Preludium do Diuny. Diuna. Ród Harkonnenów - Brian Herbert, Kevin J. Anderson - ebook

Preludium do Diuny. Diuna. Ród Harkonnenów ebook

Brian Herbert, Kevin J. Anderson

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi tom trylogii opisujący wydarzenia poprzedzające historię jednego z największych bestsellerów science fiction.

Kilkanaście lat po objęciu tronu Szaddam IV Corrino nadal umacnia swą władzę. Pełnymi garściami czerpie melanż z zarządzanej przez Harkonnenów Arrakis, a zarazem naciska na Tleilaxan, którzy na opanowanym Ixie starają się wyprodukować sztuczną przyprawę.

Do największych graczy w galaktyce – Imperatora, Gildii Kosmicznej i KHOAM – dołączają niepostrzeżenie Bene Gesserit. Podsuwając siostry członkom wysokich rodów, w tym samemu Padyszachowi Imperatorowi, gromadzą bezcenne informacje i wpływają na politykę, same zaś kontynuują z uporem swój tajny plan eugeniczny.

Im wszystkim jednak – w tym Leto Atrydzie na spokojnym Kaladanie – zagraża coraz bardziej hrabia Vladimir Harkonnen, chorobliwie ambitny i pragnący zemsty przywódca rodu Harkonnenów.

„Rewelacyjnie opracowana i niezmiennie fascynująca książka” - „Kirkus Reviews”

Herbert i Anderson tchnęli w tę klasyczną sagę nowe, pełne dynamiki i ekscytujące życie. - „The Denver Post”

Dom Wydawniczy REBIS wydał oryginalny cykl „Kroniki Diuny” Franka Herberta, na który składają się powieści: Diuna, Mesjasz Diuny, Dzieci Diuny, Bóg Imperator Diuny, Heretycy Diuny i Kapitularz Diuną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 854

Oceny
4,5 (89 ocen)
57
22
8
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdalenaLegimi123

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała, polecam
00

Popularność




Naszemu wspól­nemu przy­ja­cie­lowi

Edowi Kra­me­rowi,

bez któ­rego ten pomysł ni­gdy nie wydałby owo­ców.

To dzięki jego suge­stii stwo­rzy­li­śmy zespół

PODZIĘKOWANIA

Jan Her­bert z wyra­zami uzna­nia za jej nie­słab­nące odda­nie i nie­usta­jące twór­cze wspar­cie.

Penny Mer­ritt za pomoc w zarzą­dza­niu spu­ści­zną lite­racką jej ojca, Franka Her­berta.

Rebece Moeście Ander­son za nie­stru­dzone wspar­cie i entu­zjazm dla tego pro­jektu. Jej pomy­sły, wyobraź­nia i bystrość oka praw­dzi­wie wzbo­ga­ciły tę książkę.

Rober­towi Got­tlie­bowi i Mat­towi Bia­le­rowi z Wil­liam Mor­ris Agency oraz Mary Alice Kier i Annie Cot­tle z Cine/Lit Repre­sen­ta­tion, któ­rzy ni­gdy nie stra­cili wiary ani odda­nia, dostrze­ga­jąc moż­li­wo­ści tego pro­jektu.

Irwy­nowi Apple­bau­mowi i Nicie Tau­blib z Ban­tam Books za ich wspar­cie i życz­li­wość dla tak ogrom­nego przed­się­wzię­cia.

Patowi LoBrutto, któ­rego entu­zjazm i odda­nie temu pro­jek­towi — od samego początku — pomo­gły utrzy­mać nas na kur­sie. Nama­wiał nas do roz­wa­ża­nia moż­li­wo­ści i intryg, które dodały Rodowi Har­kon­ne­nów mocy i zło­żo­no­ści.

Dzier­żąc lejce wydaw­ców, Anne Lesley Gro­ell i Mike Shohl słu­żyli nam dosko­na­łymi radami i pro­po­zy­cjami nawet w ostat­niej chwili.

Naszemu bry­tyj­skiemu wydawcy, Caro­lyn Cau­ghey, za nie­usta­jące znaj­do­wa­nie rze­czy, które umknęły wszyst­kim innym, i za jej suge­stie co do szcze­gó­łów, dużych i małych.

Anne Gre­gory za jej pracę przy wyda­niu zagra­nicz­nym Rodu Atry­dów, co wyszło na jaw zbyt późno, by wymie­nić ją w podzię­ko­wa­niach.

Jak zawsze, Cathe­rine Sidor z Word­fire Inc. pra­cu­ją­cej nie­stru­dze­nie nad odczy­ta­niem tuzi­nów kaset i napi­sa­niem wie­lu­set stron, by dotrzy­mać kroku naszemu sza­leń­czemu tempu pracy. Jej pomoc na wszyst­kich eta­pach tego pro­jektu pozwo­liła utrzy­mać nas przy zdro­wych zmy­słach, a nawet prze­ko­nać innych, że jeste­śmy dobrze zor­ga­ni­zo­wani.

Diane E. Jones i Diane Davis Herdt pra­co­wały ciężko jako pierw­sze czy­tel­niczki, prze­ka­zu­jąc nam uczciwe reak­cje i suge­ru­jąc dodat­kowe sceny, które pomo­gły wzmoc­nić tę książkę.

The Her­bert Limi­ted Part­ner­ship, włącz­nie z Ronem Mer­rit­tem, Davi­dem Mer­rit­tem, Byro­nem Mer­rit­tem, Julie Her­bert, Rober­tem Mer­rit­tem, Kim­berly Her­bert, Mar­gaux Her­bert i The­resą Shac­kel­ford, któ­rzy entu­zja­stycz­nie nas poparli, powie­rza­jąc nam kon­ty­nu­ację wspa­nia­łej wizji Franka Her­berta.

Beverly Her­bert za nie­mal cztery dzie­się­cio­le­cia wspar­cia i odda­nia jej mężowi, Fran­kowi Her­bertowi.

I przede wszyst­kim niech będą dzięki Fran­kowi Her­ber­towi, któ­rego geniusz stwo­rzył dla nas tak wspa­niały wszech­świat i pozwo­lił go pozna­wać.

Odkry­cia są nie­bez­pieczne… tak samo zresztą jak życie. Czło­wiek, który nie zechce pod­jąć ryzyka, ska­zany jest na to, że ni­gdy niczego się nie nauczy, ni­gdy nie doj­rzeje, ni­gdy nie będzie żył.

— pla­ne­to­log Par­dot Kynes, Arra­kis dla począt­ku­ją­cych, napi­sane dla jego syna Lieta

Kiedy burza pia­skowa, wyjąc, zbli­żała się od połu­dnia, Par­dot Kynes bar­dziej inte­re­so­wał się odczy­tami mete­oro­lo­gicz­nymi niż szu­ka­niem schro­nie­nia. Jego syn Liet, zale­d­wie dwu­na­sto­letni, ale zahar­to­wany przez surowe warunki pustyn­nego życia, przyj­rzał się kry­tycz­nie sta­ro­żyt­nej kap­sule pogo­do­wej, którą zna­leźli w porzu­co­nej bota­nicz­nej sta­cji badaw­czej. Nie był wcale pewien, czy urzą­dze­nie w ogóle jesz­cze działa.

A potem spoj­rzał za sie­bie poprzez morze wydm w stronę nad­cho­dzą­cej burzy.

— Wiatr demona na otwar­tej pustyni. Hula­si­kali Wala. — Nie­mal instynk­tow­nie spraw­dził zapię­cia fil­traka.

— Kurzawa Corio­lisa — popra­wił go Kynes, uży­wa­jąc nauko­wego ter­minu zamiast okre­śle­nia z języka Fre­me­nów, któ­rym posłu­żył się syn. — Siła wia­trów wie­ją­cych nad otwar­tymi prze­strze­niami wzmaga się wsku­tek ruchu obro­to­wego pla­nety. W pory­wach mogą one osią­gać nawet sie­dem­set kilo­me­trów na godzinę.

Gdy jego ojciec mówił, chło­pak zajęty był zamy­ka­niem jajo­wa­tej kap­suły pogo­do­wej, spraw­dza­niem szczel­no­ści pokryw na otwo­rach wen­ty­la­cyj­nych i cięż­kich drzwi śluzy oraz stanu zapa­sów na wypa­dek awa­rii. Nie tra­cił czasu na zaj­mo­wa­nie się gene­ra­to­rem nadaj­nika i sygna­łów ratun­ko­wych, bo zakłó­ce­nia wywo­łane przez burzę i tak zmie­ni­łyby każdą trans­mi­sję w nie­zro­zu­miałe strzępy.

W innym, pro­wa­dzą­cym wygod­niej­sze życie spo­łe­czeń­stwie Liet byłby wciąż uzna­wany za chłopca, jed­nak życie wśród twar­dych Fre­me­nów uzbro­iło go w doj­rza­łość, jaką nie­wielu osią­gało nawet dwu­krot­nie póź­niej. Był dużo lepiej przy­go­to­wany, by pora­dzić sobie z nagłym nie­bez­pie­czeń­stwem, niż jego ojciec.

Star­szy Kynes dra­pał się po jasnej, siwie­ją­cej bro­dzie.

— Porządna burza, tak jak ta, może się roz­cią­gać nawet na sze­ro­kość czte­rech stopni geo­gra­ficz­nych. — Włą­czył przy­ćmione ekrany urzą­dzeń pomia­ro­wych kap­suły. — Wynosi pył na wyso­kość dwóch tysięcy metrów, tak że spada on z nieba jesz­cze długo po tym, jak wiatr usta­nie.

Liet po raz ostatni pchnął właz, uznaw­szy z zado­wo­le­niem, że powi­nien wytrzy­mać napór burzy.

— Fre­meni mówią na to el sajal, „deszcz pia­sku”.

— Kiedy pew­nego dnia zosta­niesz pla­ne­to­lo­giem, będziesz musiał się posłu­gi­wać bar­dziej nauko­wym nazew­nic­twem — zauwa­żył poważ­nie Par­dot Kynes. — Na­dal od czasu do czasu wysy­łam raporty do Impe­ra­tora, choć może robię to rza­dziej, niż powi­nie­nem. Wąt­pię jed­nak, żeby w ogóle je czy­tał. — Postu­kał w jeden z instru­men­tów. — Wygląda na to, że front atmos­fe­ryczny pra­wie już do nas dotarł.

Liet pod­niósł pokrywę wizjera i ujrzał zbli­ża­jącą się pozor­nie nie­ru­chomą ścianę bieli i brązu.

— Pla­ne­to­log musi uży­wać oczu, nie tylko uczo­nego języka. Wyj­rzyj na zewnątrz, ojcze.

Kynes uśmiech­nął się do syna.

— Czas pod­nieść kap­sułę. — Za pomocą dawno nie­uży­wa­nej apa­ra­tury udało mu się uru­cho­mić sil­niki podwój­nego ciągu dry­fów. Poko­nu­jąc siłę gra­wi­ta­cji, kap­suła unio­sła się.

Czoło hura­ganu nie­mal ich już dosię­gło. Liet zasło­nił wizjer, mając nadzieję, że prze­sta­rzałe urzą­dze­nie mete­oro­lo­giczne nie roz­pad­nie się pod jego napo­rem. Ufał do pew­nego stop­nia intu­icji ojca, ale nie jego umie­jęt­no­ściom prak­tycz­nym.

Jajo­wata kap­suła wzno­siła się łagod­nie na napę­dzie dry­fo­wym, koły­sana pierw­szymi pory­wami wia­tru.

— Zaczyna się — rzekł Kynes. — Bierzmy się do pracy…

Burza ude­rzyła w nich niczym młot, wyrzu­ca­jąc kap­sułę wysoko w sam śro­dek wiru.

Parę dni wcze­śniej Par­dot Kynes i jego syn, podró­żu­jąc w głąb pustyni, dostrze­gli zna­jome ozna­ko­wa­nie opusz­czo­nej przed tysią­cami lat bota­nicz­nej sta­cji badaw­czej. Fre­meni złu­pili więk­szość z nich, zabie­ra­jąc całe cenne wypo­sa­że­nie, ta jed­nak odosob­niona sta­cja, wtu­lona w gór­skie ramię, pozo­stała nie­od­kryta aż do chwili, gdy Kynes zauwa­żył zna­jome sym­bole.

Wraz z Lie­tem otwo­rzyli pokryty pyłem właz i zaj­rzeli do środka niczym duchy pra­gnące wśli­zgnąć się do gro­bowca. Zmu­szeni byli pocze­kać w palą­cym słońcu, aż świeży powiew wypchnie z wnę­trza nie­zdrowe, zatę­chłe powie­trze. Par­dot Kynes cho­dził tam i z powro­tem po gorą­cym pia­sku, wstrzy­mu­jąc co jakiś czas oddech i zaglą­da­jąc do sta­cji w ocze­ki­wa­niu, aż będą mogli wejść i wszystko zba­dać.

Bota­niczne sta­cje badaw­cze zbu­do­wano w zło­tym wieku Sta­rego Impe­rium. Kynes wie­dział, że w tam­tych cza­sach ta pustynna pla­neta nie wyróż­niała się niczym szcze­gól­nym, nie miała waż­niej­szych bogactw natu­ral­nych i nie było powodu, by ją kolo­ni­zo­wać. Kiedy przy­byli na nią zen­sun­niccy Wędrowcy, liczyli na to, że po trwa­ją­cej całe poko­le­nia nie­woli stwo­rzą tu świat, w któ­rym będą wolni.

To jed­nak działo się przed odkry­ciem melanżu, dro­go­cen­nej sub­stan­cji, któ­rej nie zna­le­ziono ni­gdzie indziej we wszech­świe­cie. A wtedy wszystko się zmie­niło.

Kynes nie myślał już o tej pla­ne­cie jako o Arra­kis, pod taką bowiem nazwą wid­niała w impe­rial­nych archi­wach. Zamiast tego uży­wał nazwy, jaką nadali jej Fre­meni: Diuna. Choć z natury sam był już Fre­me­nem, pozo­sta­wał jed­no­cze­śnie sługą Pady­sza­cha Impe­ra­tora. Elrood IX pole­cił mu zgłę­bić tajem­nicę przy­prawy: skąd pocho­dzi, jak powstała, gdzie można ją zna­leźć. Trzy­na­ście lat Kynes żył pośród miesz­kań­ców pustyni, wziął sobie fre­meń­ską żonę i wycho­wał syna, pół-Fre­mena, który miał pójść w jego ślady i zostać następ­nym pla­ne­to­lo­giem na Diu­nie.

Entu­zjazm, jaki Par­dot czuł wobec tej pla­nety, ni­gdy nie przy­gasł. Z zapa­łem korzy­stał z każ­dej oka­zji, by dowie­dzieć się cze­goś nowego, nawet jeśli miałby się rzu­cić w śro­dek burzy pia­sko­wej…

Poprzez wycie kurzawy Corio­lisa sły­chać było bucze­nie wie­ko­wych dry­fów kap­suły przy­wo­dzące na myśl roz­gnie­wany rój os. Urzą­dze­nie pod­ska­ki­wało pod­rzu­cane wiru­ją­cymi prą­dami powie­trza niczym sta­lowy balon. Nie­siony wia­trem pył tłukł w kadłub.

— To mi przy­po­mina burze poświa­towe, które widy­wa­łem na Salu­sie Secun­du­sie — powie­dział w zadu­mie Kynes. — Nie­zwy­kłe zja­wi­ska… bar­dzo kolo­rowe i ogrom­nie nie­bez­pieczne. Ude­rze­nie wia­tru potężne jak cios młota może nastą­pić zni­kąd i zmiaż­dżyć czło­wieka na pla­cek. Nie chciał­byś być w takiej chwili na zewnątrz.

— Teraz też bym nie chciał — zauwa­żył Liet.

Jedna z płyt kadłuba wgięła się pod napo­rem z zewnątrz, two­rząc wybrzu­sze­nie w ścia­nie kap­suły, a powie­trze ze świ­stem prze­ci­snęło się przez powstałą szcze­linę. Liet natych­miast sko­czył w stronę szcze­liny z pod­ręcz­nym zesta­wem napraw­czym i pianką uszczel­nia­jącą, które cały czas miał pod ręką, prze­ko­nany, że sta­ro­żytna kap­suła może zostać uszko­dzona.

— Znaj­du­jemy się w dłoni Boga, który może nas zgnieść w każ­dej chwili.

— Wła­śnie tak powie­dzia­łaby twoja matka — rzu­cił pla­ne­to­log, nie odry­wa­jąc wzroku od odczy­tów apa­ra­tury pomia­ro­wej prze­pły­wa­ją­cych przez ekrany. — Spójrz tylko, porywy docho­dzą do ośmiu­set kilo­me­trów na godzinę! — W jego gło­sie nie było cie­nia stra­chu, jedy­nie pod­nie­ce­nie. — Co za mon­stru­alna burza!

Liet uniósł wzrok znad tward­nie­ją­cej pianki, którą uszczel­nił prze­ciek. Świst ucie­ka­ją­cego powie­trza ucichł i znów sły­szeli tylko stłu­miony ryk hura­ganu.

— Gdy­by­śmy byli teraz na zewnątrz, wiatr obrałby nam ciało aż do kości.

Par­dot Kynes zaci­snął usta.

— To zapewne prawda, musisz jed­nak nauczyć się wyra­żać kon­kret­niej i pre­cy­zyj­niej. „Obrać ciało aż do kości” to nie jest wyra­że­nie, które można by umie­ścić w rapor­cie dla Impe­ra­tora.

Wycie wia­tru, odgłos szo­ru­ją­cego o kadłub pia­chu i huk burzy osią­gnęły apo­geum i nagle, wraz z rap­tow­nym sko­kiem ciśnie­nia w kap­sule, wszystko uci­chło. Liet zamru­gał i prze­łknął z wysił­kiem, by udroż­nić uszy i gar­dło. Inten­sywna cisza pul­so­wała w jego czaszce. Z zewnątrz na­dal docie­rały do niego odgłosy kurzawy Corio­lisa, stłu­mione niczym szepty z kosz­mar­nego snu.

— Jeste­śmy w oku cyklonu. — Zachwy­cony Kynes odsu­nął się od swo­ich moni­to­rów. — Oto sicz w samym cen­trum burzy, schro­nie­nie tam, gdzie naj­mniej byś się go spo­dzie­wał.

Błę­kitne smugi wyła­do­wań elek­tro­sta­tycz­nych bły­skały dokoła nich, wza­jemne tar­cie dro­bi­nek pia­chu i pyłu było tak silne, że wytwa­rzało pole elek­tro­ma­gne­tyczne.

— Wolał­bym jed­nak być teraz w siczy, a nie tu — wyznał Liet.

Kap­suła mete­oro­lo­giczna uno­siła się w oku cyklonu, bez­pieczna i cicha po tym, jak przedarła się przez ścianę sza­le­ją­cej burzy. Zamknięci w jej cia­snym wnę­trzu mieli teraz oka­zję poroz­ma­wiać jak ojciec z synem.

Nie zro­bili tego jed­nak…

Dzie­sięć minut póź­niej tra­fili w prze­ciw­le­głą ścianę burzo­wego leja i zna­leźli się znów wśród sza­le­ją­cego hura­ganu. Poczuli gwał­towne ude­rze­nie wia­tru, cięż­kiego od nie­sio­nego pia­chu. Liet potknął się i chwy­cił ściany, by nie upaść; jego ojcu udało się utrzy­mać rów­no­wagę. Kadłub kap­suły trząsł się i wibro­wał.

Par­dot Kynes spoj­rzał na panel kon­tro­lny, póź­niej na pod­łogę i wresz­cie na syna.

— Nie jestem pewien, co powin­ni­śmy zro­bić. Napęd dry­fowy… — kap­suła prze­chy­liła się nagle i zaczęli spa­dać, jakby ktoś odciął utrzy­mu­jącą ich dotąd linę ratun­kową — …prze­staje dzia­łać.

Liet wal­czył z dzi­wacz­nym uczu­ciem nie­waż­ko­ści, gdy kap­suła pędziła w kie­runku powierzchni nie­wi­docz­nej przez tumany kurzu. Kiedy tak spa­dali, pla­ne­to­log na­dal usi­ło­wał zapa­no­wać nad pane­lem kon­tro­l­nym.

Dryfy nie­spo­dzie­wa­nie zakrztu­siły się i zasko­czyły z powro­tem tuż przed upad­kiem. Pole wytwo­rzone przez gene­ra­tor Holt­zmana osła­biło siłę ude­rze­nia i uchro­niło ich przed roz­bi­ciem. Kap­suła wbiła się w wiru­jący piach, a kurzawa Corio­lisa wyła nad ich gło­wami jak kom­bajn przy­pra­wowy prze­ta­cza­jący się nad maleń­kim skocz­kiem pustyn­nym. Z nieba sypał się deszcz pyłu.

Poobi­jani, ale bez więk­szych obra­żeń, Par­dot i Liet pozbie­rali się i spoj­rzeli na sie­bie na­dal wzbu­rzeni po nagłym przy­pły­wie adre­na­liny. Burza prze­to­czyła się nad ich gło­wami, zosta­wia­jąc kap­sułę za sobą…

Liet prze­ci­snął pia­cho­chrapy przez zatkany otwór wen­ty­la­cyjny i wpu­ścił do środka świeże powie­trze. Kiedy otwo­rzył ciężką pokrywę włazu, do wnę­trza wlał się stru­mień pia­chu. Zatrzy­mał go za pomocą szybko tward­nie­ją­cej pianki, po czym saperką będącą na wypo­sa­że­niu kap­suły, a potem nawet gołymi rękami zabrał się do prze­ko­py­wa­nia drogi na zewnątrz.

Par­dot Kynes pokła­dał cał­ko­witą ufność w umie­jęt­no­ściach syna, sam więc zajął się ostat­nimi odczy­tami sta­ro­daw­nej apa­ra­tury pomia­ro­wej i w pół­mroku kap­suły sze­re­go­wał dane, ukła­da­jąc je w zwarty raport.

Kiedy Liet wydo­stał się wresz­cie na otwartą prze­strzeń, zamru­gał jak nie­mowlę po wyj­ściu z łona matki, a następ­nie obrzu­cił wzro­kiem zmie­niony przez burzę kra­jo­braz. Pusty­nia odro­dziła się w nowym kształ­cie: wydmy prze­su­nęły się niczym wędru­jące stado, zna­jome punkty orien­ta­cyjne zni­kły, nie było śladu po odci­skach stóp, namio­tach czy nawet nie­wiel­kich osie­dlach. Cała wielka niecka była czy­sta, świeża i dzie­wi­cza.

Pokryty od stóp do głów deli­kat­nym pyłem dotarł na bar­dziej sta­bilne pod­łoże, skąd dostrzegł zagłę­bie­nie, w któ­rym utkwiła kap­suła. Ude­rza­jąc o zie­mię, wybiła we wzru­szo­nym burzą pia­chu głę­boki kra­ter, a prze­cią­ga­jący hura­gan zasy­pał ją świeżą war­stwą pyłu.

Dzięki swemu instynk­towi Fre­mena, a także wro­dzo­nej świet­nej orien­ta­cji Liet zdo­łał w przy­bli­że­niu usta­lić ich poło­że­nie. Znaj­do­wali się nie­da­leko Niby­muru Połu­dnio­wego. Roz­po­zna­wał nie­które formy skalne, ukształ­to­wa­nie grani, szczy­tów i żle­bów. Gdyby wiatr zaniósł ich kilo­metr dalej, kap­suła roz­bi­łaby się o urwi­ste skalne zbo­cza… Cóż za nie­chlubny koniec wiel­kiego pla­ne­to­loga, któ­rego Fre­meni czcili jako swego ummę, czyli pro­roka.

Liet krzyk­nął w wylot tunelu pro­wa­dzą­cego do kap­suły:

— Ojcze, sądzę, że w pobli­skich ska­łach leży sicz. Jeśli tam pój­dziemy, Fre­meni pomogą nam wyko­pać kap­sułę.

— Świetny pomysł — dobie­gła go stłu­miona odpo­wiedź Kynesa. — Idź i sprawdź to. Ja zostanę tu i jesz­cze popra­cuję. Mam… pewną teo­rię.

Chło­pak z wes­tchnie­niem ruszył przez pia­sek w kie­runku skal­nego występu o bar­wie ochry. Jego kroki pozba­wione były rytmu, tak by nie zwa­bić czer­wia: krok, szur­nię­cie, prze­rwa… szur­nię­cie, prze­rwa, krok, krok… szur­nię­cie, krok, prze­rwa, krok…

Towa­rzy­sze Lieta z siczy Czer­wo­nego Muru, a zwłasz­cza jego brat krwi Warik, zazdro­ścili mu każ­dej chwili, którą spę­dzał z pla­ne­to­lo­giem. Umma Kynes obda­ro­wał pustynny lud wizją raju — ci ludzie wie­rzyli w jego marze­nie o prze­bu­dze­niu Diuny i szli za nim.

W tajem­nicy przed rzą­dzą­cymi Har­kon­ne­nami, któ­rzy byli na Arra­kis tylko po to, by wydo­by­wać przy­prawę, i w jej miesz­kań­cach widzieli jedy­nie zasoby, które mogą wyko­rzy­sty­wać, Kynes nad­zo­ro­wał pracę armii dzia­ła­ją­cych w sekre­cie, peł­nych odda­nia robot­ni­ków sie­ją­cych trawy, które miały zako­twi­czyć ruchome wydmy. Fre­meni zakła­dali w osło­nię­tych wąwo­zach gaje kak­tu­sów i wytrzy­ma­łych, kol­cza­stych krze­wów zaopa­try­wa­nych w wodę przez osad­niki rosy. W nie­zba­da­nych regio­nach polar­nych na połu­dniu stwo­rzyli pal­ma­ria, które przy­jęły się i teraz wspa­niale się roz­wi­jały. Poka­zowy pro­jekt w Base­nie Gip­so­wym pełen był kwia­tów, świe­żych owo­ców i kar­ło­wa­tych drze­wek.

Mimo to, cho­ciaż pla­ne­to­log potra­fił zarzą­dzać wiel­kimi pla­nami na skalę całego globu, Liet nie ufał zdro­wemu roz­sąd­kowi swego ojca na tyle, by zosta­wić go samego na dłu­żej.

Szedł wzdłuż skal­nego grzbietu, dopóki nie natra­fił na dys­kretne znaki wycięte w skale. Zauwa­żył nie­równą ścieżkę, któ­rej nie zdo­łałby dostrzec nikt obcy, oraz spe­cjal­nie uło­żone odbar­wione kamie­nie obie­cu­jące schro­nie­nie i posi­łek zgod­nie z al’amyah, powszech­nie respek­to­wa­nym pra­wem gościn­no­ści dla podróż­nych.

Z pomocą sil­nych Fre­me­nów z siczy zdo­łają wydo­być z pia­chu kap­sułę i prze­cią­gnąć ją do bez­piecz­nej kry­jówki, gdzie zosta­nie napra­wiona lub roze­brana na czę­ści. Nie minie godzina, a Fre­meni zatrą wszel­kie ślady i pozwolą pustyni znów objąć w ciche wła­da­nie miej­sce wypadku.

Gdy jed­nak Liet spoj­rzał w tył, ku roz­bi­tej kap­sule, z nie­po­ko­jem zauwa­żył, że poobi­jany kadłub poru­sza się i wystaje już na jedną trze­cią nad powierzch­nię pia­sku. Z gło­śnym bucze­niem kap­suła pod­ry­wała się ciężko i szar­pała, zupeł­nie jak wiel­kie zwie­rzę pocią­gowe z Beli Tegeuse, które utknęło w trzę­sa­wi­sku. Pul­su­jące z wysił­kiem sil­niki dry­fowe miały tylko tyle mocy, by przy każ­dym zry­wie pod­nieść kadłub zale­d­wie o parę cen­ty­me­trów.

Liet znie­ru­cho­miał z prze­ra­że­nia, gdy zro­zu­miał, co robi jego ojciec. Dryfy. Na otwar­tej pustyni!

Puścił się bie­giem, poty­ka­jąc i prze­wra­ca­jąc, każ­dym kro­kiem wzbu­dza­jąc lawinę pia­sku.

— Ojcze, prze­stań! Wyłącz je!

Krzy­czał tak gło­śno, że aż ochrypł. Z żołąd­kiem ści­śnię­tym stra­chem omiótł wzro­kiem zło­ci­ste morze wydm cią­gnące się w dal, aż do strasz­li­wej Depre­sji Cie­lago, szu­ka­jąc zło­wróżb­nej zmarszczki na pia­sku, zała­ma­nia zwia­stu­ją­cego ruch głę­boko pod powierzch­nią…

— Ojcze, wyjdź stam­tąd. — Zatrzy­mał się rap­tow­nie przed otwar­tym wła­zem dygo­czą­cej kap­suły. Pole dry­fowe wibro­wało. Chwy­ciw­szy kra­wędź pokrywy, Liet sko­czył do środka i wylą­do­wał obok zasko­czo­nego ojca.

Pla­ne­to­log uśmiech­nął się do syna.

— To jakiś zauto­ma­ty­zo­wany sys­tem. Nie wiem nawet, jakie wła­ści­wie włą­czy­łem przy­ci­ski, ale ta kap­suła potrafi sama wygrze­bać się z pia­chu w mniej niż godzinę. — Par­dot Kynes odwró­cił się do instru­men­tów pomia­ro­wych. — Dzięki temu mam czas, by zebrać wszyst­kie nowe odczyty w jeden pakiet i prze­ko­pio­wać na prze­no­śny dysk…

Liet zła­pał ojca za ramię i odcią­gnął od apa­ra­tury. Ude­rzył pię­ścią w awa­ryjny przy­cisk odci­na­jący zasi­la­nie i bucze­nie sil­ni­ków uci­chło. Zdu­miony Kynes pró­bo­wał się sprze­ci­wić, syn jed­nak popchnął go w stronę włazu.

— Wychodź, natych­miast! Bie­gnij naj­szyb­ciej jak potra­fisz w stronę skał!

— Ale…

Noz­drza roz­gnie­wa­nego Lieta wydęły się z nie­cier­pli­wo­ścią.

— Dryfy gene­rują pole Holt­zmana, tak samo jak tar­cze. Wiesz chyba, co się sta­nie, jeśli włą­czysz tar­czę oso­bi­stą na otwar­tej pustyni?

— Nasze dryfy znów dzia­łają? — Kynes zamru­gał, po czym jego oczy zabły­sły w nagłym zro­zu­mie­niu. — Ach! Może poja­wić się czerw.

— Czerw zawsze się poja­wia! A teraz bie­gnij!

Star­szy Kynes wygra­mo­lił się z włazu i zesko­czył na pia­sek. Zła­pał rów­no­wagę i rozej­rzał się, pró­bu­jąc usta­lić swą pozy­cję w palą­cym bla­sku słońca. Doj­rzaw­szy linię skał, o któ­rych mówił Liet, odle­głą o jakiś kilo­metr, ruszył w ich stronę prze­ry­wa­nym, nie­rów­nym kro­kiem, ześli­zgu­jąc się, ska­cząc i zatrzy­mu­jąc, jak w jakimś skom­pli­ko­wa­nym tańcu. Młody Fre­men zesko­czył z kap­suły i ruszył za nim w kie­runku schro­nie­nia, jakie zapew­niały skalne ściany.

Nie minęło wiele czasu, gdy usły­szeli za sobą syczący dźwięk. Liet rzu­cił okiem przez ramię, po czym pchnął ojca w kie­runku skal­nej ostrogi.

— Szyb­ciej. Nie wiem, ile czasu nam zostało.

Zwięk­szyli tempo. Par­dot potknął się, upadł i szybko wstał.

Zmarszczki na pia­sku sunęły w stronę zako­pa­nej do połowy kap­suły. W ich stronę. Wydmy wybrzu­szały się, osy­py­wały i zapa­dały z powro­tem, gdy sunący pod nimi czerw prze­su­wał się ku powierzchni.

— Bie­gnij ile sił!

Rzu­cili się w kie­runku skał, prze­sko­czyli przez grzbiet wydmy, ześli­zgnęli się na dół i popę­dzili przed sie­bie. Stopy grzę­zły im w mięk­kim pia­sku. Liet poczuł przy­pływ nadziei, gdy od bez­piecz­nych skał dzie­liło ich już naj­wy­żej sto metrów.

Syk pia­sku przy­brał na sile, kiedy gigan­tyczna bestia przy­spie­szyła. Zie­mia pod ich nogami zadrżała.

Gdy Par­do­towi udało się dopaść do pierw­szych gła­zów, chwy­cił się ich kur­czowo, sła­nia­jąc się i dysząc ciężko. Liet popchnął go dalej, na zbo­cze, by mieć pew­ność, że czerw nie wychy­nie z pia­sków i nie zaata­kuje ich.

Póź­niej, usa­do­wieni na półce skal­nej, bez słowa łapiąc oddech przez ust­niki fil­tra­ków, Par­dot Kynes i jego syn patrzyli, jak wokół na poły zako­pa­nej kap­suły mete­oro­lo­gicz­nej two­rzy się ogromny wir. Kap­suła prze­chy­liła się i zaczęła zapa­dać w luźny nagle pia­sek.

Ze środka leja wyło­niła się potworna stoż­ko­wata pasz­cza. Gdy pustynna bestia pochło­nęła kap­sułę wraz z całymi tonami pia­chu, w jej gar­dzieli bły­snęły rzędy krysz­ta­ło­wych kłów. Po chwili czerw pogrą­żył się znowu w głę­bi­nie, a Liet obser­wo­wał odda­la­jące się w kie­runku wiel­kiej niecki zmarszczki na powierzchni pia­sku, które zna­czyły szlak jego odej­ścia…

Zapa­dła głu­cha cisza. Par­dot Kynes nie wyglą­dał jed­nak wcale na szczę­śli­wego z powodu oca­le­nia od nie­chyb­nej śmierci. Prze­ciw­nie, wyda­wał się przy­gnę­biony.

— Stra­ci­li­śmy wszyst­kie dane. — Wes­tchnął ciężko. — A dzięki nim mogłem lepiej zro­zu­mieć naturę tych burz.

Liet się­gnął do zewnętrz­nej kie­szeni fil­traka i wyjął sta­ro­modny prze­no­śny dysk, który w ostat­nim momen­cie wyjął z panelu kon­tro­l­nego kap­suły.

— Nawet wal­cząc o życie, pamię­tam o nauce.

Kynes roz­pro­mie­nił się, prze­peł­niony ojcow­ską dumą.

W palą­cych pro­mie­niach słońca ruszyli stromą ścieżką w górę, w stronę bez­piecz­nej siczy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Dune. House Har­kon­nen

Copy­ri­ght © Her­bert Pro­per­ties LLC 2000

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020, 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Mapy: David Cain

Redak­cja mery­to­ryczna: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor: Bła­żej Kem­nitz

Prze­kład wier­szy: Agnieszka Mikicka

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii oraz okładki: Urszula Gireń

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie III e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Diuna. Ród Har­kon­ne­nów, wyd. III, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-899-1

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer