Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Kinga tęskni za narzeczonym, który od miesięcy przebywa na Spitsbergenie. Lilianna, skupiona na wychowaniu pięcioletniej córki, nie potrafi wsłuchać się w to, co podpowiada jej serce. Jedynie mała Nela oraz jej wierny kotożbik Eastwood nie wahają się czerpać z życia wszystkiego, co najlepsze.
Codzienność Lilki odmienia zagadkowa przesyłka, a w niej informacje na temat ukrytej w Górach Połabskich rodzinnej tajemnicy. Aby ją poznać, przyjaciółki postanawiają wybrać się w podróż śladami listu.
Czy Lilianna zdoła wypełnić wolę zmarłego przed laty dziadka? Czy pozwoli, by jego wojenne doświadczenia wpłynęły na jej obecne życie?
Na tej samej ziemi to opowieść, w której przeszłość splata się z teraźniejszością, a tęsknota z nadzieją. Historia o trudzie radzenia sobie ze stratą najbliższych i o niezwykłej sile miłości, która przywraca wiarę w sens życia.
Chcesz poznać wcześniejsze losy bohaterek? Przeczytaj powieść Pod tym samym niebem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcia na okładce
© mustak, birdmanphoto, LorenaPh, Fabian | stock.adobe.com
Redakcja
Calibra/ Sylwia Mosińska
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Barbara Kaszubowska
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie II, Katowice 2024
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2020
ISBN 978-83-68302-20-2
Dla Basi W. za to, że nie traci wiary w moje siły nawet wtedy, gdy ja zaczynam w nie wątpić.
Jutro ciekawi mnie ogromnie
Jest szansą, która wszystko zmienia
Dlatego nie spisuję wspomnień
Ale notuję swe marzenia
Wojciech Młynarski
Kocham jutro
Zimowy gęsty bór piął się po wzgórzach dzikim bezkresem, raz zapadając się w nieprzebyte wąwozy, kiedy indziej wynosząc korony drzew wysoko ku niebu. Wciskał się gęstwiną pomiędzy kamienne ściany, kolumny piaskowca i całe labirynty tworzące skalne miasta dla leśnych widziadeł, bożków oraz demonów. Człowiek w takim miejscu musiał czuć się lichym, małym, bezbronnym i niezwykle pokornym stworzeniem wobec monumentalności nietkniętej cywilizacją przyrody. Zwłaszcza gdy przyszło mu się kryć pośród tej potęgi przed siłą po stokroć groźniejszą od mrocznego śnieżnego boru – przed ludzką nienawiścią i żądzą czynienia zła.
Zbocze wznosiło się dość stromo i obrosło niskimi chojakami, dzięki czemu z uczęszczanych ścieżek biegnących hen, w dole, gdzie strumienie zwalniają swój bieg, nie dawało się dostrzec niczego poza plątaniną igliwia, zimną szarością kamienia, miejscami pokrytego mchem, i wysokich zasp śnieżnych ułożonych na ściółce jak nieskazitelnie białe puchowe kopce bitej śmietany na cieście. Idealna kryjówka dla zbiegów.
Po ataku słonecznej, lecz srogiej zimy, która nie ustępowała od tygodni, nastał czas lżejszych mrozów. Luty obfitował w silne wiatry i śnieg sypiący nieustannie wprost z gęstej masy ołowianych chmur, które wyglądały jak stara brudna szmata rozwieszona na płocie dla przeschnięcia po szorowaniu podłogi w wyjątkowo zaniedbanej izbie. Sprawiały one, że głębia lasu nawet za dnia nie wynurzała się z półmroku.
Wokół panował spokój, kołysany łagodnym śpiewnym wyciem wiatru, pohukiwaniem sów i ostrożnymi krokami rysiów, które nocami wychodziły z ciepłych nor na łowy. Lecz ani one, ani mieszkańcy rozsianej w dolinie niedużej osady, ani nawet raniące do żywego wspomnienia nie budziły w bezbronnym i opadłym z sił nędzarzu takiego lęku jak odgłos dławiącego kaszlu, który rozrywał raz po raz ciszę.
Choćbyśmy nie wiem, ile przeżyli, strach ściska silniej przed niepewnym i niewiadomym niż trudnym i bolesnym, które zdążyliśmy już poznać.
Skalna ściana piaskowca pięła się ku niebu na wzór romańskiej wieży, szeroka, monumentalna i surowa. Na dole splatała się z mniejszą kamienną siostrą, jakby brała ją w objęcia i pragnęła chronić pośród surowego boru. Stały tak niczym syjamskie sieroty siłą roztrzaskane na dwoje, lecz wciąż zwarte w uścisku jako pamiątka królującego na tych ziemiach przed stu milionami lat morza. Pęknięcia na ich zimnych ciałach drążyła przez wieki woda i swym erozyjnym uporem wypłukała w trzewiach piaskowca dwa otwory oraz dość przestrzeni, by pomieścić zbłąkany, ledwo tlący się ogień życia. Pieczara, schronienie, prawie dom.
Większa ze szczelin znajdowała się nisko nad ziemią. Miała kształt poszarpanego koła, rysowanego niewprawną ręką trzylatka, i średnicę nieco ponad pół metra. Wpuszczała niewiele światła, dokładnie tyle, ile potrzeba, by porozganiać do ciasnych zakamarków unoszący się jak gęsta para mrok. Z zewnątrz maskowały ją rozsypane wokół głazy i gęste krzaki malin, o tej porze roku surowe, pozbawione owoców. Gdyby światem rządziło lato, przetrwanie tutaj z pewnością stałoby się prostsze…
Mniejsza szpara kryła się znacznie wyżej, ponad linią ludzkiego wzroku. Osłaniała ją zmarznięta warstwa luźnej gleby przetkana splątanymi korzeniami. Dziura pozornie nie niosła szczególnego pożytku, choć mogłaby okazać się niezawodna jako dymnik w przypadku rozpalenia ognia. W powstałym pod nią wgłębieniu zbierała się brudna od gliniastej ziemi woda, która obecnie przybrała formę irytującej tafli lodu.
Jaskinia była nieduża i stosunkowo niska. Liczyła mniej więcej trzy na trzy metry, przy czym z lewej strony ściana szła ostrym skosem ku górze, co potęgowało wrażenie ciasnoty. Tylko w najdalszym kącie na prawo mężczyzna średniego wzrostu mógł się bez trudu wyprostować. Niby to dobrze, bo małą przestrzeń łatwiej ogrzać, choćby samą ciepłotą ludzkich ciał. Teoretycznie. W praktyce panował przejmujący ziąb, a wilgoć zdawała się bić z każdej powierzchni skały.
Na kupie kamieni, gałęzi i szmat, którą tylko ktoś o bujnej wyobraźni mógłby mianować legowiskiem, leżała drobna skulona postać z chustką na głowie. Miała zamknięte oczy, oddychała łapczywie, świszcząco, boleśnie, jakby każdy haust powietrza był dla niej niebotycznym wysiłkiem i walką. Co kilka minut podrywała się w ataku duszności. Dźwięk, doniosły jak szczekanie psa, odbijał się od chropowatych ścian, wypełniał wnętrze i sprawiał, że przycupnięty obok mężczyzna wstrzymywał oddech. Gdy echo cichło, zerkał z troską na wychudłą rozpaloną twarz i powracał do żarliwej modlitwy. Płakał. Duże, ciepłe i czyste łzy spływały po brudnej nieogolonej twarzy i nim odrywały się od policzków, by pomknąć ku ziemi, stawały się zimne oraz mętne jak świat dokoła. Wreszcie człowiek westchnął głęboko, otarł oczy rękawem i sięgnął za wystrzępioną pazuchę zdobycznego płaszcza po gruby zeszyt w brunatnej, odrobinę wymiętej okładce. Pogrzebał w kieszeni i wyszperał z niej kilka ołówków, mocno już wysłużonych. Wybrał najdłuższy z nich, naostrzył scyzorykiem i usadowił się przodem do otworu w skale, by słabe światło dnia muskało puste kartki. Na chwilę zmrużył oczy, jakby się zastanawiał, wreszcie podjął decyzję i zaczął pisać.
Nazywam się Jan Grodzki. Urodziłem się 16 stycznia 1914 roku w Warszawie jako jedyne dziecko Henryka i Teodory z domu Powsidowskiej. Liczę trzydzieści jeden lat i nie wiem, czy będzie mi dane przetrwać jeszcze choćby tydzień.
Na wypadek gdyby miał nadejść mój koniec, postanowiłem skorzystać z krótkich godzin ze słońcem i zeszytu, który wraz z mapą zabrałem z biurka w lazarecie. Zamierzam zmienić go w raptularz i pokrótce opisać wszystko, co mam tak żywo w pamięci, przez co śmierć na tym pustkowiu wcale nie powinna mi się wydawać najbardziej przykrym rozwiązaniem. Nie śmiem określać tej pisaniny dziennikiem, bo nie wiem, ile dni jeszcze przede mną, a pamiętnik brzmi zbyt sztubacko, zbyt beztrosko, by umieszczać w nim to, co mnie spotkało. Tak, raptularz to najlepsze miano dla moich notatek.
Nie mogę nazwać siebie odważnym. Nie nadaję się na bohatera. Nigdy, nawet w szczenięcych latach, nie miałem ambicji i chęci, by zbawiać świat i narażać się dla innych. Mój ojciec był chirurgiem i życzył sobie, bym związał z tym zawodem także moją przyszłość. Jedyny syn: duma i nadzieja. Szanowałem go i podziwiałem, więc starałem się sprostać tym oczekiwaniom. Jednocześnie potwornie brzydziłem się krwi i wszelkich ludzkich wydzielin. Przerażały mnie, paraliżowały. Ich woń powodowała zawroty głowy, a widok – mdłości. Dlatego, wbrew woli ojca, zostałem pediatrą. Wydawało mi się, że to znacznie estetyczniejsza specjalizacja, że nie będę musiał patrzeć na ludzkie wnętrzności, na cierpienie i śmierć. Łudziłem się, że moją przyszłością staną się rumiane dziecięce buzie, czasem tylko rozpalone gorączką, zakatarzone lub wykrzywione w podkówkę w wyniku skręconej nogi lub bólu brzucha po nadmiernym łakomstwie w owocowym sadzie.
Byłem naiwny i bezmyślny jak szczeniak.
Nikt, komu przyszło walczyć o przetrwanie w ostatnich latach, nie uciekł od widoku bólu, cierpienia i śmierci. Nawet jeśli ciągle oddycham, jakaś część mnie po trochu umierała, kiedy dusza przekraczała raz za razem granice własnego wyobrażenia rozpaczy. Zadaję sobie pytanie: czy powinienem wciąż budzić się ze wschodem słońca i patrzeć na niebo? Czy wolno mi uśmiechać się w oczekiwaniu, że za kilka tygodni ziemia odtaje, spłynie śnieg i cała ta obca mi kraina ukaże w pełnej krasie swoje niezwykłe piękno? Czy mam prawo chwytać się nadziei na myśl o wiośnie i o tym, że mój los ciągle nie jest przesądzony? Czy to nie podłość, że po tym wszystkim nadal bardzo chcę żyć?
Moi najbliżsi, najukochańsi odeszli. Gdy wojna wyciągnęła po nich ręce, nie dałem rady im pomóc. Na sumieniu ciąży mi bezradność, bo nie miałem wtenczas niczego poza nią i resztką rozsądku, która pozwoliła mi podjąć oparte na rozumnej kalkulacji decyzje. Tak, wciąż jestem pewien, że były słuszne, chociaż bolą tak bardzo, że serce rozrywa się na kawałki…
Nie wolno mi pragnąć śmierci, choć to wygodny, kuszący skrót. Zresztą wcale o niej nie marzę. Nie wiem, czy to znak tchórzostwa, czy odwagi. Nie potrafiłbym się targnąć na własne życie. To nie mieści się w spektrum moich dylematów. Muszę zachować siłę i przytomność. Przecież nie jestem sam. Mam pod opieką to przybladłe istnienie. Mizerne i ledwo się tli, jak płomyk na zbyt krótkim knocie, jednak dziś tylko ono mi zostało. Choćby z tego powodu z godziny na godzinę staje się dla mnie najważniejsze. Jeśli zdołamy kiedyś opuścić to miejsce, jeśli mamy znów zacząć siać i budować na tej samej ziemi, po której spłynęło już tyle krwi, to tylko razem. Przysięgam sobie i wszystkim moim zmarłym, że się nie poddam, nie zwątpię, nie załamię rąk, dopóki obok bije to drugie serce. Wojna się kończy. Dla każdego jest oczywiste, że to jej ostatnie krwawe pomruki. Nie chcę stracić w niej już nic więcej, bo Bóg wie, że oddałem wszystko, co się dla mnie liczyło. Dlatego ten niespodziewany naddatek, ten kruchy wojenny dar musi ocaleć, jeżeli świat ma trwać nadal i zachować jakikolwiek sens.
Nie jadłem od dwóch dni i jest mi niewyobrażalnie zimno. Mam wrażenie, że zesztywniałe ubranie przymarzło mi do ciała i gdybym chciał je z siebie zedrzeć, to zeszłoby razem ze skórą. Palce bieleją mi na końcach i drętwieją. Staram się non stop nimi ruszać, by pobudzić krążenie, ale na dłuższą metę nie wygram z mrozem. Ona też nie i to jej stan przesądza sprawę. Bez ustanku wyrzucam sobie, że nigdy nie byłem harcerzem. Jan Grodzki z młodości to niewysportowany, nieudolny chłopak z paczką książek pod pachą. I na co mi one? Nie wiem, jak korzystać z darów lasu i jak skrzesać iskry z wilgotnego drewna. Nie umiem.
Za chwilę wstanę i stąd wyjdę. Jak pierwotny człowiek jaskiniowy muszę zdobyć jakąkolwiek strawę i podjąć walkę o ogień. Żadne z nas dwojga nie przetrzyma kolejnej nocy bez choćby żaru i ciepłej wody do picia. Gdybym nie wrócił, jej dokumenty skryłem w metalowym pudełku za głazem, na lewo od wejścia. Swoich papierów nie mam. Wszystko przepadło.
Mężczyzna schował ołówek do kieszeni, a zeszyt wsunął pod dziurawe wspomnienie koca na barłogu. Podniósł się, dotknął dłonią gładkiego, rozpalonego gorączką czoła i zgrabiałymi palcami odsunął na bok splątane płowe kosmyki, wilgotne od potu. Okrył leżącą postać tak, by na zimny świat wystawał tylko nos i usta, które wciąż walczyły w zawieszeniu między snem a omdleniem o każdy kolejny oddech.
– Czekaj tu na mnie i, na Boga, nie poddawaj się! – wyszeptał, choć wiedział, że ona w obecnym stanie na pewno go nie usłyszy. – Wrócę najszybciej, jak się da.
Potem opadł na ziemię, na czworakach przecisnął się przez wąski otwór i opuścił zaciszną jaskinię. Osłonił wejście gałęziami i sporym płaskim kamieniem, by choć odrobinę ochronić wnętrze od mrozu i wizyt leśnych zwierząt. Nie mógł już dłużej zwlekać. Zostawił za sobą ścianę piaskowca, by zagłębić się w zimny, niebezpieczny i całkowicie nieznany las. Mijał dziesiątki kamiennych tworów ustawionych jakby rękami olbrzymów w kształty słupów, bram, stołów i grzybów. Zachwycały go i przerażały zarazem, bo bał się zgubić w tym labiryncie. Truchlał na myśl, że nie trafi z powrotem do chłodnego brzucha dwóch skalnych sióstr. To było jedyne miejsce, które tej zimy mógł nazywać domem, zostawił w nim wszystko, co się dla niego liczyło: resztki wspomnień i pragnienie życia. Śnieg chrzęścił pod butami, gdy mężczyzna schodził wolno po zboczu wzniesienia w poszukiwaniu ludzkich siedzib, o których wiedział, że są dla niego śmiertelnym zagrożeniem i jednocześnie jedynym ratunkiem. Litościwy wiatr zagłuszał każdy krok i dmuchając w biały puch, wytrwale zasypywał ślady.
Poranek pukał w szyby wilgotną mżawką i uparcie próbował wedrzeć się przez okna, by zakosztować luksusu centralnego ogrzewania. Dom przy ulicy Małachowskiego w Łodzi był stary, przedwojenny i z zewnątrz mógł się wydawać nieco ponury oraz bunkrowaty, jednak gruba warstwa styropianu nieźle izolowała go przed zimnem, a drzwi i okna wykazywały się doskonałą szczelnością. Jedynie wiatr bywał na tyle bezczelny, by od czasu do czasu zagwizdać w kominie. Dopóki nie fałszował, nikomu z domowników to nie przeszkadzało.
Kinga Śliwkiewicz poprawiła na sobie elegancki, dopasowany do nieskazitelnej figury kostium, ziewnęła, pochyliła się nad stojącym na stole laptopem i pospiesznie omiotła wzrokiem widniejącą w oknie przeglądarki wiadomość. Prychnęła lekceważąco, odruchowo przeczesała palcami przydługą, czarną jak smoła grzywkę i łypnęła na przyjaciółkę.
Lilianna Grodzka siedziała w szlafroku na krześle. Na stopach miała pluszowe papucie w kształcie reniferów z majtającymi rogami – prezent urodzinowy od córki, po który pięcioletnia Nela udała się kilka dni temu razem z ciocią Kinią do Galerii Łódzkiej i który osobiście wybrała spośród wielu innych rzeczy.
Kapcie grzały przyjemnie stopy, dzień zapowiadał się na lekko nudnawy, choć pracowity, i nic nie burzyło spokoju Lilki, nawet jeśli tekst na ekranie odrobinę ją zaskoczył. No dobrze, bardziej niż odrobinę. Starała się nie wyglądać na poruszoną, zdenerwowaną ani szczególnie zaciekawioną, żeby nie było gadania, że przejmuje się byle czym. Albo byle kim. Wyraz jej twarzy wskazywał na to, że traktuje otrzymanego maila jako dopust boży, który najchętniej usunęłaby ze skrzynki, aby nie został po nim żaden ślad. Obawiała się jednak, że po takim akcie desperacji treść wiadomości nadal będzie pobrzmiewać w jej głowie. Poprawiła na nosie nieco zbyt duże okulary, wbiła w przyjaciółkę obojętne spojrzenie szarych oczu i zapytała zrezygnowanym głosem:
– Jak uważasz, Śliwa, on rzeczywiście liczył na spotkanie, bo mu rura mięknie na starość, czy zwyczajnie postanowił zwalić na mnie kłopot, którego nie chce mu się rozkminiać?
Kinga wzruszyła ramionami i weszła do kuchni. Stół stał niemal w progu, zatem nie miała daleko. Sięgnęła z szafki czerwony kubek z białym rantem oraz napisem „Ho, ho, ho” i uruchomiła ekspres do kawy.
– Tobie też zrobić?
– Głupie pytanie. – Usłyszała w odpowiedzi. – Z mnóstwem spienionego mleka. Tylko poproszę w innym kubku. Noszę renifery na stopach i to na razie wystarczy. Dopiero zaczął się grudzień.
– Nie pajacuj. Już po mikołajkach, więc nadszedł czas pełnoprawnej przedświątecznej gorączki.
– Za którą, delikatnie mówiąc, nie przepadasz – wtrąciła Lilianna.
– Ale przed którą nie mam dokąd zwiać, więc lepiej brać byka za rogi i powoli oswajać nieuniknione. Kiedy dziś odprowadziłam twoją córkę do przedszkola, w szatni powitała nas migająca choinka – oznajmiła Śliwa i wybrała dla przyjaciółki pozłacaną filiżankę wymalowaną w pyzate aniołki grające na wszelkich znanych światu instrumentach smyczkowych. – Dostaniesz gwiazdkowych muzykantów. Pamiątka po ciotecznej babci Apolonii, zatem nie wypada marudzić.
Lilka zaniechała oporu świadoma, że dyskusje z tą ekscentryczną świruską to jak walenie głową w mur. Wolała poruszyć bardziej atrakcyjny temat, idealnie korespondujący z wizją porannej kawy.
– Nela skitrała wczoraj za pudełkiem z musli ostatnie opakowanie delicji. Po-ziom-ko-wych.
– Rarytas. Zeżremy dziecku?
– Zeżremy. Dokupię nowe, zanim ją po południu odbiorę. Może się nie skapnie.
Wszystkie trzy od lat były uzależnione od ciastek, które dziewczynka nazywała z uporem „kółkami z gararetkiem”. Bez nich kawa i herbata wydawały się mieć niepełny smak. Taka zbiorowa słabość. Nieco zgubna, za to jaka przyjemna…
Kinga przystąpiła do produkcji cappuccino, nie szczędząc przyjaciółce złośliwości.
– Zrobiłaś sobie dzisiaj wolne z okazji otrzymania tej wiadomości? Zamierzasz deliberować nad nią aż do kolacji? Przez to nie poszłaś do biura? Ekscytuje cię jej pierwsza czy druga część?
– Zaplanowałam home office, zanim przyszedł mail, więc proszę mi tu nic nie insynuować – oburzyła się Grodzka. – Zachodzę w głowę, jak się powinnam zachować.
Śliwa na moment zamarła. Miała wrażenie, jakby otarła się o późnojesienne déjà vu.
– No patrz, znowu to samo. Całkiem tak jak rok temu. Zbliża się Boże Narodzenie, a ty dostajesz tajemnicze wezwanie z daleka, które nie wiadomo, czy olać, czy potraktować poważnie. Jedyna różnica jest taka, że dzisiejsza epistoła nie wonieje różami. Aktualny nadawca nadąża za postępem cywilizacyjnym.
Fakt. Poprzedni grudzień upłynął im w atmosferze niepokoju i tajemniczości w wyniku ręcznie kaligrafowanych listów od dziewięćdziesięciodwuletniej Poli Jezierskiej, która zapisała Liliannie w testamencie dom przy Małachowskiego w Łodzi wraz z przykazem roztoczenia pieczy nad wszystkimi podopiecznymi staruszki, od kotów poczynając, a na bezdomnym kloszardzie alkoholiku kończąc.
– Wtedy olałam i odżałować nie mogę. Gdybym od razu ruszyła tyłek, zdążyłabym poznać cioteczną babcię.
Niestety, nie było jej to dane. Rok temu mieszkała jeszcze w Suwałkach i stawiała bierny opór, gdy bliźniaczka nieżyjącej już babci Janki natrętnie namawiała ją na wyprawę do Łodzi. Kiedy Grodzka wreszcie zdecydowała się na wyjazd, okazało się, że staruszka właśnie zmarła, zabierając ze sobą do grobu fascynujące opowieści z czasów, gdy wraz z siostrą wchodziły w dorosłe życie pośród wojennej pożogi.
Lilianna, zniesmaczona burzliwymi odmętami swego suwalskiego życia uczuciowego i zawodowego, chętnie zapuściła korzenie w większej części odziedziczonej obszernej willi. Zamieszkała tam z córką i trójnogą hybrydą żbika z kotem, który panicznie bał się wszystkich ludzi poza Nelą. Miejsca było dość. Na piętrze mieściły się trzy wygodne sypialnie, a na dole salon z kuchnią, łazienka i sień oraz nieużywany pokój, w którym za życia sypiała cioteczna babcia. W teorii mógł służyć przygodnym gościom, lecz tacy się jak dotąd nie zjawiali. Na werandzie stołowało się i nocowało siedem ujętych w testamencie kotów. Drugą, mniejszą część posesji zajmował przybrany wnuk Apolonii – Tobiasz, oraz jego przychodnia weterynaryjna.
Kinga, której nie uśmiechała się samotność w Suwałkach, waletowała u przyjaciółki przez większość czasu, bo tylko dzięki jej towarzystwu znosiła z godnością długą nieobecność narzeczonego. Adam Wodniak, zwany przez znajomych Lewarkiem, przebywał bowiem od kilku miesięcy za kołem podbiegunowym, w Stacji Polarnej Hornsund na Spitsbergenie, i na jego powrót do kraju przyszła żona mogła liczyć dopiero latem. Ponieważ jej biuro mieściło się tam, gdzie akurat postawiła swojego laptopa, bez trudu zadomowiła się w jednej z sypialni na piętrze. Nadzwyczaj chętnie skupiała się na problemach Lilki, prawdziwych i urojonych, by nie tęsknić za Adasiem bez opamiętania między kolejnymi rozmowami przez Skype’a.
– W tym wypadku nie masz czego żałować. Nie grozi ci nowa znajomość, tylko odgrzewanie flaków. Nie włazi się dwa razy do tej samej rzeki, bo to głupota.
– Bredzisz.
– Chyba ty. Naprawdę chcesz wracać do tego, czego się z takim trudem pozbyłaś ze swojego serca i życia? – zaperzyła się Śliwa i postawiła obok przenośnego komputera dwie kawy oraz plastikowe korytko z biszkoptowymi krążkami w czekoladzie.
– Nie o to chodzi – wyjaśniła Lilianna, łapczywie chwytając swój kubek i parząc sobie język gorącym napojem. – Cholera, wrzątek. Heraklit z Efezu, kojarzysz gościa?
– Jak przez mgłę…
– Powinnaś wyraźniej, skoro go cytujesz. To ten sam, który twierdził, że wszystko płynie. Panta rhei.
– Mhm, pamiętam. I co z nim?
– Wykombinował tekst o tej rzece nie po to, żeby człowiek nie tarabanił się ponownie w tę samą kabałę. Chodziło mu o inny drobny fakt, że kiedy władujesz drugi raz kopyta w jakikolwiek, choćby najlichszy strumyk, to on już nie będzie taki sam jak poprzednio. Wszystko w nim się zmieni: woda, ułożenie kamyków na dnie, prądy itede. Kumasz? Każde nowe otwarcie jest czym innym. Dlatego bredzisz – podsumowała i wepchnęła sobie delicję do ust, kończąc nieco bełkotliwie: – Nie ma odgrzewanego bigosu. Zawsze powstaje nowa, nieco inna potrawa.
– Myślisz, że kiedy Adaś wróci, nasz strumyk też będzie inny?
– Trochę tak. Ty się zmieniasz, czekając na niego. On, pod wpływem przeżyć na wyprawie, tym bardziej nie zostanie taki sam.
– Nie wiem, czy mi się to podoba.
– Nikt cię nie pyta o zdanie. Tak się dzieje i koniec – zamknęła temat Grodzka.
– I ciebie teraz kusi to nowe otwarcie czy tam nowe żarcie, skoro mowa o bigosie? Głodna chodzisz czy jak? – zaatakowała Śliwa.
– Nie kusi. Wyjaśniam ci tylko znaczenie starożytnej sentencji.
– Skąd wyszperałaś taką rozległą wiedzę humanistyczną? O ile wiem, księgowych nie szkolą z łaciny, tylko z cyferek.
– Tobiasz lubi takie smaczki…
– A, Tobiasz – podchwyciła Kinga z nutką uszczypliwości, podmuchała piankę z mleka i ostrożnie upiła. – Kolejny kłopotliwy samiec. Zdaje się, że zebrałaś ich całą kolekcję.
Lilka ponuro pokiwała głową i ponownie przebiegła wzrokiem po tekście na ekranie.
– Muszę coś odpisać. Masz jakiś rozsądny pomysł? Z naciskiem na „rozsądny” – dodała i wyszczerzyła się w złośliwym uśmiechu.
Śliwa chwyciła ciastko, umiejętnie wygryzła z niego poziomkową galaretkę, a resztę odłożyła na talerz.
– Bujaj się – oznajmiła z zadowoleniem.
– Co? Dlaczego?
– Tak mu odpisz: „Bujaj się”. Ewentualnie możesz zaprosić go na święta, jeśli marzy ci się powtórka z poprzedniej Wigilii albo chcesz sobie zrobić nadzieję na ckliwe pojednanie. A nuż zmieni plany i raz w życiu rzuci wszystko dla ciebie.
– Powaliło cię?
– Lata temu i, chwała niebiosom, nadal nie mija. Muszę lecieć, Liluś. Mam za pół godziny spotkanie. Jingle Bells grzmi zewsząd niemal od Wszystkich Świętych,renifery odpalają wrotki i zbierają się do lotu, a moi klienci mają najwięcej głupich pomysłów zawsze na ostatnią chwilę. O bożonarodzeniowych reklamach powinni myśleć w sierpniu, a nie w grudniu.
Kinga była grafikiem reklamowym i kochała tę pracę, co absolutnie nie oznaczało, że nie lubiła sobie na nią czasem ponarzekać.
– Nie zostawiaj resztek delicji – mruknęła odruchowo Grodzka, ale przyjaciółka już jej nie słyszała, niknąc w półmroku sieni.
Lilka sprzątnęła wszystko ze stołu i wróciła do laptopa z zamiarem zabrania się do pracy. Ekran wygasł, więc wpisała na nowo hasło i znów zaatakował jej oczy otrzymany o świcie mail. Uznała, że jeśli odłoży tę sprawę na później, nie zdoła się skupić na fakturowaniu, a zajęć służbowych na to środowe przedpołudnie miała po kokardy, dlatego postanowiła dać sobie jeszcze kilka minut. Ostatni raz przeczyta wiadomość, odpisze to, co pierwsze wpadnie jej do głowy, i wreszcie odda się robocie. Powinna zdążyć ze wszystkim, zanim pobiegnie po Nelę do przedszkola. Potem aż do wieczora wolałaby skupiać się wyłącznie na dziecku.
Temat: Koperta
Cześć, Lilka,
nie odzywałem się dawno, ale wiesz, jak jest. Ciągle coś się dzieje. Twoja siostra, od kiedy stała się nastolatką, okropnie zhardziała. W kółko pyskuje i rozrabia, nie chce się uczyć, tylko by z koleżankami latała. Ręce mi opadają. Ty chyba nie byłaś taka krnąbrna albo może już nie pamiętam. Prosiłem, żeby odpowiedziała na Twój ostatni mail, który wysłałaś jej w urodziny, ale odmówiła. W zasadzie Cię nie zna. Kiedy widziałyście się ostatni raz, nawet nie potrafiła jeszcze chodzić. W dodatku obraziła się, bo napisałaś do niej po polsku, a ona – powiem Ci szczerze – tak średnio rozumie. W domu rozmawiamy po angielsku z uwagi na Jane i jej dzieci. Takie koszty patchworkowej rodziny. Może powinienem był zadbać o polszczyznę Kate, gdy była młodsza. Teraz przepadło. Gdybyś miała ochotę do niej znów napisać, to po angielsku. Inaczej nie przeczyta.
Ale do rzeczy.
Dostaliśmy z Jane świetne propozycje pracy i wyprowadzamy się jeszcze przed końcem roku do Quebecu. Irlandię znam już od podszewki, czas na nowe wyzwania. Poza tym Kanada to piękny kraj i to w nim zamierzam się zestarzeć. Pakujemy się od tygodni. Dlatego skorzystałem z okazji i wpadłem na dwa dni do Polski, żeby załatwić kilka formalności. Wczoraj odebrałem dla mnie i Kate nowe dowody osobiste. Kto wie, czy się nie przydadzą. Z Ameryki będzie dalej i drożej przyjeżdżać. Nie było mnie tu dwanaście lat i jestem zaskoczony tym, jak się Suwałki zmieniły. Całkiem przyjemne miasto. Szkoda, że się wyprowadziłaś do Łodzi, zjedlibyśmy razem lunch i może poznałbym wnuczkę inaczej niż tylko ze zdjęć. No nic, trudno, niewykluczone, że kiedyś się uda.
Nasz obecny dom szykujemy do sprzedaży i przy sprzątaniu rupieci w garażu znalazłem kopertę z papierami twojego dziadka. Zdaje mi się, że matka, znaczy Twoja babcia, wepchnęła mi ją, gdy wyjeżdżałem z Polski w 2008 roku. Chciała, żebym zatrzymał tę pamiątkę po ojcu, ale ja go przecież prawie nie pamiętam. Trzy lata miałem, kiedy umarł na zawał. To nic wartościowego, nie ma nawet zdjęć – kilka dokumentów, mapa i list. Ojciec pisał piórem, całkiem wszystko wyblakło, brak mi cierpliwości, żeby to rozszyfrowywać, Kate nie da rady przez barierę językową. Pomyślałem, że może Ciebie to zaciekawi. Wspominałaś mi w mailu o tej korespondencji z Łodzi od ciotki, czy kto to tam był, więc może pójdziesz za ciosem.
Gdy udałem się do urzędu po dowody, trafiłem przypadkiem na Konrada Czyrejkę. Mówił, że nadal jesteście blisko, i zaproponował, że weźmie dla Ciebie tę kopertę. Daj znać, czy takie rozwiązanie Ci odpowiada, byle dziś do dziesiątej, bo potem gnam na lotnisko. Muszę wracać do Jane i dzieciaków.
Pozdrawiam
Tata
PS Dzwoniłem wczoraj wieczorem, ale chyba nie mogłaś rozmawiać…
Idiotyzm, pomyślała Grodzka, rany boskie, to mój ociec, a pisze do mnie jak do starej znajomej z dzieciństwa. Jak tu wierzyć w więzi rodzinne i w przyciąganie genów? Gówno prawda.
Dzwonił? Może i dzwonił, ale z jakiegoś obcego polskiego numeru. Cwaniak pewnie kupił na te dwa dni byle starter w kiosku, żeby się nie narażać na koszty. Tymczasem ona siedziała z Nelą oraz Tobiaszem w kinie, zaśmiewali się z kreskówki i obce połączenie zwyczajnie odrzuciła. Potem znów coś jej zamrugało w komórce, informując o nieodebranych rozmowach, ale jedli kebab i mała wytytłała sobie bluzkę sosem tysiąca wysp z kawałkami kurczaka…
Lilka nie widziała ojca od dwunastu lat, kiedy po śmierci żony spakował siebie oraz młodszą córkę i wyprowadził się do Irlandii, zostawiając własnemu losowi starą matkę oraz pierworodną ze świeżo zdaną maturą i rozpaczą w oczach.
W nosie z nim! Doskonale sobie poradziły!
Lilianna poczuła znajome nieprzyjemne coś, ni to drapanie, ni to drżenie, w okolicy żołądka, które od lat niezmiennie kojarzyło jej się z porzuceniem i osieroceniem. Zwykle starała się je zdławić, zatopić w kawie, względnie w dobrym winie, zagadać, zaśmiać, zakrzyczeć, więc także teraz, nie skupiając się dłużej na emocjonalnej stronie sytuacji, zerknęła szybko na zegarek. Dziewiąta czterdzieści pięć. Uff, czyli zmieściła się w czasie.
Zamrugała gwałtownie, poprawiła na nosie zsuwające się oprawki, siorbnęła spory łyk wystygłego już cappuccino i oparła palce na klawiaturze laptopa. Zaczęła pisać.
Temat: Re: Koperta
Drogi Tato…
Nie! Żadne takie. Nie należy mu się taki wartościujący przymiotnik. Wykasowała i poprawiła nagłówek.
Tato,
chętnie zapoznam się z kopertą po dziadku. Nie przekazuj jej, proszę, Konradowi. Określenie, że jesteśmy blisko, to spore nadużycie. Nasz kontakt ogranicza się do tego, że płaci mi alimenty na dziecko. Okazał się tak samo beznadziejnym ojcem jak Ty…
Zawahała się i usunęła ostatnie zdanie. Za dużo w nim żalu. Nie był do niczego potrzebny. Żaden z tych facetów nie zasłużył na jakiekolwiek emocje z jej strony.
Prześlij kopertę pocztą lub kurierem na mój łódzki adres. Możesz to zrobić choćby z lotniska. Koniecznie podaj mi w mailu zwrotnym numer nadania.
Pozdrowienia dla Kate.
Znów edycja tekstu i poprawka ostatniego zdania.
Greetings for Kate.
Lilka
Dupa blada, pomyślała. Sięgnęła z komody paczkę chusteczek i wydmuchała nos. Kliknęła „Wyślij”, zamknęła przeglądarkę i zmusiła swój umysł, by na kilka godzin zatopił się w kojącym i bezpiecznym świecie rubryk, tabel i liczb.