Preludium do Diuny. Diuna. Ród Corrinów - Brian Herbert, Kevin J. Anderson - ebook

Preludium do Diuny. Diuna. Ród Corrinów ebook

Brian Herbert, Kevin J. Anderson

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trylogia „Preludium do Diuny” składa się z następujących tomów: Ród Atrydów, Ród Harkonnenów, Ród Corrinów.

Na Ixie mistrz badań Hidar Fen Adżidika zbliża się do końca prac nad sztuczną przyprawą. Szaddam IV, nieświadomy jego podstępnych planów, chce uzależnić wszystkich od amalu. Atakowane są kolejne planety, w końcu zagłada grozi pustynnej Arrakis – jedynemu we wszechświecie źródłu melanżu.

Podczas gdy w Imperium ścierają się najwięksi gracze sceny politycznej, na Kaitainie, pod bokiem Imperatora, zgromadzenie żeńskie jest blisko kulminacji swego planu eugenicznego. Jessika lada moment ma urodzić matkę Kwisatz Haderach, tajnej broni zgromadzenia. Tyle że siostry nie wiedzą wszystkiego...

„Złożona polityczna opowieść Andersona i Herberta czerpie siłę z każdej opisanej przez nich postaci” - „Booklist”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 712

Oceny
4,5 (68 ocen)
44
18
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karlaw

Dobrze spędzony czas

przeczytałam wszystkie 3 preludia. widać różnicę między książkami ojca i syna, za dużo się działo, akcja goniła akcję, co było momentami męczące, filozoficzne rozważaia FH spowalniały akcję książek. jednakże akcja wciągnęła mnie na tyle, że chętnie sięgnę po pozostałe tomy i czekam niecierpliwie na serial.
00
olabo1287

Dobrze spędzony czas

dobry odpoczynek
00
Yolada

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne wątki polityczne w kosmicznym imperium i ukryty humor hmmmm
00



Naszym żonom —

Janet Her­bert i Rebece Moeście Ander­son —

za ich wspar­cie, zain­te­re­so­wa­nie, cier­pli­wość i miłość na każ­dym eta­pie tego dłu­giego i skom­pli­ko­wa­nego pro­jektu

PODZIĘKOWANIA

Penny Mer­ritt poma­gała w wyko­rzy­sta­niu lite­rac­kiej spu­ści­zny jej ojca, Franka Her­berta.

Nasi wydawcy, Mike Shohl, Caro­lyn Cau­ghey, Pat Lo Brutto, Anne Lesley Gro­ell, pod­su­wali nam szcze­gó­łowe i nie­oce­nione uwagi przy kolej­nych wer­sjach tek­stu, dzięki czemu opo­wieść uzy­skała swój osta­teczny kształt.

Cathe­rine Sidor z Word­Fire, Inc. jak zawsze nie­stru­dze­nie reje­stro­wała dzie­siątki kaset magne­to­fo­no­wych i prze­pi­sy­wała setki stron, dotrzy­mu­jąc kroku sza­leń­czemu tempu naszej pracy. Jej pomoc na wszyst­kich eta­pach tego przed­się­wzię­cia utrzy­my­wała nas przy zdro­wych zmy­słach i budziła w innych mylne prze­ko­na­nie, że jeste­śmy zor­ga­ni­zo­wani.

Diane E. Jones słu­żyła jako czy­tel­niczka doświad­czalna, szcze­rze opo­wia­da­jąc o swo­ich wra­że­niach i pod­su­wa­jąc pomy­sły dodat­ko­wych scen, które pomo­głyby ulep­szyć książkę.

Robert Got­tlieb i Matt Bia­ler z Tri­dent Media Group oraz Mary Alice Kier i Anna Cot­tle z Cine/Lit Repre­sen­ta­tion ni­gdy nie zachwiali się w wie­rze i odda­niu, prze­ko­nani o war­to­ści przed­się­wzię­cia.

Ron Mer­ritt, David Mer­ritt, Byron Mer­ritt, Julie Her­bert, Robert Mer­ritt, Kim­berly Her­bert, Mar­gaux Her­bert i The­resa Shac­kel­ford z The Her­bert Limi­ted Part­ner­ship udzie­lili nam entu­zja­stycz­nego popar­cia, trosz­cząc się o wspa­niałą wizję Franka Her­berta.

Beverly Her­bert przez pra­wie czter­dzie­ści lat była oddana i wspie­rała swego męża, Franka Her­berta.

A nade wszystko podzię­ko­wa­nia należą się Fran­kowi Her­ber­towi, któ­rego geniusz stwo­rzył tak wspa­niały, eks­plo­ro­wany przez nas wszech­świat.

Oś obrotu Arra­kis prze­biega pod kątem pro­stym do płasz­czy­zny jej orbity. Pla­neta nie jest kuli­sta, lecz przy­po­mina dzie­cinny bączek, grub­sza na rów­niku i wklę­sła ku bie­gu­nom. Ma się wra­że­nie, że może ona być arte­fak­tem, wytwo­rem jakiejś sta­ro­żyt­nej sztuki.

— z raportu trze­ciej impe­rial­nej komi­sji na Arra­kis

W bla­sku dwóch księ­ży­ców świe­cą­cych na zapy­lo­nym nie­bie fre­meń­scy wojow­nicy mknęli po pustyn­nych ska­łach. Wta­piali się w szorst­kie oto­cze­nie, jakby byli wykuci z tego samego two­rzywa, surowi ludzie w suro­wym świe­cie.

„Śmierć Har­kon­ne­nom”. Wszy­scy uzbro­jeni uczest­nicy raz­zia zło­żyli to samo przy­rze­cze­nie.

W ciszy przed­świtu Stil­gar, ich wysoki, czar­no­brody przy­wódca, stą­pał niczym kot nas czele dwu­dziestki swo­ich naj­lep­szych wojow­ni­ków. „Musimy poru­szać się jak nocne cie­nie. Cie­nie z ukry­tymi nożami”.

Pod­niósł dłoń, zatrzy­mu­jąc ich. Wsłu­chał się w puls pustyni, w ciem­ność. Jego błę­kitne w błę­ki­cie oczy badały wynio­słe skalne zbo­cze rysu­jące się na tle nieba niczym gigan­tyczny war­tow­nik. Cie­nie prze­su­wały się zgod­nie z ruchem obu księ­ży­ców, roz­cią­ga­jąc się jak żywe po zbo­czu góry.

Ludzie wspi­nali się po skal­nej skar­pie, wyszu­ku­jąc nawy­kłymi do mroku oczami wykuty w kamie­niu szlak. Teren wyda­wał się dziw­nie zna­jomy, cho­ciaż Stil­gar ni­gdy tu nie był. Ojciec opi­sał mu tę drogę, szlak, który ich przod­ko­wie wyty­czyli do siczy Hadis, kie­dyś jed­nej z naj­więk­szych ukry­tych ludz­kich osad, dawno temu jed­nak opusz­czo­nej.

„Hadis” — słowo to pocho­dziło ze sta­rej fre­meń­skiej pie­śni o spo­so­bach prze­ży­cia na pustyni. Tak jak wielu żyją­cych Fre­me­nów miał tę histo­rię wyrytą w pamięci: opo­wieść o zdra­dzie i bra­to­bój­czej walce mię­dzy pierw­szymi poko­le­niami zen­sun­nic­kich Wędrow­ców tu, na Diu­nie. Legenda utrzy­my­wała, że wszyst­kie zna­czące wyda­rze­nia miały począ­tek tu, w tej świę­tej siczy.

„Teraz jed­nak Har­kon­ne­no­wie zbez­cze­ścili naszą pra­dawną sie­dzibę”.

Takie świę­to­kradz­two budziło wstręt w ludziach Stil­gara. Nacię­cia na kamien­nej pły­cie w siczy Czer­wo­nego Muru upa­mięt­niały nie­przy­ja­ciół, któ­rych zabili, a dziś w nocy prze­lana zosta­nie krew nowych wro­gów.

Stil­gar sta­wiał ostroż­nie kroki, idąc w dół skal­nego szlaku, a za nim szła kolumna jego ludzi. Wkrótce nadej­dzie świt, a oni mieli jesz­cze wiele do zro­bie­nia.

Tutaj, z dala od czuj­nych oczu impe­rial­nych, baron Har­kon­nen sko­rzy­stał z pustych jaskiń siczy Hadis, by ukryć jeden ze swych nie­le­gal­nych zapa­sów przy­prawy. Stosy zde­frau­do­wa­nego dro­go­cen­nego melanżu ni­gdy nie poja­wiły się w żad­nym spi­sie prze­ka­za­nym Impe­ra­to­rowi. Szad­dam nie podej­rze­wał niczego, ale Har­kon­nenowie nie mogli ukryć takich dzia­łań przed oczami ludzi pustyni.

W leżą­cej u pod­nóża skal­nego grzbietu nędz­nej wio­sce Bar es Raszid Har­kon­ne­no­wie mieli poste­ru­nek obser­wa­cyjny i war­tow­ni­ków na urwi­skach. Nie było to żadną prze­szkodą dla Fre­me­nów, któ­rzy już dawno zbu­do­wali liczne ukryte szyby i wej­ścia do grot w głębi góry.

Stil­gar natknął się na roz­wi­dle­nie szlaku i ruszył led­wie widoczną ścieżką, wypa­tru­jąc ukry­tego wej­ścia do siczy Hadis. W sła­bym świe­tle ujrzał plamę ciem­no­ści pod nawi­sem. Wczoł­gał się w ciem­ność i zna­lazł wej­ście, zimne i wil­gotne, pozba­wione gro­dzi. „Mar­no­traw­stwo”.

Żad­nych świa­teł ani śladu straży. Wpeł­znąw­szy do otworu, się­gnął nogą w dół, wyma­cał nie­równą półkę i oparł na niej but. Drugą nogą wyszu­kał kolejną półkę, a pod nią następną. Stop­nie. Przed sobą zauwa­żył żółtą poświatę, w miej­scu, gdzie tunel pochy­lał się w prawo. Cof­nął się i uniósł rękę, wzy­wa­jąc innych, by poszli w jego ślady.

Na posadzce pod stop­niami zauwa­żył starą misę. Wyjął zatyczki nosowe i poczuł woń suro­wego mięsa. Przy­nęta na małe dra­pież­niki? Zastygł w bez­ru­chu, szu­ka­jąc czuj­ni­ków. Czyżby już uru­cho­mił jakiś bez­gło­śny alarm? Usły­szał odgłos kro­ków i pijany głos:

— Dosta­łem jesz­cze jed­nego. Dia­bli go wezmą do pie­kła kulo­nów.

Stil­gar i dwaj Fre­meni sko­czyli w boczny tunel i wydo­byli z pochew swe mlecz­no­białe kry­snoże. Pisto­lety maula byłyby zbyt gło­śne w tej zamknię­tej prze­strzeni. Kiedy dwaj har­kon­neń­scy war­tow­nicy prze­szli obok nich, zio­nąc piwem przy­pra­wo­wym, Stil­gar i Turok rzu­cili się na nich od tyłu.

Zanim nie­szczę­śnicy zdo­łali krzyk­nąć, Fre­meni pod­cięli im gar­dła i przy­tknęli do ran gąb­cza­ste tam­pony, by wchło­nęły dro­go­cenną krew. Bły­ska­wicz­nymi ruchami ode­brali broń jesz­cze drga­ją­cym. Stil­gar zatrzy­mał jedną rusz­nicę lase­rową, a drugą oddał Turo­kowi.

Ciemne woj­skowe lumis­fery koły­sały się we wgłę­bie­niach stropu, rzu­ca­jąc słabe świa­tło. Uczest­nicy raz­zia podą­żali kory­ta­rzem ku sercu pra­daw­nej siczy. Kiedy szli wzdłuż prze­no­śnika, któ­rym prze­sy­łano mate­riały do ukry­tej korony i z niej, poczuli z każdą chwilą sil­niej­szą cyna­mo­nową woń melanżu. Lumis­fery były tu bla­do­po­ma­rań­czowe, nie żółte.

Ludzie Stil­gara pomru­ki­wali na widok cza­szek i gni­ją­cych ciał opar­tych o ściany kory­ta­rza niczym nie­dbale porzu­cone tro­fea. Ogar­niał go gniew. Mogli to być fre­meń­scy więź­nio­wie albo wie­śniacy poj­mani przez Har­kon­ne­nów dla zabawy. Idący obok niego Turok roz­glą­dał się, szu­ka­jąc kolej­nego wroga, któ­rego mógłby zabić.

Stil­gar ostroż­nie pro­wa­dził ich naprzód. Sły­szeli już jakieś głosy i dźwięki. Dotarli do wnęki z niską kamienną balu­stradą góru­ją­cej nad pod­ziemną grotą. Stil­gar wyobra­ził sobie tysiące ludzi pustyni stło­czo­nych w tej roz­le­głej jaskini dawno temu, jesz­cze przed Har­kon­ne­nami, przed Impe­ra­to­rem… zanim przy­prawa stała się naj­cen­niej­szą sub­stan­cją we wszech­świe­cie.

Pośrodku groty wzno­siła się ośmio­kątna, gra­na­towo-srebrna kon­struk­cja oto­czona ram­pami. Wokół niej roz­sta­wiono jej mniej­sze kopie. Jedna była w budo­wie. Pośród roz­rzu­co­nych czę­ści z pla­sme­talu pra­co­wało sied­miu robot­ni­ków.

Kry­jąc się w cie­niu, napast­nicy zsu­nęli się po niskich scho­dach na dno jaskini. Turok i inni Fre­meni, wszy­scy ze zdo­byczną bro­nią, zajęli miej­sca we wnę­kach góru­ją­cych nad grotą. Trzech wbie­gło po ram­pie ota­cza­ją­cej naj­więk­szą ośmio­kątną kon­struk­cję. U szczytu znik­nęli z widoku, a potem poja­wili się znowu, dając znaki Stil­ga­rowi. Sze­ściu straż­ni­ków padło już wcze­śniej w mil­cze­niu pod cio­sami kry­snoży.

Teraz nie musieli już się kryć. Sto­jąc na ska­li­stym dnie, dwaj wojow­nicy skie­ro­wali pisto­lety maula na zasko­czo­nych budow­ni­czych i kazali im wejść po scho­dach na górę. Robot­nicy o zapad­nię­tych oczach posłu­chali, pomru­ku­jąc, jakby nie dbali o to, komu pod­le­gają.

Fre­meni prze­szu­kali sąsied­nie kory­ta­rze i zna­leźli pod­ziemne koszary, w któ­rych dwa tuziny straż­ni­ków spały wśród wala­ją­cych się po posadzce bute­lek po piwie przy­pra­wo­wym. Silna woń melanżu prze­sy­cała wielką salę.

Z pogar­dli­wymi minami wpa­dli do środka, tnąc, kopiąc i tłu­kąc pię­ściami, ale nie raniąc nikogo śmier­tel­nie. Oszo­ło­mio­nych Har­kon­ne­nów roz­bro­jono i zapę­dzono do głów­nej groty.

Z roz­tęt­nioną krwią w żyłach i ze zmarsz­czo­nymi brwiami Stil­gar patrzył na przy­gar­bio­nych, na wpół pija­nych wro­gów. „Każdy chciałby mieć god­nego prze­ciw­nika. Nie znaj­dziemy tu dziś jed­nak nikogo takiego”. Nawet tu, w sil­nie strze­żo­nej gro­cie, ci ludzie — zapewne bez wie­dzy barona — kosz­to­wali przy­prawy, któ­rej mieli strzec.

— Naj­chęt­niej zamę­czył­bym ich na śmierć — powie­dział Turok. W rdza­wym świe­tle lumis­fer jego oczy pociem­niały. — Powoli. Widzia­łeś, co zro­bili z poj­ma­nymi.

Stil­gar powstrzy­mał go.

— To może pocze­kać. Tym­cza­sem zapę­dzimy ich do pracy. — Gła­dząc czarną brodę, prze­cha­dzał się przed fron­tem har­kon­neń­skich jeń­ców. Pocili się ze stra­chu, a odór potu zaczął prze­wa­żać nad wonią przy­prawy. Prze­mó­wił spo­koj­nym, mia­ro­wym gło­sem, uży­wa­jąc groźby, którą pod­su­nął mu Liet-Kynes. — Ten zapas przy­prawy zgro­ma­dzono tu nie­le­gal­nie, z jaw­nym pogwał­ce­niem roz­ka­zów Impe­ra­tora. Cały znaj­du­jący się tu melanż zostaje skon­fi­sko­wany z powia­do­mie­niem Kaita­ina.

Liet, świeżo mia­no­wany pla­ne­to­log impe­rialny, udał się na Kaita­ina, aby pro­sić o spo­tka­nie z Pady­sza­chem Impe­ra­to­rem Szad­da­mem IV. Podróż przez Galak­tykę do pałacu Impe­ra­tora była długa, a Stil­gar, pro­sty miesz­ka­niec pustyni, nie umiał wyobra­zić sobie takich odle­gło­ści.

— I to mówi jakiś Fre­men? — par­sk­nął na wpół pijany kapi­tan straży, niski czło­wie­czek o obwi­słych policz­kach i wyso­kim czole.

— Tak mówi Impe­ra­tor. Przej­mu­jemy to w jego imie­niu.

Błę­kitne w błę­ki­cie oczy Stil­gara wwier­ciły się w tam­tego. Czer­wony na twa­rzy kapi­tan nie był jed­nak wystar­cza­jąco trzeźwy, by się bać. Naj­wy­raź­niej nie sły­szał jesz­cze, co Fre­meni robią z jeń­cami. Nie­długo się dowie.

— Do roboty! Roz­ła­do­wać silos! — wark­nął Turok. Więź­nio­wie patrzyli z satys­fak­cją na pra­cu­ją­cych Har­kon­ne­nów. — Zaraz tu będą nasze orni­top­tery.

W miarę jak wscho­dzące słońce stop­niowo przy­pie­kało pusty­nię, Stil­gar zaczął się nie­po­koić. Poj­mani Har­kon­ne­no­wie pra­co­wali już od kilku godzin. Ten wypad trwał zbyt długo, mieli jed­nak jesz­cze wiele do zro­bie­nia.

Turok i jego towa­rzy­sze stali z bro­nią w pogo­to­wiu, a posępni Har­kon­ne­no­wie łado­wali pakunki melanżu na pas grze­cho­cą­cego prze­no­śnika pro­wa­dzą­cego do otwo­rów w ścia­nie urwi­ska przy lądo­wi­skach orni­top­te­rów. Skarb, który fre­meń­scy wojow­nicy już skon­fi­sko­wali, wystar­czyłby do wyku­pie­nia całej pla­nety.

„Co baron zamie­rzał zro­bić z takim bogac­twem?”

W samo połu­dnie, zgod­nie z pla­nem, Stil­gar usły­szał huk wybu­chów dola­tu­jący z Bar es Raszid — to drugi oddział raz­zia zaata­ko­wał poste­ru­nek obser­wa­cyjny Har­kon­ne­nów.

Cztery nie­ozna­ko­wane orni­top­tery okrą­żyły z gra­cją skalną skarpę, łopo­cąc mecha­nicz­nymi skrzy­dłami, a ludzie Stil­gara napro­wa­dzili je na lądo­wi­ska. Uwol­nieni robot­nicy i Fre­meni zaczęli łado­wać do nich dwu­krot­nie skra­dziony melanż. Nad­szedł czas, by zakoń­czyć ope­ra­cję.

Stil­gar wypro­wa­dził straż­ni­ków na urwi­sko nad zapy­lo­nymi cha­tami Bar es Raszid. Po godzi­nach cięż­kiej pracy i nara­sta­nia stra­chu kapi­tan o obwi­słych policz­kach wytrzeź­wiał cał­ko­wi­cie. Włosy miał zle­pione potem, a oczy prze­ra­żone. Stil­gar patrzył na niego z pogardą.

Bez słowa wycią­gnął kry­snóż i roz­pła­tał tam­tego od kości łono­wej do mostka. Kapi­tan z nie­do­wie­rza­niem zła­pał oddech, a jego krew i wnętrz­no­ści wylały się na świa­tło słońca.

— Mar­no­traw­stwo wil­goci — mruk­nął Turok.

Kilku Har­kon­ne­nów rzu­ciło się w panice do ucieczki, ale Fre­meni sko­czyli na nich, nie­któ­rych strą­ca­jąc z urwi­ska, a innych zabi­ja­jąc kry­sno­żami. Ci, któ­rzy pogo­dzili się z losem, ginęli szybko i bez­bo­le­śnie. Tchó­rzami Fre­meni zaj­mo­wali się dłu­żej.

Robot­ni­kom o zapad­nię­tych oczach kazano zała­do­wać ciała do orni­top­te­rów, nawet te roz­kła­da­jące się, zna­le­zione w kory­ta­rzach. W alem­bi­kach śmierci siczy Czer­wo­nego Muru ludzie Stil­gara wydo­będą z nich każdą kro­plę wody dla ple­mie­nia. Zbez­czesz­czona Hadis znów będzie siczą duchów.

Ostrze­że­nie dla barona.

Zała­do­wane orni­top­tery wzbi­jały się jeden po dru­gim niczym czarne ptaki w czy­ste niebo, pod­czas gdy ludzie Stil­gara wra­cali truch­tem w palą­cym słońcu popo­łu­dnia, wyko­naw­szy swoje zada­nie.

Kiedy baron Har­kon­nen dowie się o stra­cie swego przy­pra­wo­wego skarbu i wymor­do­wa­niu straż­ni­ków, zemści się na Bar es Raszid, nawet na tych bied­nych wie­śnia­kach, któ­rzy nie mieli nic wspól­nego z wypa­dem. Zaci­snąw­szy usta, Stil­gar posta­no­wił, że prze­nie­sie całą lud­ność do jakiejś odle­głej, bez­piecz­nej siczy.

Tam, wraz z poj­ma­nymi budow­ni­czymi, staną się Fre­me­nami albo zostaną zabici, jeśli nie zechcą współ­pra­co­wać. Bio­rąc pod uwagę ich nędzne życie w Bar es Raszid, Stil­gar był pewien, że wyświad­cza im przy­sługę.

Kiedy Liet-Kynes powróci ze spo­tka­nia z Impe­ra­to­rem na Kaita­inie, będzie bar­dzo ura­do­wany wyczy­nem Fre­me­nów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Dune. House Cor­rino

Copy­ri­ght © Her­bert Pro­per­ties LLC 2001

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2013, 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­cja mery­to­ryczna: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor: Bła­żej Kem­nitz

Mapy: David Cain

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii oraz okładki: Urszula Gireń

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie III e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Diuna. Ród Cor­ri­nów, wyd. II popra­wione, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-898-4

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer