Preludium do Diuny. Diuna. Ród Atrydów - Kevin J. Anderson, Brian Herbert - ebook

Preludium do Diuny. Diuna. Ród Atrydów ebook

Kevin J. Anderson, Brian Herbert

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy tom trylogii opisujący wydarzenia poprzedzające historię jednego z największych bestsellerów science fiction.

Powodowany żądzą zemsty i chciwością Elrood IX pomaga w przejęciu Ixa przez Tleilaxan, zmuszając do ucieczki ród Verniusów. Dzieci Dominika Verniusa znajdują schronienie na Kaladanie, ale po zamordowaniu Paulusa Atrydy ich los jest niepewny. Młody Leto Atryda musi nie tylko strzec ich, ale też dbać o przyszłość swego rodu. A ma potężnych i pamiętliwych wrogów.

Podczas gdy Bene Tleilax prowadzą na Ixie tajne badania, Szaddam Corrino i Hasimir Fenring spiskują przeciw Imperatorowi, a na odległej Arrakis imperialny planetolog Pardot Kynes rozpoczyna swe przełomowe prace, Bene Gesserit zbliżają się coraz bardziej do zakończenia swego programu eugenicznego, którego owocem będzie potężny Kwisatz Haderach…

Herbert i Anderson tchnęli w tę klasyczną sagę nowe, pełne dynamiki i ekscytujące życie. - „The Denver Post”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 803

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
izzww

Nie oderwiesz się od lektury

Super wstęp do Diuny
00

Popularność




Książkę tę poświę­camy naszemu men­to­rowi,

Fran­kowi Her­ber­towi,

który był rów­nie fascy­nu­jący i zło­żony,

jak stwo­rzony przez niego wspa­niały wszech­świat Diuny

PODZIĘKOWANIA

Edowi Kra­me­rowi, który był mostem umoż­li­wia­ją­cym nasze spo­tka­nie.

Rebecce Moeście Ander­son za jej nie­po­skro­mioną wyobraź­nię, burzę myśli i zwy­kłą ciężką pracę nad tym, by ta książka była jak naj­lep­sza.

Jan Her­bert za to, że pozwo­liła na kon­ty­nu­owa­nie tego pro­jektu także pod­czas wypadu do Europy w rocz­nicę ślubu, i za wiele innych rze­czy.

Patowi LoBrutto, naszemu redak­to­rowi w Ban­tam Books, który pomógł nam mak­sy­mal­nie sku­pić się na pracy i kla­row­no­ści tej książki.

Rober­towi Got­tlie­bowi i Mat­towi Bia­le­rowi z Wil­liam Mor­ris Agency, Mary Alice Kier i Annie Cot­tle z Cine/Lit Repre­sen­ta­tion za ich odda­nie i wiarę w poten­cjał tego pro­jektu.

Irwy­nowi Apple­bau­mowi i Nicie Tau­blib z Ban­tam Books za wspar­cie i życz­li­wość dla tak ogrom­nego przed­się­wzię­cia.

Penny i Ronowi Mer­rit­tom, któ­rych entu­zja­styczne popar­cie umoż­li­wiło ten pro­jekt.

Beverly Her­bert za wysi­łek inte­lek­tu­alny i współ­pracę redak­tor­ską przy kolej­nych książ­kach Franka Her­berta o Diu­nie.

Marie Lan­dis-Edwards za słowa otu­chy.

The Her­bert Limi­ted Part­ner­ship, włącz­nie z Davi­dem Mer­rit­tem, Byro­nem Mer­rit­tem, Julie Her­bert, Rober­tem Mer­rit­tem, Kim­berly Her­bert, Mar­gaux Her­bert i The­resą Shac­kel­ford.

Cathe­rine Sidor z Word­fire Inc., która wło­żyła wiele cięż­kiej pracy w przy­go­to­wa­nie i spraw­dze­nie maszy­no­pisu, oraz Sarze Jones z tej samej firmy za pomoc w dopro­wa­dze­niu wielu sta­rych ksią­żek i doku­men­tów do stanu zdat­nego do użytku.

A także milio­nom odda­nych miło­śni­ków Diuny, dzięki któ­rym dzieło to od dzie­siąt­ków lat nie traci na popu­lar­no­ści.

Infor­ma­cja Gil­dii Kosmicz­nej dla Kon­sor­cjum Hon­nete Ober Advan­cer Mer­can­ti­les (KHOAM):

Celem tej nie­ofi­cjal­nej misji było prze­szu­ki­wa­nie nie­za­miesz­ka­nych pla­net z myślą o zna­le­zie­niu alter­na­tyw­nego źró­dła cen­nej przy­prawy, melanżu, od któ­rej tak wiele zależy w Impe­rium. Udo­ku­men­to­wa­li­śmy podróże wielu naszych nawi­ga­to­rów i ster­ni­ków, któ­rzy zba­dali setki pla­net, jak dotąd jed­nak bez suk­cesu. Jedy­nym źró­dłem melanżu w zna­nym wszech­świe­cie pozo­staje pustynna pla­neta Arra­kis. Gil­dia, KHOAM i wszy­scy inni uza­leż­nieni od przy­prawy są na­dal zdani na mono­pol Har­kon­ne­nów.

Bada­nie odle­głych tery­to­riów w poszu­ki­wa­niu nowych sys­te­mów pla­ne­tar­nych i zaso­bów ma jed­nak także pewną odrębną war­tość. Szcze­gó­łowe wyniki badań oraz mapy orbi­talne, które załą­czamy na arku­szach rydu­liań­skiego papieru kry­sta­licz­nego, nie­wąt­pli­wie będą miały war­tość han­dlową dla KHOAM.

Wyko­naw­szy czyn­no­ści, do któ­rych zobo­wią­za­li­śmy się w kontr­ak­cie, doma­gamy się niniej­szym, aby KHOAM wpła­ciło usta­loną sumę do Banku Gil­dii na Węźle.

Do Naj­ja­śniej­szego Pana, Pady­sza­cha Impe­ra­tora Elro­oda IX, Władcy Zna­nego Wszech­świata:

Od Jego wier­nego pod­da­nego, siri­dar barona Vla­di­mira Har­kon­nena, pla­ne­tar­nego guber­na­tora Arra­kis, tytu­lar­nego zwierzch­nika rodu Har­kon­ne­nów, suwe­rena Giedi Prime, Lan­ki­ve­ila i sojusz­ni­czych pla­net.

Naj­ja­śniej­szy Panie, niech mi będzie wolno raz jesz­cze zapew­nić Cię o mej wier­nej służ­bie na pustyn­nej pla­ne­cie Arra­kis. Ze wsty­dem muszę przy­znać, że przez sie­dem lat po śmierci naszego ojca mój nie­kom­pe­tentny przy­rodni brat Abu­lurd dopu­ścił do zmniej­sze­nia pro­duk­cji przy­prawy. Straty w sprzę­cie były wyso­kie, pod­czas gdy eks­port spadł do kata­stro­fal­nego poziomu. Wobec zależ­no­ści Impe­rium od przy­prawy ów spa­dek pro­duk­cji mógł mieć fatalne kon­se­kwen­cje. Pra­gnę zapew­nić, że moja rodzina pod­jęła sta­ra­nia, by uzdro­wić sytu­ację. Abu­lurd został odsu­nięty od obo­wiąz­ków i prze­nie­siony na Lan­ki­ve­ila, a także pozba­wiony tytułu, cho­ciaż z cza­sem może odzy­skać tytuł guber­na­tora dys­tryktu.

Teraz ja jestem bez­po­śred­nim nad­zorcą Arra­kis, więc ręczę oso­bi­ście Naj­ja­śniej­szemu Panu, że użyję wszel­kich koniecz­nych środ­ków — pie­nię­dzy, poświę­ce­nia i żela­znej pię­ści — aby pro­duk­cja przy­prawy wró­ciła do poprzed­niego poziomu lub prze­kro­czyła go.

Zgod­nie z Twymi mądrymi sło­wami przy­prawa musi pły­nąć!

Melanż to finan­sowe sedno aktyw­no­ści KHOAM. Bez przy­prawy matki wie­lebne Bene Ges­se­rit nie mia­łyby swej umie­jęt­no­ści obser­wa­cji i kon­troli nad ludźmi, nawi­ga­to­rzy Gil­dii nie umie­liby dostrze­gać bez­piecz­nych szla­ków w prze­strzeni kosmicz­nej, a miliardy oby­wa­teli Impe­rium pomar­łyby wsku­tek jej odsta­wie­nia. Byle pro­stak zro­zu­mie, że takie uza­leż­nie­nie od jed­nego dobra pro­wa­dzi do nad­użyć. Wszy­scy jeste­śmy zagro­żeni.

— KHOAM, Ana­liza eko­no­miczna pra­wi­dło­wo­ści w obiegu mate­ria­łów

Siedzący obok pilota orni­top­tera szczu­pły i musku­larny baron Vla­di­mir Har­kon­nen pochy­lił się w fotelu. Ciem­nymi jak u pająka oczami wpa­try­wał się w pla­zowe okno, czu­jąc wszech­obecną woń pyłu i pia­sku. Widok fali­stych wydm skwier­czą­cych w upale spra­wiał, że pie­kły go spo­jówki. Kra­jo­braz i niebo były wybla­kłe, bez­barwne. Nic nie koiło oczu.

„Pie­kielne miej­sce”.

Baron naj­chęt­niej zna­la­złby się znów w uprze­my­sło­wio­nym cie­ple i cywi­li­za­cyj­nej zło­żo­no­ści Giedi Prime, głów­nej pla­nety Har­kon­ne­nów. Nawet tutaj miałby wiele cie­kaw­szych zajęć w lokal­nej sie­dzi­bie rodu w Kar­ta­gin, gdzie mógłby zado­wa­lać swe wyma­ga­jące gusta.

Zbiór przy­prawy miał jed­nak pierw­szeń­stwo. Zawsze. Szcze­gól­nie gdy cho­dziło o złoże tak wiel­kie jak to, o któ­rym dono­sili szpe­ra­cze.

W cia­snym kok­pi­cie baron zacho­wy­wał się z pew­no­ścią sie­bie czło­wieka sil­nego, igno­ru­ją­cego dziury i prądy powietrzne. Skrzy­dła orni­top­tera ude­rzały ryt­micz­nie jak skrzy­dła osy. Ciemna skóra napier­śnika barona opi­nała dobrze wykształ­cone mię­śnie. W poło­wie drogi mię­dzy czter­dzie­stym a pięć­dzie­sią­tym rokiem życia wyglą­dał dosko­nale. Jego ruda­wo­złote włosy przy­cięto i uło­żono z pod­kre­śle­niem trój­kąt­nej kępki u szczytu czoła. Skórę miał gładką, a kości policz­kowe wyso­kie i dobrze ufor­mo­wane. Na jego szyi i szczę­kach uwi­docz­niały się mię­śnie gotowe w każ­dej chwili nadać twa­rzy groźny wyraz albo wywo­łać twardy uśmiech, zależ­nie od oko­licz­no­ści.

— Daleko jesz­cze? — Spoj­rzał z ukosa na pilota, który zdra­dzał oznaki ner­wo­wo­ści.

— To miej­sce w głębi pustyni, baro­nie. Wszystko wska­zuje, że to jedno z naj­bo­gat­szych kie­dy­kol­wiek odkry­tych złóż.

Maszyna zatrzę­sła się w prą­dach wstę­pu­ją­cych nad czarną bazal­tową skałą. Pilot gło­śno prze­łknął ślinę, sku­pia­jąc się na instru­men­tach.

Baron usiadł wygod­niej, tłu­miąc nie­cier­pli­wość. Rad był, że ten nowy skarb leży z dala od cie­kaw­skich oczu urzęd­ni­ków Impe­ra­tora i KHOAM, któ­rzy mogliby spo­rzą­dzić kło­po­tliwe raporty. Trzę­sący się ze sta­ro­ści Elrood IX nie musi wie­dzieć wszyst­kiego o roz­mia­rach pro­duk­cji przy­prawy na Arra­kis. Dzięki sta­ran­nemu przy­go­to­wy­wa­niu rapor­tów i fał­szo­wa­niu ksiąg rachun­ko­wych, nie wspo­mi­na­jąc o łapów­kach, baron mówił obco­świa­to­wym nad­zor­com tylko to, co chciał.

Silną dło­nią otarł pot z gór­nej wargi i prze­sta­wił kon­tro­lki, by ochło­dzić i nawil­żyć kok­pit.

Pilot nie czuł się pew­nie z tak waż­nym i tak wybu­cho­wym pasa­że­rem na pokła­dzie. Zmu­sił sil­nik do więk­szego wysiłku, spraw­dził raz jesz­cze pro­jek­cję mapy, a potem prze­niósł wzrok na zarysy cią­gną­cej się aż po hory­zont pustyni.

Baron także obej­rzał pro­jek­cję kar­to­gra­ficzną, ale roz­cza­ro­wał go brak szcze­gó­łów. Jak można zna­leźć drogę przez ten pustynny świat? Jak to moż­liwe, że pla­neta tak ważna dla eko­no­micz­nej sta­bil­no­ści Impe­rium pozo­staje w zasa­dzie nie­opi­sana na mapach? Jesz­cze jeden błąd jego przy­rod­niego brata Abu­lurda.

Abu­lurda jed­nak już tu nie było, a wła­dza nale­żała do barona. „Teraz, gdy Arra­kis jest moja, zapro­wa­dzę tu porzą­dek!” Zaraz po powro­cie do Kar­ta­gin zapę­dzi ludzi do pracy nad nowymi pomia­rami i mapami, jeżeli tylko ci prze­klęci Fre­meni nie znisz­czyli punk­tów kar­to­gra­ficz­nych i nie poza­bi­jali bada­czy.

Od czter­dzie­stu lat ten pustynny świat był pseu­do­len­nem Har­kon­ne­nów z poli­tycz­nego nada­nia Impe­ra­tora z bło­go­sła­wień­stwem KHOAM — Kon­sor­cjum Hon­nete Ober Advan­cer Mer­can­ti­les. Cho­ciaż ponura i nie­go­ścinna, Arra­kis była jed­nym z naj­cen­niej­szych klej­no­tów w impe­rial­nej koro­nie ze względu na sub­stan­cję, któ­rej dostar­czała.

Nie­stety po śmierci ojca, Dymi­tra Har­kon­nena, osła­biony umy­słowo stary Impe­ra­tor prze­ka­zał wła­dzę mięk­kiemu Abu­lur­dowi, który w ciągu zale­d­wie sied­miu lat zdo­łał zdzie­siąt­ko­wać pro­duk­cję przy­prawy. Zyski spa­dły, on zaś stra­cił kon­trolę nad prze­my­tem i sabo­ta­żem. W rezul­ta­cie głu­piec został usu­nięty i wysłany bez ofi­cjal­nego tytułu na Lan­ki­ve­ila, gdzie nie­wiele mógł zaszko­dzić samo­czyn­nej pro­duk­cji wie­lo­ry­bich futer.

Natych­miast po otrzy­ma­niu namiest­nic­twa baron Vla­di­mir Har­kon­nen wyru­szył na Arra­kis, by prze­wró­cić ją do góry nogami. Pozo­stawi na niej wła­sny ślad, zetrze dzie­dzic­two błę­dów i nie­udol­nych rzą­dów.

W całym Impe­rium Arra­kis — pie­kielna dziura, którą można by uznać raczej za karę niż nagrodę — była jedy­nym źró­dłem przy­prawy, sub­stan­cji droż­szej od wszyst­kich cen­nych metali. Tu, na tym wyschnię­tym świe­cie, była cen­niej­sza od wody.

Bez przy­prawy nie byłyby moż­liwe efek­tywne podróże kosmiczne… a bez podróży kosmicz­nych upa­dłoby samo Impe­rium. Przy­prawa prze­dłu­żała życie, chro­niła zdro­wie i doda­wała wigoru. Sam baron korzy­stał z niej z umiar­ko­wa­niem, ale bar­dzo sobie cenił dobre samo­po­czu­cie, jakie mu dawała. Oczy­wi­ście przy­prawa uza­leż­niała, co miało wpływ na jej wysoką cenę…

Opan­ce­rzony orni­top­ter prze­le­ciał nad osma­lo­nym pasmem gór­skim, które wyglą­dało jak zła­mana szczęka pełna prze­gni­łych zębów. Baron dostrzegł przed sobą chmurę pyłu roz­cią­ga­jącą się na kształt kowa­dła.

— Tam się odbywa eks­plo­ata­cja, baro­nie.

Czarne kropki na mono­chro­ma­tycz­nym nie­bie uro­sły w podobne do jastrzębi piku­jące w ich kie­runku orni­top­tery bojowe. Komu­ni­ka­tor zaświ­stał, a pilot wysłał sygnał iden­ty­fi­ka­cyjny. Płatni obrońcy — najem­nicy mający ode­przeć wszel­kich intru­zów — zawró­cili i zajęli znów pozy­cje obser­wa­cyjne.

Jak długo ród Har­kon­ne­nów utrzy­my­wał ilu­zję wzro­stu wydo­by­cia i zysków, Gil­dia Kosmiczna nie musiała wie­dzieć o każ­dym nowym zna­le­zi­sku. Podob­nie jak Impe­ra­tor i KHOAM. Baron zatrzyma tę zdo­bycz dla sie­bie i doda do swo­ich ogrom­nych zapa­sów.

Gdyby po latach próż­no­wa­nia Abu­lurda baron osią­gnął choćby połowę tego, co było moż­liwe, KHOAM i Impe­rium dostrze­głyby znaczną poprawę. Zado­wo­lone, nie zauwa­ży­łyby jego prze­krę­tów i nie podej­rze­wa­łyby go o tajne schowki przy­prawy. Nie­bez­pieczna stra­te­gia, gdyby została ujaw­niona… ale baron miał swoje spo­soby na szpie­gów.

Gdy zbli­żyli się do pió­ro­pu­sza pyłu, baron się­gnął po lor­netkę i dostroił ole­jowe soczewki. Roz­po­znał kom­bajn gąsie­ni­kowy przy pracy. To mecha­niczne mon­strum o wiel­kich gąsie­ni­cach i ogrom­nej ładow­no­ści było nie­wia­ry­god­nie kosz­towne… ale warte każ­dego sola­risa wyda­nego na jego utrzy­ma­nie. Jego czer­paki pod­rzu­cały cyna­mo­nowy pył, szary pia­sek i odłamki krze­mie­nia, wgry­za­jąc się w powierzch­nię pustyni w poszu­ki­wa­niu aro­ma­tycz­nego melanżu.

Mobilne zespoły naziemne prze­mie­rzały otwartą prze­strzeń pia­sków w pobliżu kom­bajnu, wpro­wa­dza­jąc sondy pod powierzch­nię, zbie­ra­jąc próbki i ozna­cza­jąc na mapie zasięg ukry­tej w głębi żyły przy­prawy. W górze krą­żyły, cze­ka­jąc, cięż­sze maszyny uno­szone przez olbrzy­mie orni­top­tery. Na hory­zon­cie wzno­siły się i opa­dały szpe­ra­cze, a w nich obser­wa­to­rzy wypa­tru­jący zmarsz­czek zdra­dza­ją­cych zbli­ża­nie się czer­wia. Jeden z tych wiel­kich arra­kij­skich czerwi pustyni mógł pochło­nąć cały zespół ope­ra­cyjny.

— Baro­nie — ode­zwał się pilot, prze­ka­zu­jąc mu komu­ni­ka­tor — dowódca zespołu wydo­byw­czego chce z panem mówić.

— Tu twój baron. — Vla­di­mir dotknął ucha, spraw­dza­jąc odbiór. — Podaj mi naj­now­sze dane. Jakie wydo­by­cie?

Dowódca załogi odpo­wie­dział bur­kli­wie, iry­tu­jąco obo­jętny na rangę swego roz­mówcy:

— Dzie­sięć lat pra­cuję przy wydo­by­ciu przy­prawy, ale takiego złoża jesz­cze nie widzia­łem. Kło­pot w tym, że leży głę­boko. Nor­mal­nie, jak pan wie, znaj­du­jemy przy­prawę na powierzchni. Tym razem jest sil­nie skon­cen­tro­wana, ale…

Baron cze­kał tylko chwilę.

— Ale co?

— Tam się dzieje coś dziw­nego, baro­nie. Dziw­nego che­micz­nie. Spod powierzchni wydo­bywa się dwu­tle­nek węgla, jest tam jakiś jego bąbel. Kom­bajn prze­bi­ja­jący się przez zewnętrzne war­stwy do przy­prawy natknął się na parę wodną.

— Para wodna!

To była rzecz nie­sły­chana na Arra­kis, na któ­rej nawet przy sprzy­ja­ją­cej pogo­dzie nie­mal nie wykry­wało się w powie­trzu wil­goci.

— Może natra­fi­li­śmy na jakąś war­stwę wodo­no­śną nakrytą ska­łami?

Baron nie wyobra­żał sobie aż dotąd, że pod powierzch­nią Arra­kis znaj­dzie wodę. Szybko roz­wa­żył moż­li­wość sprze­da­nia tych zaso­bów lud­no­ści. To by dało do myśle­nia han­dla­rzom wody, któ­rzy stali się zbyt zaro­zu­miali.

— Myślisz, że to popsuje przy­prawę? — zagrzmiał baso­wym gło­sem.

— Trudno powie­dzieć, baro­nie. Przy­prawa to dziwna sub­stan­cja, a ja ni­gdy nie zetkną­łem się z taką kie­sze­nią. Coś tu jest nie w porządku…

Baron spoj­rzał na pilota orni­top­tera.

— Skon­tak­tuj się ze szpe­ra­czami. Spy­taj, czy zauwa­żono jakiś znak czer­wia.

— Żad­nego, wasza wiel­moż­ność — odpo­wie­dział pilot, spraw­dziw­szy mel­dunki.

Vla­di­mir Har­kon­nen dostrzegł kro­ple potu na jego czole.

— Jak długo gąsie­nik tam jest? — spy­tał.

— Nie­mal dwie godziny, panie.

Baron skrzy­wił się. Jakiś czerw powi­nien się już poja­wić.

Przez nie­uwagę pilot zosta­wił włą­czoną kom­li­nię, a dowódca załogi rzekł:

— Ni­gdy dotąd nie mie­li­śmy aż tyle czasu, baro­nie. Czer­wie zawsze się poja­wiały. Zawsze. A tam w dole coś się dzieje. Gazu jest coraz wię­cej. Można to wyczuć w powie­trzu.

Ode­tchnąw­szy kli­ma­ty­zo­wa­nym powie­trzem kabiny, baron wyczuł piż­mowy zapach suro­wej przy­prawy zagar­nięty z pustyni. Orni­top­ter krą­żył teraz kil­ka­set metrów od głów­nego kom­bajnu.

— Wykry­wamy wibra­cje pod powierzch­nią, jakby jakiś rezo­nans. Nie podoba mi się to, baro­nie.

— Nie płacę ci za to, żeby ci się podo­bało. Czy to jakiś sunący głę­boko czerw?

— Raczej nie, baro­nie.

Baron spraw­dził wstępne dane prze­ka­zane z kom­bajnu. Liczby wpra­wiały w osłu­pie­nie.

— Z tego jed­nego sta­no­wi­ska zbie­rzemy wię­cej niż ze wszyst­kich innych przez mie­siąc. — Jego palce wystu­ki­wały na udzie regu­larny rytm.

— Suge­ro­wał­bym jed­nak, baro­nie, żeby­śmy się spa­ko­wali i opu­ścili to miej­sce. Możemy stra­cić…

— Nie ma mowy — prze­rwał mu Har­kon­nen. — Nie ma znaku czer­wia, a wy macie już pra­wie pełen kom­bajn. Możemy zaraz wysłać zgar­niarkę i dostar­czyć wam pustą maszynę. Nie porzucę for­tuny w przypra­wie tylko dla­tego, że pan się dener­wuje… że ma pan jakieś nie­ja­sne prze­czu­cia. To śmieszne!

Kiedy szef zespołu pró­bo­wał bro­nić swego zda­nia, baron prze­rwał mu ostro:

— Jeśli jest pan ner­wo­wym tchó­rzem, źle pan wybrał zawód i pra­co­dawcę. Do roboty!

Wyłą­czył komu­ni­ka­tor i zano­to­wał w pamięci, by jak naj­szyb­ciej zwol­nić tego czło­wieka.

Zgar­niarki uno­siły się w górze gotowe do rato­wa­nia kom­bajnu z załogą, gdyby poja­wił się czerw. Dla­czego jed­nak jesz­cze go nie było? Czer­wie zawsze bro­niły przy­prawy.

Przy­prawa. Sma­ko­wał to słowo w myślach i war­gami. Ta spo­wita w zabo­bony sub­stan­cja była wiel­ko­ścią nie­znaną, współ­cze­snym rogiem jed­no­rożca, Arra­kis zaś była wystar­cza­jąco nie­go­ścinna, by nikomu nie udało się odkryć pocho­dze­nia melanżu.

W całym roz­le­głym Impe­rium żaden poszu­ki­wacz ani badacz nie zna­lazł melanżu na jakiej­kol­wiek innej pla­ne­cie ani też nie zdo­łał otrzy­mać jej sub­sty­tutu mimo stu­leci prób. Odkąd Har­kon­ne­no­wie byli namiest­ni­kami Arra­kis, kon­tro­lu­jąc pro­duk­cję przy­prawy, baron nie życzył sobie odkry­cia jej sub­sty­tutu ani zna­le­zie­nia innego jej źró­dła. Zespoły znaw­ców pustyni loka­li­zo­wały przy­prawę, a Impe­rium z niej korzy­stało — tylko to go inte­re­so­wało. Robot­nicy zawsze byli zagro­żeni. Czerw mógł zaata­ko­wać zbyt wcze­śnie, zgar­niarka mogła mieć awa­rię, a kom­bajn mógł nie zostać w porę unie­siony. Nie­spo­dzie­wane burze pia­skowe nad­cią­gały z zaska­ku­jącą szyb­ko­ścią. Straty Har­kon­ne­nów w ludziach i sprzę­cie były ogromne… ale melanż wyna­gra­dzał pra­wie wszyst­kie koszta.

Orni­top­ter krą­żył w sta­łym, brzę­czą­cym ryt­mie, a baron przy­glą­dał się toczą­cej się w dole pracy. Pie­kące słońce odbi­jało się od zaku­rzo­nego kadłuba kom­bajnu. Szpe­ra­cze kon­tro­lo­wały z powie­trza oko­licę, a pojazdy naziemne krą­żyły pod nimi, zbie­ra­jąc próbki.

Wciąż nie było ani śladu czer­wia, a każda chwila pozwa­lała zało­dze zebrać wię­cej przy­prawy. Robot­nicy dostaną pre­mie — z wyjąt­kiem szefa — ród Har­kon­ne­nów zaś sta­nie się bogat­szy. Raporty można spre­pa­ro­wać póź­niej.

— Wywo­łaj naj­bliż­szą bazę — pole­cił baron pilo­towi. — Wezwij zgar­niarkę z nowym kom­baj­nem. Ta żyła wydaje się nie­wy­czer­pana. Jeśli czerw nie poka­zał się aż do teraz, mamy może czas…

Szef zespołu naziem­nego ode­zwał się, korzy­sta­jąc ze wspól­nego kanału, skoro baron wyłą­czył swój odbior­nik:

— Panie, próbki wyka­zują, że tem­pe­ra­tura pod powierzch­nią rośnie… i to gwał­tow­nie! Coś tam się dzieje, jakaś reak­cja che­miczna. A jedna z dru­żyn wpa­dła wła­śnie w rojo­wi­sko troci pia­sko­wych.

Baron wark­nął, wście­kły, że tam­ten użył nie­szy­fro­wa­nego kanału. A jeśli słu­chają ich szpie­dzy KHOAM? Ale kto by się przej­mo­wał tro­ciami pia­sko­wymi? Te żyjątka ukryte głę­boko pod pia­skiem obcho­dziły go tyle samo, ile muchy rojące się wokół padliny.

Zano­to­wał w pamięci, żeby zgo­to­wać sze­fowi ekipy coś gor­szego niż utrata sta­no­wi­ska i pre­mii.

„Tego mię­czaka z pew­no­ścią wyszu­kał Abu­lurd”.

Zoba­czył nagle, że zwia­dowcy zaczęli poru­szać się szybko, niczym mrówki osza­lałe od wyzie­wów kwasu. Pędzili do kom­bajnu. Któ­ryś zesko­czył z zaku­rzo­nego łazika i wspi­nał się ku otwar­tym drzwiom potęż­nej maszyny.

— Co oni robią? Porzu­cają sta­no­wi­ska pracy? Zejdź tro­chę niżej, żebym lepiej widział.

Pilot zawró­cił orni­top­ter i zni­żył się ku pia­skowi niczym zło­wrogi chrząszcz. W dole ludzie sła­niali się, kasz­ląc i wymio­tu­jąc, i pró­bo­wali zało­żyć maski. Dwóch prze­wró­ciło się na poru­sza­ją­cym się pia­sku. Inni pędzili do kom­bajnu.

— Dawać zgar­niarkę! Dawać zgar­niarkę! — krzy­czał któ­ryś.

Wszyst­kie szpe­ra­cze mel­do­wały.

— Brak znaku czer­wia.

— Na­dal nic.

— Wszystko w porządku.

— Dla­czego oni ucie­kają? — spy­tał obu­rzony baron, jakby pilot mógł wie­dzieć.

— Coś się dzieje! — wrzesz­czał szef zespołu. — Gdzie ta zgar­niarka?

Pia­sek napęcz­niał. Czte­rech robot­ni­ków potknęło się i upa­dło na twarz, zanim dotarli do rampy kom­bajnu.

— Spójrz, panie! — rzekł z prze­stra­chem pilot, wska­zu­jąc w dół.

Baron ode­rwał wzrok od prze­ra­żo­nych ludzi i zoba­czył, że cały teren wokół miej­sca wydo­by­cia drży jak skóra opi­na­jąca bęben.

Kom­bajn zachwiał się i prze­chy­lił na bok. W pia­sku poja­wiła się szcze­lina i całe sta­no­wi­sko zaczęło nagle pęcz­nieć pod powierzch­nią, uno­sząc się niczym bąbel błotny we wrzą­cych bagnach Salusy.

— Zabie­rajmy się stąd! — krzyk­nął baron. Pilot zawa­hał się, a wtedy Har­kon­nen mach­nął lewą dło­nią jak biczem i zdzie­lił go w poli­czek. — Jazda!

Pilot chwy­cił stery i pode­rwał ostro orni­top­ter. Sztuczne skrzy­dła ude­rzały gwał­tow­nie.

Tym­cza­sem w dole pod­ziemny bąbel napęcz­niał do szczytu moż­li­wo­ści, a potem wybuchł, wyrzu­ca­jąc w powie­trze kom­bajn, pojazdy naziemne i wszystko inne. Gigan­tyczna eks­plo­zja pia­sku wystrze­liła w niebo, uno­sząc odłamki skał i poma­rań­czową przy­prawę. Olbrzy­mia maszyna roz­pa­dła się na czę­ści roz­rzu­cane niczym szmaty w kurza­wie Corio­lisa.

— Co się tam, do dia­bła, stało?! — Czarne oczy barona roz­sze­rzyły się z nie­do­wie­rza­nia na widok ogromu znisz­czeń. W jed­nej chwili cała dro­go­cenna przy­prawa została pochło­nięta, cały sprzęt znisz­czony. Strat w ludziach pra­wie nie zauwa­żał, oprócz może kosz­tów ich wyszko­le­nia.

— Uwaga, panie! — krzyk­nął pilot. Palce pobie­lały mu na ste­rach.

Ude­rzył w nich nagły podmuch. Zakrę­cił w powie­trzu opan­ce­rzo­nym orni­top­te­rem z biją­cymi niczym cepy skrzy­dłami. Sil­niki zawyły, usi­łu­jąc zacho­wać rów­no­wagę. Dro­biny wystrze­lo­nego z wielką pręd­ko­ścią pia­sku ude­rzyły w pla­zowe okna. Zatkane pia­skiem sil­niki zaczęły się krztu­sić. Maszyna tra­ciła wyso­kość, opa­da­jąc ku kipią­cej prze­pa­ści.

Pilot krzy­czał coś nie­zro­zu­miale. Baron ści­skał pasy bez­pie­czeń­stwa, widząc, jak zie­mia zbliża się ku nim niczym odwró­cony obcas gotowy zgnieść owada.

Vla­di­mir wie­dział, że jako głowa rodu Har­kon­ne­nów może zgi­nąć ze zdra­dziec­kiej ręki asa­syna, ale żeby paść ofiarą nie­prze­wi­dy­wal­nej kata­strofy natu­ral­nej… to było po pro­stu śmieszne.

Gdy tak nur­ko­wali, zoba­czył pia­sek otwie­ra­jący się niby pęk­nięty wrzód. Pył i surowy melanż były wsy­sane i mie­szane przez prądy kon­wek­cyjne i reak­cje che­miczne. Bogata żyła przy­prawy prze­mie­niała się w jakąś gotową ich pożreć trę­do­watą pasz­czę. Pilot jed­nak, który przed­tem wyda­wał się mało sta­now­czy i roz­tar­gniony, teraz był sku­piony i zde­ter­mi­no­wany. Jego palce bie­gały po drążku i kon­tro­l­kach mocy sil­ni­ków, wyko­rzy­stu­jąc prądy powietrzne i prze­rzu­ca­jąc siłę ciągu z jed­nego sil­nika na drugi, by zneu­tra­li­zo­wać dła­wie­nie ich pyłem. W końcu orni­top­ter wyrów­nał lot tuż nad wydmami. Pilot wes­tchnął z ulgą.

Kiedy w pia­sku otwo­rzył się wielki otwór, baron dostrzegł migo­tliwe przej­rzy­ste kształty niczym robaki na padli­nie. Tro­cie pia­skowe mknęły ku miej­scu eks­plo­zji. Wkrótce poja­wią się także wiel­kie czer­wie pchane nie­od­par­tym naka­zem.

Mimo wszel­kich sta­rań baron nie mógł nijak zro­zu­mieć przy­prawy.

Orni­top­ter nabrał wyso­ko­ści, kie­ru­jąc się w stronę szpe­ra­czy i zgar­nia­rek zasko­czo­nych tym, co się stało. Nie zdo­łały unieść kom­bajnu i jego cen­nego ładunku przed eks­plo­zją, a baron mógł za to winić tylko sie­bie. Wydał im wyraźne roz­kazy, żeby trzy­mały się z daleka.

— Oca­li­łeś mi życie, pilo­cie. Jak się nazy­wasz?

— Kry­ubi, panie.

— Dobrze więc, Kry­ubi… czy widzia­łeś kie­dyś coś takiego? Co tam się stało? Co spo­wo­do­wało ten wybuch?

Pilot nabrał tchu.

— Sły­sza­łem, jak Fre­meni mówili o czymś, co nazy­wają wybu­chem przy­prawy. — Wyda­wał się nie­wzru­szony niczym posąg, jakby zagro­że­nie prze­mie­niło go w coś znacz­nie sil­niej­szego. — To się zda­rza w głębi pustyni, gdzie mało kto może to oglą­dać.

— Kogo obcho­dzi, co mówią Fre­meni? — Baron wydął usta na samą myśl o tych brud­nych nędza­rzach koczu­ją­cych na pia­skach. — Wszy­scy sły­szeli, że przy­prawa wybu­cha, ale nikt tego nie widział. Głu­pie zabo­bony.

— Tak, ale zabo­bony mają zwy­kle jakąś pod­stawę. Oni widzą wiele rze­czy na pustyni.

Teraz baron podzi­wiał pilota, że nie boi się mówić, cho­ciaż zna jego poryw­czość i mści­wość. Może warto by go awan­so­wać?

— Mówią, że wybuch przy­prawy to reak­cja che­miczna — cią­gnął Kry­ubi. — Zapewne sku­tek nagro­ma­dze­nia masy pre­przy­pra­wo­wej pod pia­skami.

Baron roz­wa­żał to. Nie mógł zaprze­czyć świa­dec­twu wła­snych oczu. Kie­dyś poznają być może praw­dziwą naturę melanżu i będą mogli zapo­bie­gać takim kata­stro­fom. Dotych­czas wyda­wało się, że przy­prawy wystar­czy dla wszyst­kich, któ­rzy chcą jej szu­kać, więc nikt nie łamał sobie głowy ana­li­zami. Po co mar­no­wać czas na bada­nia, kiedy for­tuny cze­kają, by je zbić? Baron miał mono­pol na Arra­kis, ale ten mono­pol opie­rał się na igno­ran­cji.

Zaci­snął zęby i pomy­ślał, że po powro­cie do Kar­ta­gin musi dać upust napię­ciu w jakiejś bar­dziej oży­wio­nej zaba­wie, niż pla­no­wał. Tym razem to musi być ktoś szcze­gólny — żaden z jego sta­łych kochan­ków, ale ktoś, kogo ni­gdy jesz­cze nie wyko­rzy­stał. To go uwolni od zaha­mo­wań.

Patrząc w dół, stwier­dził, że już nie musi ukry­wać tego miej­sca przed Impe­ra­to­rem. Trzeba je zare­je­stro­wać jako odkrywkę i udo­ku­men­to­wać straty w ludziach i sprzę­cie. Nie ma potrzeby fał­szo­wa­nia reje­strów. Stary Elrood nie będzie zado­wo­lony, ale ród Har­kon­ne­nów pogo­dzi się z tym finan­so­wym uszczerb­kiem.

Gdy pilot zata­czał krąg, nie­do­bitki załogi mel­do­wały o stra­tach w ludziach, sprzę­cie i przy­pra­wie. Baron poczuł, że kipi z wście­kło­ści.

„Do dia­bła z Arra­kis — pomy­ślał. — Do dia­bła z przy­prawą i naszym uza­leż­nie­niem od niej”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Dune. House Atre­ides

Copy­ri­ght © Her­bert Pro­per­ties LLC 1999

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2012, 2020, 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­cja mery­to­ryczna: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor: Bła­żej Kem­nitz

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii oraz okładki: Urszula Gireń

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie III e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Diuna. Ród Atry­dów, wyd. III, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-897-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer