Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Kwartalnik Artystyczny. Kujawy i Pomorze" to czasopismo adresowane do miłośników literatury, wydawane przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną - Książnicę Kopernikańską w Toruniu. Ukazuje się od 1993 roku. „Kwartalnik Artystyczny” przybliża utwory najwybitniejszych pisarzy, a także autorów młodszych pokoleń i debiutantów. Na jego łamach publikowane są wiersze, proza, eseje, szkice, rozmowy, ankiety, głosy i glosy, recenzje, noty o książkach oraz wkładki z fotografiami i reprodukcjami dzieł sztuki. Redaktorem naczelnym jest Krzysztof Myszkowski.
W skład Zespołu redakcyjnego wchodzą: Adam Bednarek, Stefan Chwin, Aleksander Fiut, Michał Głowiński, Marek Kędzierski, Julian Kornhauser i Leszek Szaruga.
Na łamach pisma publikowali najwybitniejsi pisarze, między innymi: Czesław Miłosz, Wisława Szymborska, Tadeusz Różewicz, Julia Hartwig, Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński, Artur Międzyrzecki, Ryszard Kapuściński, Stanisław Lem, Jan Błoński, Adam Zagajewski, Janusz Szuber.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 304
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dnia 29 września 2023 roku zmarł w Warszawie
Michał Głowiński
pisarz, krytyk
R.I.P.
Dnia 9 października 2023 roku zmarł w Krakowie
Ireneusz Kania
tłumacz, pisarz
R.I.P.
Zmarł Michał Głowiński, serdeczny przyjaciel, zawsze mogłem liczyć na jego radę i wsparcie. W „Kwartalniku Artystycznym” był od początku, a jednym z pierwszych tomów Biblioteki Kwartalnika jest jego niezwykły debiut prozatorski Czarne sezony. W ankiecie Po co piszę? odpowiedział: „Może dlatego, by swoje doświadczenia, najstraszniejsze i dla mnie wciąż najważniejsze w życiu, uporządkować i wreszcie z siebie wyrzucić. A może dlatego, że uważam, iż pamięć jest obowiązkiem”. Drukowaliśmy jego „małe prozy”, kolejne cykle, z których powstawały książki.
Zmarł Ireneusz Kania. Duch działający pośród słów, w bezpośredniej bliskości i na odległość. Podziwiałem jego pracę, jej zakres i doskonałość. W ankiecie Po co literatura? napisał: „Trawestując jedno z najmądrzejszych przysłów, jakich dorobiła się ludzkość, można powiedzieć, że narrare necesse est, vivere non est necesse” i powtórzył na trzydziestolecie „Kwartalnika”. W tym roku ukazały się w jego przekładzie Suttanipāta i Dhammapada, której fragmenty prezentowaliśmy.
Zostały książki, możemy z nimi być. Trzeba rozniecać ogień, spłacać dług.
Przypominamy wiersz Michaela Krügera Warszawa, marzec w tłumaczeniu Ryszarda Krynickiego z nadzieją, że „szary kurz” zniknie jak najszybciej.
W paśmie różnorodnej i intensywnej prozy dalszy ciąg Drugiego dziennika paryskiego Jerzego Andrzejewskiego, narracje Piotra Szewca, Marka Kędzierskiego, Krzysztofa Siwczyka, Artura Przybysławskiego i Leszka Szarugi.
Z poezji przekłady wierszy Arturo Gutiérreza Plazy autorstwa Krystyny Rodowskiej, wiersze Jacka Dehnela, Adriany Szymańskiej, Anny Nasiłowskiej, Krystyny Lenkowskiej, Andrzeja Szuby, Zbigniewa Dmitrocy i Piotra Piaszczyńskiego.
W Variach stali autorzy i omówienia ważnych książek.
Życzymy ciekawej, inspirującej lektury.
Krzysztof Myszkowski
MICHAEL KRÜGER
w tłumaczeniu Ryszarda Krynickiego
Warszawa, marzec[1]
Bóg w swojej nieskończonej dobroci
stworzył małego człowieczka,
pana K, który rozsiadł się na tablicy Sądu Ostatecznego
i kontroluje rzeki w raju.
Pan K jest tak mały, że jeśli
chce się go właściwie zrozumieć,
to trzeba się położyć na ziemi.
Teraz w samym centrum miasta
buduje sobie pomnik, z kurzu,
pomyślany na całą wieczność,
choć przecież musi wiedzieć,
że wieczność już jutro przeminie.
Pytanie, skąd bierze ten kurz,
ten nieskończenie szary kurz,
który każe zapomnieć
o Polski wielkości i blasku.
ARTURO GUTIÉRREZ PLAZA
w przekładzie Krystyny Rodowskiej
Rady starego poety, który nigdy nie napisał wiersza
Miej zawsze na uwadze,
że tylko to, co istotne
przetrwa w wierszu
Zacznij od rezygnacji
z banału,
z nadmiaru, z wszystkiego co obciąża
twój wiersz
Nie wahaj się,
skreśl bezzwłocznie
słowo „wiersz”
w wierszu
Domy
Wiadomo –
domy mówią,
co jakiś czas ziewają
i rozprostowują kości.
Chociaż według niektórych zamieszkują je duchy
– byty, które nie znają ich języka lub go profanują –
wszystko w nich
jest spokojem i się trzyma
dzięki tej samej geometrii,
którą wymyślili nasi przodkowie.
One także zostały zbudowane
na wzór boski, na obraz naszych ciał;
dlatego, któregoś dnia
zastygają nieme i puste,
nie mając do kogo zagadać,
aż ciężar lat
przytłoczonych milczeniem
obróci je w ruinę.
Modlitwa
Piszę do ciebie list
bez adresu.
List pisany
na białym brzegu nocy,
pod dyktando twego imienia.
Piszę,
naśladując głos którego nie słychać w moim głosie.
Piszę twoją własną ręką.
Dotykam twych warg, zaskoczonych,
ust które mówią we śnie moich ust.
Warga przy wardze,
niczym dwie prawdy wilgotne, nowo narodzone.
W nagości dokładnej tej nocy, piszę
do ciebie niczym wierny wyznawca: modlitwę
błagalną w świetle tej lampy.
Jedynego świadka spowiedzi
tej czystej kartki w której może jesteś.
Słowa
Ufam jedynie słowom,
które potrafią wątpić,
które nadają rzeczom sens efemeryczny,
niczym mosty nawykłe
drżeć przy każdym kroku.
Takim co żyją pod groźbą upadku.
Humanitas
Każdy człowiek wie
że gdyby był ptakiem
śpiewałby,
nie musiałby się czesać,
nie gromadziłby czasów i gramatyk
by odnosić się do wieczności.
Każde zwierzę,
dwunożne,
bratające się z innymi po ludzku,
używa pasty do zębów,
mówi rano „dzień dobry”
i jada
– jeśli nie regularnie –
to na siedząco.
Każdy osobnik
z rodu Adama
porusza się w ramach wspólnoty
niczym cień tropiący inne cienie.
Każdy człowiek,
reprezentant obu rodzajów
i gatunku „Homo sapiens”
zapamiętuje liczby od 1 do 9,
dopiero potem 0,
płacze przy narodzinach
i żyje
między słowem a snem,
wierny pradawnemu dziedzictwu.
Notatki o pewnym miejscu
Po tej stronie życia
słońce wstaje wcześniej,
choć nic o tym nie wie.
Po tej stronie gdy pada deszcz,
nie ma parasoli; wszyscy czytają
chmury dotykiem.
Nie trzeba przepływać rzeki
aby tu dotrzeć; po prostu
przystanąłem, słuchając kamieni.
Po tej stronie, przyszłości nie było
nigdy, albo już tędy przeszła,
zagubiła się bezwiednie w kieszeniach.
Po tej stronie życia
znalazłem dzień,
miejsce, gdzie jestem.
Nota
Arturo Gutiérrez Plaza (1962, Caracas) – wenezuelski poeta, eseista, wykładowca uniwersytecki. Urodził się i wychował w zamożnej rodzinie z klasy średniej, odebrał staranną edukację. Jego dziadek był wybitnym i znanym kompozytorem.
Wydał kilkanaście tomów poezji, między innymi: Al margen de las hojas (Na marginesie stron; Monte Avila, Caracas 1991), De espaldas al rio (Tyłem do rzeki; El pez soluble, Caracas 1999), Principios de contabilidad (Zasady rachunkowości; Conaculta, Meksyk 2000), Pasado en limpio (Przepisane na czysto; Equinoccio, Caracas 2006), Cuidades intensivos (Intensywne starania; Lugar comun, Caracas 2014), El cangrejo ermitano (Rak pustelnik; Visor, Madryt 2020).
Zdobył kilka liczących się w Ameryce Łacińskiej nagród, między innymi hispanoamerykańską nagrodę Sor Juany de la Cruz (Meksyk 1999).
Współpracuje z wieloma pismami akademickimi i literackimi. Obecnie jest wydawcą i założycielem pisma „Latin American Literature Today”, wydawanego przez Uniwersytet w Oklahomie. Przekłady jego wierszy i esejów figurują w wielu antologiach w kraju i za granicą.
Poetyckim znakiem tożsamości Arturo Gutiérreza Plazy jest jasność, precyzja i komunikatywność. To poezja „dziennego światła”, przeciwstawiająca się jawnie tradycji hermetycznej, odziedziczonej po surrealizmie. Ale troska o klarowność ekspresji u tego poety nie ma nic wspólnego z zapisem łatwym i płaskim. To nieustanne, intensywne staranie o efekt jasności światła przecinki w głębokim i mrocznym lesie, jasności zagrożonej dookolnym chaosem. W ostatnio wydanym tomie Rak pustelnik coraz donośniej dochodzi do głosu gniew poety, który staje się świadkiem postępującej destrukcji swojego kraju.
Do tej książki nie mam jeszcze dostępu. Zacytuję tylko wyjęte z niej zdanie poety, zacytowane przez autora recenzji krytycznej, opublikowanej w październikowym numerze „Cuadernos Hispanoamericanos” w roku 2020: „I chociażbym uciekł daleko stąd / to uwięzienie zawsze będzie moim”.
Krystyna Rodowska
PIOTR SZEWC
Było
Małgosi
Cóż z tego, że kamienice na Starym Mieście kruszyły się i łuszczyły, jakby dotknęła je przewlekła choroba, na którą nie było lekarstwa. Cóż z tego, że partery kamienic zajmowały sklepy z towarami tak pospolitymi, jak obuwie, tkaniny czy sól i makaron, a nad sklepami mieszkali ludzie tacy jak wszyscy. Znajomi i nieznajomi, coś o nich słyszeliśmy, ale skąd mieć pewność, że nie zostaliśmy wprowadzeni w błąd... Miałem kilka lat i już wtedy patrzyłem na kamienice z podziwem. W zwyczajnym otoczeniu – rzeka, przedmieścia, kościoły, dworzec autobusowy – po dach wypełnione rzeczami i sprawami zwyczajnymi, same kamienice pozostawały niezwyczajne. Lepiej powiedzieć niezwykłe. Od chwili, gdy jeszcze noszono mnie na rękach, a później prowadzono, uważając, żebym się nie zgubił, krążę między nimi, jakbym nie mógł zrobić kroku poza rzucany przez nie cień. Proste linie ulic, miejsca, gdzie się przecinają, ich nazwy, zmieniające się szyldy sklepów i twarze sprzedawców, stopnie znajomych schodów, jeden lub dwa, wyszczerbione lub nie, to teren nawracających wspomnień, emocji, pożegnań i powitań. Wszystko naraz i niejako w nadmiarze, czuję się jak w zatłoczonej poczekalni dworca autobusowego w budynku Bramy Lubelskiej przy późniejszym placu Stefanidesa, pierwszego rektora Akademii Zamojskiej, a tu ani gdzie usiąść, ani przystanąć i w spokoju zebrać myśli. Tłok, hałas i zaduch, kwaśny zapach bigosu, na stolikach flaki, chleb i herbata. Z głośnika niewyraźnie słychać, że za chwilę odjedzie autobus do Szczebrzeszyna. Ktoś się martwi, że nie ma już biletu do Lublina. I od razu praktyczna rada, że może bilet uda się kupić u kierowcy. Jakby czas, który zwalnia i przyspiesza, przekornie postanowił urządzić tu, w miejscu ruchliwym, hałaśliwym i z nerwową atmosferą, przystanek służący medytacjom. Minione zdarzenia pojawiają się nieoczekiwanie, wydaje się, że przybyły znikąd, do nikogo i do niczego nieprzynależne (wiemy oczywiście, że to złudzenie, a może błąd perspektywy), po czym rozchodzą się koncentrycznie jak kręgi na wodzie. Niewiele, prawie nic ich nie łączy; nikomu niepotrzebne, niczego niewyjaśniające, mogłyby istnieć samodzielnie, bez dopowiedzeń czy próby wytłumaczenia. Jedno tu, drugie tam, jedno wczorajsze, inne sprzed półwiecza z okładem. A jednak jest to rodzina, jak oddzielone ścianami i oznaczone szyldami sklepy czy urzędy. Może nic nie wiedzą o swoim istnieniu, ale czy mogą bez siebie żyć? A co my zrobilibyśmy bez nich? Gdy powierzchni wody nie mąci podmuch, dotknięcie promienia słonecznego czy ptasiego dzioba, kręgi są wyraźne – właśnie zniżam głowę i mrużę oczy – można je policzyć, ich delikatna struktura faluje, może chciałaby się wycofać, wracając niejako do źródła, z którego się poczęła, jakby nie mogła się zdecydować na jeden kształt i wyraźny kierunek. Chwila wątpliwości, udręka oczekiwania. Serce przyspiesza, bo przecież od tego, co się zaraz stanie, wiele zależy; to jest stawka o sprawy najważniejsze. Czuję się jak pajączek, który z wiszącego nad wodą liścia upadł na jej powierzchnię, zawiodła bowiem pajęcza asekuracja – nić, i jednym z ośmiu odnóży zdołał się szczęśliwie chwycić rozedrganego kręgu, niepewny, jaki mu, pajączkowi, sądzony dalszy los. I gdzie to wszystko? Na lustrze parkowego stawu, dwa kroki od kościoła Świętej Katarzyny i ogrodzenia ogrodu zoologicznego. Tymczasem lustro stawu spokojne i niezmącone, zapewne gospodyni foka odpoczywa w trawie na brzegu i na brzeg postanowiły wyjść dwa łabędzie. Kobieta siedzi na ławce, obok bawi się dziecko. Cisza i spokój, kwitną róże, czerwcowe słońce świeci.
Rozglądam się, patrzę pod nogi i zadzieram głowę. Jak pies z nosem przy ziemi węszę, truchtam przed siebie, zawracam, zaglądam do bram, na Bazyliańskiej pachnie mi – akurat zgłodniałem – świeże pieczywo. To pies mi nieznany, bezimienny, kundel z uciętym ogonem, może bezpański, bo moje psy, Nero i Cygan, każdy w swoim czasie biegały po podwórzu w Czołkach i po okolicznych bezdrożach, obwąchiwały studnię, koła wozu i wrota stodoły, znały zapach naszych krów i koni. Cygan nie był bezpośrednim następcą Nero, dlatego one nie miały szansy dotknąć się czubkiem wilgotnego nosa, dać sygnału do biegu czy pomerdać ogonem na powitanie. Żaden nie mógł być ważniejszy. Łączyło je to, że mieszkały, jeden po drugim, w tej samej budzie: latem przewiewnej, zimą ciepłej. Nie była to buda w znaczeniu dosłownym. Wejście do ich domu, który nazywam budą, wycięte było w dolnej części północnej – od strony podwórka – ściany stodoły, wyścielało go siano lub miękka słoma. Na ulicy Pereca przykładam ucho do ściany jak do ula, wsłuchuję się w puls żywego organizmu: z wnętrza dochodzą odgłosy kroków, śmiech, pojedyncze słowa, z radia płyną dźwięki znajomej melodii. Ale słowa, które słyszę, ich skumulowany przez lata szum – czyli energię, która przyjęła postać nakładających się na siebie zdań, pojedynczych słów, śmiechu, czasem płaczu – nie układają się w zdania, w zarys familiarnej czy towarzyskiej fabuły, i nie mam pewności, czy ci, którzy je wypowiadają, nie uznaliby mnie za intruza. Może zapytaliby, co tu robię i skąd jestem. A przecież na stancji, jak mówiono (słowo stancja pokryło się patyną), u pani Franciszki Kowalskiej mieszkała, czy raczej pomieszkiwała, Marysia, wtedy uczennica szkoły krawieckiej. Za sprawą Marysi dom na Pereca jest mi nieobojętny. Panienka jeszcze nieopierzona i trochę nieśmiała, całe życie przed nią, ktoś zdecydował, że ma zostać krawcową. Gdzie szkoła miała siedzibę, ile miała uczennic, kim były nauczycielki krawieckiego fachu? Gdzie po ukończeniu szkoły uczennice mogły znaleźć zatrudnienie? Łóżko w kuchni pod ścianą na pierwszym piętrze, ot, cała stancja. Marysię odwiedzała mama i raz podobno tam nocowała. Wiele bym dał, żeby je na stancji obydwie zobaczyć i posłuchać, o czym rozmawiają. Wczesne lata sześćdziesiąte, ja już jestem na świecie. Jak tego dnia – ale jaki to był miesiąc, jaka pora roku? – były ubrane, co jadły? Co je cieszyło i czym się martwiły? Jakie były ich marzenia? Zdaje mi się, że tamte okoliczności życia Marysi i mamy, od dawna już nieaktualne, nie całkiem minęły; jest miejsce i na swój sposób są i one, dwie siostry. Powinienem pamiętać panią Kowalską, bo była na weselu Marysi, ale nie pamiętam, a ona sama już nie żyje. Na cmentarzu parafialnym przy ulicy Peowiaków nieraz mijałem jej nagrobek. Marysia przypomina sobie, że raz nocowała u mieszkającej w sąsiedztwie pani Kowalskiej, znajomej dziadków, Zofii Kędziorowej; Kędzierka, jak mówiliśmy na nią, też już nie żyje. Zbyt dawne to sprawy, bym zdołał się do nich teraz zbliżyć i liczyć na poufałość, na dyskretne szepnięcie do ucha zapomnianego czy skrywanego szczegółu, to znaczy dowiedzieć się czegoś więcej ponad tę wiedzę, którą mam i której strzępy mogą jeszcze do mnie dotrzeć. Tajemnica musi pozostać tajemnicą. Garść nieprecyzyjnie umocowanych w kalendarzu faktów – bo który dokładnie rok, jaki miesiąc, o kogo chodzi? – przywodzi na myśl unerwienie liścia; owszem, ważne jest unerwienie, kojarzy się z mapą najważniejszych w życiu liścia spraw, jego gatunek, czas, gdy rośnie i czas, gdy jesienią zmienia kolor, ale gdzie się podziała miękka, wypełniająca je tkanka? Tyle razy rozcierałem ją w palcach i wąchałem; inaczej pachnie liść mięty, inaczej orzecha włoskiego... Miękka tkanka składała się z niepoliczonych cząstek, a rola każdej cząstki była niezastąpiona. Można ją odtworzyć? Wystarczy najsilniejsza wola? Zastanawia, dlaczego z upływem czasu takie pytania zyskują większy ciężar i dlaczego dokładamy tyle trudu, by się do minionych spraw zbliżyć. Trapią one i Marysię. – Ileż bym dała – słyszę od niej – żeby tam, gdzie chodziłam, jeszcze raz być. Żeby pooddychać tamtym powietrzem, sprawdzić, czy wszystko dobrze zapamiętałam, czy ścieżka, którą chodziłam, skręca tam, gdzie skręcała wtedy...
Żadnych zamków, murów obronnych ani innych okazałych budowli. Skąd mogłem wiedzieć, jak je zbudować, skoro nikt mnie tego nie nauczył... O morzu słyszałem – tak, coś słyszałem, no ale przecież go nie widziałem, bo była to epoka sprzed telewizora w domu. Jeśli nie widziałem morza, to i nie widziałem plaży, nawet tej nad rzeką. Tak, Granicznik płynął niedaleko wśród łąk, w skali mojej ówczesnej wiedzy i wyobraźni łączył Stabrów z Łapiguzem, ale jego brzegi porastały trzcina, pokrzywa i trawa. Plaży z piaskiem ani śladu. A ja miałem przydomową piaskownicę. Czy piaskownica to jednak nie za duże słowo? Kilka metrów od domu, na skraju podwórka ojciec lub dziadek (dziś nie wiem, który z nich), łopatą pogłębił i usunął darń z niewielkiego kawałka gruntu i wysypał na niego piasek. Skąd piasek przybył, nie wiem; w Czołkach go nie było. No i miałem piaskownicę – a ta się dziecku należała – malutką i widoczną z kuchennego okna, żeby mieć mnie na oku. Grabki, wiaderka, łopatki pojawiły się, ale nie w komplecie i nie od razu. Na pewno były puszki, patyki, wyniesione z kuchni łyżki, foremki, którymi babcia wyciskała amoniaczki. Praktycznie i wystarczająco. Z wanny spod studni przynosiłem w puszce wodę do podlewania zagonów. Pomiędzy nimi powstawały i upadały domy z piasku, stodoły, podobny do horyszowskiego kościół, jechały auta i furmanki, dochodziło do stłuczek i wypadków, przewracały się grusze i kasztanowce. Pojawiała się biedronka albo inny, nieznany mi z nazwy owad. Co dzień to samo – świat się rodził i odchodził w niebyt, działo się to bez wysiłku, naturalnie, jak oddychanie. Taka była jedna z pierwszych – pouczająca, choć nie jestem pewny czy bolesna – lekcja nietrwałości rzeczy, nietrwałości świata realnego i wyobrażonego, tworzonego niezdarnie, choć z pasją, z wiarą, że jest warty starania, no i istnienia w podwórkowej mikroskali. Przykrością było rozgrzebywanie moich budowli i dróg przez kury; społeczność kur żyła podług swoich zasad, na podwórku, więc i w piaskownicy, robiła, co chciała. Ale kurom wiele mogłem wybaczyć. Nie dość, że były moimi ulubionymi stworzeniami, to były też częścią gospodarskiej wspólnoty, a reguły podwórka i gospodarstwa należało po prostu szanować. Czy z tą wiedzą, czy z pełnym respektu stosunkiem do spraw gospodarskich się urodziłem? Piaskownicę miała przejąć Małgosia, ale to nastąpiło za kilka lat, od tej pory moje miejsce zabaw obojętnie omijałem albo przeskakiwałem, bo zaprzątały mnie inne sprawy. Miejsce piasku, grabek i małych kopców ważnych tylko przez rok lub dwa – mówiąc z przesadą, ważnych przez chwilę, żeby dopełnił się dziecięcy żart – zajęły kury, cielęta i koty. Bo hierarchia ważności była nienaruszalna, przestrzegałem jej z przekonaniem, czyli z powagą. Pilnowałem kwok, które wysiadywały jajka, a świeżo wyklute pisklęta nosiłem do pudełka na piecu chlebowym, by tam się wygrzały, wzmocniły i były bezpieczne. Z barwy puchu wnioskowałem, jakie będą miały pióra. Babcia mnie chwaliła i nagradzała. W czasach piaskownicy nie wiedziałem, co znaczy koniec świata, a gdybym wiedział, nie miałbym nic przeciwko takiej formie mojego istnienia, jak wtedy, aż po kres wszystkiego i wszystkich. Patrzę na moją piaskownicę z bardzo daleka, ona unosi się nad czołeckim podwórkiem jak motyl. Motyl trzepocze skrzydłami, a mnie się zdaje, że otrzepuje suchy piasek. Zupełnie jak ja, gdy podnosiłem się znad dopiero ukończonej budowli i otrzepywałem z piasku dłonie i kolana. Nie zauważyłem, że zza sadu pana Kawy i spoza dachu naszego domu długą szyję wyciąga nicość, że ma kilka twarzy, potargane włosy, szare i zapadnięte oczy, uśmiecha się szyderczo, a może chichocze. Nicość tropiła urodę świata, chciała nad nią panować, aby ostatecznie pognębić. Tego też nikt mi jeszcze nie powiedział.
Polna droga, prowadząca przez niżej położoną, południową część Czołek, zaczynała się od drogi głównej, zmierzającej do Sitna, za gospodarstwem Harczuków, przed zabudowaniami wujostwa Koprowskich (wujek Stasio był młodszym bratem babci Albiny Szewcowej), obok sadu obsadzonego jabłoniami odmiany malinowej. Wiosną i latem pasły się tam przypięte do łańcucha krowy. A o krok od miejsca, w którym polna droga brała pod kątem prostym początek, rosła wysoka, rachityczna wierzba. Przybrała postać drzewka, bo w skrętach, nie całkiem prosto śmigała w górę, a nie krzewiła się, jak jej zebrane w kępy kuzynki na łące. Są różne odmiany wierzby, jaka była ta? Marzec to czy kwiecień, który rok? Skromna służebnica drogi, pola i skraju sadu do tej chwili czekała, by pokazać, co ma najpiękniejszego. Wiosną obsiadły ją żółto-zielone, dygoczące z zimna kotki; zawieszone wysoko, więc niedostępne, kotki oddawały usługi naturze i zdobiły okolicę. A pod wierzbą, na pewno w jej bliskim sąsiedztwie, rozlewała się płytka, wypełniona brudną wodą kałuża; woda stała tygodniami i nie chciała wyschnąć. Robię półobrót, akurat sto osiemdziesiąt stopni: u podnóża grabowego szpaleru – w parterowym domu za grabiną mieszkała starsza ode mnie kilka lat Jola – po drugiej stronie głównej drogi rosły fiołki, całe ich mnóstwo. Widok radosny i niezapomniany. Inna odsłona piękna i skromności. Wierzbowe kotki i fiołki – to był znak rozpoznawczy tego miejsca i tej pory roku. Tak wiele drzew, krzewów i innych roślin kojarzy mi się z Czołkami: one też. I jeszcze niewielki, wyprzedzający ruch w czasie. Kilka tygodni później kałuża przysychała, ale nie do końca. Zlatywały się do niej żółte i białe motyle. Pewnie przesadą byłoby nazwać je za Mickiewiczem jasną mgłą motylów, gdy nieruchome i ze złożonymi skrzydełkami siedziały na brzegu odbijającej światło wody. Gasiły pragnienie, a może żywiły się, kto je tam wie. Gdy się zbliżałem, odlatywały. Wraz z nimi trzepotał, jakby się spłoszył, świat. Świat tak kruchy i piękny nie chciał się spoufalać. Jego mieszkańcy zachowywali dystans, miejsce w ustalonym porządku, mnie zapewne, jakże słusznie, nie uznawali za swojego. Żyli razem, w bliskości i w różnorodności gatunków, ale każdy trochę z osobna, bo taką zasadę praktykowali; podobni, owszem, ale i każdy inny. Niewysokie o tej porze roku słońce przypominało marudera na wycieczce: przystawało, rozgarniało młode źdźbła trawy, czegoś szukało na dnie Granicznika, czyli Czarnego Potoku. Niby przesuwało się, ale przyznałbym, że nie zrobiło ani kroku. Chowało się za niezdecydowane chmury – będzie dziś z nich kropić czy nie? Miało dużo czasu. Przetarłem oczy: zielono i szaro. Ani zimno, ani ciepło. Daleko terkotał ciągnik i ktoś koniem wyjechał na wiosenne prace. Okolica w swoim rytmie zmieniała kolory, widoki, dźwięki, przystawała i ruszała dalej. Jak szeroka, zielona szczotka ku wiośnie wyrywała się ozimina, a na skraju rowu kwitły mlecze. Właśnie skręciłem w polną drogę, tędy można było iść do sklepu wujka Magryty. – Tylko uważaj na psy – przestrzegała mnie babcia. – Wujek Magryta miał jedno oko szklane, nigdy nie wiedziałem które. Czasem wujek z żoną, ciocią Ireną, wiózł furmanką chleb z Sitna, wychodziliśmy na drogę, żeby kupić bochenek prosto z furmanki. Bochenek okrągły, duży, ciężki. Pachniał jak żaden inny na świecie chleb. Najlepszy ze śmietaną i cukrem albo ze skwarkami. Czas szumiał cichutko, strzelała młoda trawa, z dachów podrywały się gołębie. Życie przybrało tu formę swobodną, a w istocie esencjonalną, logiczną i spójną, ja sam mogłem się uważać za jego skromną cząstkę; nawet nie przypuszczałem, że sprawy zasadnicze mogą być jednocześnie proste, przejrzyste, oswojone w cyklu powtórzeń.
Na ogród kwiatowy mówiliśmy ogródek. Słowo ogródek brzmiało pieszczotliwie i swojsko. Bo ogród to było co innego. Znajdował się za stodołą, czyli od południowej strony, i za zachodnią stroną obejścia, na dwóch każdego roku różniących się powierzchnią, przeznaczonych pod warzywa zagonach. Rosły w nim buraki, kapusta, marchew, pomidory, zdarzało się, że babcia wysiewała rządek prosa przeznaczonego na pędzle. Gdy nie miała prosa ze swojej uprawy, gotowe pędzle kupowała na zamojskich targowiskach mama lub Marysia. Tu i tam rósł samotny słonecznik, a zdarzało się, że cały rząd słoneczników, które od poranka do zmierzchu „kręciły się za słońcem”. Pod słonecznikami i trochę na uboczu płożyły się dynie. Podlewałem je i sprawdzałem, jak rosną. Nie daj Boże, gdy poluzował się lub zerwał łańcuch i do ogrodu trafiła krowa... Ale mowa o ogródku. Nieduży, bardziej kwadratowy niż prostokątny, mieścił się między północnym krańcem domu a drogą. Przy drodze, w bezpośredniej bliskości ogródka strzegła okolicy ogrodzona płotkiem ze sztachet figura, to znaczy krzyż, z białym, glinianym posążkiem Matki Boskiej umieszczonym w zadaszonej skrzynce. Pod figurą co roku w Boże Ciało na wynoszonym z mieszkania stole budowaliśmy ołtarz. Obok rósł starszy ode mnie kasztanowiec, a kilka kroków dalej brzoza, którą w dzieciństwie posadził młodszy brat mamy, Lutek. Jeszcze kilka drzewek wiśniowych i zagubiony w chaszczach krzew białej porzeczki, który plonował nie więcej niż garścią owoców. Dom i ogródek dzielił szeroki na kilka metrów pas gruntu niepielęgnowanego, powiedziałbym niczyjego. Gdy byłem mały, rosła na nim trawa. Z czasem pas stał się niedostępny, zarosły go zdziczałe maliny, pokrzywa. Ogródkiem zajmowały się babcia i Marysia. Wiosną oczyszczały go z chwastów, motykami – mówiliśmy na nie motyczki – spulchniały rabaty, wytyczały ścieżki. Nim babcia z Marysią weszły z motyczkami do ogródka, już kwitły narcyzy. Rosły w równo oddalonych od siebie kępach wzdłuż obu stron ścieżki, a przy nich, w drobniejszych kępach, szafirki. Narcyzy i szafirki rozpoczynały sezon kwiatów. Potem wysypywały się inne kolory, kształty i zapachy. Majowe i czerwcowe piwonie, bratki, łubin, krzew purpurowej róży, goździki, asparagus, białe i fioletowe floksy. Łubin – biały, żółty, różowy, niebieski, o kolorach „pośrednich”, będących wynikiem krzyżowania się odmian – rósł tam, gdzie chciał, sam wybierał dla siebie miejsce w ogródku i poza ogródkiem; bardzo mi się ta ekspansja podobała, świadczyła o tym, jak bardzo łubin nie lubił motyczek, grabek, ogrodniczej troskliwości, czyli jej nadmiaru. Po sadzonki łubinu przychodziły sąsiadki. A w Boże Ciało o płatki na procesję prosiły dziewczynki, babcia pozwalała zrywać płatki bez ograniczeń. Żal mi było kwiatów, ale mój sprzeciw nie miał znaczenia. Floksy rosły w kępach na zachodnim i wschodnim krańcu ogródka. Miały mdławy, intensywny zapach, babcia wstawiała je do flakonów w obu pokojach i do słoików w kapliczce na krzyżu obok figury Matki Boskiej. Gdy mama i Marysia wracały do Zamościa, wiozły ciężkie, różnobarwne bukiety. Kwiaty w ogródku rosły i przekwitały, a z nimi i my. Mowa o innym czasie, przyszłym, w życiu mojej rodziny innej epoce. Coraz starszej babci musiało starczyć sił na najkonieczniejsze przydomowe obowiązki, gdy nie żył już dziadek, nie było krów ani konia. Ogródek dziczał jak maliny za ścianą domu. Ścieżki zarastały chwastami. Daremnie szukając ocalenia, ponad lebiodą i perzem, na długich łodygach obracały się rozczochrane, czerwone głowy piwonii. Uważam, że ogarniała je trwoga. Ich krótkotrwały żywot mogło przedłużyć tylko nasze spojrzenie. Pośród jaskrów i krwawnika nierówno walczyły o życie goździki. Powój dusił floksy i purpurową różę. Ogródek umierał, rodziło się dzikie królestwo.
W bliskim sąsiedztwie ogródka żył – kwitł, owocował, puszczał dzikie pędy, tracił liście i usychał – sad pana Kawy. Znajdował się naprzeciwko gospodarstwa dziadków po drugiej stronie drogi – najpierw błotnistej lub pylistej, bo były to wyżłobione w gruncie koleiny, później szutrowej, wreszcie asfaltowej. Sad był duży, równie długi, co w przybliżeniu szeroki, czyli w obrysie kwadratowy. Odcinek przylegający do drogi porastała rzadko przycinana, wybujała grabina, na którą z przesadą mówiono szpaler. A nad grabiną górowały dwie okazałe, ale mocno już zdeformowane, poranione i spróchniałe czereśnie odmiany poznańskiej. Co roku, trochę potajemnie, bo bez pytania o zgodę pana Kawy lub pani Kawowej, wspinałem się na nie dla owoców, ale zawsze szybsze ode mnie okazywały się szpaki. Oprócz dwu sędziwych drzew czereśniowych pośród grabiny rosła akacja. Nie wiem, kiedy został posadzony sad, bo gdy się urodziłem, już był. I w moich oczach na pewno był stary jak sami jego właściciele – pan Kawa i jego żona Irena. Rosły w nim jabłonie kilku odmian (wśród nich renety, kosztele, grochówki), grusze, śliwy i wysokopienne wiśnie. Poza tym wielki jak gmach, rozgałęziony orzech włoski – patron gospodarstwa i okolicy, i za stodołą jego mniej okazały, bo młodszy brat. U stóp orzecha seniora stała zardzewiała i omszała pompa żelazna z długim, wygiętym ramieniem, dolną część ramienia zdobiła – nie wiem, czy była to tylko ozdoba – metalowa kula. Ale pompy Kawowie nie używali; sąsiedztwo obory sprawiało, że woda była brudna. To dlatego pan Kawa z wiadrami przychodził po wodę do dziadków. W sadzie żadnego tłoku i zagęszczenia: drzewa owocowe miały dla siebie wiele miejsca, bo posadzono je tak, by rosły swobodnie, nie zaczepiały o siebie gałęziami, by mogły obficie czerpać pokarm i nie konkurować o światło. Rozstawę rzędów pozostawiono na tyle szeroką, że przestrzeń między nimi zajmowały zagony ziemniaków i buraków pastewnych, bywało, że nawet zboża. Przez pewien czas jeden z zagonów użytkował mieszkający w Kornelówce pan Zawiła, uprawiał na nim grykę. Część przestrzeni między drzewami porastała trawa – od wiosny do jesieni pasła się na niej czarno-biała krowa pana Kawy. Trawę skubały gęsi i grzebały się w niej kury. Sad otaczał obejście Kawów. Najbliżej drogi stał obszerny, parterowy, drewniany dom na podmurówce. W domu znajdowały się dwie kuchnie i trzy pokoje – w największym, zaraz za progiem, stał zakurzony, rozstrojony fortepian. Miała na nim grać jedyna córka Kawów, Bożena, nie pamiętam jednak, żeby kiedykolwiek grała. Domu Kawów nie ma, a co się stało z czarnym fortepianem? Zachował się mocą niezwykłego zbiegu okoliczności czy cudu bodaj jeden klawisz? Błąka się w najodleglejszych strefach przestrzeni i czasu jeden fałszywy dźwięk? Na prawo od domu, za pompą i pod parasolem korony wielkiego orzecha, stała niewielka obora, pochylona, ale stabilna siłą wieloletniego nawyku trwania wbrew, można powiedzieć, gospodarzom, pogodzie i upływowi czasu. Mieszkała w niej krowa, była też wydzielona część dla świni lub świń. A na lewo, za okazałym, rozłożystym i kulistym krzakiem jaśminu, stał ciąg kilku pomieszczeń o różnym przeznaczeniu: kurnik (przed kurnikiem znajdowało się kilka okien inspektów z południową wystawą), spichlerz, komórka na narzędzia i pomieszczenie, o którym Marysia mówi, że nazywano je wozownią. Pan Kawa nie miał konia, co znaczy, że nie miał go za mojego życia. Być może koń czy konie były u Kawów, nim się urodziłem, a jeśli był koń czy konie, to najpewniej musiał być i wóz, stąd nazwa wozowni, jednak w moim pojęciu nazwa została nadana na wyrost; wozu też nie widziałem. Temat konia nabiera szczególnego znaczenia, Marysia mówi mi bowiem, że ojciec pana Kawy był kowalem i że z lat wczesnego dzieciństwa pamięta stojącą przy drodze kuźnię; ja niestety kuźni czy tego, co mogło po niej pozostać – podobnie jak wozu – też nie widziałem. Północną stronę podwórka zamykała stodoła, w „moich latach” zazwyczaj pusta, bo pan Kawa nie uprawiał już zboża, może leżało w niej trochę starej słomy. Myślę, że zarówno dom, jak i zabudowania wraz z sadem inaczej wyglądały i funkcjonowały, gdy wraz z rodziną Kawów w jednym domu mieszkała młodsza siostra pana Kawy, Maria Szwabowa, nauczycielka, wdowa, matka córki i dwóch synów. Nim się urodziłem, pani Szwabowa z dziećmi wyjechała do Szczecina, zabrakło jej gospodarskiej ręki, rozsądku i zapobiegliwości – akurat tych cech pan Kawa moim zdaniem nie miał. Dlatego obejście Kawów z czasem coraz bardziej pustoszało, w którymś roku zabrakło nawet krowy; po podwórku i sadzie kręciły się tylko kury. Koło połowy lat siedemdziesiątych babcia regularnie odwiedzała swoją ciężko chorą, będącą w podeszłym wieku matkę, a moją prababkę Mariannę Jaworską w Kornelówce. Bywało, że towarzyszyłem babci. Przechodziliśmy wtedy przez podwórko i sad pana Kawy – dalej teren nieznacznie podnosił się, by osiągnąć rozległy i łagodny szczyt – czyli górę – po którego drugiej stronie rozciągała się tak droga sercu babci Kornelówka. – Tylko nie zaglądaj tam, bo może cię lis ugryźć – uprzedzała mój zamiar babcia, bo chciałem uchylić wrota i zajrzeć do pustej stodoły. A w opustoszałej stodole zamieszkały lisy, miały norę i święty spokój. Ani razu jednak lisa nie zobaczyłem. Stodołę mijaliśmy spiesznym krokiem, mijaliśmy sad i zagonami, po ściernisku, zmierzaliśmy ku górze. Przemijały i powracały pory roku, drzewa w sadzie Kawów dziczały i próchniały, jesienią sypały się i gniły w trawie jabłka, rozpadały się zabudowania, kolejno odchodzili gospodarze. Zostało, jak babcia mówiła, szczere pole. Zastanawiam się, czy jest to sprawiedliwe. Nie wiem.
Rankiem dziadek wszedł do domu i zagadnął babcię: – Matka, widziałaś, co dzieje się na świecie? – Później zobaczę – babcia odpowiedziała – teraz muszę dopilnować kawy. – Na fajerkach stał garnek z mlekiem, babcia gotowała kawę zbożową. – No tak – dziadek na to – pewnie nie ucieknie. – Dzień był wiosenny, świetlisty i o tej porze jeszcze wilgotny. Przy ścieżce na drodze odbijała promienie słoneczne pusta bańka, którą zostawił wozak. Do obory do gniazd wlatywały jaskółki. W krzakach bzu i na drzewach owocowych odzywały się wróble, kury grzebały w gnoju przed oborą, a dwie krowy i jałówka stały z opuszczonymi głowami na pastwisku. Duży pies po nocnym bieganiu wypoczywał przed stodołą, mały położył się na schodach sieni. Niebo było jasne i wysokie. Kolorowo zrobiło się w ogródku za domem, świat oddychał głęboko, dwa koguty piały na przemian. Poszedłem za stodołę. Jeszcze nie obeschła rosa, na miedzy stryja Adama zieleniła się grusza, a na łące, jak długa i szeroka, rozsiadły się kępy wierzby – po nocy, gdy przemierzały okolicę, każda wróciła na swoje miejsce, by odpocząć. Za Granicznikiem, po stronie Stabrowa i Jarosławca, z największej, jaką miało, konwi, niebo lało wodę. Silny i wysoki strumień – wtedy nie wiedziałem, co to jest wodospad – opadał na trawę, na ogrody i sady, na asfaltową drogę, którą jeździłem. Strumień bez końca, migotliwy, niepohamowany, żywy. A ponad strumieniem wyłaniały się, skacząc pojedynczo, po dwa i po trzy delfiny i inne morskie stworzenia. Zauważyłem syreny, byli też inni, nieznani mi z nazwy bracia syren. Pod prąd płynęły i obracały się w powietrzu wielkie ryby. Ich łuski lśniły srebrzyście w promieniach. Woda tryskała, pieniła się i nie przestawała płynąć z góry na dół. Słońce znad strumienia wychylało się i myło w nim twarz. Otrzepywało z wody palce, krople tryskały na pszenicę i ziemniaki, jakby ksiądz święcił zagony. Rzucało na okolicę wielokrotnie odbite światło. Z północy na południe i z południa na północ nad strumieniem leciały łabędzie i dzikie gęsi. Odlatywały i wracały do swoich miejsc. Byłem zbyt daleko, żeby je słyszeć, i nie słyszałem odgłosu spadającej wody. Spojrzałem na krowy i jałówkę, ale one nawet nie podniosły znad pastwiska głowy. Nisko nad polami, niedaleko mnie, przelatywał bocian, krewny Ikara. Dzień wykonał kilka kroków do przodu, może obrócił się wokół swej niewidzialnej osi; jeśli się obrócił, to w którą stronę? Z podwórka poderwały się gołębie, zatoczyły koło i usiadły na słomianym dachu stodoły. Jakby nigdy nic: krowy na zagonie, bocian nad polem i gołębie na dachu. Dzieją się wokół nas, w naszej obecności, różne sprawy, a my o nich nie wiemy. „A jeśli woda tu przypłynie i zaleje Czołki...”, pomyślałem ze strachem. „Dokąd uciekać, co to będzie?” Przed południem, gdy już niebo opróżniło konwie i całkiem się wypogodziło, dziadek jeszcze raz zapytał babcię: – No i widziałaś? – Widziałam, co roku to samo o tej porze. Nie wiem, czy się martwić, czy cieszyć – odpowiedziała. I jeszcze pomyślałem: „Może jednak lepiej mieszkać tu, nie w Stabrowie”. Dziadek widział, ja widziałem, a babcia wiedziała.
Ciągnie mnie w stronę sklepu z zabawkami. Sklep mieścił się w tym samym podcieniu, co cukiernia Pachuty, tuż przy ulicy Lenina, obecnie Grodzkiej. Grodzka brzmi godziwie, nie składa ideologicznej daniny, nie sławi kogoś, kto nie zasługuje na szacunek; bez reszty wpisuje się w naturę jej budowli, nastrój, sam charakter, to zresztą jedna z jej historycznych nazw. Wysokość, na której znajdowała się witryna sklepu, pozwalała, bym przez szybę patrzył na wystawione lalki i zabawki-zwierzęta śmiało, a nawet zuchwale. Z podcienia wchodziło się do małej, podobnej do innych bramy, a do sklepu prowadziły drzwi po prawej stronie. A tu wszystkiego dużo i wszystko niedostępne, zabawki tłoczyły się na półkach po drugiej stronie lady. No i zapach – tkanin, tworzyw sztucznych, fabrycznych nowości. Wspinałem się na palcach, żeby być bliżej. Małe i większe plastykowe lalki, to znaczy dziewczynki starsze i młodsze, ubrane w jasne, bawełniane sukienki, blond włosy miały splecione w chude warkoczyki. Lalki oczami bez wyrazu patrzyły przed siebie – jak panny na wydaniu niepewne przyszłego losu – może na mnie, i to nie było miłe. Bo jakże na to uporczywe spojrzenie mogłem odpowiedzieć? Uśmiechnięty pajac w ubranku w kratę siedział w kącie półki, chyba nikomu się nie podobał. Udawane uśmiechy i barwne ubranka maskowały smutek i brak nadziei na zmianę. Wydało mi się, że sprzedawczyni nie lubi lalek i innych zabawek, bo nie traktowała ich z czułością. Brązowemu, pluszowemu misiowi świeciły się czarne i przyjazne oczy, miś wyciągał do mnie krótkie, włochate łapy. Już był prawie mój, bo mama zapytała: – Podoba ci się? Chcesz misia? – Ale ja wolałem białego z czarnym dziobem, gumowego pingwina. – Nie, chcę pingwina – odpowiedziałem bez namysłu i na pewno mamę rozczarowałem. Bo mama ufała, że wybierając zabawkę, przecież jej nie zawiodę, jakbym miał się bawić misiem również w jej imieniu, dlatego to, co jej się podobało, powierzyła mojemu gustowi, czyli kaprysowi jedynaka; na pewno miś się mamie podobał. Jeszcze się upewniła, czy na pewno ma być pingwin, bo przecież miś jest pluszowy i taki ładny. Ze sklepu wyszliśmy z pingwinem, okazało się, że ma w brzuchu otwór, który po naciśnięciu wydaje pingwini głos. I mógł, jak to pingwin, pływać, więc brałem go do kąpieli. Wypuszczałem gumowego ptaka na wodę, którą napełniona była wanna obok studni w Czołkach, z tej wanny piły krowy (były to jeszcze czasy starej Czarnej, matki swej następczyni o tym samym imieniu). W wannie umieszczałem kaczęta, żeby pingwin miał towarzystwo. Taki był mój zwierzyniec cztero-, bo chyba nie pięciolatka. Gdy przyszła pora przeprowadzki, pingwina zabrałem do Tomaszowa Lubelskiego, ale tam ślad po nim zaginął; być może bawiła się nim mała Małgosia, ale nie jestem tego pewny. Na podłodze pojawiły się drewniane klocki, z nich układałem wizerunek ptaka kiwi lub czającego się w azjatyckiej dżungli tygrysa. Ile klocków liczył komplet – sześć, osiem, więcej? Ułożenie tego wizerunku było tak łatwe, że rychło stało się nudne. Ptak kiwi zawsze zastygał w tej samej pozie, a tygrys pod liściem palmy całymi miesiącami ani drgnął. Można bez końca bawić się klockami?
Sprawa zabawek – tego, jakie miałem i jaki był ich los – wraca, bo zabawki mówią coś o mnie dawnym i o moich bliskich. Nie miałem ich wiele, a to znaczy, że nie były mi bardzo potrzebne, nie pamiętam żadnej towarzyszącej im uczuciowości, nudziły mnie, bo nie potrafiłem znaleźć z nimi wspólnego języka. Co innego zaglądać do żłobu w oborze, gdzie okociła się kotka, a ja co dzień sprawdzałem, czy małe już widzą. Co innego głaskanie cielęcia. Wkładanie ręki pod kwokę w gnieździe, żeby sprawdzić, czy wykluło się pierwsze pisklę. Życie wokół mnie było ciekawsze, bliżsi i dalsi sąsiedzi, to, jacy byli, co o nich babcia z dziadkiem mówili, ich sprawy, no i towarzyszenie babci, słuchanie, co dziadek zrobił i co ma do zrobienia. Odpustowy korkowiec cieszył mnie nie dłużej niż dzień, leżał więc w szufladzie z kilkoma korkami, bym z niego wystrzelił i spłoszył wrony, gdy wiosną obsiądą zagon po wysianiu ogórków, lub spłoszył jesienią wróble, gdy zaczną się dobierać do pełnych makówek. Zamiast bawić się w wojnę z rówieśnikami, chodziłem na rozmowy do pana Kawy, sąsiada starszego o kilka lat od dziadka. Pan Kawa pokazywał mi rozsadę pomidorów i prowadził do wysiadujących jaja kwok. – Na ilu jajkach siedzi? – pytałem pana Kawy, a on podnosił kwokę i odpowiadał: – Licz. – W sadzie towarzyszyłem panu Kawie, gdy doił krowę, kucałem obok niego. Doił na swój sposób, pytałem więc babci: – Babciu, a dlaczego pan Kawa macza palce w mleku? – Babcia uśmiechała się i nic nie odpowiadała. No i żadnego sprężynowego bąka ani blaszanej ciężarówki. A jakie zabawki miała mała mama i jej młodsze rodzeństwo – Lutek i Marysia? Chodzi o chude, ubogie lata powojenne. Mieszkali w Czołkach, przez które prowadziła polna droga, w których nie było prądu ani sklepu, a autobus podmiejski z końcowym przystankiem przy remizie pojawił się na początku lat siedemdziesiątych. Pytam o zabawki Marysię. – Jakie ja mogłam mieć zabawki? – Marysia odpowiada pytaniem. – Miałam szmacianą lalkę, ale Lutek ją rozpruł, wysypały się trociny i po lalce. Na metalowym pręcie kręciliśmy fajerki, taka to była zabawa. – A miał zabawkę Lutek? – pytam. – Miał drewniany pistolet, nazywał go pepesza – mówi Marysia. Pytanie najważniejsze: czym bawiła się mama? – Mama nie miała zabawek – słyszę. – Nie bawiła się z nami, wystarczała sama sobie. – Brzmi to osobliwie, choć z różnych rodzinnych opowieści wynikało, że mama miała takie właśnie usposobienie. Wolała być osobno, pewnie nie interesowały jej zabawy młodszego rodzeństwa. Dobrze ją rozumiem. Gdyby mama miała zabawki, choćby szmacianą lalkę, Marysia na pewno by to zapamiętała. Po drugiej stronie drogi mieszkała jej koleżanka, Ronia (Ronia Szwabowa była siostrzenicą pana Kawy). Jakimi sprawami kilka lat po wojnie w podzamojskiej wiosce żyły ośmio- czy dziewięcioletnie dziewczynki? Trzymały się razem, razem przesiadywały. Mama nie żałowała wydatków na moje zabawki, przecież chciała mi kupić najpiękniejszego w sklepie pluszowego misia. Czy rozczarowałem ją, wybierając gumowego pingwina? Może, ale temat był zamknięty.
W rozedrganiu fal, nakładaniu się, oddalaniu – swego rodzaju flircie, jaki prowadzą ze sobą istoty ożywione – słowem, w ruchu czasu, który odbywa się w nas nieustannie, panuje nieporządek. Jedno zdarzenie nie przystaje do drugiego, choć jeszcze niedawno mieliśmy całkowitą pewność, że łączą je więzy ścisłe, wręcz warunkujące się, logiczne... Dzieje się coś, z czym z trudem radzą sobie – lub nie radzą – zmysł poznawczy i wiedza ugruntowana w doświadczeniu. Ten zmysł i wiedzę można nazwać lornetką osobistą i stworzonym na prywatny użytek szkłem powiększającym. Bywa, że zawodzą, bywa, że to, co od nich otrzymujemy, budzi wątpliwości. Gdy wyszliśmy ze sklepu z zabawkami na podcienie, zapachniała mi – tuż obok, należało zwrócić się w stronę ulicy Ormiańskiej – cukiernia Pachuty. Kilkanaście lat później – czas ma tu decydujące znaczenie – skojarzenia z cukiernią miałem inne: nie sam niski stopień progu, latem panujący w bramie chłód, kształt metalowej klamki, fartuszki i fason czapeczek ekspedientek, wreszcie unoszącą się w powietrzu nutę szarlotki czy kruchość wafla, którego delikatny smak łączył się na języku z lodami pistacjowymi. Chodzi o nazwisko założyciela cukierni, a zatem i potocznej nazwy zakładu, mówiło się bowiem „u Pachuty”. Ciastkarnię założył w roku 1931, przemiany jego zakładu to odrębna historia. Miał na imię Bolesław, jego następcą i kontynuatorem był syn Stanisław, i do lat, gdy Stanisław produkował ciastka (po wojnie również cukierki), przylgnęły moje doświadczenia i fantazje. Słowo Pachuta rozbudzało łakomstwo, powiedzmy in spe. Oznaczało utrzymaną w ryzach receptury słodycz, wędrówkę smaków – od cynamonowego przez waniliowy, czekoladowy, orzechowy, truskawkowy, wiśniowy i cytrynowy, po tajemnicę rumu i araku. Pachuta znaczyło miękkość i delikatność bitej śmietany w rurce, kremowo-jedwabiste nadzienie ptysia, kruchość białej lub różowej bezy. Domysły, co cukiernik dodał do maku w makowcu, i jak to możliwe, że za każdym razem mak był taki sam, że niepodrabialna nuta aromatu czekała w pogotowiu, aby się przypomnieć w formie dokładnie takiej, jaką zapamiętałem. Poszukiwanie rodzynek w serniku, zlizywanie cukru pudru z wierzchniej, złożonej z płatków ciasta francuskiego warstwy ciastek owocowych, aby nie stracić bodaj odrobiny. Delikatność głosek w nazwisku cukiernika otwierała na niedzielne doświadczenie, gdy małą Małgosię i mnie zabierali rodzice na Stare Miasto, do ogrodu zoologicznego i parku, a w drodze powrotnej do Pachuty lub do niedaleko zlokalizowanej – Żeromskiego, obok Bazyliańskiej – konkurującej z Pachutą cukierni Ładyńskiego. W niedzielę było u Ładyńskiego ciasno. – Ile sztuk? – pytała sprzedawczyni, bo ciastka kupowaliśmy na wynos, a ona dobierała wielkość kartonowego pudełka. W mieszczącym się naprzeciwko sklepu-cukierni Domu Centralnym mieszkał przed wojną Leśmian. – Głodny jesteś? – zapytała mama. – Zaraz wracamy do domu. – Nie – odpowiedziałem i podniosłem się na palcach, żeby spojrzeć poza oszkloną gablotę. Niewielki szary pakunek obwiązany papierowym sznurkiem niosłem ja. Zamościanie dywagowali – niektórzy dziś jeszcze dywagują – czy lepsze były ciastka u Pachuty, czy u Ładyńskiego. Nie miałem i nie mam w tej sprawie zdania, moim zdaniem wynik konkurencji obu cukierni był remisowy. Wtedy, już drugoklasiście, zdawało mi się, że cukiernie Pachuty i Ładyńskiego będą istniały zawsze – słodkie sanktuaria w mieście starym jak świat.
Na parterze kamienicy przy ulicy Daniłowskiego znajdowało się miejsce ubogie i niezwykłe. Malutkie, ciasne i pełne różności. Nieogrzewane i bez okna. Sklep pani Zofii Malinowskiej herbu Pobóg, czyli, jak głosił szyld, „Drobiazgi galanteryjne i różne”. Sprzedawczyni – właścicielem sklepu był jej brat, Paweł – urodziła się we Włodzimierzu w roku 1902, była kilkanaście lat starsza od babci. Sklep miał mi do zaoferowania więcej niż późniejszy kalejdoskop. Otoczona oszklonymi gablotami, za szklaną ladą siedziała pani Malinowska. Nie wiem, jakiego była wzrostu i czy była tęga, ale wtedy, gdy miałem cztery, pięć czy sześć lat, wydawała mi się kobietą dorodną, silną i władczą, surowo panującą w królestwie luster i lusterek, grzebieni, siatek do włosów, spinek, łańcuszków, broszek, bransoletek, pierścionków z tombaku, torebek, blaszanych zegarków, a nawet korków do korkowców. One wszystkie podlegały jej bezwarunkowo i całkowicie, a pani Malinowska była władczynią absolutną. Ściany sklepu zdobiły wycięte z gazet portrety gwiazd światowego kina: Brigitte Bardot, Giny Lollobrigidy, Sophii Loren i innych. Uosabiana przez aktorki sztuka, o której więcej słyszano, niż ją znano, spotykała się z wytworami rzemiosła użytkowego, tandetnego, pospolitego. Sąsiedztwo słynnych aktorek z lusterkami, wstążkami, koralikami i blaszanymi zegarkami trwało w zgodzie, zrozumieniu, a może i porozumieniu. Gdzie, jeśli nie w tym, jakby wyjętym z kolorowego snu sklepie – za ścianą, w podobnej klitce sprzedawano rzemieślnicze wyroby z drewna i wikliny: koszyki, łyżki, miski – aktorki i przedmioty mogły być bardziej u siebie? Bez dzielenia włosa na czworo: zarówno aktorki, jak i „drobiazgi” pani Malinowskiej reprezentowały sztukę. Wysoką i niską – często tak kategoryzowaną, choć nie jestem pewny, czy zasadnie. Sztuka, i wysoka, i niska, kosztowała – trzeba było zapłacić za bilet do kina na film z Brigitte Bardot i za dziewczyńską torebkę czy wstążkę. Kto sklep poznał, ten wie, że lepsze miejsce nie mogło im się przydarzyć – im, czyli aktorkom i wstążkom. Pani Malinowska rządziła w nim despotycznie, cierpliwie i wyrozumiale. Spinka i klamra (raczej spinki i klamry) zdobiły jej kruczoczarne, starannie upięte włosy. Nie wiem już, czy bardziej podziwiałem włosy pani Malinowskiej, czy liczne i okazałe pierścionki na jej palcach. Mówiono, że miała pierścionek na każdym palcu, ale ja tego nie pamiętam. Ona sama niewiele mówiła – obserwowała, czy w sklepie nie dzieje się nic złego, czy ktoś nie próbuje ukraść wisiorka lub sznura kolorowych paciorków, lub nie stoi zbyt długo za ladą, co musiałaby uznać za akt profanacji przybytku. Czy często zdarzały się kradzieże? Nie wiem, ale chyba nie były wyjątkami, skoro pani Malinowska tak pilnie baczyła na odwiedzających sklep. Na prośbę klientek wysuwała szufladę, żeby wyjąć wstążki, agrafki, nici. Można popatrzeć, ale należy kupić. Albo wyjść. W sklepie obowiązywała niewypowiedziana – choć kto wie... – zasada, że to ładne, co się podoba. Można tej zasadzie odmówić słuszności? Barwa zamojskiego czasu bez sklepu pani Malinowskiej byłaby nie do wyobrażenia. A naprzeciwko – tylko kilkanaście kroków – mieściły się oblegane od wczesnych godzin jatki. Fatalnie zaopatrzone, trudno było w nich kupić coś innego niż kości na zupę. Wśród jatek jedna zwracała moją uwagę – tak dawała o sobie znać przekora – sprzedawano w niej mięso „mniejwartościowe” (zdaje się, że taka była pisownia). Mówiono o niej „tania jatka”. I ona miała klientów. Babcia i mama nigdy do taniej jatki nie wchodziły.
Wiosną miasto nawiedzały mewy. Pamiętam je w chaotycznym locie – ptaki pojawiały się z każdej strony – locie pozornie bezcelowym, może zwiadowczym. Niemal jednocześnie były nad kolegiatą, nad kinem Stylowy i nad dworcem autobusowym. Wykrzykiwały, może po swojemu mieszkańców ostrzegały. Szerokimi zakosami omijały niewidoczne, powietrzne budowle, nurkowały, jakby końcem skrzydła chciały dotknąć komina lub ramienia kościelnego krzyża, i w milczeniu lub hałaśliwie wzbijały się, po czym znikały z oczu. Mewy były nieprzyjaciółkami gołębi, bo je spędzały z dachów i rozganiały po okolicy. Długie, wąskie i szeroko rozpostarte skrzydła wyglądały groźnie, szybkość i nieprzewidywalny kierunek lotu jawiły się jako zagrożenie. Gdy mewy odlatywały, na niebo wracał spokój. Przelot bociana nad południowym przedmieściem – czyżby przelatywał jeszcze jeden Ikar? – dodawał wiosennym chmurom łagodności, a niebu dostojeństwa. Jako znak natury podkreślał pomyślany przez ludzi rys renesansowej architektury. Bocian zdejmował z okolicy lęk. Jaskółki oddawały się krawieckiej powinności i cerowały niebo. Wtedy budziły się dachy. Ich szczyty poruszały się nieznacznie i delikatnie, jak gałąź kasztanowca, na której usiadł grzywacz. Nie byłem pewny: dach się poruszył czy nie? Może wzmagał się ruch wśród dzikich mieszkańców strychów. Na ulicy Staszica dach się uniósł, na moich oczach strych wciągnął haust powietrza. Dla tego haustu zabrakło miejsca między krokwiami a stropem. Wywinął się dolny brzeg dachu, jakby podniosła się ograniczona rynną warga, ukazując nie zęby i dziąsła, a przez moment ciemne, pełne różnych przedmiotów wnętrze. Opartą o komin drabinę, krzesło z wysokim oparciem, kilka skrzyń, wypchany czymś worek... Krótko je widziałem – pewnie nie zdołałbym policzyć do dziesięciu – gdy dach bezgłośnie opadł, czy raczej osiadł, zajmując to samo, co przed chwilą miejsce. I uniósł się, wykonując ćwierćobrót, jakby chciał się przemieścić, dach piętrowej kamienicy na Rynku Wodnym. I tu odsłonił się na krótko panujący na strychu nieporządek, prostokątne lustro w drewnianej ramie, dwie jesionki czy inne okrycia, teraz hibernujące na wieszakach jak nietoperze. Fakt, że dachy unosiły się – jakby zniecierpliwione od lat panującym stanem bezruchu – był znany, ale mówiono o nim rzadko i półgębkiem; chyba mieszkańcy nie dowierzali temu, co wiedzieli, a z mówienia o unoszących się dachach nie mogło wyniknąć nic dobrego. Działo się tak w zielonej porze roku, ale nie każdego dnia, od wiosny do wczesnej jesieni. Dachom udzielał się niepokój natury, przeloty ptaków, kwitnienie roślin, ryk lwa, rżenie zebry i inne odgłosy zwierząt w ogrodzie zoologicznym. Dachy czuły się częścią świata, dlatego nie dziwi, że zachowywały się zgodnie z jego rytmem; był czas aktywności i czas odpoczynku. Tak działał nienazwany, ale niezawodny mechanizm. W jego istnienie trudno było wątpić.
Późniejszym popołudniem ruch na Starym Mieście zamierał. Nikt nie przychodził po chleb ani na ciastka. Pani Malinowska zamknęła drzwi sklepu, a do umieszczonej na zewnątrz gabloty z „drobiazgami” lepiej było się nie zbliżać. Na Bazyliańskiej, Ormiańskiej, na Rynku Solnym i koło jatek biegały psy, znaczyły swoje rewiry, sprawdzały, czy nic się w czasie ich nieobecności nie zmieniło. Stąpając na palcach – ciszej nie mogły – w bramach pojawiały się koty. Były jak sfinksy – nieruchomiały i zmrużonymi oczami wpatrywały się w przestrzeń; może widziały coś, czego nie widział nikt inny. Czegoś wyczekiwały albo coś chciały przeczekać. Ani oswojone, ani dzikie. Przemykały się jak duchy, ale duchy czego? Miejsca? Duchy tych, którzy tu kiedyś mieszkali? Wiodły żywot skryty, tajemniczy, nie wiadomo, czy przyjazny ludziom, czy niechętny. Jako samozwańczy stróże zarządzały bramami i kamienicami. Przesiadywały i leżały na schodach; aby wejść na piętro, trzeba je było odsuwać. Na ciemnych półpiętrach błyszczały kocie oczy, panowała cisza i unosił się znajomy zapach. Zdaje się, że tych, którzy pojawiali się w bramach, koty traktowały z obojętnością. Liczyły ich albo szpiegowały? Zimą na schodach było im ciepło, a latem chłodno. Na ulice i poza Stare Miasto wychodziły w poszukiwaniu pożywienia. Ośmielał je kuzyn, ryczący w ogrodzie zoologicznym lew. Po zmierzchu, gdy ulice były ciemne jak niebo, wyłaniały się z bram i szybkim krokiem zmierzały do parku, za nadszaniec, w stronę zarośli i rzeki. Na śmietnikach i w miejscach, gdzie wylewano nieczystości, znajdowały jedzenie. Gdy go nie było – polowały. Ciemność gęstniała, nie paliła się ani jedna latarnia, za zasłonami w oknach ledwo jarzyło się domowe światło, na zwiad ruszały nocne owady. Nad ogrodem zoologicznym i wokół kościoła Świętej Katarzyny krążyły nietoperze. Wtedy ożywiały się strychy. Na dachach uchylały się okienka i lufciki, pokazywały się w nich nieznajome twarze. Jednookie, wykrzywione grymasem bólu lub cierpienia, z uniesionymi w uśmiechu ustami. Trochę zwierzęta i trochę ludzie – ogniwo pośrednie, ale do żadnego gatunku nieprzynależne. Spotworniałe. Podobne do małp, ale przecież nie małpy. Więcej wiedziano o nich w ogrodzie zoologicznym, tam bowiem przyszły na świat w wyniku zabronionego eksperymentu; niepowodzenie eksperymentu skazało je na wykluczenie ze społeczności zwierząt i wygnanie poza klatki i ogrodzenie. Czyżby miały potomstwo małpa i szakal? Stwory wychodziły na dachy, siadały na szczytach i na kominach. Unosiły głowy i wpatrywały się w księżyc i gwiazdy. Unosiły ręce – czy też łapy – i dawały sobie i miastu znaki. Niektóre miały łyse, inne pokryte zmierzwionymi włosami głowy. Jeden ze stworów, z długimi, kręconymi i opadającymi na ramiona i plecy włosami, siedział na wyszczerbionym kominie z przytkniętym do ust – a jednak były to usta – fletem. Grał. Dźwięki płynęły nieskładnie, nie łączyła ich melodia ani inny, kojarzący się z muzyką zamysł. Niskie i wysokie tony – może znak rozpoznawczy, może skierowane do pobratymców wezwanie, by opuścili strychy – drżały w ciemności i jak pył opadały na dachy i ulice. Taki był koncert jednego muzyka. Gdy stworom znudziło się słuchać i patrzeć na niebo, po rynnach schodziły na ziemię. Szły na czterech łapach, podskakując i chromając, znikały za narożnikami domów. Cichło chrząkanie i mruczenie, bo tak się porozumiewały. Nie miały imion, nie wiedziano, jakiej są płci, nie wiadomo, dokąd i po co poszły. „Więcej nie wiadomo niż wiadomo”, napisał Adam Ważyk, i ja się z nim zgadzam, gdy myślę o tych istotach.
Fot. Krzysztof Dubiel
JACEK DEHNEL
Ciąg Fibonacciego
W osiemdziesiątą zostały prawie same dzieci,
wtedy, bo teraz nie, w siedemdziesiątą
zresztą też, trzęsące się ręce, rozbielone tęczówki,
jeszcze w sześćdziesiątą było ich więcej,
medale w klapach, przy garsonkach,
ale już wtedy wyglądali na oddział
wystawiony do walki przez dom starców.
Pięćdziesiąta też była emerycka, wcześniej
nie podejrzewali, że starym jest się przez tyle lat.
Czterdziesta, trzydziesta to były jeszcze jakieś
plany na przyszłość, po dwudziestej
usiedli gdzieś i mówili tylko o dzieciach,
przy dziesiątej było tyle ważniejszych spraw
niż
punkt zero
kiedy, gdyby im to pokazano,
gdy pot żłobił brudną strużkę w ceglanym pyle,
machnęliby, machnęłyby ręką, na mrzonkę, głupotę,
na śmieszność w obliczu
tego.
Muybridge
dla P.T.
oddech prędki urywany
włoskami na udach czuję jak
napinają ci się ścięgna pod kolanami
dokąd biegniesz przez ten sen że aż tak
jaki tam las jaka rzeka
gonisz czy uciekasz?
na ile cię znam jesteś ścigany
ale na dobrą sprawę
nie znam człowieka, którym jesteś we śnie
ani ty sam nie znasz człowieka którym w nim jesteś
robiłby rzeczy których ty i ja się boimy
robiłby rzeczy których ty i ja się wstydzimy
nie lituje się nie pyta nie czeka
i wszystko uchodzi mu jawą
Tok
Wielki poeta odbiera nagrodę imienia innego wielkiego poety
wielki poeta dobiega dziewięćdziesiątki
inny wielki poeta od ćwierć wieku nie żyje
Włosy ma siwe i rzadkie ten wielki poeta
mówi z wysiłkiem chodzi z wysiłkiem
żyje z wysiłkiem bo do tych krzyżyków nie ma Szymona z Cyreny
Kiedy ogromne głazy z hukiem spadają z urwiska
łatwo o lament że takich już nie robią że ostatni z wielkich
jest o tym osobna strona w słowniku komunałów
Ale toczą się spod szafy małe groszki paciorki
niepostrzeżenie z cichym terkotem
nikt ich nie poznaje kiedy raczkują kiedy stawiają pierwsze litery
Ujmą w nie świat którego jeszcze nie ma
na sposoby jakich jeszcze nie ma
Tocząc się urosną w takie same huczące głazy
i będą tak samo zachwycające
tylko kogo innego
i nad tym ten lament
Na ciebie króle, prorocy
Więc
to jest ten dzień na który czekaliśmy o którym marzyliśmy który sobie
opowiadaliśmy z niepewnym niecierpliwym uśmiechem:
dzień
w którym sięgnąłem do kieszeni marynarki nienoszonej od zeszłego lata
i dotknąłem szorstkiej maseczki zbędnej
Żółto-niebieskie wstążki
teraz kolej na was
MAREK KĘDZIERSKI
Søren
Przybywała tu, przed prezbiterium, zjeżdżając, niemal codziennie, na swoim osiołku, mówi Søren, i zaraz sam się poprawia, nie, raczej w powozie, ciągniętym przez jej ulubione zwierzęta pociągowe, w otoczeniu niewielkiej świty, damy dworu też korzystały z osiołków, kilku, dziś by się powiedziało ochroniarzy, nie miało rąk... pełnych roboty. Przybywała bez fanfar. Tylnym wejściem wchodziła, od strony cmentarza, wprost do jadalni. Jej królewska mość. High tea for Her Majesty, tak to określano w parafii. Teraz lud mówi five o’clock tea. Przybywała z Cimiez, z sybarycko po królewsku wygodnego hotelu, nomen omen, Régina, a dokładnie Excelsior Régina Palace – czego tu nie było? – prąd elektryczny, centralne ogrzewanie, nowoczesna kanalizacja, jak dzisiaj, co ja mówię!, znacznie lepsza niż dzisiaj! All that for our beloved queen! Wokół Réginy powalał z nóg wonny aromat kwitnącej roślinności, choć w marcu nie było już mowy o mimozach, które tak sobie ukochała. Z okien hotelu roztaczał się cudownie niepowtarzalny widok na majestatyczną Zatokę Aniołów, panorama jeszcze niezmącona zwartą zabudową, a więc z Cimiez, dzielnicy na wzgórzach, do parafii, przy obecnej rue de la Buffa, dwa kroki od morza, Wiktoria docierała w ciągu kwadransa, a raczej trzech, to w końcu trzy kilometry, poprawia się Søren. Powrót, pod górkę, zabierał zapewne ponad godzinę. W kierunku morza wszakże orszak sunął bez wysiłku, jak arka Noego, kiedy ustały opady. Potem trzeba było pomóc monarchini zsunąć się z osła na ziemię. A ściśle mówiąc, poprawia się Søren, powstać z małej bryczki i zstąpić na żwirek podwórca przed plebanią. W trzeźwiutko ciemnoszarej, bądź jasnoczarnej, obowiązkowej sukni z krynoliny, nie bez pewnego wysiłku, statecznym krokiem, wkraczała na plebanię, witana już na krużganku przez plebana. A po herbacie przychodził czas na krótki odpoczynek, nierzadko przechodzący w drzemkę. A potem on and on, dalej, w kierunku fal, które uderzały miarowo, statecznie, o założoną przez Anglików – no, Anglosasów – wówczas jeszcze skromną, ale już istniejącą promenadę Anglików. Dwa kroki od Holy Trinity, anglikańskiego kościoła Świętej Trójcy.