Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
31 osób interesuje się tą książką
To jest paskudny dzień dla Marty. Ojciec woli towarzystwo nowej narzeczonej, matka okazuje się kłamczuchą, a kolega ze studiów Barnaba nie chce jej pomóc! Rozżalona, pakuje plecak i ucieka z domu. W pociągu do Gdańska spotyka swoją dawną nauczycielkę Jagodę. To przypadek czy przeznaczenie?
Dwie kobiety wyruszają w pełną wzruszeń nadbałtycką wędrówkę. Jagoda każdego dnia mierzy się ze wspomnieniami trudnej młodości. Marta, wsłuchując się w jej opowieść o wielkiej miłości i zawiedzionych nadziejach, próbuje uporać się z emocjami. Czy wspólny czas nad morzem pozwoli jej rozwiązać zagadkę własnej rodziny?
Katarzyna Kielecka w powieści Obca kobieta pokazuje ulotność szczęścia oraz siłę miłości i podkreśla, że nie warto bez końca żyć przeszłością. Lepiej przyjąć to, co daje los, bo przecież uporamy się z najtrudniejszymi doświadczeniami, jeśli spotkamy na swojej drodze życzliwych, mądrych ludzi. Kobieca perspektywa dodaje opowiadanej historii blasku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 335
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcia na okładce
piai, Vlad, panadesignteam | stock.adobe.com
Redakcja
Monika Simińska
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Jarosław Lipski, Monika Simińska
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I, Katowice 2024
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2024
ISBN 978-83-68302-04-2
Dla Sylwii H. za wyrozumiałość, wsparcie, dobrą energię i przyjaźń.
Barnaba Hajdukiewicz nie lubił zmieniać się w brokuł. Ludzie patrzyli na niego jak na wariata, podczas gdy on pocił się w ogromnym kostiumie i walczył sam ze sobą o to, by co chwilę nie zerkać na zegarek. Niestety musiał wytrzymać do siedemnastej.
Kwietniowe słońce ślizgało się po budynkach łódzkiej Manufaktury z rozmachem typowym dla młodości. Śmiało zaglądało do ogródków restauracji, odbijało się w lśniących kroplach fontann oraz twarzach gwarnego tłumu i dbało, by nikt nie przegapił nadejścia wiosny.
Obok kręgielni stała scena, na której grupa dziesięciolatków śpiewała stare piosenki z tekstami Jacka Cygana. Barnaba z nudów zerkał w tamtą stronę i zabijał czas rozmyślaniem.
W Mirowie, gdzie dorastał, nie było dziecięcych zespołów, domu kultury, biblioteki ani nawet szkoły podstawowej, więc po formalną edukację należało jeździć albo wędrować piechotą do sąsiedniej miejscowości. Za to lokalna dzieciarnia miała do dyspozycji ogromne połacie pól i łąk otulonych lasem, wzgórza ze skałami w bajecznych kształtach i prawdziwy średniowieczny zamek, jeden z licznych na Szlaku Orlich Gniazd. Wprawdzie budowla od wieków pozostawała w ruinie, lecz dumnie wpisywała się w krajobraz, przyciągała turystów, a młodzież inspirowała do rekonstrukcji dawnych bitew. Barnaba czuł się najszczęśliwszy, gdy przypadała mu rola Harry’ego Pottera. Zamek odgrywał wówczas rolę Hogwartu, wytrwale bronionego przed atakami popleczników Voldemorta, a chłopak zerkał na słońce i zaklinał je, by stało w miejscu, nie wpuszczało na scenę zmroku i by zabawa trwała w nieskończoność.
Teraz, po latach, gdy w czwartkowe popołudnie krążył po rynku Manufaktury, minuty mijały wolno, rozciągając się niczym roztopiony karmel w absurdalnie długie kwadranse. Hajdukiewicz powtarzał sobie jak mantrę, że choć to, co robi, nie ma sensu, w rzeczywistości przybliża go do celu, który sobie wyznaczył. Wystarczy wytrzymać.
Wystawiony na słoneczne promienie kostium dosłownie parzył. Barnaba pomacał sztuczny materiał i syknął. Pomyślał, że jeśli tak dalej pójdzie, ugotuje się we własnym sosie, a przecież umówił się po pracy z Martą. Pospiesznie zanurkował w cień jednej ze ścian z czerwonej cegły. Odsunął z czoła ogromne i niewygodne nakrycie głowy wypchane gąbką oraz watą, a następnie rozpiął suwak pod szyją. Spod zielonego poliestru wyjrzał żółty T-shirt.
– Tato, patrz! Brokuł! On się rozbiera! – zawołał przedszkolak na hulajnodze. Nie zdążył wyhamować i z impetem wpadł na człowieka przebranego za warzywo. Z ręki wytrącił mu plik ulotek.
– Adrian, co robisz?! – wrzasnął ojciec chłopca. Podbiegł, szorstkim gestem pomógł synowi wstać i otrzepał mu spodenki z kurzu.
– To brokuł! – Mały nie dawał za wygraną.
Mężczyzna łypnął na przebierańca wzrokiem pełnym pogardy i oburzenia, że ktoś tak dziwacznie wystrojony chodzi wolno po mieście, zamiast zasilać szeregi pacjentów szpitala psychiatrycznego.
– Idziemy – mruknął.
Barnaba pospiesznie pozbierał świstki. Na końcu języka miał uwagę, że może wypadałoby przeprosić, jednak zdusił ją w sobie. Zamiast tego z ust wyrwało mu się wyuczone i powtarzane setki razy w ciągu ostatnich kilku dni:
– Zapraszam serdecznie do nowo otwartej restauracji. – Uderzył dłonią w pierś ukrytą pod zielonym wdziankiem, na którym żółtą nicią wyhaftowano logo z nazwą Pan Brokułek. – Stawiamy wyłącznie na zdrowe, ekologiczne produkty. Dla najmłodszych serwujemy potrawy kolorowo i bajkowo. Smakują nawet niejadkom. Proszę zerknąć. – Wyciągnął rękę z kartką pełną apetycznych fotografii. Chłopiec chciał ją chwycić, lecz ojciec szarpnął go za ramię i odciągnął do tyłu.
– Mówiłem ci, że nie wolno niczego brać od obcych!
– Nawet od brokuła? Prawdziwego?
– Brokułu – poprawił go mężczyzna. – To naciągacz albo jakiś wariat. Bierz hulajnogę. Mama czeka.
Hajdukiewicz potarł palcami wilgotne czoło. Epitety go nie obeszły, za to zrobiło mu się żal tego małego, że ma ojca gbura, który nie wykorzystuje okazji, by uczyć syna prawidłowych zachowań. Bezgranicznie znudzony podreptał pod fontannę w nadziei, że zrosi go zimna woda, co pozwoliłoby mu zapanować nad termiką. Właścicielka restauracji Pan Brokułek płaciła za każdą godzinę kręcenia się po rynku i nie rozliczała z zaproszonych klientów. Dzięki temu mógł dokładnie oszacować, ile czasu trzeba poświęcić, by zdobyć dodatkowy, upragniony tysiąc złotych. To Barnabie wystarczało i nawet nie próbował szukać innych zalet tej pracy.
Godzinę później ktoś zaszedł go od tyłu i klepnął w plecy. Chłopak uznał, że jacyś żartownisie chcą zabawić się jego kosztem. W ostatnich dniach zdarzyło się kilka takich epizodów. Energicznie odwrócił się na pięcie i serce gwałtownie mu tąpnęło. Oblał się rumieńcem i zawładnęła nim ochota, by zapaść się pod ziemię.
– Barni, co ty odstawiasz? – Marta brzmiała na zbitą z tropu, jakby nie wiedziała, czy pogratulować fantazji, czy popukać się palcem w czoło.
– Hejka. – Odchrząknął, czując, że zaschło mu w gardle. Pochylił się, by ją objąć i pocałować w policzek, lecz zrezygnował, by nie stawiać dziewczyny w kłopotliwej sytuacji. Obściskiwanie się z facetem przebranym za warzywo wyglądałoby osobliwie. – Umawialiśmy się na siedemnastą…
– No właśnie.
– To już? – Zaczął się szamotać i spod rękawa kostiumu wysunął zegarek.
– Prawie. Przyjechałam pół godziny wcześniej, żeby zajrzeć do księgarni. Ty tak charytatywnie czy za pieniądze? Zabawny outfit. – Zacmokała. – Do twarzy ci.
– Za pieniądze – wyjaśnił nie wiadomo czemu z zawstydzeniem. Od dziecka rodzice wpajali mu przekonanie, że żadna praca nie hańbi. – Już kończę. Tylko skoczę się przebrać. Leć do księgarni, tak jak planowałaś, i spotkajmy się… – Zawiesił głos. Odruchowo podniósł rękę, by zmierzwić włosy, lecz trafił palcami na gigantyczny gąbczasty kapelusz. – Wolisz kino czy coś zjeść?
– Zapraszasz mnie do Pana Brokułka? – Zaśmiała się, choć nie odniósł wrażenia, że chce mu dokuczyć.
Wyglądała bardzo dziecinnie, gdy odrzuciła w tył koński ogon, przechyliła głowę na bok i ułożyła usta w ciup. Wiedział jednak, że z równą łatwością potrafi być poważna i profesjonalna. Należała do dziewczyn, które trudno rozgryźć. Nie śmiała się z byle czego, nie kokietowała, nie przywiązywała nadmiernej wagi do stroju czy makijażu, a mimo to wydawała się po dziewczęcemu pociągająca.
– Zapomnij. Za byle sałatkę zgarniają megahajs.
– Okej, w sumie nie jestem głodna. Kawa i ciastko mi wystarczą. Możemy wbić do tej kawiarni co ostatnio. Za dwadzieścia minut. Wyrobisz się?
– Spoczko – odparł z uśmiechem.
Odwróciła się na pięcie i odeszła. Nie potrafił odmówić sobie przyjemności odprowadzenia jej wzrokiem. Studiowali na jednym roku od października, zaś przed miesiącem pierwszy raz wyszli na miasto tylko we dwoje. Nie nazwałby tamtego wieczoru randką, ale spędzili miło czas, a ona nie odrzucała kolejnych zaproszeń. Pozwalała się całować na powitanie i pożegnanie w policzek, kilka razy spacerowali, trzymając się za ręce. Hajdukiewicz zdawał sobie sprawę, że w tempie zalotów przegrałby nawet z emerytowanym żółwiem, ale nie zamierzał się z nikim ścigać. Wciąż nie nazywał Marty swoją dziewczyną, nawet w myślach. Hołdował przekonaniu, że co nagle, to po diable.
Pobiegł do restauracji pełen nadziei, że szefowa zgodnie z umową od razu przeleje mu należność, a potem pozwoli się odświeżyć w łazience dla personelu. Rozpierała go duma. Ledwo w tydzień zdobył brakujący tysiąc złotych! Za chwilę zobaczy go na swoim skromnym koncie. Tegoroczna wiosna sprzyjała nie tylko jemu, ale wszystkim Hajdukiewiczom. Wraz z zapachem czeremchy i rozgrzanego w słońcu wapienia zapowiadała podniosłe chwile, takie, które zamyka się w kadrach pamięci do końca życia.
Marta Kępa umieściła na Facebooku świeżo wykonane selfie, a potem ruszyła przez galerię handlową niemal tanecznym krokiem. Wiedziała, że się spóźnia, lecz nie zamierzała biec. Była pewna, że Barnaba zamówi jej ulubioną kawę i cierpliwie poczeka, więc chciała jeszcze przez moment celebrować w sobie podniecenie, oczekiwanie, przyjemne wrażenie posiadania, które działało na nią tak, jakby wstrzyknęła do żył ekstrakt szczęścia. Ważyła w myślach szanse na to, że to uczucie utrzyma się w niej do wieczora. Może nawet pozwoli zarwać noc? Bezwiednie uśmiechała się do mijanych ludzi, nuciła pod nosem i promieniała. Jakże ona kochała ten stan!
Wyglądała bardziej na licealistkę niż na studentkę. Wydawała się delikatna i krucha. Miała lekko zadarty nos, ogromne, piwne oczy w ciemnej oprawie i urocze dołeczki w policzkach, co sprawiało, że w naturalny sposób wywoływała w ludziach chęć otoczenia jej opieką. Grube, czekoladowe włosy zazwyczaj wiązała w kitkę. Od dziecka słyszała, że odziedziczyła urodę po Genowefie Kępie, prababce po mieczu, którą znała z kilku niewyraźnych czarno-białych fotografii. Nie umiała z nich odczytać rysów antenatki, ale wierzyła rodzinie na słowo. Do matki, która przewyższała ją o bite dziesięć centymetrów, w ogóle nie była podobna.
Wyszła z budynku na rynek Manufaktury, wyminęła grupę rozchichotanych dzieciaków i dwie kobiety z niemowlętami w wózkach. Ciężka płócienna torba w azteckie wzory obiła się o jej udo. Wywołało to ciepły ucisk wokół serca. Jest! Już ją ma! Najlepszy gwarant udanego wieczoru. Ta książka pachniała jak obietnica, jak marzenie i nadzieja, że kiedyś się spełni.
W kawiarni panował klimatyczny półmrok, więc wytężyła wzrok, rozglądając się dookoła. Zgodnie z jej przewidywaniami chłopak już czekał, zająwszy stolik w kącie za żywą ścianą pnących się roślin, które zapewniały dyskretną izolację od gwaru oraz ciekawskich spojrzeń. Na okrągłym blacie stały dwa solidne, półlitrowe kubki i talerzyki z ciastem. Spośród kilku dostępnych w lokalu serników właśnie ten lubiła najbardziej: puszysty, na ciemnym spodzie, z grubą warstwą owoców zatopionych w galaretce. Jak miło, że Barnaba to zapamiętał.
– Teraz legancko? – zapytał. Przeczesał palcami włosy i wskazał wymownie na siebie.
– Sztos – przyznała i posłała mu szeroki uśmiech. – Wreszcie wyglądasz jak człowiek, a nie jak koszmar mojego dzieciństwa.
– Nie lubiłaś brokułów? – Wstał, cmoknął Martę w policzek i z kurtuazją odsunął dla niej krzesło.
– Brokułów, kalafiorów, fasolki, marchewki, że o brukselce nie wspomnę. Do tego mięsa, serów, jajek i ryb – rozgadała się. Usiadła, płócienną torbę ułożyła na kolanach i głaskała koniuszkami palców pokrytych bladoróżowym lakierem. – Każdy posiłek zmieniał się w horror. Wciąż coś we mnie wmuszali, a mi smakowały wyłącznie słodycze.
– Współczuję…
– Dziękuję. Na szczęście było, minęło.
– …twoim rodzicom. Nieźle ich wymęczyłaś.
– No, może faktycznie. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. W kółko marudzili, że jestem za chuda i za niska, wozili mnie po szpitalach, wymyślali kolejne choroby, ale żadna się nie potwierdziła. Nasz lekarz rodzinny wreszcie ich przekonał, że lepiej bym jadła to, co chcę, niż żebym nie jadła wcale. Mama piekła serniki, placki z owocami, keksy, smażyła naleśniki z domowymi konfiturami, wszystko, co słodkie. Dwa razy w roku badali mi krew, ładowali we mnie suplementy i jakoś nie padłam trupem.
– Ale teraz już tak nie wydziwiasz?
– Nie. Przełamałam się w wakacje po szóstej klasie. Odkryłam, że smakują mi wędzone ryby i ogórki.
– W komplecie? – Zaśmiał się.
– Obowiązkowo. I tak jakoś poszło. Od tamtego lata zaczęłam próbować różnych potraw. To był jedyny raz, gdy rodzice zrezygnowali z all inclusive za granicą na rzecz urlopu nad polskim morzem, bo miałam złamany obojczyk i chodziłam zagipsowana jak mumia. Opłaciło się. Znormalniałam. – Marta wbiła widelec w galaretkę i wraz z połówką truskawki wsunęła go do ust. Zamruczała z rozkoszy. – Ale słodycze nadal kocham.
Barnaba oblizał wargi. Lubił brzmienie jej głosu, niskiego, nieco zachrypniętego, kojarzącego się z jazzem. Zaskakująco kontrastował z sylwetką dziewczyny. Podobało mu się, jak gestykulowała: energicznie, szeroko, pewnie, jak mrużyła oczy, przechylała głowę, gdy czekała na reakcję rozmówcy, i jak mimowolnym ruchem poprawiała gumkę na włosach. To, co mówiła, wydawało mu się niekiedy dziecinne, jakby nie zdążyła się jeszcze pogodzić z bezwzględnością świata i wciąż próbowała się buntować, ale nie miał do niej pretensji o niedojrzałość. Z tego, co zdradziła, wywnioskował, że dorastała jako jedynaczka i pępek świata. Rodzice ją rozpieszczali i nie szczędzili uwagi. Pewnie dlatego sprawiała wrażenie nieco egocentrycznej.
– One ciebie też – zdecydował się na w miarę niewinny komplement. – Wyglądasz epicko, jakbyś właśnie dotknęła nieba – dodał, siląc się na romantyzm i licząc po cichu, że to ma związek z jego osobą.
– Bo dotknęłam – odparła. Wyciągnęła z torby solidny tom i położyła na stoliku. – Widzisz?
– No? – Uniósł brwi. Upił łyk kawy i czekał na dalsze wyjaśnienia.
– Kupiłam nową książkę Firysiów. Zbiór reportaży z podróży po Chile.
– Aha – przyznał, przełknąwszy rozczarowanie. – To jest to małżeństwo, które prowadzi profil podróżniczy na Insta?
– Na Fejsie też. Kocham ich! – Piwne oczy roziskrzyły się entuzjazmem. – Są genialni. Od lat żyją non stop w drodze. Przerobili starego vana tak, że da się w nim spać, rzucili etaty w korpo i po prostu ruszyli przed siebie. Mają od groma followersów, zarabiają na reklamach i na luzie sobie podróżują. Czadowo, nie?
– Czadowo – przyznał. – Dopóki nie urodzą im się dzieci i są zdrowi. Chciałabyś tak żyć, bez rodziny, przyjaciół? – W jego głosie wybrzmiała delikatna nutka niepokoju.
– Chciałabym zwiedzać świat, a dotąd było z tym słabo. Hotele w kurortach się nie liczą. To jak lizanie cukierka przez papierek. O Ameryce Południowej marzę od dziecka…
– Ale?
– Moim zdaniem to nierozsądne łączyć wszystkie plany tylko z jednym człowiekiem. Oni większość czasu spędzają we dwoje, na dodatek się z tego utrzymują. Kiedyś się sobą znudzą i zostaną kompletnie z niczym.
Barnabę zaskoczyła gorycz w jej głosie. Uniósł brwi, rzucił spojrzeniem w głąb sali, jakby szukał czyjegoś wsparcia w tej rozmowie, po czym wrócił do Marty. Jej tęczówki wciąż lśniły głęboką zielenią, lecz w kącikach oczu czaił się cień.
– O czym ty mówisz? – zapytał.
Poprawiła się na krześle, schowała książkę do torby i obciągnęła bluzkę, jakby tym sposobem próbowała się zdyscyplinować.
– O faktach – odparła rzeczowo. – Jedna trzecia małżeństw w Polsce się rozwodzi. Najczęściej są to ludzie między trzydziestką a czterdziestką, bez dzieci albo z jednym.
– Śledzisz statystyki w tym zakresie?
– Ostatnio wpadły mi w oko i przypadkiem zapamiętałam.
– Przypadkiem?
– No – potwierdziła.
Wiedział, że to nieprawda. Nie potrafiła kłamać. Gdy to robiła, czerwieniał jej nos i policzki, a spojrzenie mimowolnie uciekało w bok od rozmówcy.
– Nie chcesz, to nie gadaj. Mam tylko nadzieję, że nikt nie złamał ci serca. Czasem wydaje mi się, że coś cię gniecie i…
– Nikt nie złamał mi serca – przerwała stanowczo. – W każdym razie nie tak, jak myślisz. Dotąd jeszcze nie byłam zakochana.
– Dotąd?
– Zostawmy ten temat. Szkoda nerwów. Powiedz lepiej, po co przebrałeś się za brokuł. – Zachichotała nieco sztucznie, jakby wbrew sobie.
– Dla hajsu.
– Przecież pracujesz w weekendy w McDonaldzie.
– Brakowało mi tysiaka.
– Nie mogłeś poprosić rodziców?
– Oni już dołożyli, ile mogli.
– Do czego?
Westchnął. Oparł łokcie na stole i splótł palce obu dłoni.
– Pochodzę z Mirowa. To wieś między Częstochową a Krakowem z zamkiem z czasów Kazimierza Wielkiego.
– I chcesz go kupić? – zadrwiła.
– Nie – odpowiedział z pobłażliwym uśmiechem. – To ruina. Chociaż, gdyby go odbudować jak ten w Bobolicach…
– No dobra, to opowiadaj – zarządziła i skupiła się na pałaszowaniu sernika.
Barnaba wahał się przez moment. Dotąd nie wspominał jej o swoich bliskich. Ona także niewiele mu zdradziła. Wiedział tylko tyle, że na parterze domu Kępów przy ulicy Rojnej na Teofilowie matka dziewczyny prowadzi gabinet fryzjersko-kosmetyczny. Kilka razy odprowadził Martę pod furtkę i choć nie zaprosiła go do środka, szyld rzucał się w oczy, podobnie jak nowa kia niro pod wiatą oraz ogród pełen zadbanych kwiatowych rabatek, skalniaków i równo przyciętych krzewów.
U niego po podwórzu biegały zwierzęta, kręciło się mnóstwo ludzi, panował wieczny galimatias, lecz nie wstydził się swoich korzeni. Wręcz przeciwnie. Rozpierała go duma, że należy do licznej, zżytej i wielopokoleniowej rodziny.
– Muszę zacząć od czasów wojny. Moja prababcia została wywieziona z Mirowa do pracy pod Barlinek. Mojego pradziadka, warszawiaka z urodzenia, zgarnęli w łapance i trafił do sąsiedniej miejscowości. Poznali się, zaiskrzyło i… Sama rozumiesz… W tamtych czasach życie nieustannie wisiało na włosku. Ze wszystkim można było czekać, ale nie z tym… W listopadzie czterdziestego czwartego roku urodził się ich syn. Niemcy by go prababci zabrali i trafiłby do sierocińca albo do zniemczenia, gdyby nie…
– Umarł? – Marta spojrzała na Barnabę z powagą.
– Przeciwnie. Na strychu nad stodołą mieszkały z prababcią dwie kobiety. Pomogły jej przy porodzie. Niestety strasznie krwawiła i po paru godzinach zmarła. Naziści nie wdawali się w detale, niczego nie sprawdzali, bo zielenieli ze strachu przed nadciągającym frontem. Uwierzyli, że śmierć zabrała matkę z dzieckiem w brzuchu. Pradziadek był w stanie ogarnąć pogrzeb, ale syna już nie bardzo. Na szczęście te dwie kobiety go wyręczyły. Nie pytaj, jak zdołały ukryć noworodka i czym go karmiły. Utrzymały go przy życiu przez kilka tygodni, do dnia, kiedy niemieccy gospodarze zwiali za Odrę. Pradziadek wiedział już, że cała jego warszawska rodzina zginęła. Był załamany, schorowany i nie pomyślał, żeby chociaż podziękować. W sumie bez słowa zabrał dziecko, a potem do końca życia sobie wyrzucał, że nie zainteresował się, czy one mają dokąd pójść i czy nie trzeba im pomóc.
– Smutne, ale co ma do rzeczy tysiąc złotych? – Marta zerknęła łakomie na ciasto chłopaka. Bez wahania odsunął od siebie talerzyk.
– Śmiało. Jedz – zachęcił i przez chwilę kontemplował w milczeniu jej rozanieloną minę, gdy wsunęła do ust puszystą masę. Dziewczyna oblizała łyżeczkę i przymknęła oczy, mrucząc z zadowolenia. Barnaba poczuł silny ucisk w dole brzucha. – Warszawa była w gruzach, więc pradziadek obrał kierunek na Mirów i niedoszłych teściów. Przyjęli go oczywiście z otwartymi ramionami. Zmarł na gruźlicę kilka lat później, ale zdążył wpoić synowi, że jest coś winny tamtym kobietom, które go ukrywały. Dziadek, gdy dorósł, próbował ich szukać. Bez skutku. Znał tylko przybliżony wiek, imiona i nazwiska, które przecież mogły się zmienić. Ale miał megafuksa. Dwa miesiące temu Anka, moja siostra, przypadkiem trafiła na właściwy trop. Okazało się, że jedna z kobiet podpadła po wojnie nowej władzy, aresztowali ją i słuch po niej zaginął, ale druga żyje. Nie zapomniała dziadka i zaprosiła go na imprezę z okazji setnych urodzin w połowie lipca.
– Wypas – podsumowała Marta i rzuciła spojrzenie na roślinny parawan pnący się za plecami chłopaka.
– Tyle że ona w latach sześćdziesiątych wyemigrowała do Chicago, a taka wycieczka kosztuje. Dziadek nawet nie marzy, że to się uda. Bez babci się nigdzie nie ruszy, zresztą we dwoje też baliby się jechać. Nie ten wiek i języka nie znają. W tajemnicy przed nimi uruchomiliśmy rodzinną zrzutkę. Każdy zadeklarował, ile mógł. Ja tysiaka. Te wygłupy w kostiumie brokułu to kawałek trzyosobowej wyprawy do Stanów. Zdecydowaliśmy, że Anka poleci z nimi. Wszystko się zgrało, bo dziadkowie będą w sobotę obchodzić pięćdziesiątą rocznicę ślubu. Zjadą się krewni i znajomi, przyjdą sąsiedzi. Umówiliśmy się, że przy tej okazji uroczyście wręczymy dziadkowi kasę. Gdybyś chciała… – zawahał się, czy to w ogóle jest stosowne i czy nie rzuca propozycji na wyrost. – Gdyby ci pasowało, możesz tam wbijać ze mną – zakończył i wytarł dłonie o spodnie, bo nagle zrobiły się wilgotne. Rany boskie, pomyślał, i po co ja z tym wyskoczyłem? Otrząsnął się i szybko dodał: – To taka luźna propozycja. Bez napinki.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Wciąż nurkowała wzrokiem między soczyście zielonymi liśćmi. Usta drżały jej lekko, jakby hamowała słowa, które same pchały się, by je wypowiedzieć. Policzki zbladły. Zaciskała palce na okładce książki o Chile z taką siłą, że pobielały jej kostki. Barnaba się zaniepokoił.
– Marta? Co się dzieje?
Milczała jeszcze przez kilka sekund, po czym odezwała się łamiącym głosem:
– Tam siedzi typ około pięćdziesiątki w garniturze i typiara na oko w naszym wieku w czerwonej tunice. Widzisz?
Odwrócił się na krześle.
– No?
– Na co ci wyglądają?
– Bo ja wiem? Na ojca i córkę?
– Jesteś pewien?
Przeczesał palcami włosy, zbity z tropu i nieco urażony nagłą zmianą tematu na jakichś obcych ludzi. Mężczyzna pochylił się nad twarzą towarzyszki, by pocałować ją w usta. Położył dłoń na jej brzuchu. Barnaba dostrzegł wyraźną wypukłość, która mogła oznaczać tylko jedno.
– Wycofuję się – rzucił. – To para. Preggersi. Znaczy będą mieć typiątko. Spora różnica wieku, ale jeśli im obojgu to odpowiada… Ciebie to wkurza?
– Ekstremalnie!
– Bo? On ją krzywdzi albo coś w tym stylu? Znasz ją?
– Jego znam – wyszeptała, a oczy jej się zaszkliły. – To mój tata.