Księżyc nad Vajont, tom 1, Fala - Katarzyna Kielecka - ebook + audiobook

Księżyc nad Vajont, tom 1, Fala ebook i audiobook

Katarzyna Kielecka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dolina Vajont, lata 60. Federico Lanza wraz z żoną Marianną, Polką z Wilna, i trojgiem dzieci prowadzi spokojne i szczęśliwe życie w Casso. Pracuje przy budowie najwyższej tamy na świecie. Jest dumny z tego, co robi, i wierzy, że myśl inżynierów ujarzmi przyrodę. Tymczasem matka natura pokazuje swoją moc…

Czy rodzina Lanzy wyjdzie zwycięsko z tej próby? Jak jedno wydarzenie może zmienić cichą górską dolinę?

Współczesna Łódź. Małżeństwo Karoliny Cichońskiej przechodzi kryzys. Kobieta dużo czasu poświęca neurotycznej matce, zaniedbując męża i synów. Gdy pewnego dnia starsza kobieta otrzymuje tajemniczy list, wspomnienia z dzieciństwa wracają. Postanawia otworzyć się przed córką, co skutkuje zmianą planów urlopowych Cichońskich. Czy odbudują rodzinne więzi w czasie wakacji? Kto napisał list do matki i w jakim celu?

Fabuła dylogii Księżyc nad Vajont jest zainspirowana tragedią, która dotknęła Włochy w 1963 roku. Wielowątkowa powieść o losach ludzi wpadających w wir nieoczekiwanych wydarzeń, zmagających się z traumami, bólem i samotnością. To historia miłości, nadziei na lepszą przyszłość, a także walki o prawdę, która niesie szansę na zrozumienie i wybaczenie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 42 min

Lektor: Ilona Chojnowska
Oceny
4,6 (203 oceny)
140
46
14
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BeataDudzinska24

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo wciąga. podobała mi sie
20
AT_Czlonka

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra książka, pełna emocji, trudnych relacji i tajemnic z przeszłości oraz miłości.
00
Alex1706

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie czytałam z tak zapartym tchem. Dwie historie, dawna tragiczna i współczesna intrygująca co dalej.
00
jkowalczyk_3

Nie oderwiesz się od lektury

Raz łzy, a raz śmiech. Warto. Polecam.
00
ewkakar1

Nie oderwiesz się od lektury

Historia rodziny dotkniętej tragedią,w tle prawdziwe wydarzenia.Pokazuje jak ogromny wpływ na taraźniejszość ma przeszłość i nieprzerobione traumy.Poważne tematy napisane przyjemnym językiem.Bardzo polecam
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

© Andrey Kiselev | stock.adobe.com

© Stefano Gasparotto | stock.adobe.com

Rysunki map

Hanna Masłocha, Katarzyna Kielecka

Redakcja

Marta Jakubowska | Słowa na warsztat

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Elwira Zapałowska | Słowa na warsztat

Wydanie I, Katowice 2023

Fabuła inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2023

ISBN 978-83-67813-26-6

Pamiętanie jest dobre, to świetny trening, aby wytrzymać i iść dalej1.

1Mauro Corona, włoski pisarz, felietonista, alpinista i rzeźbiarz w drewnie; od dzieciństwa związany z doliną Vajont. W oryginale: Ricordare fa bene, è un buon allenamento per resistere e tirare avanti.

Mojemu Mężowi – za wszystkie nasze włóczęgi i wspólne odkrywanie sekretów doliny Vajont

Prolog

Łódź, Retkinia, maj 2023 roku

Kuchnia była długa i wąska jak wagon tramwajowy. Opuszczone w trzech czwartych rolety ograniczały dopływ dziennego światła. Wokół panował nienaturalny ład przywodzący na myśl wystawę sklepu meblowego. Na blacie z ciemnego drewna tkwiły pusty czajnik i zamknięty chlebak. Płyta elektryczna lśniła niczym lustro. Dwa taborety zostały równiutko wsunięte pod kwadratowy stół przy oknie i tylko miseczki na gumowej podkładce wnosiły do pomieszczenia nieco życia. Jedną wypełniała woda, drugą sucha karma. Kilka drobniutkich krokietów zrejterowało i pstrzyło się na podłodze. Znak, że stołujący się tutaj kot przywiązuje znacznie mniejszą wagę do porządków niż jego człowiek.

Karolina Cichońska podeszła energicznym krokiem do lodówki i szarpnęła za drzwiczki. Otworzyły się z cichym cmoknięciem. Na półkach tłoczyły się kartony z sokami, kostka masła oraz przezroczyste pojemniki z żółtym serem i wędlinami. Górną szufladę wypełniały owoce, dolną – warzywa.

– Mamo! – jęknęła z rezygnacją. – Znowu?!

Starała się ukryć irytację, bo doświadczenie ją nauczyło, że tą drogą niczego nie zyska. Krzyki, perswazje, wyrzuty ani żadne formy nacisku nie działały. Zresztą mało co działało, z wyjątkiem jej obecności i bezpośredniego zaangażowania.

W progu stanęła niska starsza kobieta z krótką prostą fryzurą przyciętą niemal po męsku. Siwe włosy idealnie komponowały się z drobną twarzą nietkniętą makijażem ani uśmiechem. Zapadnięte policzki i wielkie błękitne oczy nosiły ślady dojmującego smutku. Małe usta, zwykle zaciśnięte w szparkę, mówiły skąpo, niechętnie, jakby ich właścicielka przywykła do przebywania we własnym świecie i tylko w razie konieczności wychylała się z niego na ten zewnętrzny. Włożyła ulubiony, nieco znoszony granatowy dres. Bose stopy wsunęła w szare bambosze za kostkę.

– Za dużo kupujesz – powiedziała.

Córka przewróciła oczami, chwyciła pęczek włoszczyzny, obejrzała ze wszystkich stron i włożyła do zlewu.

– Uff, jeszcze się nadaje. Ugotuję zupę, wystarczy ci na dwa dni. – Zajrzała do zamrażalnika i smętnie pokiwała głową. – Mięsa ani ryby nie ruszyłaś. Pudełko z bigosem przyniosłam ci jeszcze zimą. Czy ty w ogóle coś jadasz?

– Dzisiaj przyszłaś, to zjem. – Matka przysiadła na taborecie. Splotła dłonie i wygięła je tak, że strzeliły kostki. Spuściła wzrok na podłogę. – Bez ciebie mi nie smakuje.

– Rozmawiałyśmy o tym. Nie jestem w stanie codziennie cię odwiedzać. Pracuję, mam na głowie dzieci i dom…

– To oczywiste.

– O lekach też ostatnio zapominasz, sprawdziłam listki. Dłużej tak się nie da. Najlepiej by było, gdybyś się do nas przeprowadziła. – Karolina wyszorowała włoszczyznę. Nim wzięła się za jej obieranie, wstawiła wodę w czajniku. – Napijesz się herbaty?

– Poproszę. Dla kogo najlepiej? Chyba tylko dla ciebie, bo nie musiałabyś tłuc się tutaj przez całą Łódź. Twój mąż mnie nienawidzi. Nie zniosłabym więcej jego pretensji i pogardliwych spojrzeń. A wasi synowie traktują mnie jak powietrze.

Cichońska zamierzała już napomknąć, że babcia też zawsze traktowała wnuki jak powietrze, więc nie powinna się dziwić, ale w porę ugryzła się w język. To by niczego nie zmieniło. A co do męża… Rzeczywiście z nim miała twardy orzech do zgryzienia. Kajetan nie przepadał za teściową, kompletnie jej nie rozumiał i nie potrafił z nią rozmawiać. Niemal od początku małżeństwa ograniczał kontakty do zdawkowej wymiany zdań. Wielokrotnie wyrzucał żonie, że ulega szantażom neurotycznej, niezaradnej matki, jest na jej każde zawołanie i stawia jej potrzeby przed wszystkimi, z dziećmi na czele. Starsza pani z pewnością to słyszała, bo aż do ostatnich wakacji gnietli się z nią na kupie w trzypokojowym mieszkaniu o cienkich jak papier ścianach.

– Nienawiść to za dużo powiedziane. Po prostu się nie dogadujecie.

– Zwał, jak zwał. Ja się przez lata najadłam mnóstwa strachu i upokorzeń. Nie chcę tego więcej doświadczać. Wolę mieszkać sama.

– Nie wszyscy ludzie są źli… – Karolina przysiadła na drugim stołku i chwyciła matkę za dłonie. – Mój mąż nie ma skłonności do agresji, pije rzadko, pracuje, zachowuje się kulturalnie, raczej nie wpada w złość. Od czasu do czasu palnie bezmyślnie nieco za dużo, gdy się nie pohamuje, ale to przecież naturalne. A ty wszystko odbierasz tak dosłownie. Oboje z Kajtkiem zdajemy sobie sprawę z tego, że ojciec zmarnował ci kawał życia, że nawalił na wszystkich frontach…

– Z twoim tatą łączyło mnie znacznie więcej niż tylko małżeństwo, nazwisko i ty. Dał mi nadzieję, kiedy bardzo jej potrzebowałam.

– Mówisz, jakbyś za nim tęskniła.

– To już i tak bez znaczenia. – Kobieta machnęła ręką. – Nie on pierwszy mnie rozczarował, ale na pewno ostatni.

– To kto był pierwszy? Dziadek?

– Mało wiesz o mojej przeszłości.

– Więc mi opowiedz.

– Nie. Po co mam przez to znowu przechodzić? Ważne, że ty mnie nie zawiedziesz. – Uniosła głowę i złączyła z córką spojrzenia ubrane w niemal identyczne tęczówki. – Zrób tę zupę, bo człowiek głodnieje od czczego gadania. Potem skoczysz z Szarlotką do weterynarza. Martwię się.

Jak na zawołanie w progu pojawiła się biała kocica z czarnymi i rdzawymi plamkami na grzbiecie. Przeparadowała przez kuchnię, wskoczyła na kolana Karoliny, z nich na parapet, po czym wlepiła nos w szparę pod roletą i obserwowała osiedlowy parking spłukiwany wiosennym deszczem. Nie zahaczyła wzrokiem o żadną z kobiet, jakby nie zasługiwały na jej uwagę.

– Wygląda normalnie. O co chodzi? – Zainteresowała się Cichońska.

– Schudła. Mniej je, wymiotuje i kupy robi jakieś takie… Będę spokojniejsza, jeśli ją zbada fachowiec. – Poza córką jedynie zwierzę potrafiło ożywić starszą panią.

– Okej, przebierzesz się po obiedzie i pójdziemy.

– Nie, nie! – gwałtownie zaprzeczyła matka. – Zostanę i pozmywam. Sama sobie lepiej poradzisz. Tylko bym tam zawadzała. Poza tym leje.

– Masz parasolkę. Powinnaś czasem wychodzić z domu. Kiedy ostatnio wybrałaś się na spacer? – Karolina kolejny raz tego popołudnia poczuła falę irytacji.

Starsza kobieta nie odpowiedziała. Wzruszyła ramionami, podreptała do dużego pokoju i podgłośniła telewizor. Do kuchni dotarły dźwięki reklamy jogurtu, a po niej pierwsze takty Living on My Own. Zagłuszyły bulgotanie w garnku i krople deszczu wytrwale szarżujące na szybę.

Rozdział 1

Casso, październik 1962 roku

Leniwe październikowe słońce przycupnęło na jednym z górskich szczytów i z wolna zapadało się w jego żywą zieleń. Z przeciwnej strony na jasne niebo zdążył już wparadować tłusty księżyc, by objąć królowanie nad tym zakątkiem świata. Dzień się kończył, a w jego miejsce wkraczał swojski sobotni wieczór.

Wąska szosa ostro pięła się zakosami do wsi położonej wysoko na zboczu. Federico Lanza poganiał w myślach motocykl, który – jak na złość – rzęził i pohukiwał. Czyżby szykował się generalny remont silnika? Fatalnie. O tej porze roku ściemniało się coraz wcześniej, brakowało czasu na naprawy, nie wspominając o gotówce. Z drugiej strony bez zwinnego, lekkiego cardellino1 droga do pracy znacznie by się wydłużyła. Marianna zaczęłaby wtedy marudzić, boczyć się, krzywić, przez co cały urok jesieni poszedłby na zmarnowanie.

1 Moto Guzzi Cardellino – mały, jednocylindrowy, trzybiegowy motocykl dwusuwowy produkowany przez firmę Moto Guzzi w latach 1954–1965 w Mandello del Lario nad jeziorem Como.

Mężczyzna westchnął i potoczył wzrokiem po okolicy. W dolinie Vajont u stóp góry Toc połyskiwała długa jak wrzeciono, gładka tafla. Stanowiła triumf ludzkiej myśli technologicznej, dowód na to, że człowiek, z łaską Boga, jest panem tej Ziemi i posiadł moc ujarzmiania natury. Federico nie mógł stąd dostrzec tamy, lecz doskonale wiedział, że to jej zasługa, to ona wraz z wodami jeziora wlewa w ubogą i cichą gminę nadzieję na rozwój, a za nią pieniądze i kuszące zdobycze cywilizacji. Lanza lubił snuć plany, że gdy się wzbogaci, kupi samochód, telewizor, a wszystkim domownikom nowe, eleganckie ubrania. Na koniec spełni największe marzenie żony, by jeszcze choć raz zobaczyć kraj, w którym przyszła na świat i za którym nieustannie tęskniła. Nie rozumiał tego sentymentu, ale był gotów zabrać Mariannę do jej ojczyzny chociaż na kilka dni. Do dalekiej, egzotycznej i nieco niepokojącej, z uwagi na ustrój, Polski.

Droga się wypłaszczyła, motocykl wjechał między pierwsze zabudowania, koła zaterkotały na kamiennej nawierzchni i kierowca odetchnął z ulgą. Udało się. W zasadzie dotarł do domu, więc uznał, że nad rzężeniem silnika zastanowi się w poniedziałek.

Nie lubił się martwić. Należał do tych, co wolą widzieć szklankę do połowy pełną. Cieszył się z drobiazgów i cenił życie, a nade wszystko kobietę, z którą je dzielił. Był barczysty, choć krępy. Ciemnowłosy, śniady, o zbyt szerokiej twarzy i grubo ciosanych rysach. Nie przeszkadzało mu to, bo jakież znaczenie ma uroda, jeśli dwoje ludzi splotło swoje losy przędzą miłości? A jemu trafiło się to szczęście.

Na wąskich uliczkach Casso kręciło się sporo ludzi. Jedni kończyli pospiesznie ostatnie prace gospodarskie, inni już porozsiadali się na drewnianych ławach i – mimo wieczornego chłodu – jedli, pili oraz żywo dyskutowali.

– Hej, Lanza! – Ryży Marco oderwał usta od kufla z piwem. Niegdyś byli sobie bliscy, podczas wojny walczyli w jednym oddziale, lecz w ostatnim czasie ich przyjaźń wyraźnie zbladła. – Ludzie gadają, że woda stoi niebezpiecznie wysoko. Chyba nie zamierzacie jej jeszcze podnosić?

– Spokojna głowa, wszystko toczy się zgodnie z planem. – Federico zatrzymał cardellino. Skorzystał z okazji, by przed wejściem do domu zakurzyć ostatniego tego dnia papierosa. Marianna nie znosiła, gdy palił przy niej i przy dzieciach.

– Gówniany to plan. Śmierdzi tragedią – zawyrokował siwy, kościsty Luciano.

– Bzdury. W SADE2 pracują najlepsi specjaliści. System monitorowania działa niezawodnie, zbudowaliśmy dodatkowe zabezpieczenia i nawet jeśli powstanie osuwisko, nie spowoduje poważnych zniszczeń. Fala nie przeleje się nad tamą. Eksperymenty na modelach to potwierdziły.

2 Società Adriaticadi Elettricità (SADE) – prywatne przedsiębiorstwo energetyczne z siedzibą w Wenecji. Dnia 6 grudnia 1962 roku zostało znacjonalizowane wraz z innymi tego typu firmami, stając się własnością Enel (Państwowej Agencji Energii Elektrycznej).

– Gadasz jak oni. Całkiem cię przekabacili. Jadłbyś im z ręki i podcierałbyś tyłki każdemu z tych geologów, hydrologów i innych czortów! Już zapomniałeś, co pisała Tina Merlin? – Zaperzył się Marco. – Wszystko zrobisz dla nędznych paru lirów.

– To dranie! Zatopili domy na dnie doliny! – poparł go Luciano. – Tam przyszedł na świat mój ojciec, dziad i pradziad. Cała historia rodziny zniknęła ot tak, bez powodu. – Pstryknął palcami i pociągnął nosem.

– Minęło kilka lat, a ty wciąż nie potrafisz tego przeboleć? W miejsce kilku starych chałup powstał wielki sztuczny zbiornik, przyszłość tej doliny. Powinieneś to rozumieć, szczególnie że bez wahania przyjąłeś sowitą rekompensatę. Przeniosłeś się tu, na górę, do córki. Chyba nie żyje ci się w Casso najgorzej? Zresztą nie obarczaj mnie odpowiedzialnością. Jestem zwyczajnym robotnikiem.

– Co z tego? Będziesz miał krew na rękach tak samo jak każdy w SADE.

– A, dajcież spokój. – Lanza uciął dyskusję, zsiadł z motocykla i poprowadził go nieco w dół, w stronę szkoły, wrzucając po drodze niedopałek do rynsztoka.

Szedł między tulącymi się do siebie budynkami z kamienia o lekko różowym odcieniu. Służyły ludziom od setek lat. Miały niewielkie okna i spadziste dachy, z niektórych wystawały drewniane balkoniki, zewnętrzne schody, balustradki lub miniaturowe ganki. Wyrosły na trzy albo cztery kondygnacje, choć niektóre sięgały i sześciu, za to w większości były wąskie, przez co wydawały się jeszcze wyższe, niemal jak posklejane wieże.

Mężczyzna dotarł na własne podwórko. Gdy ustawiał pojazd pod ścianą, kątem oka dostrzegł siedmioletnią dziewczynkę zaganiającą stadko kur do drewnianego kurnika. Poczuł przyjazne ciepło wokół serca, podszedł do córki, zmierzwił czułym gestem jej potargane, jasne włosy i odpowiedział uśmiechem na uśmiech. Wreszcie z ulgą wkroczył do domu, zzuł buty, a następnie wparował do kuchni, gdzie Marianna szykowała kolację.

Dwuletni Luca siedział przy stole i układał drewniane klocki jeden na drugim. Wyglądał niczym miniaturowa wersja ojca. Na jego widok zakrzyknął żywo:

– Tata! Loćki!

– Pięknie budujesz. Bravissimo! – Federico złączył opuszki kciuka i palca wskazującego, po czym przyłożył do ust, by wyrazić zachwyt budowlą.

Pocałował syna w czoło, a następnie otoczył żonę ramionami, czubkiem nosa odsunął jej włosy i połaskotał w szyję. Poczuł woń gotowanych jarzyn i kwiatów. Często zachodził w głowę, jak ona to robiła, że zawsze pachniała kwiatami. Zachwycała go od osiemnastu lat. Wciąż nie potrafił się nią nasycić. Zamruczał na myśl o tym, że wkrótce dzieci położą się spać i dostanie ich matkę ze wszystkimi zakamarkami jej ciała na wyłączność. Miała pełne biodra, wąską talię i bujny biust. Okrągłe, skłonne do rumieńców policzki okalały gęste pszeniczne pukle. Z natury była stateczniejsza, poważniejsza od niego, ale w razie potrzeby w try miga potrafił ją rozśmieszyć, odprężyć, rozruszać.

– Oscar znowu poszedł się szwendać nad jezioro – oznajmiła sucho, wyswobodziwszy się z mężowskich objęć. Zdjęła garnek z ognia i przysiadła obok synka na długiej drewnianej ławie. – W kółko powtarza, że po skończeniu szkoły zatrudni się przy zaporze. Ręce mi opadają. Sama będę się użerać z całym zwierzyńcem?

– Mari, nie gderaj. Tereska szybko rośnie. To mądre dziecko, w razie czego będzie ci pomagała. Krowa została nam tylko jedna, części kóz możemy się pozbyć i jakoś się ułoży. A chłopakowi się nie dziw. Obrotny jest, ma ambicje, by spędzić życie ciekawiej niż na pastwisku. Ja w jego wieku nawet nie śmiałem o tym marzyć…

– Kiedy ty miałeś siedemnaście lat, w Europie szalała wojna! SADE sprowadzi nieszczęście do Vajont, zobaczysz. Ludzie gadają, że czeka nas to, co w Pontesei. Nie przeżyłabym, gdyby przez pazerność ucierpiał ktoś z mojej rodziny. Lepiej żyć skromnie, jak Pan Bóg przykazał – zakończyła i pospiesznie się przeżegnała.

– Czy wyście wszyscy poszaleli?! – Lanza złapał się za głowę. Rozejrzał się po kuchni, chwycił pusty kubek, nalał do niego mleka i wypił duszkiem. Następnie już uspokojony usiadł naprzeciwko Marianny, pogłaskał ją po dłoni, a potem zaczął tłumaczyć, choć robił to wiele razy i uważał, że powinna mu dawno zaufać…

Pomysł na postawienie tamy w ciasnym wąwozie między dolinami Vajont i Piave powstał w latach dwudziestych, lecz dopiero trzy dekady później spółka SADE, jako jeden z największych włoskich dostawców energii elektrycznej, wprowadziła owe plany w czyn, z zamiarem wykorzystania ujarzmionych wód rzecznych do zasilania ogromnej elektrowni. Niosło to szansę na uprzemysłowienie regionu, lecz jednocześnie budziło niepokój o równowagę ekologiczną.

Górale z Vajont przywykli od pokoleń do prostego, poukładanego życia. Wielu z nich obawiało się zmian, szczególnie że oznaczały także wyrzeczenia, straty, a nawet cierpienie. Podczas budowy zdarzyło się kilka wypadków śmiertelnych wśród lokalnie rekrutowanych pracowników, a gospodarstwa z dna doliny zniknęły pod wodą. Niechęć autochtonów podsycała działalność Tiny Merlin – dziennikarki z Belluno. Nie przebierając w słowach, pisała w gazecie „L’Unità” o niebezpieczeństwach, a zwłaszcza o ryzyku powstania osuwisk w obszarze Toc. Podkreślała, że o charakterze tej góry świadczy już sama jej nazwa. Patoc w języku friulskim3 oznacza bowiem „zgniły”, „podmokły”, „zepsuty”.

3 Jeden z języków retoromańskich używany w północno-wschodnich Włoszech.

Prezes SADE oskarżył żurnalistkę o rozpowszechnianie fałszywych wiadomości i chociaż doszło do rozprawy sądowej, Tinę Merlin uniewinniono. Tymczasem tama rosła. W pięćdziesiątym dziewiątym roku osiągnęła docelową wysokość dwustu sześćdziesięciu czterech metrów i uzyskała status najwyższej tego typu budowli na świecie. Wówczas to w pobliskim Pontesei fragment oderwanego zbocza wpadł do jeziora, wywołał dwudziestometrową falę, która przelała się nad tamtejszą zaporą i zabiła jednego z jej pracowników. Incydent ten, przez wielu traktowany jako przestroga, szybko poszedł jednak w zapomnienie. Dowody na to, że góra Toc jest niestabilna, zarządcy SADE zbijali argumentami, że specjaliści potrafią sobie z tym poradzić.

Gdy zbiornik przy zaporze Vajont zalano do połowy, drobne osuwiska wymusiły korektę planów i obniżenie jego poziomu. Inżynierowie zlecili budowę dodatkowych zabezpieczeń, systemu monitorującego i betonowego tunelu do odprowadzania wody na wypadek nadmiernej aktywności kłopotliwej góry. Od jesieni sześćdziesiątego pierwszego roku basen sztucznego jeziora powoli znów się napełniał i wydawało się, że człowiek zapanował nad naturą. Nie działo się nic niepokojącego, co byłoby widoczne na pierwszy rzut oka.

Federico Lanza, choć brakowało mu gruntownego wykształcenia i nie piastował wysokiego stanowiska, interesował się szczegółami technicznymi. Gdy tylko nadarzała się okazja, słuchał opinii i analiz specjalistów. Nie ukrywał fascynacji monumentalnością dzieła włoskiej inżynierii. Ufał ekspertom z SADE i własnej intuicji, która podpowiadała, że ryzyko w naturalny sposób wpisuje się w postęp i że większym zagrożeniem od rozwoju jest stagnacja. Poza tym każdego miesiąca przynosił do domu plik banknotów, dzięki czemu jego rodzinie nie groziły głód ani skrajne ubóstwo.

Marianna jak zwykle wysłuchała mężowskiej tyrady w milczeniu, z kamienną twarzą, po czym wstała, by nalać zupę do talerzy. Do kuchni wpadł rześki wiatr, a wraz z nim wsunęła się siedmiolatka. Zmarzła w chłodzie wieczoru i teraz z ulgą przysiadła obok paleniska, wyciągając ku niemu dłonie.

– Wszystkie się odliczyły? – zagadnęła matka po polsku ze śladami kresowego akcentu i postawiła przez córką posiłek.

– Tylko Jadźka próbowała uciec – odpowiedziała Teresa w tym samym języku.

– Diablę nie kura. Jajka ukrywa, wiecznie przygód szuka. Skończy w rosole, jak mi Bóg miły.

– Kula losiole! Kula losiole! – wtrącił Luca i z całej siły uderzył łyżką o stół. Siostra łypnęła na niego karcąco.

– Nie! Matulu, błagam! To moja przyjaciółka!

– Też mi pomysł! Przyjaciółka kura! – prychnęła Marianna.

– Ona jest mądra i wyjątkowa. Znosi jajka w różnych zakamarkach, ale jak ją bardzo, bardzo poproszę, to zawsze mnie prowadzi i pokazuje, gdzie są. A potem w nagrodę się domaga, żeby ją głaskać po łebku.

– Eh, Teresa, pleciesz androny.

– Tesa! Tesa! Tesa! – wydzierał się uradowany malec. Umilkł, dopiero gdy matka dołożyła do jego miseczki kilka kawałków marchewki.

– Mówcie po naszemu – napomniał Federico. Zawsze czuł się nieswojo, gdy nie rozumiał, o czym rozprawiają jego najbliżsi.

Los obdarzył Mariannę niewątpliwym talentem lingwistycznym. Perfekcyjnie posługiwała się zarówno oficjalnym włoskim, jak i powszechną w Casso odmianą dialektu weneckiego, lecz uparcie dążyła do tego, by troje jej dzieci poznało język przodków po kądzieli. Sięgała po niego przy każdej okazji, choć jej słownictwo było dość ubogie. Ot takie, jakim mogła się posługiwać osoba, która straciła styczność z rodakami, jeszcze zanim dorosła. Lanza od lat przysłuchiwał się obcej, szeleszczącej mowie, lecz zupełnie mu nie wchodziła do głowy, zaś edukowanie w tym zakresie potomków uważał za nieszkodliwą fanaberię żony i jedno z jej dziwactw.

– Gdzie ten Oscar? – Żona posłusznie zastosowała się do prośby Federica. – Za chwilę zrobi się całkiem ciemno.

– Jestem! – Do nagrzanej kuchni wpadł chudy chłopak o długich kończynach, wąskiej twarzy i szerokim uśmiechu, który zdawał się sięgać od ucha do ucha. Zajrzał do garnka, cmoknął matkę w policzek, usiadł na swoim miejscu przy stole, po czym machnąwszy ręką, wytrącił bratu łyżkę z dłoni. – Przepraszam, Luca – rzucił i natychmiast podniósł sztuciec, zanim dziecko zdążyło uderzyć w bek. Następnie przeczesał palcami rozczochrane ciemne włosy, o mało nie wydłubując sobie oka. Cechowała go niemal karykaturalna niezgrabność w ruchach, typowa dla nastolatków, którzy w krótkim czasie bardzo podrośli. – Zgłodniałem jak wilk.

– Trzeba było nie mitrężyć tyle czasu nad wodą – oznajmiła Marianna z przyganą, jednak bez zwłoki podała synowi kolację.

– Dziękuję, ach… – Złapał w nozdrza wąziutką smużkę pary. – Pachnie idealnie. Wcale nie mitrężyłem. No, może trochę… Ale spotkałem taty kolegę, tego co mieszka naprzeciwko babci.

– Waltera Colucciego? – upewnił się Lanza.

– Tak. Poprosił, żebym pojechał razem z nim i ją odwiedził.

Federico wychował się w miejscowości Erto, nieco większej od Casso, położonej w głębi doliny w odległości zaledwie czterech kilometrów, za to niemal dwieście metrów niżej. Tuż przed narodzinami córki odziedziczył po dziadkach swój obecny dom. Przeniósł się do niego wraz z najbliższymi, zostawiwszy na starych śmieciach matkę i młodszą siostrę.

– Żeby jej zrobić niespodziankę? – Zainteresowała się Teresa.

– W pewnym sensie. – Oscar zachichotał. Wyglądał na podekscytowanego i rozbawionego jednocześnie. – Walter wiózł ogromny bukiet róż. Ciężko mu było go utrzymać i prowadzić motocykl. Strasznie mu się ręce trzęsły. – Zanurzył łyżkę w gęstej zupie jarzynowej. Nabrał solidną porcję, podmuchał i wepchnął sobie do ust. – Chyba sze bał. Uh, jakie gorącze – wyseplenił, pospiesznie pogryzł warzywa, połknął i popił zimną wodą ze szklanki podsuniętej przez rodzicielkę.

– No mówże! – pogonił go ojciec. – W pracy Colucci wyglądał jak kłębek nerwów, ale nie puścił pary z gęby. Mieszka sam, nie ma żony, to czego niby mógłby się bać? – palnął i się wyszczerzył, gdy połowica pogroziła mu palcem. Co jak co, ale zęby zawsze miał mocne, równe, białe, a uśmiech szeroki i nieco szelmowski. To w tym uśmiechu się kiedyś zakochała.

– O to właśnie chodzi, że będzie miał!

– Żonę?!

– No. A bał się naszej babci Irene.

– Synek, mów składnie, zanim stracimy cierpliwość! – Marianna uważała świekrę za niemal świętą kobietę, uczynną, serdeczną, bogobojną i w żadnym razie nie pozwoliłaby z niej dworować.

– Bo sprawa jest taka… – Wyrostek poczerwieniał jak burak. – Aż głupio opowiadać, zwłaszcza przy tych siusiumajtkach. – Wskazał na młodsze rodzeństwo. Teresa natychmiast wpadła w złość i pokazała mu język. – Ale już dobrze, skoro zacząłem… Walter oświadczył się cioci Giovannie i myślał, że babcia będzie na niego krzyczała albo wyrzuci go za drzwi.

Na moment zapadła cisza. Wszyscy, włącznie z Lucą, wlepili w nastolatka spojrzenia, ułożywszy usta w pełne zdziwienia „O”. Pierwsza odblokowała się Marianna. Aż pokraśniała z podniecenia na myśl o nadchodzącym weselu.

– A czemu miałaby go wyrzucać? Czy to jego wina, że się urodził w fatalnej rodzinie? Wyrósł na robotnego, uczynnego i sympatycznego człowieka. Największa jego wada to to, że trochę mu wyobraźni brakuje, skoro na tamie się zatrudnił. – Nie mogła sobie darować drobnej uszczypliwości pod adresem męża. – Giovanna skończyła trzydzieści lat. Dla kobiety to ostatni dzwonek, by iść za mąż. Trzeba się cieszyć, że ich serca się wreszcie odnalazły, choć Bogiem a prawdą całe życie mieli do siebie blisko, bo ledwo przez wąską uliczkę.

– Niech go piorun, cicha woda, w życiu bym nie przypuszczał! – Federico uderzył się rękami w kolana i odruchowo podkręcił nieistniejące wąsy. Hodowane całymi miesiącami zgolił zaledwie w zeszłą sobotę, gdy małżonka zagroziła, że nie zechce się z nim więcej całować. Teraz twarz nosił gładką, ale odruch pozostał. – To mi się szwagier trafił! Zawsześmy się lubili, jeszcze jako sraluchy w szkole. Swój chłop!

– No – zgodził się Oscar. – Od kiedy pamiętam, częstował mnie dropsami. Ciebie też? – zwrócił się do siostry, a ta zapomniała o dąsach, skwapliwie przytakując. – Babcia Irene wyrwała Walterowi z ręki bukiet i zdzieliła go kwiatami, a na koniec się popłakała. Pierścionka nie chciała oglądać, chociaż ciocia Giovanna podtykała jej palec pod nos. Fuknęła tylko na nią, że świecidełkami u Boga łaski sobie nie zjednają, i kazała im biec do kościoła, żeby dać na zapowiedzi. Poszli bez gadania, a babcia uklękła w swojej sypialni przed krzyżem i się modliła. Na mnie nie zwracała uwagi. Nawet się nie spytała, czy bym czegoś nie zjadł albo nie wypił. Posiedziałem, pogapiłem się na nią, nic się więcej nie działo, więc wróciłem piechotą do domu – dodał i skupił się na posiłku. Zupa znikała tak szybko, jakby z dna talerza ktoś wyjął korek.

– Jezusie! Fede, rozumiesz coś z tego?

Lanza tylko wzruszył ramionami.

– Oj, czy to zawsze trzeba tak wprost? – żachnął się nastolatek i uśmiechnął przymilnie do Marianny. – Matulu, znajdzie się mała dolewka? Jakby duża była, to też dam radę. Dziecko w drodze i o to cała afera. Walter z ciocią muszą księdza przebłagać, żeby dał im rozgrzeszenie i szybko udzielił ślubu. Zresztą myślę, że z księdzem łatwiej pójdzie niż z babcią. Strasznie się złościła, łapała za serce, a na koniec tak dziwnie zawodziła, że syn porządny, a córka przyniosła jej wstyd na całą dolinę. Bo ja się przecież urodziłem po bożemu, dziewięć miesięcy po waszym ślubie.

Matka nałożyła mu dokładkę, po czym przytknęła dłonie do policzków, jakby nagle zaczęły ją palić. Zerknęła na męża spod opuszczonych rzęs. Znów odruchowo podkręcił wąsa, uśmiechnął się kącikiem ust i, niech go licho, puścił do niej oko!

– Molto bene4 – oznajmił z zadowoleniem. – Cieszmy się, moi drodzy. Siłą rodziny są dzieci i miłość. Gdy jednego i drugiego przybywa, jest zdolna przetrwać każde wyzwanie od losu. A ty, synu, jedz, zasłużyłeś. Taką wiadomość przyniosłeś pod dach, że ho, ho!

4 Wł. bardzo dobrze.