Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Głębia - świat wirtualny, alternatywna rzeczywistość, wykreowana w postaci globalnej wioski. Można w niej pracować, bawić się, pić i grać, Ale wychodzi się dopiero wtedy, gdy timer wyrzuci użytkownika. Tylko nurkowie, głębinowa elita, potrafią wynurzać się samodzielnie. Jeden z nich musi nagle odkryć, kim jest postać, która nagle pojawia się w Głębi. Nie ma odpowiednika w świecie rzeczywistym. I nie została stworzona przez Sieć...
[opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Kamiennej Górze
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 451
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WIELKIE SERIE SFSiergiej Łukianienko
Linia MarzeńImperatorzy iluzji
Labirynt odbić
w przygotowaniu
Fałszywe lustra
SIERGIEJŁUKIANIENKO
Przekład
Ewa Skórska
AMBER
Tytuł oryginałuLABIRYNT OTRAŻENU
Redaktor seriiZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistycznaMAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja technicznaANDRZEJ WITKOWSKI
KorektaEWALUBEREKMONIKA SZWABOWICZ
Ilustracja na okładce
JIM BURNS/via Thomas SchlOck GmbH
Opracowanie graficzne okładki
STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBERTu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszychksiążkach!
Tu kupisz wszystkie nasze książki!
http://www.amber.sm.pl
Copyright © 1997 by Sergey Lukianenko.All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2002 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Część pierwsza
Mam ochotę zamknąć oczy. To normalne. Barwny kalejdoskop, błyski, skrzący się gwiaździsty wir... Wygląda pięknie, ale wiem, co kryje się za tym pięknem.
Głębia. Nazywają ją Deep, ale myślę, że słowo „głębia” lepiej oddaje istotę rzeczy. Zastępuje karteczkę z ostrzeżeniem: „Głębia!” Żyją tu rekiny i ośmiornice. Jest cicho, tylko napiera i ciśnie nieskończona przestrzeń, której tak naprawdę nie ma.
Głębia jest na swój sposób w porządku. Przyjmuje każdego. Nie trzeba zbyt wiele siły, żeby się w niej zanurzyć... ale znacznie więcej, jeśli chce się sięgnąć dna i wrócić. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że bez nas Głębia jest martwa. Trzeba w nią i wierzyć, i nie wierzyć.
Bo przyjdzie dzień, gdy nie zdołasz się z niej wynurzyć.
Pierwszy ruch jest najtrudniejszy. Na środku niedużego pokoju stoi stół, kable od komputera ciągną się do UPS-u i dalej, do gniazdka. Cienki przewód do linii telefonicznej. Pod ścianą, na której wisi piękny dywan, stoi tapczan, przed otwartymi drzwiami na balkon - malutka lodówka. Najważniejszy sprzęt. Pięć minut temu sprawdziłem jej zawartość, w ciągu najbliższej doby nie grozi mi głód.
Kręcę głową. W oczach ciemnieje, ale zaraz przechodzi. Normalka.
- Wszystko w porządku, Lonia?
Głośniki ustawione na maksimum. Krzywię się:
- Tak. Zrób ciszej.
- Ciszej - zgadza się Windows Home. - Ciszej, ciszej...
- Starczy, Vika - powstrzymuję ją. Dobry program. Posłuszny, pojętny i serdeczny. Może zbyt zadufany, jak cała produkcja Microsoftu, ale można wytrzymać.
- Powodzenia - mówi program. - Kiedy na ciebie czekać?
Patrzę na ekran, gdzie w aureoli pomarańczowych iskier pływa kobieca twarz. Młoda, sympatyczna, ale nic specjalnego. Piękno mnie już zmęczyło.
- Nie wiem.
- Chciałabym mieć pięć minut na samokontrolę.
- Dobra. Ale nie więcej. Za dziesięć minut będę potrzebował wszystkich zasobów.
Twarz na ekranie marszczy się - to program wydziela kluczowe słowa.
- Tylko dziesięć minut - mówi pokornie Windows Home. - Ponownie zwracam ci uwagę, że poziom stawianych zadań nie zawsze odpowiada pojemności mojej pamięci operacyjnej. Wymagane byłoby rozszerzenie do...
- Milcz - przerywam. To brzmi jak rozkaz i program nie może nie posłuchać. Krok w lewo, krok w prawo... Cha, cha. To nie próba ucieczki, raczej dobrowolne uwięzienie. Podchodzę do lodówki, otwieram, wyjmuję puszkę sprite’a, otwieram. Napój chłodzi gardło. To już niemal rytuał - Głębia zawsze wysusza śluzówkę. Z puszką w ręku wychodzę na balkon, na ciepły letni wieczór.
W Deeptown prawie zawsze jest wieczór. Ulice zalane światłem reklam, cichy szum przejeżdżających samochodów. Nieprzerwany strumień ludzi. Dwadzieścia pięć milionów stałych mieszkańców, największe megalopolis świata. Z wysokości jedenastego piętra twarzy się nie zobaczy. Dopijam sprite’a, rzucam puszkę w dół i wracam do pokoju.
- To nieetyczne... - mamrocze komputer. Nie reaguję, wychodzę do przedpokoju, wkładam buty, otwieram drzwi. Klatka jest pusta, jasna i bardzo czysta. Gdy majstruję przy zamku, przez niedomknięte drzwi próbuje wlecieć maleńki żuczek. Aha, lamerzy się zabawiają. Z politowaniem obserwuję uprzykrzonego owada - z mieszkania płynie równy potok powietrza, wyrzuca go z powrotem. Zamykam drzwi, żuczek w ostatnim wysiłku zderza się z nimi, krótki rozbłysk i owad spada na podłogę.
- Złożyć skargę na właściciela domu? - pyta Windows Home. Teraz głos płynie ze srebrzystych szpilek w klapach mojej koszuli.
- Złóż - zgodziłem się. Ciągle zapominam wyjaśnić programowi, że to ja jestem właścicielem domu.
Winda czeka na mnie na piętrze. Zazwyczaj schodzę po schodach, zaglądając po drodze do cudzych mieszkań. I tak nikt tam nie mieszka... ale teraz się spieszę. Winda zjeżdża bardzo szybko. Wychodzę na chodnik, oglądam się, może zobaczę amatora owadów? Ale nikogo podejrzanego nie ma, wszyscy spieszą dokądś w swoich sprawach. Żuczek jest najwyraźniej przelotny, seryjna produkcja. Trują je na ulicach, tłuką w mieszkaniach, ale one są niezniszczalne.
Sam kiedyś zajmowałem się podobnymi głupstwami. Bardzo rzadko żuczkom udawało się przynieść interesującą informację.
- Lonia, na kompanię Polana złożono skargę. Najemca mieszkania numer jeden.
- Zignoruj - burczę, obserwując idącego po chodniku mężczyznę. To naprawdę coś: hybryda młodego Arnolda Schwarzeneggera i starego Clinta Eastwooda. Bardzo zabawne. Mężczyzna łowi moje kpiące spojrzenie i przyspiesza kroku.
Podnoszę rękę i za chwilę przy chodniku hamuje żółta limuzyna.
- Lonia, twoja skarga na kompanię Polana została zignorowana!
- Nie szkodzi.
Można by to ciągnąć w nieskończoność, ale nie mam teraz głowy do takich gierek. Wsiadam do taksówki, kierowca - młody, uśmiechnięty, starannie uczesany, w wykrochmalonej koszuli - odwraca się do mnie. Wolę takich taksówkarzy, wyszkolonych i niegadatliwych.
- Kompania Deep Przewodnik serdecznie wita!
Imienia nie podaje - program zatrzymał taksówkę anonimowo.
- Jak pan będzie płacił?
- Tak. - Wyjmuję z kieszeni rewolwer i mocno uderzam chłopaka w skroń. Próbował się bronić, ale nie zdążył. Patrzę na jego pobladłą twarz, potrząsam za kołnierz i rozkazuję: - Dzielnica Al Kabar.
Samochód rusza. Patrzę w okno; migają osiedla nabite wieżowcami, ze wszystkimi drobnymi śmieciami Deeptown, ogromne, luksusowe biura kompanii, długie szare korpusy IBM, wspaniałe pałace Microsoftu, ażurowe wieże Ameryki On-line, skromniejsze biura innych komputerowych prawodawców.
Pełno tu również biurowców, firm sprzedających meble, żarcie, nieruchomości, agencji turystycznych, kompanii transportowych, klinik... Każda jako tako prosperująca firma dąży do otworzenia w Deeptown swojego przedstawicielstwa.
Deep Przewodnik prosperuje właśnie dzięki tej obfitości. Podróżowanie po mieście piechotą to dość czasochłonna i monotonna rozrywka. Mkniemy po autostradach, hamujemy na skrzyżowaniach, skręcamy w tunele. Czekam. Mógłbym kazać kierowcy wybrać krótszą trasę, ale wtedy musiałby połączyć się z dyspozytornią. 1 zostałby po mnie ślad...
Miasto kończy się niespodziewanie - jakby ścianę pałaców i wieżowców ktoś uciął gigantycznym nożem. Droga, a za nią las. Gęsty, nieprzebyty, oddzielający od codziennej krzątaniny tych, którzy nie chcą się afiszować.
- Zatrzymaj się.
Samochód staje. Otwieram drzwi, odchodzę na krok od limuzyny. Kierowca pokornie czeka. Ja też. Na drodze widać światła, a świadkowie mi niepotrzebni. No, nareszcie...
Celuję w samochód i strzelam. Strzał jest niezbyt głośny, odrzut słaby, ale pojazd błyskawicznie staje w płomieniach. Kierowca siedzi bez ruchu, patrząc przed siebie. Po kilku sekundach Deep Przewodnik ma o jedną taksówkę mniej.
Dobrze. Niech to wygląda na rozrywkę pijanych szpanerów. Idę w las.
- To nieetyczne - mamrocze ze szpilki Windows Home.
- Optymizowałaś się? Dobra, teraz będę potrzebował pomocy. Szukaj skrytki, kod „Iwan”.
- Świecące drzewo - oznajmia program.
Oglądam się. Aha. Oto ogromny dąb migoczący czarodziejskim błękitnym światłem. Tylko dla mnie. Podchodzę, wsuwam rękę do dziupli, wyjmuję ciężki pakunek. Przebieram się w płócienną białą koszulę i spodnie, przepasuję wzorzystym pasem. Krótki miecz w pochwie, kilka drobiazgów w kieszeniach. Skrytkę zrobiłem kilka dni temu, bezprawnie wykorzystując jeden z komputerów zarządu transportu kolei zakaukaskiej. Mają tam słabych programistów, nie zauważą mojej małej ingerencji.
- Gdzie jest strumień? - pytam.
- Na prawo.
Pochylam się nad wodą i wpatruję w odbicie. Kilka razy uderzam w nie ręką, potem zaczynam wodzić palcem, ścierając własne oblicze. Zamiast mojej twarzy z drżącego zwierciadła patrzy na mnie osiłek o kasztanowych włosach. Twarz dobroduszna i do obrzydliwości pospolita.
- Dziękuję - mówię do programu i prostuję się. Przez chwilę stoję, napawając się lasem. Niech to diabli, strasznie dawno nie wychodziłem z tego miejskiego smrodu...
- Na mnie czekasz, chłopaczku? - pyta ktoś zza moich pleców. Oglądam się - z gęstych krzaków wychodzi ogromny, sięgający mi do piersi wilk.
- Może i na ciebie. - Patrzę na niego z zachwytem. Fenomenalny! Naprawdę jest szary, a raczej czarny, z wilczą siwizną. Gdzieniegdzie sierść jest zmierzwiona, do prawej przedniej łapy przyczepił się rzep.
- A może by cię zjeść, chłopaczku? - pyta wilk i szczerzy kły, żółte jak zęby palacza, jeden ułamany aż po korzeń. Stare, doświadczone wilczysko.
- Czemu się chełpisz po próżnicy, chcesz mego miecza zakosztować? - improwizuję. - Lepiej wstąp do mnie na służbę.
Wilk uśmiecha się, siada.
- A jak mi się odpłacisz, chłopaczku?
- Trzy tysiące zielonych - oznajmiam. Wilk z zadowoleniem kiwa łbem, pociera łapą mordę.
- Al Kabar?
- Zgadłeś.
- Misja?
- Kradzież.
- Kto zamówił?
Wzruszam ramionami; retoryczna odpowiedź na retoryczne pytanie. Zleceniodawcy nie lubią się afiszować.
- Spróbujemy - decyduje wilk. - Jesteś gotów?
- Tak.
- Wsiadaj.
Wsiadam na grzbiet wilka, a on rysią biegnie przez las. Instynktownie uchylam się przed gałęziami, wilk cicho chichocze. Niech się cieszy, skoro go to bawi.
Po kilku minutach wyskakujemy z lasu. Pod nogami żółty piasek, mocny gorący wiatr zmusza do zmrużenia oczu. Przed nami szeroka na sto metrów przepaść, za nią wschodnie miasto. Minarety, kopuły, wszystko w pomarańczowo-żółto-zielonej tonacji. Nieźle to wygląda. Niedaleko nas przez przepaść przerzucony jest... no, powiedzmy, że most. Cienki jak struna. Jeden jego koniec kończy się na murze opasującym miasto, drugi trzyma w rękach dziesięciometrowy kamienny posąg z ohydną mordą.
- No, no... będzie robótka - zauważył wilk. - Nie za tanio, królewiczu?
- Licho wie - mówię, oglądając posąg. - O moście mówili...
- Co masz kraść?
- Dojrzałe jabłuszka...
- Aha, to po to ta maskarada... - wilk znowu chichocze. - A co w tych jabłuszkach?
- Nie wiem. - Zeskakuję z jego grzbietu, stoję obok, trzymając rękę na sierści. - Posłuchaj, wyskoczę na sekundę, muszę się czegoś napić...
- No to jazda - mówi wilk, rozglądając się.
Przymykam oczy.
„Głębio, Głębio, nie jestem twój. Puść mnie, Głębio...”
Szarpnąłem się, wstałem. Przed oczami jak na maleńkich ekranach - pustynia, przepaść, posąg, miasto w oddali. Ładnie narysowane. Al Kabar ma niekiepskich projektantów...
Wirtualny hełm jest ciężki, to najbardziej wyszukany model z seryjnie wypuszczanych przez Sony. Z pięknymi kolorowymi ekranami, wspaniałymi głośnikami, wbudowanym mikrofonem, z klimatyzacją dyszącą w twarz powietrzem o odpowiedniej temperaturze. Teraz to żar pustyni. Zdjąłem hełm, położyłem na stole obok klawiatury. Na monitorze pojawiła się znajoma kobieca twarz.
- Przerywasz zanurzenie, Lonia? - rozległo się z głośników.
- Nie, zaczekaj.
W realu mój pokój wygląda tak samo jak w rzeczywistości wirtualnej. Tylko za oknem jest nie letni wieczór Deeptown, lecz dżdżysta jesień Petersburga. Mżawka, klakson samochodu w oddali. Otwieram lodówkę, biorę sprite’a. Wreszcie się napiję... Nie wytrzymałem, wyjrzałem z balkonu. Oczywiście, na dole nie leży żadna pusta puszka. Nie szkodzi, zaraz to nadrobię...
Wytarłem mokre od potu włosy leżącą na krześle koszulą, siadłem przy komputerze, sprawdziłem kabel biegnący od wirtualnego kombinezonu na deepie komputera. Kombinezon lekko hamował ruchy, jakbym szedł po piasku. Lewą nogę ciągnęło trochę silniej. Znowu program szwankuje. Dobra, potem skalibrujemy.
Włożyłem hełm - jakbym wsadził głowę do piekarnika. Te dranie z Al Kabaru stworzyły sobie maksymalnie nieprzyjemne warunki...
Znowu patrzę na wirtualny świat, na razie umowny jak tani film animowany. Ładny rysunek, ale toporny. Nic więcej komputer nie może wyciągnąć.
I nie trzeba. Czym jest Głębia bez człowieka?
Mrugnąłem, rozluźniłem się, próbując wejść w wirtualny świat samodzielnie. Oczywiście, nic z tego. Nie jestem na pustyni, tylko w domu przy klawiaturze. Wyciągam rękę i wprowadzam komendę: Deep
A teraz enter.
Nad pustynią rozbłyskuje wielobarwność programu. Jeszcze przez sekundę widzę ekraniki, miękką podkładkę hełmu, potem świadomość zaczyna się rozpływać. Mózg próbuje stawiać opór, ale deep program działa na wszystkich.
Tylko czasem - jeden na trzysta tysięcy - trafia się człowiek, który nie traci do końca łączności z rzeczywistością. Który umie samodzielnie wypływać z Głębi. Nurek.
Taki jak ja.
Wilk uśmiecha się do mnie.
- Zwilżyłeś gardło, chłopaczku?
- Tak.
Oglądam siebie - wszystko w porządku? Moje ciało w wirtualnym świecie jest tylko niezbyt wymyślnym rysunkiem przekazywanym przez komputer na ten czy inny punkt Deeptown i jego peryferii. Ale miecz przy pasie i rzeczy w torbie już nie są zwykłym rysunkiem. To rozruchowe fragmenty programów, które zaraz staną się niezbędne.
- Robimy tak - decyduję - przez most idę sam. Potem wynoszę trofea i zmywamy się.
- Twoja wola - zgadza się wilk.
Idę, a gorący wiatr wbija mi w oczy ziarenka piasku. To już nie zasługa hełmu. To mój mózg czuje to, co powinienem czuć na prawdziwej pustyni.
Posąg jest coraz bliżej, staje się coraz bardziej rzeczywisty. Rogata głowa z wyszczerzoną paszczą, nabrzmiałe kamiennymi muskularni łapy. To pewnie Ifrit. Nie jestem zbyt oblatany w arabskiej mitologii. W lewej łapie zaciśnięta cienka nić.
Most z końskiego włosa.
Zaczynam się wspinać po nodze potwora. Jak głupio musi teraz wyglądać moje ciało w pustym mieszkaniu - podskakujące, szarpiące powietrze... nie dekoncentruj się...
Ostatni metr jest najtrudniejszy. Opieram się o nabijane kolcami kamienne kolano, próbuję wczepić się w dłoń - nie daję rady. Pewnie legalni goście Al Kabaru mają jakąś inną drogę...
A ja muszę wchodzić na granitowy fallus potwora. Słyszę, jak wilk chichocze. Dla niego to śmieszne...
W końcu jestem na dłoni. Próbuję nici nogą-lekko się kołysze. Jak struna. Daleko w dole widać skały i błękitną wstążkę rzeki.
- Śmielej, bohaterze! - krzyczy wilk.
Zwykli komputerowcy nie zdołają przejść po tym moście. Coś tu nie gra...
Dłoń, na której stoję, zaczyna nagle wibrować i powoli się zaciska. Most drży, za chwilę się zerwie. Nade mną pochyla się wyszczerzona morda potwora, który ożył.
- Kim jesteś? - Jego ryk rozsadza mi uszy. Ryczy po rosyjsku!
- Gościem! - krzyczę, próbując uwolnić nogi z uścisku granitowych palców.
- Goście nie przychodzą z rzeczami zakazanymi! - chichocze monstrum.
Palec wskazujący zawisa nade mną, jakby potwór chciał mnie rozgnieść. Ale na razie tylko wskazuje miecz.
Tak, to nie bezbronny program kierowcy Deep Przewodnika, to doskonały strażnik, z pseudointelektem o stopień przewyższającym Windows Home. Jak mu się udało określić mój język?
- Goście nie przychodzą bez zaproszenia! - dodaje.
- Zaproszono mnie.
- Kto?
Gram va banque.
- Nie masz prawa usłyszeć jego imienia.
- Mam prawo do wszystkiego - oznajmia potwór, a jego palce zaciskają się mocniej.
Teraz powinno nastąpić wyjście w real, jako konsekwencja „śmiertelnego” zagrożenia. W przeciwnym razie mózg może wyobrazić sobie najprawdziwszy szok bólu, ze wszystkimi jego konsekwencjami.
Tylko samobójca odłącza bezpieczniki deep programu.
Albo nurek.
Moje okaleczone ciało leży na dłoni potwora. Czaszka zgnieciona, jedno oko patrzy na rozpalone niebo, drugie na kamienny paznokieć. Usatysfakcjonowany Ifrit głośno chichocze, potem krzyczy: - Ty, który przyszedłeś tu w ciele wilka, zapamiętaj jego los!
Aha, to w ten sposób odgadł mój język... słyszał naszą rozmowę. Tylko zabrakło mu „rozumu”, żeby pojąć, z kim ma do czynienia.
Potwór znowu zastyga. Odczekuję chwilę i wstaję. Ciało powoli zbiera się do kupy. Normalny użytkownik deep technologii ocknąłby się teraz w rzeczywistości, przed wygłaszającym morały komputerem.
Czy program ochronny Al Kabaru bierze pod uwagę istnienie nurków?
Ostrożnie wchodzę na most.
- Kim jesteś?
Znowu to samo. Widocznie program reaguje właśnie na dotknięcie mostu.
- Tym, nad którym nie masz władzy.
- A kto ma?
Coś nowego.
- Allah - mówię na chybił trafił.
Tym razem potwór pacnął mnie wolną ręką tak, że częściowo przeciekłem za krawędzie dłoni. Mówi pouczająco:
- Nie tobie wymieniać imię Najwyższego, złodzieju.
Wilk tarza się ze śmiechu po piasku. Widzę to jedynym ocalałym okiem.
Widocznie poczucie humoru programu jest bardziej amerykańskie niż arabskie. Leżę, rozmyślając. Znowu wstaję. Na razie potwór się nie rusza.
- Vika, można to obejść? - pytam.
- To jedyny zewnętrzny kanał - oznajmia natychmiast mój komputer. Głos traci intonację, wibruje... Rzeczywiście, trzeba będzie dołożyć pamięci. - Pozostałe linie Al Kabar otwierają się wyłącznie na rozkaz z wewnątrz.
- Wariant siłowy? - dotykam rękojeści miecza. Wirus lokalnego działania jest miniaturowy, nie trzeba go nawet ściągać z domu. Wyciągnę miecz, uderzę...
- Kanał ulegnie zniszczeniu.
No jasne, nie na darmo potwór trzyma most w dłoni. Zniszczę strażnika i nitka nad przepaścią pęknie.
- Cholera.
- Nie rozumiem.
- Cicho bądź.
Oglądam potwora. Kamienne powieki opuszczone, z paszczy zwisają stalaktyty śliny. Pozory dla graczy o słabych nerwach. Tak naprawdę to zwyczajny cerber przy wejściu. Gdzieś w środku nitki przebiega kanał łączności z dzielnicą Al Kabar. Tam biegną sygnały z rozkazem - przepuścić czy zlikwidować nieproszonego gościa...
- Hej, Iwanie carewiczu, spieszy mi się! - woła wilk.
Trzeba działać. Na razie program odrzucał mnie samodzielnie, ale następnym razem mogą się za mnie wziąć prawdziwi programiści Al Kabaru od rzeczywistości wirtualnej i konserwatorzy.
- Ożyw cień - rozkazuję.
Ciemna sylwetka na dłoni zaczyna się poruszać, staje się trójwymiarowa i kolorowa, prostuje się. Wykrzywiam się do sobowtóra, on wykrzywia się do mnie.
- Prowadź, cieniu - rozkazuję. - Szukaj hasła.
Sekunda przerwy - maszyna ładuje do pamięci cienia wszystko, co wiadomo o Al Kabarze. Sobowtór wkracza na most. Będę miał przynajmniej chwilę czasu.
- Kim jesteś? - ryczy potwór, chwytając cień. Ledwie zdążam się uchylić przed ruchliwymi palcami, pełznę po mocno zaciśniętej pięści, skaczę na nić...
- A ty kim jesteś? - dobiega zza pleców. Zamach prawej ręki strąca mnie na piasek. Zostaje ze mnie miazga. Leżę na wznak, patrząc na sobowtóra szamoczącego się w garści monstrum.
Niezły kawałek fatalnej roboty...
- Kim jesteś? - pyta znowu potwór.
- Tym, nad którym nie masz władzy. - Sobowtór nadal odwraca uwagę strażnika.
- W czyjej jesteś władzy?
- Swojej własnej.
Ciekawe, ile rodzajów śmierci dla złodziei ma w zanadrzu potwór? Zęby, rogi... A może fallus? Też nieźle wygląda.
- Po co tu przyszedłeś?
- Objąć władzę nad sobą.
- Więc przejdź i zrób to.
Ręka rozwiera się, potwór kamienieje. Leżę, chwytając chciwie powietrze. Sobowtór stoi nieruchomo na krawędzi dłoni.
- Vika, skąd są odpowiedzi cienia?
- Z otwartego pliku Al Kabaru. „Procedura wirtualnego podania o przydzielenie pracy”.
Wilk podchodzi bliżej i szepcze:
- Co się stało?
Wyjaśniam.
- Iwanie carewiczu, czyś ty czasem nie Iwan głuptas? - pyta wilk.
Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Trzeba było poznać wszystkie pliki, a nie tylko skradzione dane o wewnętrznej przestrzeni wirtualnej dzielnicy.
- Vika, połączenie - rozkazuję.
Jakby wessało mnie w cień. Teraz to ciało podstawowe, już przepuszczone przez most.
Pyrrusowe zwycięstwo. Strażnik i tak już zaraportował, że gość próbuje przejść na drugą stronę. Już tam pewnie na mnie czekają.
Dobra, trudno. Idę przez ten włos.
Szczerze mówiąc, ta procedura jest praktycznie nie do złamania, nawet dla profesjonalnego linoskoczka. Most jest nicią nad przepaścią. Wieże Al Kabaru w dali są kuszące, ale nieosiągalne.
„Głębio, Głębio, nie jestem twój...”
Zamykam i otwieram oczy. Przed mną obrazek-przepaść, most, budynki w oddali. Śmiesznie to wygląda. Patrzę uważnie na nić i starannie przestawiam po niej nogi.
To tylko obrazek. Nie ma tu grawitacji, a narysowane ciało nie może mieć środka ciężkości. Po prostu idź i wszystko będzie dobrze.. . Zabawne, okazuję się, że dno przepaści jest ledwo zaznaczone. Czyli górską rzekę Wymyśliłem sobie sam... Ktoś inny na moim miejscu mógłby zobaczyć korony drzew albo strumienie lawy...
Teraz, gdy moja podświadomość nie uczestniczy w grze, szybko pokonuję dystans. Po trzydziestu sekundach jestem na drugim końcu mostu.
Nić dochodzi do murów twierdzy. Mur jest szeroki, na nim już czeka jakichś dwóch, pewnie na mnie. Starannie narysowani, krzepkie grubasy z mieczami przy pasach, jeden w turbanie, drugi łysy...
Stanąłem na cegłach i wyszeptałem:
- Vika, włączaj Deep...
Ogniste iskry przed oczami. Nadużywam dzisiaj wyłączania podświadomości. Jutro gwarantowany ból głowy, łomotanie serca i ogólne rozbicie. To nic. Żebym tylko dożył do jutra...
A oto i witający - już w normalnych wymiarach.
- Szybko doszedłeś, gościu - mówi łysy. Ma dobroduszną fizjonomię Araba z dziecięcego przedstawienia o Sindbadzie Żeglarzu. Drugi, w równie karykaturalnym typie arabskim, wygląda bardziej złowieszczo: błyska białkami oczu i nie puszcza rękojeści miecza. Tylko mi w maszynie brakowało bojowego wirusa...
- Inni przechodzą wolniej? - pytam.
- Nikt nigdy nie pokonał tego mostu - oznajmia uprzejmie ochroniarz. - Zachowanie równowagi na końskim włosie przekracza możliwości człowieka.
- W takim razie raj jest pusty - wzdycham. Zdaje się, że nie ja kieruję wydarzeniami, lecz one mną. Nie podoba mi się taki obrót sprawy.
- Za to w piekle starczy miejsca dla wszystkich.
Sympatyczna obietnica.
- Idziemy.
Podporządkowuję się. Będę posłuszny i uprzejmy. Jak się wchodzi między wrony, trzeba krakać tak jak one...
W dół z murów prowadzą szerokie strome schody. Schodzimy. Dobroduszny ochroniarz przede mną, sapiący nieżyczliwy z tyłu. Starannie go ignoruję, patrzę tylko na łysinę dobrodusznego. Na samym ciemieniu wielka brodawka. Ciekawe, czy naprawdę jest narysowana, czy to ironia podświadomości? Ale nie będę przecież wychodzić z Głębi, żeby sprawdzić takie głupstwo.
Al Kabar nie jest duży. W przestrzeni wirtualnej zajmuje najwyżej kilometr kwadratowy. To zresztą o niczym nie świadczy. Microsoft dostarcza swoim pracownikom roboty na całe pałace, inni poprzestają na standartowych pokoikach, aż dziw, po co im w ogóle wirtualna rzeczywistość?
Al Kabar najwidoczniej należy do tych ostatnich. Zaglądam w jedno z okien niskiego kamiennego budynku, obok którego przechodzimy.
Wyposażenie... zbyt obce, żebym mógł cokolwiek rozpoznać. Kilku ludzi przy stołach. Jeden trzyma probówkę. Doświadczenia chemiczne w wirtualnej przestrzeni? Coś nowego. Sensowne, jeśli pracuje się nad trującymi substancjami albo kulturami bakterii. Zanotować.
- Dokąd mnie prowadzicie? - pytam ochroniarza. Łysy się nie odwraca.
- Do dyrektora korporacji.
Nie wymienia imienia, ale i tak dużo mi to mówi. Al Kabar to międzypaństwowa korporacja specjalizująca się w produkcji lekarstw, łączności telefonicznej, chyba jeszcze w wydobyciu ropy... Mimo arabskich rekwizytów, kontrolowana jest ze Szwajcarii. Dyrektor, Friedrich Urman, to zbyt ważna persona, żeby rozmawiać z każdym gościem.
Szykuje się ciepłe przyjęcie.
Zatrzymujemy się przed malutką, porośniętą dzikim winem drewnianą altanką, ochroniarz mnie popycha, wchodzę. Arabowie zostają za progiem.
Pomieszczenie jest znacznie większe niż wyglądało z zewnątrz. Ogromny pawilon, pośrodku basen z sennymi, połyskującymi rybami. Obok stolik z dwoma fotelami. Mnóstwo kwiatów, zaczynam nawet czuć zapach.
Nikogo nie ma.
Cóż... poczekamy. Siadam w fotelu.
Obraz rozmazuje się... Należało się tego spodziewać, wymacują mój kanał łączności, próbują określić, skąd przyszedłem, ilość informacji, którą mogą przyjmować i przekazywać w ciągu sekundy programy...
Pracujcie, pracujcie. Sześć dzierżawionych routerów, przez które biegnie sygnał. 1 wszystko wystarczająco odporne na włamanie. A na koniec płatny internetowy portal w Austrii, przez który wszedłem w wirtualną przestrzeń.
Ślady zostały, ale prowadzą donikąd.
Mogą w każdej chwili przerwać łączność, „wykopać” mnie stąd. Tylko co im to da... Wszystkie programy, które mam przy sobie, natychmiast się uaktywnią. Niewiele zostanie do zbadania. A ja chyba jestem dla nich dość interesujący.
- Wyśledzony pierwszy router - oznajmia Windows Home.
Szybko... Kręcę głową i w tym momencie fotel naprzeciwko przestaje być pusty.
Pan Friedrich Urman zlekceważył arabski koloryt. Jest w szortach i kolorowej koszuli. Starszawy, szczupły, poważny.
- Dzień dobry... nurku - powiedział. Po rosyjsku. Głos ma nienaturalny, przepuszczony przez program-tłumacza.
To jedyny powód takiego honoru.
- Obawiam się, że jest pan w błędzie, panie dyrektorze.
- Gdy pół roku temu stworzyliśmy most, miało to tylko jeden cel, panie nurku. Odnaleźć was. Człowiek znajdujący się w rzeczywistości wirtualnej nie mógłby go pokonać. - Urman uśmiecha się półgębkiem. - Po raz pierwszy widzę prawdziwego nurka.
Jeden zero... dla niego.
- A ja po raz pierwszy widzę prawdziwego multimilionera. Widzi pan, nasze spotkanie przyniosło już pierwsze efekty.
Windows Home szepcze:
- Wyśledzono drugi router.
Urman posępnieje - jemu chyba też coś mówią - i pyta:
- Przepraszam, przez ile komputerów przeszedł pan po drodze tutaj?
- Niestety, nie pamiętam.
Urman wzrusza ramionami.
- Jak mam pana nazywać?
- Iwan carewicz.
Sekunda przerwy, potem uśmiech. Wyjaśnili mu.
- O, bohater rosyjskich bajek! Jest pan Rosjaninem?
- A jakie to ma znaczenie?
- Słusznie, ma pan absolutną rację... panie nurku. Jak rozumiem, przeniknął pan do naszego kwartału bezprawnie...
- Czyżby? - Jestem wstrząśnięty. - Szczerze mówiąc, po prostu szukałem pracy. Przeczytałem wasze ogłoszenie, przeszedłem przez most... podporządkowałem się tym dziwnym ochroniarzom.
Jeden jeden.
Friedrich Urman klaszcze w ręce.
- Tak... w istocie! Ale nie mamy do pana pretensji, panie nurku. Najwyżej o te dziwne rzeczy, które przyniósł pan ze sobą...
Powoli, demonstracyjnie wyciągam wszystko z kieszeni. Grzebień, chusteczka, małe lusterko.
- Proszę. Oddać panu miecz?
Urman macha rękami.
- Mój Boże, po co? Nie mamy zamiaru urządzać tu burd, prawda? Porozmawiajmy...
- Wyśledzony następny router...
- Jaka szkoda, że czasu na rozmowę mamy coraz mniej - wzdycham.
- Tak, czasu zawsze brakuje. A więc, panie nurku, mam podstawy sądzić, że pewne osoby chciałyby dostać kilka naszych prac. I nawet udało im się wynająć nurka... żeby zakosztować cudzych owoców.
- Jabłek - precyzuję.
- Tak, dokładnie. Pracuje u nas dobry rosyjski programista, ten wspaniały kształt przechowywania informacji to jego dzieło... - Urman klaszcze w dłonie, powietrze obok niego zaczyna mętnieć, gęstnieje. Po chwili pojawia się malutkie drzewko obsypane owocami. - Największe zainteresowanie budzi to małe zielone jabłuszko na najniższej gałęzi, prawda?
Patrzę na upragniony owoc. Jest maleńki, niedojrzały i robaczywy.
- Jak pan sądzi, nurku, ile mogliby zapłacić za ten plik nasi konkurenci?
- Dziesięć tysięcy - zawyżam nieco sumę.
Urman patrzy na mnie zaskoczony i uściśla:
- Dziesięć tysięcy dolarów?
- Tak.
- Szczerze mówiąc, nawet sto tysięcy nie byłoby zbyt wysoką nagrodą... no dobrze. Załóżmy, że proponuję człowiekowi, który próbował ukraść plik, sto pięćdziesiąt tysięcy. Pod warunkiem, że zacznie z nami współpracować... za normalną, godziwą pensję.
- Co to jest, lekarstwo na raka?
Urman kręci głową.
- Nie. Wówczas byłoby bezcenne. To tylko środek na przeziębienie, ale bardzo, bardzo skuteczny. Rozpoczęcie produkcji planujemy dopiero wtedy, gdy zostaną wyprzedane zapasy mniej skutecznych środków. Co pan sądzi o mojej propozycji?
- Obawiam się, że będę musiał pana zmartwić - mówię, starając się nie myśleć o zaproponowanej sumie. - Ale kodeks nurków stanowczo zakazuje podobnych umów.
- Dobrze - Urman wstaje. - Spodziewałem się podobnej reakcji. I cenię pańską pozycję.
Podchodzi do drzewka, z pewnym wysiłkiem zrywa jabłko. Porusza przy tym wargami - najwidoczniej wymawia hasło.
- Proszę wziąć.
Jabłko leży w moich rękach. Ciężkie - ze dwa megabajty. Kopiowanie nie ma teraz sensu, muszę zabrać ze sobą. Wsadzam jabłko za pazuchę, to znaczy przypinam plik do swojej wirtualnej postaci i patrzę na Urmana.
- Idę va banque - mówi poważnie Urman. - Ryzykuję stratę bardzo obiecującego opracowania. Może pan je oddać panu Schellerbachowi i przekazać ode mnie serdeczne pozdrowienia. Proszę tylko o jedno: żeby później przyszedł pan do nas porozmawiać o stałej współpracy. Nie będę ukrywał, że właśnie teraz są nam bardzo, ale to bardzo potrzebne usługi nurka...
Ażurowe ściany pawilonu ciemnieją, jakby zarzucono na nie gęstą tkaninę. Z trudem robię krok. Kanału połączenia nie odcinają - wyhamowują. Urman zaczyna poruszać się zrywami, obraz przed oczami płynie, jabłko za pazuchą przygina mnie do podłogi, głos Windows Home cichnie i traci intonację: - Alarm... alarm...
Aha. Nieźli zawodnicy z tych multimilionerów.
A raczej z ich sług. Do których chcieliby mnie właśnie dołączyć.
- Vika, zrzuć detalizację! - szepczę, wyciągając rękę do stołu. Żeby tylko program zrozumiał, żeby tylko podporządkował się bez zbędnych pytań...
Pawilon się zmienia. Ze ścian znika ażurowy ornament, kwiaty tracą kielichy i część mniejszych listków, grubieje faktura koszuli Urmana.
Za to teraz mogę sięgnąć po swoje zabawki - chwytam chusteczkę. Pożyteczna rzecz te przedmioty higieny osobistej.
Machnięcie chusteczką - spowolnione, jakby pod wodą - i błyszcząca tafla światła przecina zasypiający świat pawilonu. Czasem mówi się na ten program „droga” - wyszukuje obce kanały połączenia i zaczyna wykorzystywać w swoich celach.
Nowy, niezwykle rzadki i działający niemal bez zarzutu program.
Część ściany niknie, odsłaniając wyjście na ulicę. Najwyraźniej wykorzystałem kanał połączenia samego Friedricha. Chwytam lusterko, grzebień i rzucam się do ucieczki.
Ze ściany wysuwają się ostre czubki kopii. Program-strażnik Al Kabaru. Skaczę do przodu w rozpaczliwej próbie przeskoczenia pomiędzy ostrzami.
„Głębio, Głębio, nie jestem twój...”
Klimatyzator hełmu owiewa mi twarz lodowatym powietrzem. Na monitorach pojawia się pełznący pasek - procent ściągniętej informacji, a pod nią drapieżnie zwężający się otwór - kanał połączenia. Oto jak naprawdę wyglądają najbardziej zawzięte wirtualne walki. Paseczki, literki, cyferki. Walka programów, modemów, bajty informacji.
Nie chcę. Wstrętnie i smętnie.
- Deep! - komenderuję.
Głowa huczy od bólu. Do licha z nią! Przelatuję pomiędzy kopiami, spadam na podłogę. Błyszcząca wstęga wije się po ulicy, niszcząc wszystko na swojej drodze. Pokonuje parów. Naprzód...
Z naprzeciwka wyskakują ci sami ochroniarze. Obaj z mieczami, ja też wyciągam swoją broń. Czyj wirus okaże się zręczniejszy i szybszy?
Mój.
To prezent od Maniaka, starego znajomego, speca od wirusów komputerowych. Powietrze pod cięciem ostrza wybucha i niczym ogień ze smoczej paszczy uderza w ochroniarzy. Błyskawicznie płoną i przemieniają się w czarne zwęglone szkielety.
Maniak lubi ciekawe efekty. Teraz komputery ochroniarzy są szalenie zajęte niezwykle ważną pracą-wyliczeniem liczby FI z dokładnością do miliona cyfr po przecinku. Nie uda im się nawet wyprowadzić operatorów z rzeczywistości wirtualnej. Pięknie, poleżą sobie w Głębi, zamiast lecieć do innych komputerów.
- To nieetyczne - szepcze żałośnie Windows Home.
Biegnę po wstędze. Kanał połączenia jest doskonały, po kilku sekundach jestem już nad murem. Wstęga pod nogami sprężynuje, podrzuca, pogania. Chichoczę, ale przez cały czas się oglądam.
Oho!
Coś się dzieje w Al Kabarze! Ulice zapełnione ludźmi, po wstędze już biegną inni ochroniarze, a z jednego budynku wypełza ogromny, żmijowaty, nieprzyjemny kształt. Nie mam ochoty się temu przypatrywać.
Szybciej...
Wstęga przelatuje nad potworem-strażnikiem, wygina się i opiera się ziemię. Ochroniarz znowu ożył, szarpie się, wyciąga do góry łapy. Most z włosa zaraz się zerwie, ale strażnik do mnie nie sięgnie. Nie może zejść ze swojego miejsca - twardo umocowany na swoim kanale połączenia.
Na ostatnich metrach wstęga pod nogami nagle zaczyna wibrować, próbuje odrzucić mnie do tyłu. Programiści Al Kabar chcą odzyskać kontrolę.
Za późno, jestem już na ziemi. Podbiega do mnie szary wilk.
- Siadaj, Iwan, pora uciekać! - wyje.
Wskakuję na wilka, oglądam się po raz ostatni. Ze wstęgi zeskakują ochroniarze, nad przepaścią szybuje skrzydlaty cień.
- Sax! - szepczę ulubione przekleństwo hakerów. Sax to komputer, który się zawiesił, program, który nie chce działać, kwaśne piwo albo trolejbus, który uciekł ci sprzed nosa. W tym wypadku - zbyt energiczna pogoń. Nie mam czasu, żeby spokojnie ściągnąć zawartość jabłuszka i rozpłynąć się w powietrzu. Trzeba uciekać, trzeba zacierać ślady.
Mój partner w wilczej skórze to umie.
Mkniemy przez pustynię, potem skręcamy do lasu. Za nami pędzą rozmazane cienie - ochroniarze tracą postać, zyskując w zamian prędkość.
- Daleko pogoń, Iwanie carewiczu? - pyta wilk.
- Blisko - przyznaję się.
- Och, Iwanie, nie uratuję cię - ryczy wilk. Wyciągam grzebień, łamię w ręku, rzucam za siebie. Ogłuszający trzask - zęby rozlatują się, wbijają w ziemię i rosną, zmieniając się w gigantyczne drzewa. Ruchy ochroniarzy stają się powolne, senne; przestrzeń nasyciła się obiektami, które pojawiły się nagle, i komputery wrogów grzęzną w obfitości pustej informacji.
Niestety, sztuczka jest stara, a metodyka walki doskonale wypracowana. Większość ochroniarzy zdążyła zawęzić pole widzenia albo zaniżyć detalizację obrazu i przeskoczyła niebezpieczne miejsce. Właściwie zrobili to nie sami ochroniarze, tylko ich deep programy. Wirus odsiał przede wszystkim amatorów, którzy rzucili się w pogoń bez żadnej koncepcji.
- Och, Iwanie, moje siły są na wyczerpaniu! - wyje wilk. Nie mogę zrozumieć, czy naprawdę tak się denerwuje, czy po prostu z zapałem odgrywa baśniowy wątek.
Pora na lusterko. Gdy rzucam je za siebie, mój opanowany Windows Home piszczy:
- To nieetyczne!
Oczywiście, że nieetyczne. Pewnie! To już nie głupi kawał z szybko rosnącymi baobabami, i nawet nie lokalny miecz-wirus. To logiczna bomba o wielkiej mocy.
Tam, gdzie upadło lusterko, powstaje błyskawicznie rozszerzające się jezioro. Część ochroniarzy wpada i tonie, znikając bez śladu. Pozostali bezradnie zatrzymują się na brzegu.
W tej strefie rzeczywistości wirtualnej wszystkie kanały połączenia są zablokowane na mur. Nikt tędy nie przejdzie przynajmniej przez kilka godzin - potem woda wyschnie.
- Skąd wziąłeś fanty? - pyta wilk.
- Od Marii Mistrzyni - odpowiadam po chwili wahania. Szczerze mówiąc, właśnie to przezwisko podsunęło mi pomysł dzisiejszej maskarady. Wilk mnie nie wyda-jemu też mogą się przydać podobne programy.
- Wezmę to pod uwagę - dziękuje wilk, ogląda się szybko i pyta: - Jaką masz trzecią niespodziankę, bohaterze?
Za nami leci smok, bojowy pogram wyższego rzędu. Smok ma trzy głowy - najwidoczniej trzech operatorów plus zwykły arsenał - szpony, zęby i płomienie. Setka różnorodnych wirusów i mocna ochrona. Nad jeziorem smok lekko wyhamowuje.
- Trzecią wykorzystałem jako pierwszą - przyznaję się.
- Więcej nie mogłeś wziąć? Musi być jak w bajce, trzy przedmioty i koniec? - marudzi wilk. Nie ma racji - zbyt wielu bojowych wirusów donieść nie można. Ale obu nam siadają nerwy.
Wilk podejmuje jakąś decyzję, gwałtownie skręca w bok i jeszcze bardziej przyspiesza. Zatrzymuje się przed szerokim omszałym pniem tak nagle, że spadam na ziemię. Ogląda się na mnie i skacze przez pień.
Gdy zmieniam postać, wolę użyć wody. Strumień, rzeka albo przynajmniej pełny dzban. Ale wilkołaki są konserwatywne.
W powietrzu wilk zmienia się w człowieka. Młody mężczyzna w skromnym szarym garniturze i lakierkach. Mój przyjaciel nurek, jak zawsze elegancki. Ledwie zdążył upaść, już wstaje, skacze jeszcze raz i przemienia się w moją kopię.
- Vika, strumień! - komenderuję. Wiem już, co on wymyślił. Ale ekswilk chwyta mnie za ramiona i z krzykiem: „Nie ma czasu!” przerzuca przez pień.
Poddanie się wpływowi cudzego programu mimikry to mało przyjemna sprawa. Ledwie zdążam szepnąć: „Vika, siedź cicho!”, żeby troskliwy Windows Home nie sprzeciwił się przemianie.
W skórze wilka już kiedyś byłem, dawno temu, gdy wirtualna rzeczywistość dopiero powstała i wszyscy zabawiali się metamorfozami. Na szczęście nie muszę biec na czworakach - zmieniam się tylko zewnętrznie. Odpinam miecz, podaję go nowemu Iwanowi carewiczowi, ten chwyta broń i wskakuje mi na ramiona.
- No już, worku z trawą - komenderuje, uderzając obcasami. Rzucam się do przodu w samą porę - nad drzewami pojawia się smok. Pikuje na nas, wypuszczając trzy strumienie płomieni. Akurat na naszym kursie wybucha pożar.
- Jazda! - wrzeszczy mój partner i szeptem dodaje: - Wieczorem, tam gdzie zawsze...
Hamuję gwałtownie, zrzucam go i uciekam, obsypywany przekleństwami.
Smok przez sekundę krąży nad nami, potem dokonuje nieskomplikowanego wyboru i spada obok bajkowego bohatera. Tchórzliwy partner go nie interesuje.
O to właśnie chodziło.
Odskakuję na bok i szepczę:
- Vika, zgrywaj nowe pliki!
Za moimi plecami trwa walka. Zresztą niezbyt długa. Wilkołak zdąża dosięgnąć smoka mieczem, ale wobec doskonałej ochrony tego programu wirus jest bezsilny. Kiedy wokół zakipiał śnieżny obłok, wilkołak znieruchomiał.
Zamrożony. Po wszystkim. Mój przyjaciel wyszedł z gry, jest już w domu i ściąga wirtualny hełm. A przed trzema wyszczerzonymi mordami smoka tkwi jego kopia, wraz ze wszystkimi zdobytymi programami... gdyby, oczywiście, miał je przy sobie.
Smok leciutko uderza łapą zastygłe ciało, które rozsypuje się na lodowe okruchy. Wszystkie trzy głowy nachylają się na nimi... szukając ukradzionego jabłka.
A ja biegnę.
Jabłko za pazuchą staje się coraz lżejsze. Informacje przesączają się na mój komputer. Kluczę pomiędzy drzewami, potem zatrzymuję się, żeby Windows Home mógł łatwiej skopiować plik.
Dobiega mnie ryk smoka - nie znalazł jabłka i zrozumiał, co się stało.
Kto będzie szybszy?
Smok znowu wzbija się w niebo. Łatwo mnie znajdzie - ruchy w rzeczywistości wirtualnej pozostawiają ślady. Stoję i czekam.
- Transfer pliku zakończony.
Koniec. Zwycięstwo.
- Wyjście - komenderuję.
- Poważnie? - chce wiedzieć Windows Home.
- Tak.
- Wyjście z rzeczywistości wirtualnej - oznajmia komputer. Przed oczami migoczą różnokolorowe iskry. Świat traci wyrazistość... przemienia się w wyblakły płaski obrazek.
- Wyjście z rzeczywistości wirtualnej pomyślnie zakończone! - oznajmia radośnie Windows Home. Głos w słuchawkach jest ostry i zbyt głośny. Na monitorach hełmu - gęsty błękit z białą postacią szybującego albo raczej spadającego człowieka. Znany wszystkim znaczek Deepu, Głębi, rzeczywistości wirtualnej.
Ściągam hełm, mrugam, spoglądam na monitor. Ten sam obrazek.
- Dziękuję, Vika - mówię.
- Nie ma sprawy, Lonia - odpowiada Windows Home. Tej drobnej uprzejmości nauczyłem ją z tydzień temu. Miło, gdy program zachowuje się bardziej ludzko niż powinien.
- Terminal.
Błękit zastąpił panel terminala. Ręcznie podłączam się do szóstego komputera routera, który wytrzymał, i zdejmuję swój dostęp. Potem anuluję czasowy adres w Austrii.
Główne nici zostały zerwane. Szukajcie, chłopaki z Al Kabara. Przesiewajcie pliki w poszukiwaniu Iwana carewicza. Nurek wydostał się z pułapki.
Bez sterowania głosowego wyłączam Windows Home, wchodzę na trójwymiarową tablicę Nortona, na dysk D. Tu zachowana jest cała wirtualna zdobycz i niewielka kolekcja wirusów. Oto jabłuszko, półtora megabajta. Z pozoru zwykły dokument edytora tekstu Advanced Word. Do niego przypięto dwa malutkie pliki. Programy-strażnicy? Włączam program skanujący, opracowany specjalnie dla takich niespodzianek.
Aha. Jasne. To programy-identyfikatory, ich zadanie polega na zniszczeniu pliku, gdy znajdzie się w cudzym komputerze.
Znamy się na takich sztuczkach i dawno się przed nimi zabezpieczyliśmy. Programy identyfikatory po prostu nie widzą mojego komputera. Na dysku D przechowuję właśnie takie niebezpieczne rzeczy.
Wewnątrz samego pliku tekstowego skaner również znalazł niespodziankę. Malutki programik włączający się podczas próby odczytania informacji. Niczego innego się nie spodziewałem. Zrobiłem kopię pliku na dyskietce i na CD-ROM-ie. I zacząłem kroić jabłuszko z sadów Al Kabara.
Likwidacja programów-strażników bez zniszczenia samego tekstu okazała się niemożliwa. Musiałem je ogłuszyć, unieszkodliwić. Rozciąłem plik na dwadzieścia kawałków, wydzieliłem program-strażnika. Okazał się kompletnie mi nieznanym polimorficznym wirusem, który - a to już nie było przyjemne - zdążył się wczepić w mój komputer. Po dwóch godzinach intensywnej pracy, z przerwą na łyknięcie aspiryny i wizytę w toalecie, przekonałem się, że nie zdołam otworzyć wirusa.
Był już późny wieczór - czas, gdy hakerzy dopiero przystępują do pracy. Spakowałem wirus wraz z kawałkiem tekstu i zadzwoniłem do Maniaka.
Musiałem czekać jakieś dwie minuty, zanim podniósł słuchawkę. Miałem szczęście - mógł przecież włóczyć się po rzeczywistości wirtualnej, obojętny na telefony, pożary, powodzie i inne drobne codzienne nieprzyjemności.
- Tak?
- Maniak, to ja.
Głos hakera lekko złagodniał.
- Witaj, Lonia. Co u ciebie?
- Nowy wirus do twojej kolekcji.
- Puszczaj! - zawołał Maniak i błyskawicznie rzucił słuchawkę.
Włączyłem modem i wysłałem Al Kabarowską niespodziankę w chciwe ręce twórcy wirusów. Wyciągnąłem chleb, kiełbasę, poszedłem do kuchni wstawić wodę na herbatę. Wirus powinien zająć Maniakowi jakieś pół godziny. Z dziesięć minut będzie go rozwalał, potem przez dwadzieścia zachwycał się strukturą, chichotał, rejestrując nieudane decyzje, i marszczył brwi, dostrzegając te chwyty, które jemu samemu jeszcze nie przyszły do głowy. Od czasów Konwencji Moskiewskiej, która godząc się z tym, co nieuchronne, zalegalizowała produkcję pewnych wirusów, Maniak zajmuje się ich produkcją. Jego wirusy są doskonałe, mogą zawiesić każdy komputer, nie niszcząc przy tym znajdujących się w nim informacji.
Maniak zadzwonił po trzech minutach.
- Złożyłeś wizytę w Al Kabarze? - zapytał słodko.
- Tak. - Kłamstwo nie miało sensu. - Tak szybko sobie poradziłeś?
- Nie musiałem. To mój wirus, przyjacielu!
Co mogłem powiedzieć?
- Przepraszam...
Maniak, czyli po prostu Szura, był bardzo poważny.
- Zwinąłeś im program?
- Nie do końca. Ale generalnie, to było wbudowane w plik...
- Łączyłeś się z kimś przez modem? Po otrzymaniu tego pliku?
- Nie...
- W takim razie po prostu miałeś fart - oznajmił Maniak. - To nie jest zwykły wirus, to pocztówka.
Nie zrozumiałem i Maniak wyjaśnił:
- Pocztówka z adresem zwrotnym. Jeśli wirus widzi, że w komputerze jest urządzenie komunikacyjne, przykleja do każdego twojego listu jeszcze jeden... malutki, niewidoczny... pocztówkę. Bez tekstu, za to z adresem zwrotnym. Listy idą razem, a potem, już z cudzego komputera, widokówka zostaje wysłana do służby bezpieczeństwa Al Kabaru.
Poczułem chłód.
- Przybiłem wirus na komputerze...
- Nie sam wirus, tylko odbicie, które stworzył. Specjalnie, dla uśpienia czujności. Masowe programy prawie pocztówki nie zauważają - zbyt wyjątkowa sztuka.
- I co mam teraz zrobić?
- Postawić mi piwo - uśmiechnął się Maniak. - Zaraz dostaniesz ode mnie list, tam jest lekarstwo. Specjalny antywirus. Nie ma w nim podpowiedzi, po prostu włączasz bat-plik, który sprawdza komputer. Będzie pracował długo, to nie jest produkt komercyjny... tylko tak... osobiste zabezpieczenie przed własnym wirusem.
- Dziękuję.
- Mhm... Lonia, o mało się nie wpakowałeś w poważne kłopoty.
- Namnożyło się tych hakerów - burknąłem. - Do licha, czemu mi nigdy nie powiedziałeś o tym wirusie?
- A skąd mogłem wiedzieć, że się zajmiesz włamem komputerowym? - odparł rezolutnie Maniak. - Następnym razem, jak się będziesz pchał w takie miejsca, uprzedź mnie. Dobra, włączaj modem.
Po kilku minutach zainstalowałem otrzymany antywirus. Pracował rzeczywiście powoli, co minutę oznajmiając mi, że odnaleziono pocztówkę. Polimorficzny wirus rozpełzł się po całym komputerze.
Rzeczywiście, mało brakowało, żebym wdepnął.
Spoglądając na monitor, zrobiłem sobie wielką kanapkę, nalałem herbaty do kubka, wyszedłem na balkon. Zapadł mrok, kropił drobny deszczyk. Powietrze było wilgotne i chłodne.
Nurków gubi zazwyczaj zbytnia pewność siebie. Niestraszne nam niebezpieczeństwa wirtualnego świata, a to usypia czujność.
Najbardziej przykre jest to, że nie jesteśmy zawodowcami. Hakerzy nigdy nie stają się nurkami, oni przyjmują wirtualny świat jako rzeczywistość.
A ja, przeciętny projektant z firmy produkującej gry komputerowe, która zbankrutowała trzy lata temu i dała mi w charakterze odprawy stary komputer, wchodziłem w Głębię i stałem się nurkiem. Jednym z setki obecnie żyjących.
Fart.
Chyba po prostu fart.
Jeszcze pięć lat temu rzeczywistość wirtualna była wymysłem fantastów. Wprawdzie istniały już sieci komputerowe, hełmy, kombinezony wirtualne, ale to wszystko było niepoważne. Stworzono setki gier, w których bohater mógł przemieszczać się w trójwymiarowej cyberprzestrzeni, ale o wirtualności nie było nawet mowy.
Świat, stworzony przez komputer, był zbyt prymitywny. Nie wytrzymywał porównania nawet z kreskówkami, nie wspominając już o prawdziwych filmach. Co dopiero mówić o świecie rzeczywistym! Można było biegać po narysowanych labiryntach i zamkach, walczyć z potworami albo z przyjaciółmi siedzącymi przy takich samych komputerach. Ale nikt, nawet bredząc w gorączce, nie pomyliłby iluzji z rzeczywistością.
Sieci komputerów pozwalały na kontaktowanie się ludziom na całym świecie. Ale to była tylko wymiana zdań na monitorach... w najlepszym razie z narysowaną gębą rozmówcy.
Prawdziwa wirtualność wymagała potężnych komputerów, niezwykłej jakości linii połączeń, tytanicznej pracy tysięcy programistów. Miasto, zwane Deeptown, budowano wiele lat.
Wszystko się zmieniło, gdy były moskiewski haker, dziś doskonale prosperujący obywatel amerykański, Dmitrij Dibienko, wynalazł Głębię. Malutki programik oddziałujący na podświadomość człowieka. Podobno miał hopla na punkcie Castanedy, pasjonował się medytacją, lubił trawkę. Wierzę. Jego dawni przyjaciele przyznają, że był cyniczny i leniwy, że był flejtuchem i przeciętnym pracownikiem. Też wierzę.
Ale to on zrodził Głębię. Dziesięciosekundowy film, oglądany na ekranie, sam z siebie nie jest szkodliwy. Gdyby puścić go w telewizji, a podobno w niektórych krajach próbowano to zrobić, widz nie poczuje nic, nie stanie się uczestnikiem filmu. Sam Dmitrij chciał tylko stworzyć na ekranie komputera przyjemne tło do medytacji. Stworzył, wrzucił do Sieci i przez dwa tygodnie niczego nie podejrzewał.
A potem pewien ukraiński chłopak popatrzył na kolorowe migotanie deep programu, wzruszył ramionami i zaczął grać w swoją ulubioną grę - Doom. Narysowane korytarze i budynki, ohydne potwory i dzielny bohater z karabinem w ręku. Prosta gra, od której zaczęła się epoka trójwymiarowych gier.
I wszedł w grę.
Pusta - był już późny wieczór - sala wydziału patentowego, w którym pracował, znikła. Chłopak nie widział już komputera, przy którym siedział. Jego palce naciskały na klawisze, zmuszając narysowaną postać do poruszania się, odwracania, strzelania, a on czuł, że sam biegnie po korytarzach, robi uniki przed ognistymi pociskami i wyszczerzonymi mordami. Rozumiał, że to gra, ale nie wiedział, dlaczego stała się rzeczywistością! jak ją zakończyć.
Jedyne, co zdołał wymyślić, to przejść ją do końca. I przeszedł, choć okazało się to znacznie trudniejsze niż kiedykolwiek.
Lekka rana nie była już tylko procentem zmniejszonych sił życiowych na ekranie, lecz tym, czym powinna być prawdziwa rana. Bólem, słabością, strachem. Zrozumiał, że zalana krwią podłoga staje się śliska, że kamienna płyta, pod którą ukryto skrytkę z nabojami, jest bardzo ciężka, że gilzy są gorące, a odrzut granatnika prawie zwala z nóg. Eliksir przywracający zdrowie miał gorzki, nieprzyjemny smak. Okazało się, że kamizelka kuloodporna, zrobiona z cienkich metalowych płytek, jest lekka, ale zbyt luźna i ma niewygodne wiązania na plecach. Po trzech godzinach zaczął szwankować spust karabinu; teraz musiał go naciskać powoli i płynnie, poruszając palcem w różne strony.
O piątej rano skończył grę. Potwory zostały pokonane. Na kamiennej ścianie przed nim pojawiło się menu gry i chłopiec z krzykiem walnął lufą karabinu w słowo „Wyjście”.
Iluzja się rozproszyła. Chłopak siedział przed szumiącym uspokajająco komputerem, oczy łzawiły, klawiatura pod zdrętwiałymi palcami była rozwalona. Zapadł się klawisz, który w grze odgrywał rolę spustu.
Chłopiec wyłączył komputer i zasnął na krześle. Pracownicy, którzy przyszli rano do pracy, zobaczyli, że całe ciało ma pokryte siniakami.
Opowiedział, co mu się przytrafiło i, oczywiście, nikt mu nie uwierzył. Dopiero pod wieczór, gdy zrozumiał, co się stało, przypomniał sobie o programie medytacyjnym Dibienki i zaczął podejrzewać, że coś tu nie gra.
Po tygodniu cały świat dostał gorączki. Korporacje, z wyjątkiem tych, które sprzedawały komputery i programy, ponosiły miliardowe straty; wszyscy, od programistów po sekretarki i zecerki, chcieli osobiście pobyć w cyberprzestrzeni.
Z inicjatywy Dibienki program otrzymał nazwę Deep i zaczął swoją wędrówkę po świecie. Potem były jeszcze badania, które dowiodły, że około siedmiu procent ludzi jest całkowicie odpornych na Głębię, a przebywanie w wirtualności ponad dziesięć godzin dziennie może doprowadzić do rozstroju nerwowego i syndromu pseudoschizofrenii. Miesiąc minął do pierwszej śmierci w wirtualności - gdy starszy mężczyzna, którego myśliwiec spalono w kosmicznej walce nad planetą rozumnych fioletowych gadów, zmarł na zawał przy klawiaturze komputera.
Ale to już nie mogło nikogo powstrzymać ani przestraszyć.
Świat pogrążył się w Głębi.
Microsoft, IBM i komputerowa sieć Internetu stworzyli Deeptown.
Główną zdobyczą wirtualności Głębi była prostota. Nie trzeba szczegółowo rysować budynków i pałaców, twarzy ludzi i detali samochodów. Tylko ogólne zarysy i drobne, rozpoznawalne szczegóły. Brązowa ściana, podzielona na prostokąty - ceglany mur. Błękit na górze - niebo. Niebieskie spodnie - dżinsy.
Świat zanurkował. I nie miał zamiaru wracać na powierzchnię. Głębia była znacznie ciekawsza - niechby nawet niedostępna dla wszystkich. Intelektualna elita złożyła przysięgę na wierność nowemu imperium. Głębi...
Zanim wyczyściłem komputer z wirusa-pocztówki i spakowałem zdobyty plik - teraz w przestrzeni wirtualnej będzie wyglądał jak zwykła dyskietka - minęła północ. Głowa już nie bolała, spać nie chciało się zupełnie. Który z obywateli Deeptown śpi w nocy?
- Vika, reset - zakomenderowałem.
Zamyślona kobieca twarz na monitorze spochmurniała.
- Naprawdę?
- Oczywiście.
Ekran lekko ściemniał, obraz się rozmazał. Potem komputer zaczął migać indykatorem twardego dysku. Komputer mam niepoważny, pentium, ale jakoś nie mam serca zmienić go na lepszy. Stary koń bruzdy nie zepsuje.
- Dobry wieczór, Lonia - rzekła Vika. - Jestem gotowa do pracy.
- Dziękuję. Podłącz się do Deeptown... przez zwykły kanał.
Pstrykanie modemu wybierającego numer. Włożyłem hełm, usiadłem wygodniej.
- Połączenie na dwadzieścia, osiem, osiemset, kanał stabilny - powiedziała Vika.
- Włącz Deep.
- Zrobione.
Błękit, biały wybuch na środku ekranu, potem różnokolorowe rozbłyski.
Jak mogłeś stworzyć deep program, Dima? Z twoją rozchwianą psychiką, dyletancką wiedzą o psychologii, elementarnymi wiadomościami z dziedziny neurofizjologii? Co ci pomogło?
A teraz, gdy jesteś bogaty i sławny, co próbujesz zrobić? Zrozumieć własne olśnienie czy wymyślić coś jeszcze bardziej zdumiewającego? Czy po prostu oddajesz się rozpuście i palisz trawkę? Albo włóczysz się przez okrągłą dobę po zaułkach Deeptown, zachwycając się dziełem własnych rąk?
Chciałbym to wiedzieć. Ale nie chciałbym znaleźć się na twoim miejscu. Bo ze wszystkimi swoimi milionami i prototypem ósemki w charakterze domowego komputera jesteś zaledwie szeregowym obywatelem wirtualności. Głębia trzyma cię równie mocno, jak prowincjonalnego programistę z rosyjskiego zadupia, miesiącami ciułającego pieniądze na wizytę w Deeptown.
Nie jesteś nurkiem, Dima. I dlatego jestem od ciebie szczęśliwszy.
Pokój wygląda tak samo, ale za oknem widać błyski reklam, słychać cichy szum samochodów.
- Wszystko w porządku, Lonia?
Rozglądam się.
- Tak. Pójdę się przejść, Vika.
Biorę ze stołu dyskietkę ze zdobytym plikiem, chowam do kieszeni. Na półce pośród dziesiątek książek i sterty płyt CD leży odtwarzacz. Wsuwam do niego ELO, nakładam słuchawki, włączam. Roll Over Bethoveen. Tego właśnie chciałem. Z radosną muzyką w tle wychodzę z pokoju, zamykam drzwi.
Tym razem żuczków nie ma. Stojąc na chodniku, podnoszę rękę, taksówka hamuje. Kierowca jest dla odmiany starszawym, ciężkim raczej inteligentnym mężczyzną.
- Kompania Deep Przewodnik wita cię, Lonia!
Kiwam głową, wsiadam.
- Do restauracji Trzy Prosiaczki!
Kierowca kiwa głową, zna ten adres. Jedziemy szybko, kilka zakrętów i już przed nami pojawia się dziwny budynek: częściowo kamienny, częściowo drewniany, częściowo ze słomianych mat. Wchodzę do znajomej restauracji, rozglądam się.
Pomieszczenie podzielono na trzy części - dania wschodniej kuchni podają w tej zbudowanej z mat, europejskiej można skosztować w kamiennej, rosyjskiej, oczywiście, w drewnianej.
Nie mam ochoty najedzenie. Wirtualne dania dają wrażenie sytości; w chwilach wyjątkowego napięcia finansowego stołuję się w Trzech Prosiaczkach. Ale teraz po prostu czekam na wspólnika.
Podchodzę do baru, za którym stoi mężczyzna.
- Witaj, Andriej.
Czasem gospodarz restauracji sam obsługuje wirtualnych klientów. Jednak dzisiaj jest inaczej. Oczy barmana ożywiają się, ale to czysto mechaniczna uprzejmość.
- Witaj! Czego się napijesz?
- Dżin z tonikiem i lodem.
Patrzę, jak barman miesza napój. Tonik - prawdziwy schwaps, dżin - porządny beefeater. Kompanie produkujące alkohol pozwalają za symboliczną opłatę wykorzystywać w rzeczywistości wirtualnej wzorce swojej produkcji. Reklama...
Pepsi-cola jest bezpłatna - też chwyt reklamowy. Za to coca-cola kosztuje dokładnie tyle, ile w realu.
Ale i tak ją kupują.
Biorę szklankę, siadam przy wolnym stoliku. Przyglądam się klientom.
Mężczyźni i kobiety, mniej więcej w równych proporcjach. Kobiety piękne jak marzenie. Najróżniejsze, od blondynek skandynawskiego typu do Murzynek z antracytową skórą. Faceci - przeważnie potwory. No nie, przesadzam. Po prostu moja podświadomość czujnie rejestruje wszelkie przerysowanie w wirtualnych maskach mężczyzn - dysproporcję nazbyt umięśnionych postaci i zbyt rozpoznawalne rysy twarzy znanych aktorów przyklejone do ciał kulturystów.
Dla kobiet moja podświadomość miłościwie robi wyjątek. Wszystkie są piękne.
Upijam łyk dżinu, rozluźniony opieram się o bar. Dobrze mi tu.
Żaden prawdziwy bar czy restauracja nie może równać się z wirtualnym. Tutaj zawsze jest dobre jedzenie. Nie trzeba czekać na kelnerów. Końska dawka alkoholu nie spowoduje kaca.
Ale upić się można. Jeśli ma się doświadczenie w tej dziedzinie, podświadomość radośnie nurkuje w alkoholowe opary. Może w tym czasie organizm zaczyna produkować naturalne narkotyki - endorfiny? Nie wiem. W każdym razie, nawet po wyjściu z Głębi upojenie przez jakiś czas się utrzymuje.
- Można? - przysiada się do mnie dziewczyna. Jasne włosy, czysta, trochę blada matowa cera, zwykły biały kostium. Na piersi medalion na złotym łańcuszku - pewnie jakiś program. Sympatyczna i, chwała Bogu, nierozpoznawalna. Albo sama rysowała sobie twarz, albo zrobiła to, wzorując się na mało znanym obrazie, albo znalazła w jakimś filmie sympatyczną buźkę, która nie zdążyła się opatrzyć.
- Oczywiście - odwracam się do niej. Barman już podaje dziewczynie kieliszek białego wina. Chilijskie, imperator. Dziewczyna ma dobry gust.
- Często tu pana widzę - oznajmia dziewczyna.
W mózgu rozlega się alarmowy dzwonek.
- Zdumiewające - mówię. - Nie bywam tu aż tak często.
- Za to ja owszem - mówi dziewczyna.
Kłamstwo.
Mogę wyjść z rzeczywistości wirtualnej i sprawdzić te dwadzieścia kontrolnych fotografii, które mam w komputerze. Klienci baru w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Czasem warto pamiętać nowe twarze.
Ale i tak wiem, że tej dziewczyny nigdy nie widziałem...
- Nosiłam inne twarze - dziewczyna jakby odgaduje moje myśli. - A pan zawsze nosi tę samą.
- Zmiana wizerunku to droga przyjemność - zaczynam samobiczowanie. - Robienie z siebie Schwarzeneggera czy Stallone’a jest głupotą. A na wynajęcie projektanta mnie nie stać.
- Głębia sama w sobie jest droga.
Dziewczyna nazywa wirtualność Głębią. Podoba mi się to.
W odróżnieniu od jej zachowania.
Wzruszam ramionami. Dziwna rozmowa.
- Przepraszam, czy jest pan Rosjaninem? - pyta dziewczyna.
Kiwam głową. W wirtualności jest wielu Rosjan - nigdzie na świecie kontrola połączeń internetowych nie jest tak symboliczna jak u nas.
- Przepraszam... - dziewczyna zagryza wargi, wyraźnie się denerwuje. - Pewnie jestem strasznie nietaktowna... ale... jak się pan nazywa?
Już rozumiem.
- Nie Dmitrij Dibienko. Bo chyba to panią interesuje?
Dziewczyna zagląda mi badawczo w oczy, kiwa głową. Jednym haustem dopija wino.
- Nie kłamię - mówię łagodnie. - Słowo honoru.
- Wierzę - dziewczyna kiwa głową barmanowi, potem podaje mi rękę: - Nadia.
Uścisk dłoni, przedstawiam się:
- Leonid.
I już się znamy, już jesteśmy na „ty”. Głębia jest demokratyczna. Tutaj zbyt uprzejmy ton oznacza zniewagę.
Dziewczyna odrzuca włosy do tyłu ładnym i naturalnym gestem. Podaje barmanowi kieliszek, ten szybko napełnia go znowu. Obrzuca spojrzeniem salę.
- Jak sądzisz, czy on odwiedza wirtualność?
- Nie wiem. Pewnie tak. Jesteś dziennikarzem, Nadiu?
- Tak... - sekunda wahania i Nadia wyciąga z torebki wizytówkę: - Proszę...
Na wizytówce jest nie tylko adres internetowy, ale i głosowy telefon, imię, nazwisko. Nadieżda Meszczerska. Czasopismo „Pieniądze”. Reporter.
Windows Home milczy. Wizytówka jest czysta, to rzeczywiście tylko adres, bez żadnych niespodzianek. Chowam ją do kieszeni.
- Dziękuję.
Rewanż, niestety, nie nastąpi. Zresztą Nadia na to nie liczy.
- Dziwna rzecz ta Głębia - rzuca. - Ja jestem teraz w Moskwie, ty gdzieś w Samarze, tamten chłopak w Penzie...
„Chłopak”, zabójczo przystojny Meksykanin z telenoweli, zauważa jej spojrzenie i dumnie wysuwa podbródek. Nie można Nadii odmówić spostrzegawczości, on rzeczy wiście jest Rosjaninem...
- Tam siedzi grupka Amerykańców - ciągnie Nadia bez śladu szacunku. - Tamten cudak to najwyraźniej Japończyk... widzisz, jakie oczy sobie narysował. Każdy naród ma swoje kompleksy... Robimy z siebie głupków w nieistniejącej restauracji, przy kieliszku wyobrażonego alkoholu. Setki komputerów pożerają energię, grzeją się procesory, przez linie telefoniczne przechodzą megabajty bezsensownych informacji...
- Informacje nie mogą być bezsensowne.
- Może masz rację. - Nadia rzuca mi szybkie spojrzenie. - Powiedzmy tak: nieaktualnych informacji. I to ma być nowa era światowej technologii?
- A czego się spodziewałaś? Wymiany plików i rozmowy o częstotliwości procesorów? Przecież jesteśmy ludźmi.
Nadia krzywi się.
- Jesteśmy ludźmi nowej epoki. Wirtualność może zmienić świat, a my nadal dopasowujemy ją do starych dogmatów. Nano-technologia, wykorzystywana do imitacji alkoholu, to gorsze niż mikroskop do wbijania gwoździ...
- Jesteś turinką - domyślam się.
- Tak! - odpowiada z lekkim wyzwaniem Nadia.
Turińczycy to kontynuatorzy pewnego pisarza fantasty z Petersburga. Głoszą chyba zjednoczenie komputera z człowiekiem, a może oczekują od rzeczywistości wirtualnej jakichś niesamowitych łask.
- To co robisz w tej idiotycznej knajpie? - pytam.
- Szukam Dibienki. Chciałabym go zapytać... czy tak to sobie wyobrażał? Czy to, co się dzieje, jest słuszne z jego punktu widzenia?
- Rozumiem. Ale czy tak naprawdę nie podoba ci się to miejsce? Nadia wzrusza ramionami.
Wyciągam rękę, dotykam jej twarzy.
- Ciepło dłoni, cierpkość wina, chłód wieczornej bryzy i aromat kwiatów, plusk ciepłych fal, księżyc na niebie i piasek pod nogami... naprawdę ci się to nie podoba?
- Od tych rzeczy jest rzeczywistość - patrzy mi w oczy.
- A czy to wszystko często występuje razem w rzeczywistości? Tu wystarczy otworzyć drzwi - wskazuję głową na drzwiczki w japońskiej części restauracji - i wszystko znajdziesz w jednym miejscu. Nigdy nie pragnęłaś chłodnego jesiennego poranka postać sobie na skraju lasu nad stromym brzegiem rzeki, napić się grzanego wina z pękatego kieliszka... a wokół nikogo...
- Właściciel restauracji jest romantykiem - mówi Nadia.
- Naturalnie.
- Leonid, wszystko, co powiedziałeś, jest słuszne. Ale miejsce tych przyjemności jest w realu.
- Real nie zawsze jest taki dostępny.
- Podobnie jak Głębia, Lonia. Nie wiem, skąd bierzesz pieniądze na częste wizyty tutaj, to nie moja sprawa. Ale parę miliardów ludzi nigdy nie było w Głębi.
- Miliony ludzi nigdy nie widziały telewizora.
- Wirtualność nie powinna być namiastką rzeczywistości - mówi z przekonaniem Nadia.
- Oczywiście. Zmienimy nędzarzy i bezdomnych w skarbonki informacji, staniemy się impulsami w sieci elektronicznej...
- Leonid, znasz doktrynę turińczyków tylko ze słyszenia - oświadcza Nadia. - Odwiedź kiedyś nasz kościół.
Wzruszam ramionami. Może kiedyś zajrzę. W Głębi jest wiele interesujących miejsc. Na wszystkie nie wystarczyłoby życia.
- Pójdę już - Nadia wstaje i rzuca na ladę monetę. - Mam jeszcze pół godziny... muszę odwiedzić kilka miejsc.
- W poszukiwaniu Dibienki? - kręcę głową. - A może by tak... ciepły piasek hawajskich plaż i czerwone chilijskie?
Nadia uśmiecha się.
- Lonia, to by już nie była praca. Wieczorna plaża i wino... zapragnęłabym dalszego ciągu. A wirtualny seks jest zabawny tylko wtedy, gdy siedzisz w domu, w zamkniętym pokoju. Ja tu weszłam z pracy. Sześć komputerów w pokoju, wszystkie zajęte. Wyobrażasz sobie, jak patrzyliby na mnie koledzy?
Otwarta i mądra. Fajna dziewczyna. Daj Boże, żeby w realu Nadia była tak samo inteligentna i szczera.
- W takim razie powodzenia - rzucam.
- Dziękuję, tajemniczy nieznajomy. - Nadia pochyla się i całuje mnie w policzek.
- Lonia, marker! - szepczą szpilki w moich klapach.
Wyciągam chusteczkę wirusobójczą, ścieram szminkę z twarzy i grożę Nadii palcem.
- Wolę nadal pozostać tajemniczy, dziewczyno.
Chyba się stropiła. Ale wystarczyło jej zimnej krwi, żeby rozłożyć ręce i powoli się oddalić.
Cholera. Zepsuła całe wrażenie, idiotka!
A tak nam się fajnie gadało...
Jednym haustem wypijam dżin i pstrykam palcami na barmana.
- Dżin z tonikiem, jeden do jednego!
Barman krzywi się, ale miesza. Cholera. Może zamówić tequilę z sokiem pomidorowym? Ciekawe, jaką zrobiłby minę.
- Lonia?
Oglądam się.
Mój przyjaciel wilkołak stoi obok. Biały garnitur, lakierki, nieco staromodny krawat. Napięta twarz.
- Witaj, Romek. Siadaj.
- Co to za dziewczyna?
- Nic szczególnego.
My, nurkowie, jesteśmy trochę paranoikami. Co zrobić.
Zbyt wiele osób pragnie poznać nasze prawdziwe nazwiska.
Wilkołak głośno wciąga powietrze, marszczy brwi.
- Próbowała cię naznaczyć!
- Wiem. Nie martw się, to tylko dziennikarka.
Romek siada, kiwa na barmana. Ten robi groźną minę, ale podaje szklankę z pieprzowym absolutem. Trudno nawet patrzeć, jak Roman pije. A on, krzywiąc się lekko, wyciera usta i oddaje szklankę.
Może w realu jest alkoholikiem?
Nie wiem.
Ukrywamy się przed sobą tak samo jak przed wrogami. Jesteśmy zbyt cennym towarem. Głębinowe ryby, migoczące magicznym światłem potwory, których pragnie skosztować każdy rekin.
- Doniosłeś jabłko? - pyta Roman.
- Wszystko w porządku. - Odchylam połę marynarki, klepię się po kieszeni koszuli, gdzie leży dyskietka. - Towar jest na miejscu.
Wilkołak rozluźnia się lekko.
- A zleceniodawca?
Patrzę na zegarek.
- Za dziesięć minut. Obok, nad rzeką.
- Idziemy. - Roman bierze szklankę.
Biorę swoją i wychodzimy przez drzwi w kamiennej ścianie. W małym przedsionku mówię cicho:
- Indywidualna przestrzeń dla nas dwóch. Dostęp dla człowieka, który poda kod „szary-szary-czarny”.
- Zrozumiałem - dobiega spod sufitu. Teraz, bez względu na to, ilu klientów chciałoby się przejść w przestrzeni wirtualnej Trzech Prosiaczków, my ich nie zobaczymy. Jedynie kupca, który uprzednio podał kod.
Za drugimi drzwiami jest las. Nieprzebyty, pierwotny, północny. Zimny wiatr przenika do szpiku kości, kulę się. Mój towarzysz jest niewrażliwy na chłód. Może ma prostszy hełm - bez klimatyzatora?
Kto wie...
Zarabia nie mniej niż ja, ale może mieć na przykład dużą rodzinę. Albo rzeczywiście jest alkoholikiem zdolnym w ciągu kilku dni przewalić setkę zielonych.
Z tyłu zostaje kamienny domek - tak wyglądają Trzy Prosiaczki z tej strony. Idziemy ścieżką, powoli pijąc drinka.
- Lubisz pieprzówkę? - pytam mimochodem wilkołaka.
- Tak.
Sucho i bez komentarzy. Cholernie chciałbym wiedzieć, kim jesteś, Roman.
Ale to niemożliwe. Wirtualność jest okrutna wobec nieostrożnych/
Wychodzimy nad rzekę - strome zbocze pokryte czepliwymi, niskim zaroślami. Wieje silny wiatr, mrużę oczy. Chmury na niebie. Rzeka nie jest górska, ale z progami, rwąca. W dali widać stado jakichś dużych ptaków - nie wiem jakich, nigdy nie podlatują bliżej. Nad urwiskiem stoliczek, na nim butelka dżinu, toniku i absolut pep-per. I niklowany termos, a w nim, o ile wiem, grzane wino. Pyszne, z cynamonem, wanilią, z gałką muszkatołową, pieprzem, kolendrą. Trzy wiklinowe krzesła. Siadamy obok siebie, patrzymy na rzekę.
Pięknie.
Biała piana na kamieniach, wiatr, pełny kieliszek w ręku, szaro-niebieskie chmury kłębiące się nad głową. Jutro na pewno spadnie śnieg.
W wirtualności nie bywa jutra.
- Ciekawe, skąd się wzięła ta rzeka.
- W życiu nie widziałem piękniejszego miejsca... - mówi dziwnym tonem wilkołak.
Tak jest zawsze. Każdy ma swoje skojarzenia i analogie. Dla Romana ten pejzaż najwyraźniej coś oznacza. Dla mnie to tylko ładne miejsce.
- Bywałeś tu?
- W pewnym stopniu.
Ciekawe.
- Co to za ptaki, Roman?
- Harpie - odpowiada, nie patrząc. Jeden łyk i jego szklanka jest pusta.
Ale i tak się nie upija.
Jak ja nienawidzę tajemnic, które nas otaczają. Boimy się siebie nawzajem. Boimy się wszystkiego.
- Przyjemna pogoda - rzucam na chybił trafił.
- Śnieżne mamy w tym roku lato... - mówi wilkołak i spogląda na mnie z ironią. On zna to miejsce. Trafia do jego duszy.
Nie dowiem się, dlaczego.
Nalewam sobie grzańca do ciężkiego ceramicznego pucharu. Wdycham aromat. Śnieżne lato. Niech tam. Nie ma nic lepszego od złej pogody.
- Palisz trawkę, Lonia? - Roman podaje mi papierośnicę.
- Nie.
Chyba naprawdę jest alkoholikiem i narkomanem...
- Podobno jest znacznie mniej szkodliwa niż alkohol i nikotyna.
- Podobno w Moskwie doją kury.
Roman waha się, ale pali.
Psiakrew. Argumenty Nadii nie wydają mi się już tak szalone.
Ja piję wino, Roman pali gandzię. Po jakichś dwóch minutach pstryknięciem posyła niedopalonego papierosa w dół i mówi:
- Dziecinada. Nalej mi wina.
- To grzaniec.
- Co za różnica, do licha...
Teraz obaj popijamy grzane wino z korzeniami. Roman kiwa głową.
- Rules! - mówi.
Kiwam głową. Rules to coś dobrego. Zimne piwo, komputer siódmego pokolenia, piękna dziewczyna, załatwiony wirus... grzaniec.
Siedzimy nad urwiskiem i jest nam dobrze.
- Co było w tamtym jabłku?
- Nowe lekarstwo na przeziębienie. Bardzo skuteczne.
Roman marszczy brwi.
- I to jest warte sześć tysięcy?
- To jest warte sto tysięcy.
- A... - Roman zmienia się na twarzy.
- Poczekajmy na zleceniodawcę.
Wilkołak kiwa głową.
- Twoja operacja, ty decydujesz.
Kupiec pojawia się dziesięć minut później, gdy już zaczynam się niepokoić. Znałem go tylko pod ksywą Cwaniak, on mnie pod przezwiskiem Strzelec. Kupiec jest schludny i niepozorny, zwyczajny garnitur, banalna twarz. Młody mężczyzna z dyplomatką w ręku.
- Dobry wieczór, Strzelec! - mówi do mnie. Głos ma zbyt spokojny; Cwaniak porozumiewa się przez program-tłumacza.
- Dzień dobry - odpowiadam, patrząc na zegarek. Dowiedzieć się, jaki jest indywidualny czas nurka, określić, do jakiej strefy czasowej należy, to już bardzo dużo.
- Jak ja lubię wasze poczucie humoru... - zleceniodawca siada na trzecim krześle, patrzy na mnie pytająco. - Urodzaj dojrzał?
- Ciężkie mamy jabłka tego roku - wyjmuję dyskietkę, kładę na stole. - Szczerze mówiąc, spodziewałbym się większej wdzięczności za podobną pracę...
- Przecież się umówiliśmy. Sześć tysięcy dolarów.
Rozkładam ręce.
- Według pańskich słów tyle to było warte.
- Pan uważa inaczej?
- Rozumie pan, panie Schellerbach...
Gość wzdryga się.
- Pomylił się pan, przynajmniej na początek. Przeziębienie to drobiazg, oczywiście... ale kto lubi leżeć w łóżku z temperaturą i katarem?
- Ja nie. - Schellerbach-Tiertyj zmienia się na twarzy. Teraz to starszawy mężczyzna, z władczą, choć nerwową fizjonomią. - A sądziłem, że słowo nurka to rzecz święta.
- Nie przeczę. Oddaję panu plik - pstryknięciem przerzucam dyskietkę przez stół. - Ale następnym razem żaden nurek nie kiwnie dla pana palcem, panie Schellerbach. Płaca powinna być proporcjonalna do stopnia trudności.
Schellerbach bierze dyskietkę i zamiera. Piję wino i przyglądam mu się. Wilkołak milczy. To moja operacja.
Gdy Schellerbach skopiował plik, jego spojrzenie nabrało śmiałości.
- Więc? - pytam.
- Pięćdziesiąt - mówi.
- Dla każdego?
Milczy - bardzo, bardzo długo. To są pieniądze. Żywe, pełno-krwiste, nieopodatkowane, które przyszły znikąd i donikąd odeszły.
- Pańskie konto.
Podaję mu kartkę z numerem konta w Szwajcarii.
- Ujemny procent... bardzo pan ostrożny, nurku...
- Nie mam innego wyjścia, Peter...
Poddaje się. Ja znam jego prawdziwe imię, on mojego nie. Bank nie zdradzi mnie nigdy. Nawet gdyby międzynarodowy trybunał oznajmił, że jestem zbrodniarzem winnym genocydu.
Za to właśnie płaci się ujemny procent.
Za absolutne bezpieczeństwo.
- Pięćdziesiąt każdemu. Z mojej strony to gest dobrej woli, panie nurku!
- Pięknie.
Po kilku sekundach na moim koncie pojawia się sto tysięcy. To dużo. To bardzo dużo. Lata spokojnego życia w wirtualności.
- Zgadza się pan na dalszą współpracę?
Wyjmuję książeczkę czekową, z przyjemnością oglądam cyfrę.
Potem wypisuję czek na pięćdziesiąt tysięcy wilkołakowi.
- Całkiem możliwe.
- A na stały kontrakt?
- Nie.
- Czego pan się tak boi, nurku? - w spojrzeniu Schellerbacha jest ciekawość.
Czego ja się boję?
- Nazwisk, Peter. Prawdziwa wolność to zawsze tajemnica.
- Rozumiem - zgadza się Schellerbach. Zerka na Romana. - Pan również jest nurkiem? Czy tylko chodzącym zestawem wirusów?
- Nurkiem - mówi Roman.
- Cóż, powodzenia, panowie... - Schellerbach odchodzi kawałek i zatrzymuje się. - Powiedzcie... jak to jest być nurkiem?
- Normalnie - odpowiada Roman. - Trzeba tylko pamiętać, że wszystko wokół to gra. Fantazja.
Schellerbach kręci głową, rozkłada ręce.
- Nie wychodzi mi to, niestety...
Oddala się ścieżką, patrzymy w ślad za nim. Napełniam kieliszki.
- Lonia, powiedz, jesteś szczęśliwy? - pyta wilkołak.
- Naturalnie.
- Wielka kasa... - ogląda czek, potem zdecydowanie podnosi kieliszek. - Za powodzenie!
- Za powodzenie - zgadzam się.
- Nie znikniesz z Głębi?
-Nie.
Roman kiwa głową z wyraźną ulgą. Pije wino.
- Wiesz, ciekawie się z tobą pracuje. Jesteś nietypowy - mówi.
Przez chwilę wydaje mi się, że zbliżamy się do tej niewiarygodnej krawędzi, gdy nurkowie otwierają się przed sobą.
- Wzajemnie, Roman.
Wilkołak wstaje. Gwałtownie, szybko.
- Muszę iść... przyszli do mnie.
Rozpływa się w powietrzu, kieliszek spada na podłogę i toczy się, brzęcząc i podskakując.
- Powodzenia, Roman - rzucam w pustkę.
Samotność - druga strona wolności.
Nie mogę mieć przyjaciela.
- Rachunek - rzucam ze złością w przestrzeń. - Rachunek, szybko!
Najbardziej przykre jest to, że nie chce mi się spać. Zbyt fartowny dzień.
Wracam do restauracji. Część klientów się zmieniła, towarzystwo Amerykanów nadal chichocze z własnych dowcipów.
Trzeba się przejść.
Wychodzę z Trzech Prosiaczków, chwila wahania - wezwać taksówkę? - w końcu idę pieszo. Unikam głównych arterii, zbliżam się do rosyjskich kwartałów dyskusyjnych.
To jedno z najciekawszych miejsc w wirtualności, przynajmniej moim zdaniem. Miejsce, gdzie można po prostu porozmawiać.
O czym się chce.
Długie rzędy budynków, każdy w innym stylu, pomiędzy nimi skwery i place zapełnione ludźmi albo puste. Oglądam wyszukane tabliczki. Część można zrozumieć od razu, niektóre mają specjalnie tajemnicze nazwy.
Dowcipy
Rozmowy o niczym
Przygody seksualne
Dziwne miejsce
Owies rośnie!
Książki
Sztuki walk
Tutaj przychodzi się pogadać na konkretne tematy. To echa epoki przed wirtualnej. Dalej będą bardziej solidne kluby, gdzie można załatwić konsultację w kwestiach technicznych, pogadać o oprogramowaniu, nawet kupić za pół ceny skradziony program. Ale mnie to nie interesuje.
Skręcam na skwer z tabliczką Dowcipy. Dużo ludzi, gwarno i wesoło. Skwer przypomina park kultury z lat sześćdziesiątych. W rogu cicho gra paroosobowa orkiestra, chyba nieprawdziwa, na ławeczkach siedzą ludzie, piją piwo i gadają. Siadam z boku.
Na małą drewnianą estradę wchodzi chłopak w dżinsach i śnieżnobiałej koszuli. Całkiem przeciętny. Obrzucają go leniwymi spojrzeniami.
- Wychodzi Stirlitz z domu... - zaczyna chłopak.
Siedząca obok mnie dziewczyna gwiżdże i rzuca w chłopaka butelką po piwie. Rozumiem ją doskonale. Dziewięćdziesiąt procent dowcipów, które się tu opowiada, to starocie. Ten klub uwielbiają debiutanci w wirtualności... którzy jeszcze nie wiedzą, że nihil novi sub sole. Wystarczy pobyć tu pół godziny, aby nabrać pewności, że Kain zabił Abla za opowiadanie kawałów z brodą.
Chłopak przy akompaniamencie gwizdów i krzyków mimo wszystko kończy dowcip, rozgląda się jak zaszczute zwierzę i zbiega z trybuny. Ktoś go jednak oklaskuje. Tak...
Rozglądam się w poszukiwaniu baru. Daleko, na drugim końcu skweru. Dziewczyna w milczeniu podaje mi butelkę piwa.
- Dziękuję. - Upijam łyk. Zimny heineken od razu poprawia mi nastrój.
Na trybunę wchodzi kolejny chłopak. Większa indywidualność, w jakiś sposób przypominający mieszkańca krajów nadbałtyckich. Szelmowski wyraz jego twarzy sprawia, że staję się czujny. Chłopak zerka na małą budkę w rogu sceny.
- Proszę państwa! - krzyczy. Rzeczywiście pochodzi z Łotwy, jeśli tylko moja podświadomość nie dorysowała mu akcentu. - Firma Litkomp ma zaszczyt zaproponować po najniższych cenach...
Aha. Jasne.
Ja też patrzę na budkę - kryjówkę moderatora. W każdym klubie jest człowiek pilnujący zgodności prowadzonych rozmów z dozwolonym tematem. Pytanie tylko, czy moderator jest na miejscu, czy zareaguje później...
Jest na miejscu.
Drzwiczki budki otwierają się i wychodzi chłop jak dąb z ogromnym, nieprzyjemnie wyglądającym urządzeniem w ręku. Przedstawiciel Litkompu też go zauważa i zaczyna szybko mówić: - Twarde dyski Qantum Lighting, Western Digital...
- Off topie! - Leniwie, ale z zimną złością mówi moderator i podrzuca broń. Obecni cichną, rozkoszując się widowiskiem.
Lufa podskakuje i w stronę handlowca leci lśniący purpurowy przedmiot w kształcie krzyża. Mężczyzna próbuje zrobić unik, ale bez skutku. Moderatorzy nigdy nie chybiają. Na koszuli handlowca rozkwita ognity krzyż, albo, jak przyjęto mówić, „plus”. Trzy takie plusy i klub Dowcipy będzie dla niego zamknięty na zawsze.
Tłum chichocze z aprobatą.
- A może to był początek dowcipu? - woła ktoś z miejsca. Moderator grozi mu palcem, potem znowu celuje w handlowca. Ten porzuca daremne próby starcia połyskującego plusa z koszuli, zeskakuje z estrady i odchodzi w noc.