki oddech, kon­cen­tru­jąc się na sub­tel­nej woni w suchym, prze­sy­co­nym kurzem powie­trzu.

— Związki che­miczne przy­prawy, surowy zapach. Ostrzej­szy niż zazwy­czaj nad polem.

Błę­kitne w błę­ki­cie oczy jej brata zalśniły z pod­nie­ce­nia.

— Powin­ni­śmy to zba­dać.

Chani nie rwała się do pochop­nych dzia­łań.

— Zawsze ci się śpie­szy, Kho­urze. — Pokrę­ciła głową w zamy­śle­niu. Pły­nąca ku nim woń była słaba, ale wyczu­wała w niej lekką nutę alka­lo­idu. — W pobliżu, kilka kilo­me­trów stąd, jest masa pre­przy­pra­wowa.

Ojciec Chani słu­żył na Arra­kis jako pla­ne­to­log. Tłu­ma­czył jej pod­stawy swej nauki, wyobra­ża­jąc sobie, że któ­re­goś dnia zosta­nie jego następ­czy­nią, tak jak on zastą­pił ojca po jego śmierci wsku­tek zawa­le­nia się jaskini w Base­nie Gip­so­wym. Cho­ciaż Chani nie inte­re­so­wała służba dla Pady­sza­cha Impe­ra­tora, z chę­cią uczyła się eko­lo­gii, ponie­waż ta wie­dza mogła się przy­dać do zre­ali­zo­wa­nia marze­nia Fre­me­nów o zie­lo­nej Arra­kis.

Wzięła od Kho­ura lor­netkę i nasta­wiła ostrość. W oddali zoba­czyła na otwar­tym pia­sku wybrzu­sze­nie nie­po­dobne do grzbietu wydmy — powięk­sza­jący się bąbel dwu­tlenku węgla, który powsta­wał w dol­nych war­stwach, gdy mate­ria orga­niczna małych stwo­rzy­cieli mie­szała się z pod­ziem­nym cie­kiem wod­nym i pozo­sta­ło­ściami czerwi. Widziała mie­dziany maswerk przy­prawy, który wyglą­dał jak siatka nabrzmia­łych naczyń krwio­no­śnych na twa­rzy sta­rego Fre­mena. Nad wybrzu­sze­niem uno­siły się w powie­trzu opary z reak­cji che­micz­nych, pod­czas któ­rych mole­kuły łączyły się w odwieczną, mistyczną ukła­dankę.

Kho­uro upchnął swoje rze­czy we frem­saku i był gotowy do drogi, jakby zostało to już posta­no­wione. Popra­wił fil­trak, a Dża­mis zro­bił to samo, jakby szedł z nim w zawody. Chani zda­wała sobie sprawę, że będą mieli mało czasu.

Fascy­no­wała ją zło­wroga potęga wybu­chu przy­prawy. To zja­wi­sko rzadko widy­wano z tak nie­wiel­kiej odle­gło­ści. Wyru­szyli po pro­stu na zwiady, żeby być może zaob­ser­wo­wać nie­le­galne wydo­by­cie przy­prawy przez Har­kon­ne­nów, ale wszystko, co ważne dla pustyni, było istotne rów­nież dla Fre­me­nów.

Masa pre­przy­pra­wowa znaj­do­wała się na tyle bli­sko, że nie musieli przy­zy­wać czer­wia.

— Przed nami otwarty teren — powie­działa Chani. — Ale czer­wie nie zbli­żają się do miej­sca, gdzie lada chwila doj­dzie do wybu­chu przy­prawy.

— Popro­wa­dzę was jak pyłek nie­siony wia­trem — rzekł Kho­uro, scho­dząc ze skał. Przy­brał imię od fre­meń­skiej nazwy wia­tru wzbi­ja­ją­cego świsz­czące tumany kurzu, które pędziły przez wąwozy niczym duchy i rów­nie szybko jak one zni­kały. Oznaj­mił o tym po swoim pierw­szym uda­nym raj­dzie na har­kon­neń­ską prze­twór­nię przy­prawy i pysz­nił się, że pro­wa­dzi życie jak kho­uro.

Opu­ścili skały i ruszyli w nie­rów­nym ryt­mie przez pia­sek. Nie zdo­łali zro­bić nawet dwu­dzie­stu kro­ków, gdy Chani usły­szała odle­głe, wpro­wa­dza­jące dyso­nans bucze­nie. Wła­ści­wie nie tyle usły­szała, ile jakby wyczuła. Pod­nio­sła rękę, dając znak, by się zatrzy­mali. Jej towa­rzy­sze zasty­gli i roz­glą­dali się w poszu­ki­wa­niu zagro­że­nia. Wyjąw­szy lor­netkę, zlu­stro­wała niebo i udało jej się namie­rzyć źró­dło dźwięku. Wysoko, na tle zaku­rzo­nej żółci zoba­czyła powięk­sza­jącą się czarną plamkę.

— Sta­tek.

Cała trójka sko­czyła z powro­tem pod osłonę skał. Chani zamia­tała ślady ich stóp, by ukryć drogę ucieczki.

Bez­piecz­nie scho­wana w cie­niu obser­wo­wała, jak dziwny sta­tek się zbliża. Teraz już wszy­scy sły­szeli bucze­nie sil­ni­ków.

— To nie orni­top­ter, i nie har­kon­neń­ska maszyna — powie­dział Kho­uro.

Przy­glą­da­jąc się potęż­nemu stat­kowi, Chani zauwa­żyła, że nie został zapro­jek­to­wany tak, by sta­wiać czoło burzom pia­sko­wym i tar­ciu pia­sku. Był prze­zna­czony do podróży w prze­strzeni kosmicz­nej.

— To jed­nostka Gil­dii! — Zwięk­szyła ostrość, ale nie zna­la­zła żad­nych ozna­czeń na kadłu­bie. — Kie­ruje się wprost na wybuch przy­prawy.

— Nie wie­dzą, czym to grozi? — rzu­cił Dża­mis zara­zem szy­der­czo i z nie­do­wie­rza­niem. — Jeśli dosię­gnie ich eks­plo­zja, może uda się nam ura­to­wać coś z wraku.

Brat patrzył z nie­cier­pli­wym ocze­ki­wa­niem. Kilo­metr przed nimi sta­tek Gil­dii zawisł nad coraz wyraź­niej widocz­nym wybrzu­sze­niem. Z masy pre­przy­pra­wo­wej ulat­niało się coraz wię­cej gazu i Chani czuła w powie­trzu gorzką woń sub­stan­cji che­micz­nych.

— Uży­wają sil­ni­ków dry­fo­wych — stwier­dził Kho­uro. — Będą mieli szczę­ście, jeśli nie przy­cią­gną czer­wia i nie dopro­wa­dzą go do furii.

— Obcy robią mnó­stwo głu­pich rze­czy. — Chani prze­ka­zała mu lor­netkę. — Ale kto zro­zu­mie obco­świa­tow­ców, a zwłasz­cza Gil­dię?

Ojciec opo­wie­dział jej o swo­ich nie­licz­nych spo­tka­niach z przed­sta­wi­cie­lami Gil­dii i twier­dził, że zawsze były depry­mu­jące.

Sta­tek był więk­szy od prze­twórni przy­prawy; miał cięż­kie sil­niki i bul­wia­ste zgru­bie­nia po bokach, upstrzone małymi ilu­mi­na­to­rami. Chani była cie­kawa, ilu dziw­nych ludzi przez nie wygląda.

Dża­mis potrzą­snął głową.

— Daję tej przy­pra­wie godzinę do wybu­chu.

Chani zasta­na­wiała się, co zro­biłby ojciec.

— Może prze­pro­wa­dzają eks­pe­ry­menty.

Liet-Kynes, a przed nim jego ojciec, badał wybu­chy przy­prawy, sta­ra­jąc się zro­zu­mieć, jak melanż łączy się z życiem plank­tonu pia­sko­wego, pia­sko­wych troci i czerwi.

Ale tajem­ni­czy sta­tek nie prze­pro­wa­dzał eks­pe­ry­men­tów. Otwo­rzył się jego dolny luk i sze­ściu umun­du­ro­wa­nych gil­dian stło­czyło się na plat­for­mie dry­fo­wej, która zaczęła się opusz­czać ku wybrzu­sze­niu nad masą pre­przy­pra­wową.

— Znowu dryfy — mruk­nął Kho­uro z głę­boką pogardą. — Co ci intruzi wypra­wiają?

Popa­trzył przez lor­netkę, po czym prze­ka­zał ją Dża­mi­sowi, a tam­ten w końcu zwró­cił ją Chani.

Plat­forma dry­fowa zawi­sła tuż nad spię­trzo­nym pia­skiem, a przy­by­sze zmie­nili pozy­cję i uka­zała się jesz­cze jedna postać leżąca nie­ru­chomo na pokła­dzie. Chani zwięk­szyła przy­bli­że­nie, zoba­czyła nagą istotę o sza­ra­wej skó­rze, znie­kształ­co­nej gło­wie i kości­stych koń­czy­nach — ciało, które nie­zu­peł­nie wyglą­dało jak ludz­kie.

Brat trą­cił ją, żeby podała mu lor­netkę. Zro­biła to i osło­niła dło­nią oczy, by roz­róż­nić odle­głe syl­wetki w drga­ją­cym od upału powie­trzu. Kho­uro burk­nął ze zdzi­wie­niem:

— Przy­wieźli ze sobą trupa!

Kiedy ponow­nie przy­ło­żyła lor­netkę do oczu, zoba­czyła, że gil­dia­nie opusz­czają zwłoki na drga­jący pia­sek obok czer­wo­nych szcze­lin wypeł­nio­nych świeżą przy­prawą. Uświa­do­miła sobie, czego wła­śnie są świad­kami.

— Spójrz­cie, z jakim sza­cun­kiem się poru­szają. Skła­dają ciało w miej­scu wybu­chu przy­prawy. To pogrzeb. — Przy­po­mniała sobie, co kie­dyś powie­dział jej ojciec. — Gil­dia Kosmiczna ota­cza przy­prawę czcią. Są nią prze­sy­cone tkanki nawi­ga­to­rów.

Zde­for­mo­wane ciało musiało nale­żeć do jed­nej z tych tajem­ni­czych istot, które pro­wa­dziły liniowce przez prze­strzeń kosmiczną.

Pozo­sta­wiw­szy zwłoki na spię­trzo­nym pia­sku, sze­ściu przy­by­szów wró­ciło na wiszącą w powie­trzu plat­formę, która unio­sła ich na sta­tek.

— Wyko­rzy­stują Arra­kis jako cmen­tarz! — W gło­sie Dża­misa brzmiało obu­rze­nie.

Chani zmarsz­czyła czoło.

— W pia­skach Diuny pogrze­ba­nych jest wiele ciał.

Sta­tek Gil­dii z bucze­niem odda­lił się od bli­skiego wybu­chu przy­prawy i wkrótce stał się plamką na nie­bie.

Przy­rodni brat Chani ruszył, zanim zdo­łała coś dodać.

— Szybko! Bez względu na to, czyje to zwłoki, Gil­dia uważa, że są cenne. Musimy sami to spraw­dzić. — Bez cie­nia ostroż­no­ści wysko­czył na pia­sek. — To może być istotny sekret.

Dża­mis pobiegł za nim.

— Spójrz, jak wzbiera masa pre­przy­pra­wowa!

Kho­uro pędził, nie dba­jąc o to, by poru­szać się pustyn­nym kro­kiem. Nie będzie tu czerwi, nie teraz. Nogi Chani były szczu­płe, ale umię­śnione od wędro­wa­nia przez całe jej życie po pia­sku. Bie­gnąc za towa­rzy­szami, czuła, jak grunt pod jej sto­pami wibruje od roz­sa­dza­ją­cej go ener­gii, i myślała o burz­li­wych pro­ce­sach che­micz­nych zacho­dzą­cych głę­boko pod zie­mią, o nara­sta­ją­cym tam żarze i ciśnie­niu.

— Czy te zwłoki są tego warte, Chihu? — zawo­łała. Wolała użyć tego imie­nia.

Brat nawet się nie obej­rzał.

— Zwłoki nawi­ga­tora! — odkrzyk­nął.

Wycho­wana jako Fre­menka Chani była przy­zwy­cza­jona do nie­bez­pie­czeństw. Stale musiała być czujna i wypa­try­wać znaku czer­wia, a jeśli tego potrze­bo­wała, mogła też przy­wo­łać któ­re­goś z nich. Rozu­miała Szej-huluda, znała jego nastroje i zwy­czaje.

Ale masa pre­przy­pra­wowa była nie­prze­wi­dy­walna. Chani z nie­po­ko­jem patrzyła na krzy­wi­znę wybrzu­sze­nia; odkąd po raz pierw­szy zeszli ze skał, jego wiel­kość się podwo­iła. Od momentu, gdy sub­stan­cje che­miczne pod zie­mią zaczną się mie­szać, może minąć wiele godzin, a nawet dni, nim reak­cja osią­gnie punkt kul­mi­na­cyjny i nastąpi wybuch. Nie wie­działa jed­nak, od jak dawna trwa ten pro­ces.

Jej brat i Dża­mis uwiel­biali ryzyko. Widziała to już nie­raz, ale ni­gdy wcze­śniej nie zacho­wy­wali się aż tak lek­ko­myśl­nie. Prze­bie­gli przez pia­sek i wspięli się na osy­pu­jące się zbo­cze, które wyglą­dało jak nawietrzna strona naj­bar­dziej stro­mej wydmy.

Dyszała przez wtyki nosowe, gdy zrów­nała się z nimi, wdra­pu­jąc się pod górę do zde­for­mo­wa­nych zwłok. Z głę­bin wystrze­li­wały ziarnka pia­sku. W powie­trzu uno­sił się silny, szczy­piący w oczy zapach cyna­monu.

Zwłoki nawi­ga­tora były nagie, roz­cią­gnięte na ziemi, a stawy jego dłu­gich rąk znaj­do­wały się w nie­wła­ści­wych miej­scach. Palce dłoni miał połą­czone błoną, głowę obrzmiałą i zde­for­mo­waną. Otwarte, mar­twe oczy patrzyły w nie­skoń­czo­ność; powia­dano, że taki sam wyraz oczy nawi­ga­to­rów miały za życia.

Kho­uro pochy­lił się i dotknął jego żeber.

— Był kie­dyś czło­wie­kiem, ale Gil­dia Kosmiczna potwor­nie go znie­kształ­ciła.

— Ojciec mówi, że uży­wają melanżu do prze­mie­nia­nia odpo­wied­nich kan­dy­da­tów — powie­działa Chani.

Opary gazu były tak gęste, że miała wra­że­nie, iż mogłaby je kroić kry­sno­żem. Od dud­nie­nia masy pre­przy­pra­wo­wej drżał pia­sek i pod wpły­wem tych wibra­cji ciało nawi­ga­tora podry­gi­wało i pod­ska­ki­wało, jakby było upior­nie żywe. Dża­mis cof­nął się zdjęty zabo­bon­nym stra­chem i uczy­nił pal­cami znak odga­nia­jący złe moce.

— Przy­prawa przy­wró­ciła to mon­strum do życia.

Chani chwy­ciła brata za ramię.

— Już to zoba­czy­li­ście! Jeśli natych­miast stąd nie uciek­niemy, wszy­scy zgi­niemy. Masa lada chwila wybuch­nie.

Kho­uro ponow­nie się pochy­lił i pod­ło­żył rękę pod ramię nawi­ga­tora.

— Pomóż­cie mi!

Dża­mis ujął trupa za kostkę, ale gdy go pod­nie­śli, Chani zdała sobie sprawę, że ni­gdy go stam­tąd nie zabiorą.

— Zostaw­cie go, zbliża się wybuch! Dobrze o tym wie­cie!

Jej brat spoj­rzał z gry­ma­sem na cenny okaz, ale puścił ciało.

— Ojciec praw­do­po­dob­nie by zro­bił sek­cję zwłok. Ucie­kajmy!

Dża­mi­sowi i Chani nie trzeba było dwa razy tego powta­rzać. Zbie­gali z wybrzu­szo­nej powierzchni, śli­zga­jąc się i prze­wra­ca­jąc, sta­cza­jąc się, byle jak naj­szyb­ciej się stam­tąd wydo­stać.

Gdy dotarli do pod­nóża wybrzu­sze­nia, puścili się bie­giem, jakby gonił ich nad­cią­ga­jący czerw.

W poło­wie drogi na skały Chani usły­szała głę­bo­kie dud­nie­nie, jakby roz­wście­czona bestia dra­pała pazu­rami, sta­ra­jąc się wyrwać na powierzch­nię. Nie­wzru­szony skalny grzbiet zda­wał się odle­gły o wiele kilo­me­trów, a pia­sek wię­ził ich nogi.

Dża­mis potknął się i upadł. Prze­bie­ga­jący obok Kho­uro chwy­cił przy­ja­ciela za rękę i nie zatrzy­mu­jąc się, pode­rwał go na nogi. Dud­nie­nie prze­szło w ryk.

Kiedy Chani znowu usły­szała bucze­nie w powie­trzu, zasta­na­wiała się, czy to elek­trycz­ność sta­tyczna, czy też syczące fuma­role ucie­ka­ją­cego gazu przy­pra­wo­wego. Odwró­ciw­szy się, ze zdu­mie­niem ujrzała inny sta­tek powietrzny, który leciał nad wydmami tak nisko, że wzbi­jał tumany pyłu. Zgrabna jed­nostka była nie­ozna­ko­wana i zbu­do­wana jak owad.

Na otwar­tym pia­sku byli widoczni jak na dłoni.

— Sta­tek! — krzyk­nęła Chani.

Do tej pory mogli już bez­piecz­nie dostać się poza strefę wybu­chu, ale nie poza zasięg rabu­siów.

Kho­uro i Dża­mis szybko się obró­cili. Do schro­nie­nia w ska­łach mieli jesz­cze około dwu­stu metrów.

— Zoba­czyli nas! — stwier­dził Dża­mis.

— Nie wezmą nas żyw­cem. Będziemy wal­czyć. — Kho­uro dotknął kry­snoża u boku. — Możemy ich zabić.

— Nie cho­dzi im o nas — powie­działa Chani.

Sta­tek wyko­nał trudny manewr hamo­wa­nia nad wybrzu­sze­niem i zawisł nad roz­cią­gnię­tym tam cia­łem nawi­ga­tora. Przy­po­mi­nał jej osę skalną, obda­rzoną natu­ralną zdol­no­ścią szyb­kiego, nie­wy­kry­wal­nego lata­nia.

Nad tru­pem otwo­rzył się właz. Zamru­czały pola dry­fowe, ciało drgnęło i unio­sło się z pia­sku. Trans­por­to­wane ze zwi­sa­ją­cymi ramio­nami na dziwny sta­tek wyglą­dało jak dusza wstę­pu­jąca do nieba. Właz się zamknął i jed­nostka odle­ciała z rykiem zwięk­sza­ją­cych moc sil­ni­ków, pod­ry­wa­jąc z ziemi kłęby pia­sku i kurzu.

Wtedy nastą­piła erup­cja przy­prawy. Wybrzu­sze­nie pękło pod wście­kłym napo­rem gazów. Gej­zer wstrzą­snął zie­mią i roz­łu­pał wydmy jak zie­jącą ranę.

Chani padła na pia­sek i czoł­gała się, sta­ra­jąc się jak naj­bar­dziej odda­lić. Po kilku chwi­lach zasy­pał ich pył. Zasła­nia­jąc głowy, brnęli ku sta­bil­nemu wznie­sie­niu.

Oparł­szy znowu plecy o litą skałę, Chani odwró­ciła się i zoba­czyła wzbi­ja­jący się wysoko w powie­trze, rdzawo zabar­wiony melan­żem słup kurzu. Chmura pyłu roz­sze­rzyła się, prze­sła­nia­jąc niebo, i nie było przez nią widać tajem­ni­czego statku rabu­siów.

Gil­dia­nie zło­żyli tu darzone czcią zwłoki, spo­dzie­wa­jąc się, że zostaną pochło­nięte przez wybuch przy­prawy. Nie przy­szłoby im do głowy, że w ostat­niej chwili ktoś je ukrad­nie. Pory­wa­cze wie­rzyli, że umkną nie­zau­wa­żeni, ale Chani i jej towa­rzy­sze byli świad­kami ich nie­cnych poczy­nań.

Kiedy chło­piec staje się męż­czy­zną?

— wpis księż­niczki Iru­lany na temat ojca, Impe­ra­tora Szad­dama Cor­rino IV, zamiesz­czony w pamięt­niku z cza­sów dzie­ciń­stwa

Po powro­cie do pałacu na Kaita­inie Iru­lana zasia­dła obok ojca w sali audien­cyj­nej. Wpraw­dzie Szad­dam wolałby mieć synów, ale ona dosko­nale odgry­wała rolę księż­niczki tronu. Jej cere­mo­nialne sie­dzi­sko, zwy­kle zare­zer­wo­wane dla Impe­ra­to­ro­wej, było mniej­sze od tronu ojca, ale Iru­lana uwa­żała, że jest wystar­cza­jąco impo­nu­jące, odpo­wied­nie dla pier­wo­rod­nej i ulu­bio­nej córki władcy. We wspa­nia­łej sukni, z ide­al­nie uło­żo­nymi buj­nymi wło­sami, wyglą­dała jak praw­dziwa monar­chini.

Tron Zło­tego Lwa, wycio­sany z potęż­nej bryły zie­lo­nego hagal­skiego kwarcu, był znacz­nie bar­dziej oka­zały. Z jego wyso­ko­ści Szad­dam wysłu­chi­wał pod­da­nych i roz­są­dzał ich sprawy. Wzdłuż ścian wiel­kiej sali stały dzie­siątki ciem­nych drew­nia­nych krze­seł dla urzęd­ni­ków.

Dwie młod­sze sio­stry Iru­lany, Wensi­cja i Cha­lice, sie­działy po prze­ciw­nych stro­nach, mając przy sobie dwor­skich ofi­cjeli. Czę­sto uczest­ni­czyły w audien­cjach, ale przy­glą­dały się z boku. Cha­lice zawsze odda­wała się wtedy plot­kom i poga­dusz­kom o modzie, nato­miast Wensi­cja, trze­cia córka Szad­dama, przy­słu­chi­wała się i przy­pa­try­wała wszyst­kiemu z uwagą.

Szad­dam wyja­śnił Iru­la­nie korzy­ści pły­nące z obser­wo­wa­nia prze­wi­ja­ją­cego się codzien­nie stru­mie­nia peten­tów przed­sta­wia­ją­cych różne spra­woz­da­nia i prośby. Iru­lanę przy­go­to­wy­wano do tego przez lata w szkole matek Bene Ges­se­rit, a dwor­scy nauczy­ciele na Kaita­inie wpo­ili jej wszel­kie zasady ety­kiety. Teraz, po nie­daw­nej stra­cie Impe­ra­to­ro­wej Firenzy, któ­rej ojciec bar­dzo nie lubił, czę­ściej zapra­szano ją do udziału w dwor­skich wyda­rze­niach. Jej matka, pierw­sza żona Szad­dama, Ani­rula, nie żyła już od trzy­na­stu lat.

Jako naj­star­szą córkę łączyła ją bli­ska więź z ojcem, spę­dzała z nim wię­cej czasu niż jej cztery młod­sze sio­stry. Otwie­rały się przed nią wiel­kie moż­li­wo­ści i przy­się­gła sobie, że nie zawie­dzie Impe­ra­tora ani Impe­rium.

Szad­dam wyda­wał się zado­wo­lony, że pełni tę rolę z cał­ko­wi­tym odda­niem, ale postę­po­wał tak, jakby wszyst­kie jej aspekty były dla niej nowe, i to nawet wtedy, kiedy została w pełni wpro­wa­dzona w swoje zada­nia. Iru­lana podej­rze­wała, że jest tak zaab­sor­bo­wany obo­wiąz­kami, iż zapo­mina, czego się już nauczyła, i dla­tego czę­sto się powta­rza. Nie chcąc przy­spa­rzać mu stresu, nie zwra­cała na to uwagi. Nie­ła­two być Impe­ra­to­rem miliona świa­tów.

Pod skle­pie­niem sali uno­siły się baluc­kie krysz­ta­łowe lumis­fery, nasta­wione na symu­la­cję pory dnia i pogody na zewnątrz — teraz sło­necz­nego, cie­płego let­niego ranka. Przez otwarte wyso­kie okna napły­wały natar­czywe dźwięki muzyki w wyko­na­niu smycz­kowo-dętej Impe­rial­nej Orkie­stry Roz­ryw­ko­wej, która ćwi­czyła na dzie­dzińcu przed wie­czor­nym wystę­pem dla Impe­ra­tora i jego gości.

Na przód sali wysu­nął się szam­be­lan Beely Ridondo, męż­czy­zna chudy jak szkie­let, o żół­ta­wej skó­rze i wyso­kim czole. Z pochy­loną głową wszedł po stop­niach pod­wyż­sze­nia, na któ­rym stały trony, i wrę­czył Impe­ra­to­rowi prze­sad­nie dużą kostkę z wia­do­mo­ścią.

— Porzą­dek dnia, Naj­ja­śniej­szy Panie — powie­dział.

Na błysz­czą­cej powierzchni sze­ścianu uka­zała się zapi­sana bia­łymi lite­rami na czar­nym tle lista spraw. Iru­lana zer­k­nęła na nią z ukosa, odczy­tu­jąc ją razem z ojcem i bły­ska­wicz­nie zapa­mię­tu­jąc szcze­góły. Lista zawie­rała nazwi­ska przed­sta­wi­cieli wyso­kich rodów, któ­rzy pro­sili o wysłu­cha­nie. Jed­nak na pierw­szym miej­scu figu­ro­wał męż­czy­zna nie­spo­krew­niony z żad­nym z nich, ofi­cer, nie­jaki Moko Zenha.

— Kto to? — Impe­ra­tor obró­cił kostkę i wska­zał pal­cem nazwi­sko. — Czego chce?

Pod­szedł­szy bli­żej, szam­be­lan rzekł cichym gło­sem:

— Umie­ści­łem go na pierw­szym miej­scu, żebyś mógł mu poświę­cić, Naj­ja­śniej­szy Panie, kilka minut przed przy­stą­pie­niem do waż­niej­szych rze­czy. Kapi­tan floty Zenha jest uta­len­to­wa­nym i ambit­nym ofi­ce­rem two­jej gwar­dii przy­bocz­nej. Prosi o roz­mowę w spra­wie naj­wyż­szej wagi. Ma przy­kładny prze­bieg służby i wyróż­nił się w wielu woj­sko­wych ćwi­cze­niach. Robi wra­że­nie, jeśli wziąć pod uwagę jego niskie pocho­dze­nie. Może warto dać mu choć chwilę. Przy­pusz­czam, że chce wska­zać, co można by uspraw­nić w gwar­dii.

Szad­dam zmarsz­czył czoło.

— Pew­nie nie za darmo.

Ridondo kiw­nął głową.

— Przy naszym napię­tym har­mo­no­gra­mie nie naci­ska­łem na szcze­góły, Naj­ja­śniej­szy Panie. Mam anu­lo­wać tę audien­cję?

Zer­k­nąw­szy na Iru­lanę, Impe­ra­tor wes­tchnął.

— Nie, z czym­kol­wiek przy­cho­dzi, miejmy to za sobą. Każdy pod­dany jest dla mnie ważny, cho­ciaż jeśli to sprawa woj­skowa, powi­nien prze­strze­gać hie­rar­chii służ­bo­wej.

Usiadł wygod­niej na Tro­nie Zło­tego Lwa i prze­su­nął dło­nią po popie­la­to­ru­dych wło­sach.

Po wywo­ła­niu jego nazwi­ska Zenha wma­sze­ro­wał do sali audien­cyj­nej, stu­ka­jąc obca­sami na lśnią­cej pod­ło­dze. Wysoki, sze­roki w ramio­nach i surowo przy­stojny, pre­zen­to­wał się oka­zale w szkar­łatno-zło­tym mun­du­rze gwar­dii impe­rial­nej Szad­dama z ofi­cer­skimi epo­le­tami i małymi zło­tymi lwami na koł­nie­rzu. Wyglą­dał nie­na­gan­nie, każdy medal i guzik aż błysz­czał. Idąc pre­cy­zyj­nie odmie­rzo­nym kro­kiem ku pod­wyż­sze­niu, miał wzrok utkwiony w Pady­sza­cha Impe­ra­tora, ale gdy dotarł do pierw­szego stop­nia podium, jego spoj­rze­nie prze­śli­znęło się na Iru­lanę. Zauwa­żyła to i uznała za oso­bliwe.

Zenha zdjął czapkę i ukło­nił się, po czym przy­jął postawę na bacz­ność, patrząc znowu na Impe­ra­tora. Gdy Szad­dam dał mu znak, kapi­tan floty prze­mó­wił:

— Dzię­kuję za tak szyb­kie przy­ję­cie, Naj­ja­śniej­szy Panie. — Obró­cił się i sku­pił spoj­rze­nie orze­cho­wych oczu na Iru­la­nie. — Księż­niczko. — Z pew­no­ścią zacho­wał się nie­kon­wen­cjo­nal­nie, zwra­ca­jąc się raczej do niej niż do Impe­ra­tora. — Jestem Moko Zenha, kapi­tan floty, zastępca dowódcy w kaita­iń­skiej eska­drze ojca Waszej Wyso­ko­ści.

Iru­lana ski­nęła lekko głową, ale Szad­dam wark­nął:

— Zwra­caj się do mnie, nie do mojej córki!

Zenha wyprę­żył się jak struna.

— Tak jest, Naj­ja­śniej­szy Panie. Nie zro­bi­łem tego z braku sza­cunku.

Iru­lana zauwa­żyła na mun­du­rze kapi­tana zwój, herb jego rodu, pośled­niej szlachty ze świata zna­nego z pro­duk­cji świet­nych wydań ofi­cjal­nych doku­men­tów. Cho­ciaż Szad­dam zda­wał się nie roz­po­zna­wać jego nazwi­ska, Iru­lana sły­szała o tym jed­nym z nie­licz­nych kom­pe­tent­nych ofi­ce­rów w nad­mier­nie roz­bu­do­wa­nej flo­cie wojen­nej Impe­rium. Zenha awan­so­wał dzięki cięż­kiej pracy i poświę­ce­niu. W odróż­nie­niu od wielu dowód­ców wyż­szej rangi uzy­skał swój sto­pień dzięki umie­jęt­no­ściom, nie pro­tek­cji czy nepo­ty­zmowi.

Żało­wała, że przed audien­cją szam­be­lan nie powie­dział im o nim, bo mogłaby się lepiej przyj­rzeć prze­bie­gowi jego kariery. Mimo to, uży­wa­jąc tech­nik, któ­rych nauczyła się na Wal­la­chu IX, szu­kała w pamięci jakichś infor­ma­cji i coś zna­la­zła. Otóż czło­wiek ten cie­szył się powa­ża­niem w armii, zwłasz­cza wśród pod­ofi­ce­rów i sze­re­go­wych, cho­ciaż nie u wyż­szych rangą dowód­ców, z któ­rymi miał nie­wiele wspól­nego.

Nie­zręczna cisza się prze­dłu­żała, aż w końcu ofi­cer zebrał się na odwagę i rzekł:

— Naj­ja­śniej­szy Panie, sta­ran­nie prze­ana­li­zo­wa­łem całą moją wie­dzę o Impe­rium, jego poli­tyce, han­dlu i woj­sku. Uwa­żam, że mogę ode­grać ważną rolę w zapew­nie­niu trwa­ło­ści i wiel­ko­ści rodu Cor­ri­nów.

Połech­tany tymi sło­wami Szad­dam wydął usta, ale cze­kał, aż ofi­cer przej­dzie do sedna sprawy.

Zenha jesz­cze bar­dziej się wypro­sto­wał.

— Naj­ja­śniej­szy Panie, pokor­nie pro­szę o rękę two­jej córki Iru­lany.

Księż­niczka aż pod­sko­czyła z wra­że­nia na tro­nie. W sali roz­le­gły się pomruki nie­do­wie­rza­nia, a potem chi­choty. Zauwa­żyła zgor­szone miny sióstr.

— Przed­sta­wiam moje pełne refe­ren­cje i rodo­wód — brnął dalej kapi­tan. Wycią­gnął arkusz rydu­liań­skiego papieru kry­sta­licz­nego.

Szad­dam poczer­wie­niał i Iru­lana widziała, że za chwilę wybuch­nie zło­ścią, ale z jakie­goś powodu zapa­no­wał nad sobą i zmie­nił zda­nie. Zwró­cił się do bez­czel­nego ofi­cera:

— Odejdź. Chcę poroz­ma­wiać z córką.

Kapi­tan posłusz­nie odma­sze­ro­wał poza zasięg słu­chu.

Impe­ra­tor Szad­dam pochy­lił się ku niej na swym masyw­nym tro­nie i rzekł szep­tem:

— Nie martw się. W tym mun­du­rze może wygląda szar­mancko, ale nie jest cie­bie godny. Pocho­dzi z niskiego rodu z nie­wiel­kim mająt­kiem. To nie­od­po­wied­nia par­tia, zwłasz­cza bio­rąc pod uwagę wielu innych męż­czyzn, w któ­rych widzę kan­dy­da­tów na two­jego męża. Zmiaż­dżę go, ale nie od razu.

Iru­lana nie mogła się nadzi­wić, jak dobrze ojciec panuje nad swoim tem­pe­ra­men­tem.

— Ze wzglę­dów poli­tycz­nych naj­le­piej będzie odmó­wić mu uprzej­mie, ojcze. Ten czło­wiek zro­bił świetną karierę i musimy zachę­cić go do wytrwa­łej służby.

Na twa­rzy Impe­ra­tora odma­lo­wało się zakło­po­ta­nie, które świad­czyło o tym, że myślał on o czymś zupeł­nie innym. Mimo to powie­dział:

— Tak, odmó­wimy mu uprzej­mie, ale musimy też poka­zać, że do mojej sali tro­no­wej nie można ot tak wejść i popro­sić o rękę jed­nej z moich córek! Póź­niej wyja­śnię ci powody mojej decy­zji.

Iru­lana zauwa­żyła, że Cha­lice pochyla się do swo­ich dwó­rek i zakry­wa­jąc usta deli­katną dło­nią, mówi coś z chi­cho­tem. Sie­dząca po dru­giej stro­nie sali Wensi­cja miała zdu­mioną i ziry­to­waną minę.

Księż­niczka wypro­sto­wała się na tro­nie i skry­wa­jąc swoje myśli i emo­cje, skie­ro­wała nie­prze­nik­nione spoj­rze­nie na imper­ty­nenc­kiego ofi­cera. Pomimo nie­na­gan­nego mun­duru wyda­wał się w tym oto­cze­niu nie­okrze­sa­nym woja­kiem, lepiej czu­ją­cym się w towa­rzy­stwie żoł­nie­rzy niż wytwor­nych dwo­rzan.

Ale i tak była pod wra­że­niem jego odwagi. Oczy­wi­ście ojciec miał rację, pier­wo­rodną księż­niczkę trzeba wydać za naj­bar­dziej odpo­wied­niego kan­dy­data, ale patrząc na kapi­tana, nie mogła się oprzeć współ­czu­ciu. Musiał wie­dzieć, że jego oświad­czyny zostaną odrzu­cone.

Cze­ka­jąc w prze­dłu­ża­ją­cej się ciszy, Zenha zda­wał się coraz bar­dziej dener­wo­wać i prze­stę­po­wał z nogi na nogę.

Po cią­gną­cym się bez końca mil­cze­niu Szad­dam zwró­cił się ponow­nie do ofi­cera:

— Wystąp i przed­staw swoją sprawę. Pamię­taj, że mój czas jest nie­zwy­kle cenny.

Iru­lana była zain­try­go­wana. Dla­czego ojciec pozwa­lał mu na cień nadziei, że jego pro­po­zy­cja może w ogóle zostać roz­pa­trzona?

Odzy­skaw­szy nagle pew­ność sie­bie, Zenha zaczął szybko i rze­czowo:

— Cały prze­bieg mojej kariery wska­zuje, że wyróż­nia­łem się w two­jej służ­bie, Naj­ja­śniej­szy Panie. Jestem szlach­ci­cem, a moja rodzina, choć nie należy do wyso­kich rodów, dzięki dobrze pro­wa­dzo­nym inte­re­som stale się wybija. Jeśli moja pokorna prośba zosta­nie przy­jęta, bądź pewien, Naj­ja­śniej­szy Panie, że twoja córka będzie żyła w luk­su­sie. — Powiódł wzro­kiem po bogato zdo­bio­nej sali. — Choć oczy­wi­ście nie takim jak na Kaita­inie. — Następ­nie wyli­czył swoje woj­skowe osią­gnię­cia i zwy­cię­stwa. Pod­kre­ślił, w jak dobrych sto­sun­kach pozo­staje z innymi ofi­ce­rami floty i jak wiel­kim powa­ża­niem darzą go żoł­nie­rze, jakby to miało coś do rze­czy i mogło mu pomóc zyskać przy­chyl­ność Szad­dama.

Zer­k­nąw­szy kątem oka na ojca, Iru­lana zauwa­żyła, że led­wie skrywa on nie­smak. Mogła przy­siąc, że coś obmy­śla — czyżby jakiś spo­sób obró­ce­nia tej sytu­acji na swoją korzyść?

Zawsze wie­działa, że będzie pion­kiem w impe­rial­nych pla­nach i w końcu zosta­nie wydana za naj­waż­niej­szego i naj­bar­dziej przy­dat­nego zalot­nika. Ale miała już dwa­dzie­ścia sześć lat, a więc znacz­nie prze­kro­czyła wiek, w któ­rym mogła się spo­dzie­wać zarę­czyn. W ciągu lat Pady­szach Impe­ra­tor odrzu­cił wiele skła­da­nych jej ofert matry­mo­nial­nych, mimo że cza­sami wodził kon­ku­ren­tów za nos… tak jak teraz. Wie­działa, że osta­tecz­nie odmówi Zen­sze, bo prze­nigdy nie pozwo­liłby swo­jej pier­wo­rod­nej wyjść za zwy­kłego ofi­cera, bez względu na jego doko­na­nia.

Dla­czego zatem nie odtrąci go i z tym nie skoń­czy?

Wie­działa o sied­miu wcze­śniej­szych pre­ten­den­tach do jej ręki, a zaku­li­sowo mogło się o nią ubie­gać wielu innych. Jak długo ojciec zamie­rzał cią­gnąć tę grę, uży­wa­jąc jej jako przy­nęty dla poli­tycz­nych zysków?

Co dobrego kapi­tan floty mógł wnieść do rodu Cor­ri­nów?

Spoj­rzała na Cha­lice, banalną dzier­latkę o nala­nej twa­rzy, w naszyj­niku wysa­dza­nym sza­fi­rami i dobra­nych do niego bran­so­le­tach. Cha­lice przed­kła­dała bły­skotki nad sprawy ważne i zawsze ubie­rała się prze­sad­nie ele­gancko, nawet do codzien­nych dwor­skich zajęć. Druga córka Szad­dama nie orien­to­wała się w skom­pli­ko­wa­nej sieci niu­an­sów i sub­tel­no­ści; po pro­stu uwiel­biała piękne rze­czy. Brała błahe plotki za fakty i zmie­niała zda­nie zgod­nie z tym, co ostat­nio zasły­szała.

Nato­miast sie­dząca pod drugą ścianą Wensi­cja przy­glą­dała się całej sce­nie w sku­pie­niu. Była cztery lata młod­sza od Iru­lany i dużo ład­niej­sza od Cha­lice. Jej twarz w kształ­cie serca i lawen­dowe oczy skry­wały prze­ni­kliwy umysł. Wensi­cja stu­dio­wała histo­rię i poli­tykę Impe­rium i w prze­ci­wień­stwie do płyt­kiej Cha­lice chło­nęła i zapa­mię­ty­wała infor­ma­cje.

Teraz obie sie­działy z minami peł­nymi nie­do­wie­rza­nia, choć każda reago­wała na swój spo­sób. Szmer w sali audien­cyj­nej stop­niowo nara­stał.

Zenha na­dal mówił, gdy Impe­ra­tor pod­niósł rękę i mu prze­rwał.

— Bar­dzo prze­ko­nu­jąca opo­wieść. Nale­ży­cie roz­ważę twoją ofertę, kapi­ta­nie floty. Wróć do swo­jej jed­nostki i cze­kaj na moją ofi­cjalną decy­zję.

Ofi­cer wyda­wał się zasko­czony, ale przy­jął to z ostroż­nym opty­mi­zmem. Ukło­nił się z gra­cją, a potem wyma­sze­ro­wał z sali ide­al­nie odmie­rzo­nymi kro­kami, z wysoko unie­sioną brodą.

Po jego wyj­ściu Iru­lana zapy­tała ojca szep­tem:

— Dla­czego w ogóle go wysłu­cha­łeś?

— Mam cie­kawy pomysł, córko. Musimy to wyko­rzy­stać. — Pokle­pał ją po przed­ra­mie­niu. — Nie martw się.

Mimo wszystko Iru­lana nie mogła wyzbyć się nie­po­koju.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Prin­cess of Dune

Copy­ri­ght © Her­bert Pro­per­ties LLC 2024

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Copy­ri­ght © 2024 for the illu­stra­tions by Woj­ciech Siud­mak

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

www.siud­mak-offi­cial.com

Redak­tor

Agnieszka Horzow­ska

Redak­tor mery­to­ryczny

Sła­wo­mir Folk­man

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Księż­niczka Diuny, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-891-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer