Łańcuch z cierni. Cykl Ostatnie godziny. Księga 3 - Cassandra Clare - ebook

Łańcuch z cierni. Cykl Ostatnie godziny. Księga 3 ebook

Cassandra Clare

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Cordelia Carstairs straciła wszystko, co było dla niej ważne. W ciągu zaledwie kilku tygodni zamordowano jej ojca, uniemożliwiono stworzenie więzi parabatai z najlepszą przyjaciółką, Lucie, a małżeństwo z Jamesem Herondale’em rozpadło się na jej oczach. Co jeszcze gorsze, jest w tej chwili podwładną Lilith, prastarej królowej demonów, co pozbawia ją atutów właściwych Nocnej Łowczyni.

Ucieka więc do Paryża w towarzystwie Matthew Fairchilda, aby rzuciwszy się w wir tamtejszego nocnego życia zapomnieć o swoich smutkach. Rzeczywistość nie daje się jednak łatwo zbyć i wkrótce z domu dochodzą niepokojące wieści: Tatiana Blackthorn uciekła z Adamantowej Cytadeli, a Londynowi zagraża nie kto inny jak Belial, książę piekieł we własnej osobie.

Cordelia wraca do Londynu wstrząsanego konfliktami i pogrążonego w chaosie. Niespodziewany wróg ujawnił skrywany przez lata fakt, że Belial jest dziadkiem Jamesa i Lucie, i Herondale’owie zostają posądzeni o konszachty z demonami. Cordelia chce chronić Jamesa, ale jest rozdarta pomiędzy miłością do niego, którą od dawna uważa za beznadziejną, i możliwością ułożenia sobie nowego życia u boku Matthew. Nie może liczyć na pomoc przyjaciół, którzy – targani własnymi sekretami – będą musieli sami stawić czoło przyszłości.

Czasu jest niewiele, lada chwila plan Beliala uderzy w londyńskich Nocnych Łowców niczym wezbrana fala i odetnie Cordelię, Lucie i Wesołych Złodziejaszków od wszelkiej pomocy. Osamotnieni w mrocznym Londynie, staną oko w oko z armią księcia piekieł. Jeżeli chcą ocalić miasto i swoje rodziny, będą musieli zdobyć się na odwagę, przełknąć dumę i znów zaufać sobie nawzajem – bo jeśli przegrają, mogą stracić wszystko. Także dusze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 988

Oceny
4,3 (116 ocen)
59
38
13
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kimchee1

Dobrze spędzony czas

Czytałam finał trylogii długooo po tomie drugim. Cieszę się, że mogłam poznać losy postaci.
00
Kejsi89

Dobrze spędzony czas

Trochę rozciągnięta akcja. Książka niestety najgorsza z całej serii, ale wciąż warta przeczytania.
00
Tynka8

Dobrze spędzony czas

Ta trylogia to moja absolutna faworytka z całego uniwersum nocnych łowców <3 Serie pisane przez Cassandrę Clare mają w sobie pewną przewidywalność, ale czasem każdemu z nas potrzebna jest taka książka pełna smutnych, gorzkich momentów, a jednocześnie zawsze dążąca do szczęśliwego zakończenia.
00
ewaa66

Dobrze spędzony czas

Nie jestem nawet w stanie opisać, ile siły woli kosztowało mnie przy czytaniu tej serii, żeby nie wyszukać w necie drzewa genealogicznego Nocnych Łowców i zobaczyć kto z kim będzie. No naprawdę! Chociaż jak sama ta książka nam mówi, wszelkie drzewa genealogiczne mogą się mijać z prawdą. Nie oszukujmy się, Cassandra Clare powtarza się w kreowaniu tych książek. Jednak jej bohaterowie są tak wspaniali, że wynagradza to wszystko! Kilka rzeczy było troszkę przewidywalnych. np. strata jednego z bohaterów. Niby się spodziewałam, ale i tak potem zalazłam się łzami. Bardzo mi się podobało, jak podczas wielkiej walki każdy z naszych bohaterów miał jakieś ważne zadanie. Ogólnie uważam, że jest to udane zakończenie tej trylogii. Książka niby długa, ale można przez nią śmignąć.
00
NikaSztangierska

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne zakończenie kolejnej serii. Do świata Nocnych Łowców wraca się zawsze z ekscytacją.
00

Popularność




Prolog

Pro­log

Póź­niej James pamię­tał tylko świst wia­tru. Meta­liczny wrzask, jakby ktoś prze­cią­gał nożem po odłam­kach szkła, a daleko poni­żej tego wycie, despe­rac­kie i wygłod­niałe.

Szedł długą, gładką drogą – wyglą­dała, jakby nikt przed nim jej nie prze­mie­rzył, bo nie było żad­nych śla­dów na ziemi. Niebo w górze było rów­nie puste. James nie potra­fił powie­dzieć, czy trwa dzień, czy noc, zima czy lato. Tylko naga, brą­zowa zie­mia roz­cią­gała się przed nim, a nad nim niebo w kolo­rze chod­nika.

Wtedy wła­śnie go usły­szał – wiatr, który uno­sił i roz­rzu­cał mar­twe liście i luźny żwir wokół kostek. Przy­bie­rał na sile i jego wycie pra­wie zagłu­szyło odgłos zbli­ża­ją­cych się kro­ków.

James obró­cił się gwał­tow­nie. Małe wiry pyłu uno­siły się w róż­nych miej­scach. Oczy pie­kły go od pia­sku. Przez roz­ma­zaną plamę burzy pia­sko­wej pędziły dzie­siątki, nie, setki ciem­nych postaci. Wie­dział tylko, że to nie są ludzie. Cho­ciaż wła­ści­wie nie leciały w powie­trzu, to jakby sta­no­wiły część pory­wi­stego wia­tru; cie­nie roz­wi­jały się wokół nich jak skrzy­dła.

Wiatr zawył mu w uszach, kiedy stwory prze­le­ciały nad nim – stado splą­ta­nych ze sobą nie­wy­raź­nych istot, nio­są­cych nie tyle fizyczny chłód, ile wra­że­nie zim­nej groźby. A w dźwięk towa­rzy­szący ich przej­ściu wple­ciony był jak nić w tka­ni­nie na kro­snach szept Beliala:

– Budzą się. Sły­szysz to, wnuku? Budzą się.

James pode­rwał się, łapiąc gwał­tow­nie powie­trze. Nie mógł oddy­chać. Wygrze­bał się z pia­sku i z cieni i zna­lazł w nie­zna­jo­mym pokoju. Zamknął oczy i ponow­nie je otwo­rzył. Pokój nie był nie­zna­jomy. James już wie­dział, gdzie prze­bywa. W zajeź­dzie, w pokoju, który dzie­lił z ojcem. Will spał na dru­gim łóżku. Magnus zaj­mo­wał sypial­nię dalej w tym samym kory­ta­rzu.

James wstał z łóżka i skrzy­wił się, gdy dotknął bosymi sto­pami zim­nej pod­łogi. Bez­sze­lest­nie prze­szedł przez pokój, do okna, i wyj­rzał na ośnie­żone, oświe­tlone księ­ży­cem pola, które cią­gnęły się tak daleko, jak okiem się­gnąć.

Sny. Sny go prze­ra­żały. Belial przy­cho­dził do niego w snach, odkąd James się­gał pamię­cią. W snach widział posępne kró­le­stwo demo­nów, w snach widział Beliala, jak zabija. Nawet teraz nie wie­dział, kiedy sny były tylko snem, a kiedy uka­zy­wały strasz­liwą prawdę.

Czarno-biały świat na zewnątrz uka­zy­wał tylko pustkę zimy. Znaj­do­wali się gdzieś w pobliżu zamar­z­nię­tej Tamar; zatrzy­mali się zeszłej nocy, kiedy śnieg walił zbyt gęsty, żeby jechać dalej. I nie był to ładny, puszy­sty śnie­żek, ale nie­okieł­znana, pory­wi­sta nawał­nica. Ten śnieg miał cel, miał kie­ru­nek, tłukł pod ostrym kątem w nagą, sza­ro­brą­zową zie­mię jak nie­koń­cząca się salwa strzał.

Cho­ciaż przez cały dzień nic nie robił, tylko sie­dział w powo­zie, James był wyczer­pany. Led­wie zdo­łał wmu­sić w sie­bie odro­binę gorą­cej zupy, zanim poszedł na górę i padł na łóżko. Magnus i Will zostali w salo­nie, sie­dzieli w fote­lach przy ogniu i roz­ma­wiali cicho. James domy­ślał się, że roz­ma­wiają o nim. A niech sobie gadają. Miał to w nosie.

To była trze­cia noc, odkąd opu­ścili Lon­dyn z misją odna­le­zie­nia sio­stry Jamesa, Lucie, która wyje­chała z cza­row­ni­kiem Mal­col­mem Fade’em i zakon­ser­wo­wa­nym cia­łem Jes­sego Black­thorna. Przy­świe­cał jej cel na tyle mroczny i prze­ra­ża­jący, że żadne z nich nie chciało wypo­wie­dzieć słowa, któ­rego wszy­scy się oba­wiali.

Nekro­man­cja.

Naj­waż­niej­sze, jak pod­kre­ślał Magnus, to prze­chwy­cić Lucie naj­szyb­ciej, jak się da. A to oka­zało się trud­niej­sze, niż się zapo­wia­dało. Magnus wie­dział, że Mal­colm ma dom w Korn­wa­lii, ale nie znał dokład­nej loka­li­za­cji, a Fade zablo­ko­wał wszel­kie próby magicz­nego tro­pie­nia jego i Lucie. Musieli zdać się na bar­dziej sta­ro­świec­kie metody – po dro­dze czę­sto zatrzy­my­wali się w róż­nych loka­lach Pod­ziem­nych. Magnus gawę­dził z miej­sco­wymi, a James i Will musieli cze­kać w powo­zie, żeby nie ujaw­niać się jako Nocni Łowcy.

– Żaden z nich nic mi nie powie, jeśli będą myśleć, że podró­żuję z Nefi­lim – powie­dział im wcze­śniej Magnus. – Wasz czas nadej­dzie, kiedy dotrzemy do domu Mal­colma i trzeba będzie zająć się nim i Lucie.

Tego wie­czoru powie­dział Jame­sowi i Wil­lowi, że wydaje mu się, że zna­lazł dom i że z łatwo­ścią dotrą tam w kilka godzin następ­nego ranka. Jeśli okaże się, że to nie jest wła­ściwe miej­sce, to pojadą dalej.

James roz­pacz­li­wie pra­gnął zna­leźć Lucie. Nie tylko dla­tego, że się o nią mar­twił – a oczy­wi­ście mar­twił się – ale z powodu wszyst­kiego innego, co wyda­rzyło się w jego życiu. Wszyst­kiego, co odło­żył na bok i o czym nie chciał myśleć, dopóki nie znaj­dzie sio­stry i nie będzie wie­dział, że jest bez­pieczna.

– James? – prze­rwał jego myśli zaspany głos. James odwró­cił się od okna i zoba­czył, że ojciec sie­dzi na łóżku. – Jamie, bach, co cię trapi?

James popa­trzył na ojca. Will wyglą­dał na zmę­czo­nego, miał potar­ganą czarną grzywę wło­sów. Ludzie czę­sto mówili Jame­sowi, że przy­po­mina Willa, i wie­dział, że to kom­ple­ment. Przez całe życie ojciec robił wra­że­nie naj­sil­niej­szego zna­nego mu czło­wieka, naj­bar­dziej pryn­cy­pial­nego, naj­za­cie­klej­szego w miło­ści. Will nie kwe­stio­no­wał swo­ich decy­zji. Nie, James pod żad­nym wzglę­dem nie przy­po­minał Willa Heron­dale’a.

Oparł się ple­cami o zimne okno i powie­dział:

– To tylko zły sen.

– Mm. – Will się zadu­mał. – Zeszłej nocy też mia­łeś kosz­mar. I poprzed­niej. Czy jest coś, o czym chciał­byś poroz­ma­wiać, Jamie?

Przez chwilę James wyobra­żał sobie, że mógłby zrzu­cić cię­żar trosk przed ojcem. Powie­dzieć o Belialu, Grace, bran­so­letce, Cor­de­lii, Lilith. O wszyst­kim.

Ten obraz jed­nak nie prze­trwał w jego myślach. Nie potra­fił sobie wyobra­zić reak­cji ojca. Nie potra­fił wyobra­zić sobie, jak wypo­wiada potrzebne słowa. Cho­wał to w sobie od tak dawna, że nie potra­fił zro­bić niczego poza tym, że moc­niej zdusi to w sobie i będzie dalej chro­nił sie­bie w jedyny spo­sób, jaki zna.

– Po pro­stu mar­twię się o Lucie – powie­dział James. – Mar­twię się, w co mogła się wplą­tać.

Wyraz twa­rzy Willa się zmie­nił. James pomy­ślał, że może spo­strzegł iskierkę roz­cza­ro­wa­nia na twa­rzy ojca, cho­ciaż w tym pół­mroku trudno było to orzec.

– W takim razie wra­caj do łóżka – powie­dział. – Magnus mówi, że naj­pew­niej jutro ją znaj­dziemy, a wtedy lepiej, żebyś był wypo­częty. Może nie ucie­szyć się na nasz widok.

1. Dni konające

1

Dni kona­jące

„Mój Paryż to miej­sce, gdzie dni kona­jące

Prze­cho­dzą w burz­liwe noce zło­to­czarne;

Zda­rzą się cza­sem świty chłodne, marne,

Lecz – ach! – te złote noce! Wie­czory te pach­nące!”.

Arthur Symons Paris

Złote kafelki pod­łogi błysz­czały w bla­sku wspa­nia­łego żyran­dola, z któ­rego kro­ple świa­tła spa­dały jak płatki śniegu strzą­śnięte z gałęzi drzewa. Muzyka – cicha i słodka – wzmo­gła się, gdy James wyszedł z tłumu tan­ce­rzy i wycią­gnął rękę do Cor­de­lii.

– Zatańcz ze mną – powie­dział.

Wyglą­dał pięk­nie w czar­nym sur­du­cie, ciemny mate­riał pod­kre­ślał zło­ci­stość jego oczu i ostre kości policz­kowe. Czarne włosy opa­dały mu na czoło.

– Wyglą­dasz pięk­nie, Daisy.

Cor­de­lia wzięła jego dłoń. Odwró­ciła głowę, gdy pocią­gnął ją na par­kiet, prze­lot­nie dostrze­ga­jąc ich dwoje w lustrze na dru­gim końcu sali balo­wej: James w czerni, a obok niego ona w wyzy­wa­ją­cej sukni z czer­wo­nego jak rubiny aksa­mitu. James patrzył na nią… Nie, spo­glą­dał przez salę na bladą dziew­czynę w sukni o bar­wie kości sło­nio­wej i wło­sach jak płatki kre­mo­wo­bia­łej róży, która patrzyła na niego.

Grace.

– Cor­de­lio! – Głos Mat­thew spra­wił, że gwał­tow­nie otwo­rzyła oczy.

Zakrę­ciło jej się w gło­wie. Oparła się dło­nią o ścianę w prze­bie­ralni, żeby odzy­skać rów­no­wagę. Sny na jawie? Czy raczej kosz­mary na jawie? Marze­nie wcale nie oka­zało się przy­jemne, za to było potwor­nie reali­styczne.

– Madame Beau­so­leil pyta, czy potrze­bu­jesz pomocy. Oczy­wi­ście sam chęt­nie bym ci pomógł, ale to wywo­ła­łoby skan­dal – dodał szel­mow­sko.

Cor­de­lia się uśmiech­nęła. Męż­czyźni zwy­kle nie towa­rzy­szyli żonom czy sio­strom pod­czas wizyt u kraw­co­wych. Kiedy przy­szli tu pierw­szy raz dwa dni temu, Mat­thew wyko­rzy­stał Uśmiech i ocza­ro­wał madame Beau­so­leil tak, że pozwo­liła mu zostać z Cor­de­lią.

– Nie mówi po fran­cu­sku, więc przyda się pani moja pomoc – skła­mał wtedy.

Jed­nakże pozwo­lić mu, żeby został w pra­cowni, to jedno, a wpu­ścić go do prze­bie­ralni, gdzie Cor­de­lia skoń­czyła wła­śnie wkła­dać onie­śmie­la­jąco modną suk­nię z czer­wo­nego aksa­mitu – to byłby rze­czy­wi­ście affront et un scan­dale!, zwłasz­cza w pra­cowni rów­nie eks­klu­zyw­nej jak ta nale­żąca do madame Beau­so­leil.

Cor­de­lia odkrzyk­nęła, że nie potrze­buje pomocy, ale chwilę potem ktoś zapu­kał do drzwi i poja­wiła się jedna z mody­stek z haczy­kiem do zapi­na­nia guzi­ków. Zaata­ko­wała zapię­cia na ple­cach sukni Cor­de­lii bez żad­nych instruk­cji. Naci­skała i cią­gnęła, jakby Cor­de­lia była wypcha­nym mane­ki­nem. Chwilę potem, gdy suk­nia już była zapięta, biust został pod­nie­siony, a rąbek popra­wiony, Cor­de­lię prze­kwa­te­ro­wano do głów­nego pomiesz­cze­nia w salo­nie kraw­co­wej.

Był to wymyśl­nie urzą­dzony lokal, cały w bla­dych błę­ki­tach i zło­cie jak wiel­ka­nocne jajko Przy­ziem­nych. Pod­czas pierw­szej wizyty Cor­de­lia była zasko­czona i prze­dziw­nie ocza­ro­wana spo­so­bem, w jaki poka­zy­wano tutej­sze towary: modelki – wyso­kie, smu­kłe, tle­nione na blond – prze­cha­dzały się w tę i z powro­tem po pokoju, z czar­nymi wstąż­kami z numer­kami na gar­dle, żeby było wia­domo, że pre­zen­tują kon­kretną kre­ację. Za prze­sło­nię­tymi koronką drzwiami prze­cho­wy­wano zatrzę­sie­nie tka­nin, z któ­rych można było wybie­rać: jedwa­bie i aksa­mity, satynę i organzę. Widząc to bogac­two, Cor­de­lia podzię­ko­wała w duchu Annie za jej poucze­nia w kwe­stii mody – zbyła jed­nym gestem koronki i pastele i szybko prze­szła do wybie­ra­nia z tego, co powinno jej paso­wać. W rap­tem dwa dni kraw­cowa przy­go­to­wała zamó­wie­nie i teraz Cor­de­lia wró­ciła, żeby przy­mie­rzyć gotowe suk­nie.

I jeśli można było to oce­niać po minie Mat­thew, dobrze wybrała. Usa­do­wił się na zło­co­nym krze­śle z obi­ciem w czarno-białe prążki z otwartą na kola­nach książką – skan­da­liczną i wyzy­wa­jącą powie­ścią Clau­dine à Paris. Kiedy Cor­de­lia wyszła i pode­szła do potrój­nego lustra, żeby spraw­dzić, jak suk­nia leży, pod­niósł wzrok i jego zie­lone oczy pociem­niały.

– Wyglą­dasz pięk­nie.

Omal nie zamknęła oczu. „Wyglą­dasz pięk­nie, Daisy”. Nie będzie jed­nak myślała o Jame­sie. Nie teraz. Nie, kiedy Mat­thew był tak uprzejmy, że poży­czył jej pie­nią­dze na zakup ubrań (ucie­kła z Lon­dynu z jedną sukienką i despe­racko potrze­bo­wała cze­goś czy­stego do nosze­nia). W końcu oboje zło­żyli obiet­nice: Mat­thew, że nie będzie prze­sa­dzał z piciem pod­czas ich pobytu w Paryżu, a ona, że nie będzie karała się posęp­nymi myślami o swo­ich poraż­kach, swoim ojcu, swoim mał­żeń­stwie i o Lucie. I odkąd przy­je­chali, Mat­thew prak­tycz­nie nie tknął kie­liszka ani butelki.

Odsu­wa­jąc na bok melan­cho­lię, uśmiech­nęła się do Mat­thew i sku­piła na swoim odbi­ciu w lustrze. Pra­wie sie­bie nie pozna­wała. Suk­nia została uszyta na miarę, dekolt był wyzy­wa­jąco głę­boki, a dół opi­nał się na bio­drach i dopiero poni­żej roz­sze­rzał się jak łodyga i kwiat lilii. Rękawy, krót­kie i wykoń­czone riuszką, odsła­niały ręce. Czerń Zna­ków kon­tra­sto­wała z jej jasno­brą­zową skórą, cho­ciaż czar ochronny nie pozwa­lał, by oczy Przy­ziem­nych je spo­strze­gły.

Madame Beau­so­leil, która pro­wa­dziła swój salon przy Rue de la Paix, gdzie mie­ściła się naj­słyn­niej­sza pra­cow­nia kra­wiecka na świe­cie – Maison Worth Jeanne Paquin – dobrze znała Świat Cieni, jak twier­dził Mat­thew.

– Hypa­tia Vex nie robi zaku­pów ni­gdzie indziej – powie­dział Cor­de­lii przy śnia­da­niu.

Prze­szłość samej madame spo­wi­jały mroki tajem­nicy, co zda­niem Cor­de­lii było nie­zwy­kle fran­cu­skie.

Pod suk­nią nosiła bar­dzo nie­wiele. Naj­wy­raź­niej we Fran­cji było modne, by suk­nie odda­wały kształt ciała. Ta miała wszyty gor­set. Biust zdo­biła rozeta z jedwab­nych kwia­tów, rąbek roz­sze­rza­ją­cego się dołu obszyto złotą koronką. Tył był głę­boko wycięty, odsła­nia­jąc zarys krę­go­słupa Cor­de­lii. To było dzieło sztuki, co Cor­de­lia powie­działa madame (po angiel­sku, Mat­thew tłu­ma­czył), kiedy ta uwi­jała się przy niej z podu­szeczką ze szpil­kami w ręku i spraw­dzała efekty swo­jej pracy.

Madame się zaśmiała.

– Moja praca jest bar­dzo pro­sta – powie­działa. – Muszę tylko spo­tę­go­wać urodę, któ­rej już nie bra­kuje pań­skiej żonie.

– Och, to nie jest moja żona – powie­dział Mat­thew z bły­skiem w zie­lo­nych oczach.

Mat­thew niczego tak nie lubił jak pozo­rów skan­dalu. Cor­de­lia skrzy­wiła się, zer­ka­jąc na niego.

Trzeba było przy­znać, że madame nawet nie mru­gnęła powieką. Może to dla­tego, że byli we Fran­cji.

– Alors, rzadko zda­rza się, że ubie­ram tak natu­ralną i nie­zwy­kłą pięk­ność – powie­działa. – Tutej­sza moda jest prze­zna­czona dla blon­dy­nek, dla samych blon­dy­nek, a blon­dynki nie mogą nosić takich kolo­rów. To krew i ogień, zbyt inten­sywne dla bla­dej skóry i jasnych wło­sów. Im pasują koronki i pastele, zaś panna…

– Car­sta­irs – pod­po­wie­działa jej Cor­de­lia.

– Panna Car­sta­irs bez­błęd­nie wybrała wła­ściwe dla sie­bie kolory. Kiedy wej­dzie pani do pokoju, made­mo­iselle, będzie pani wyglą­dała jak pło­mień świecy, przy­cią­gnie pani wzrok wszyst­kich, jakby to były ćmy.

„Panna Car­sta­irs”. Cor­de­lia nie­zbyt długo była panią Cor­de­lią Heron­dale. Wie­działa, że nie powinna przy­wią­zy­wać się do tego nazwi­ska. Jego utrata bolała, ale powie­działa sobie sta­now­czo, że takie myśli to uża­la­nie się nad sobą. Była z Car­sta­irsów, była z rodu Jahan­shah. W jej żyłach pły­nęła krew Rustama. Będzie ubie­rała się w ogień, jeśli zechce.

– Taka suk­nia zasłu­guje na ozdobę – powie­działa w zadu­mie madame. – Naszyj­nik ze złota i rubi­nów. To ładna bły­skotka, ale za drobna. – Mach­nęła ręką, wska­zu­jąc złoty wisio­rek na szyi Cor­de­lii, malutki glo­bus na zło­tym łań­cuszku.

To był pre­zent od Jamesa. Cor­de­lia wie­działa, że powinna go zdjąć, ale nie była jesz­cze na to gotowa. Z jakie­goś powodu taki gest byłby jesz­cze bar­dziej osta­teczny niż prze­cię­cie runu mał­żeń­stwa.

– Z rado­ścią kupił­bym jej rubiny, gdyby tylko mi pozwo­liła – ode­zwał się Mat­thew. – Nie­stety odma­wia.

Madame zdzi­wiła się. Jeśli Cor­de­lia była kochanką Mat­thew, jak ewi­dent­nie uznała, to dla­czego odma­wiała przy­ję­cia naszyj­nika? Pokle­pała Cor­de­lię po ramie­niu, współ­czu­jąc jej tego, że nie ma za grosz nosa do inte­re­sów.

– Przy Rue de la Paix jest paru cudow­nych jubi­le­rów – powie­działa. – Może gdy zer­k­nie pani na ich wystawy, zmieni pani zda­nie.

– Być może – odpo­wie­działa Cor­de­lia, powstrzy­mu­jąc chęć poka­za­nia Mat­thew języka. – W tej chwili muszę sku­pić się na gar­de­ro­bie. Jak już wyja­śnił mój przy­ja­ciel, moja walizka zagi­nęła pod­czas podróży. Czy będzie mogła pani dostar­czyć stroje do hotelu Le Meu­rice przed wie­czo­rem?

– Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście. – Madame poki­wała głową i wyco­fała się za ladę na dru­gim końcu pokoju, gdzie zaczęła sumo­wać liczby, wypi­su­jąc ołów­kiem rachu­nek.

– Teraz myśli, że jestem twoją kochanką – powie­działa do Mat­thew Cor­de­lia, łapiąc się pod boki.

Wzru­szył ramio­nami.

– To jest Paryż. Kochanki są tu bar­dziej powszechne niż cro­is­santy czy prze­sad­nie małe fili­ża­neczki na kawę.

Cor­de­lia prych­nęła i znik­nęła w prze­bie­ralni. Sta­rała się nie myśleć o cenie rze­czy, które zamó­wiła – czer­wo­nego aksa­mitu na chłodne wie­czory oraz czte­rech innych sukien: spa­ce­ro­wej w czarno-białe prążki, z żakie­tem do kom­pletu, sukni ze szma­rag­do­wej satyny wykoń­czo­nej sele­dy­nem, wyzy­wa­ją­cej wie­czo­ro­wej kre­acji z czar­nej satyny i sukni z jedwa­biu w odcie­niu kawy, wykoń­czo­nej złotą wstążką. Anna będzie zado­wo­lona, ale Cor­de­lia wyda całe oszczęd­no­ści, żeby spła­cić dług u Mat­thew. Zapro­po­no­wał, że weź­mie koszty na sie­bie, tłu­ma­cząc, że to dla niego żaden pro­blem – naj­wy­raź­niej rodzice zosta­wili Henry’emu dużo pie­nię­dzy – ale Cor­de­lia nie mogła sobie na to pozwo­lić. I tak wzięła dosta­tecz­nie dużo od Mat­thew.

Wło­żyła z powro­tem starą sukienkę i wró­ciła do salonu. On już zapła­cił, a madame potwier­dziła, że dostar­czy suk­nie przed wie­czo­rem. Jedna z mode­lek mru­gnęła do Mat­thew, kiedy wypro­wa­dzał Cor­de­lię z salonu na zatło­czone ulice Paryża.

To był pogodny dzień, niebo było błę­kitne. W prze­ci­wień­stwie do Lon­dynu tej zimy w Paryżu jesz­cze nie padał śnieg, ulice były chłodne, ale jasne. Cor­de­lia z rado­ścią zgo­dziła się, żeby wró­cili z Mat­thew do hotelu pie­chotą, zamiast zatrzy­my­wać fia­cre, pary­ski odpo­wied­nik dorożki. Mat­thew z książką w kie­szeni płasz­cza na­dal mówił o czer­wo­nej sukni.

– Będziesz po pro­stu błysz­czała w kaba­re­tach. – Mat­thew ewi­dent­nie uwa­żał, że odniósł zwy­cię­stwo. – Nikt nie będzie patrzył na arty­stów. Cho­ciaż, mówiąc szcze­rze, arty­ści będą poma­lo­wani na czer­wono i będą nosili sztuczne dia­ble rogi, więc na­dal mogą ścią­gać nieco uwagi.

Uśmiech­nął się do niej. To był Uśmiech – ten, który spra­wiał, że naj­tward­sze zrzędy mię­kły jak masło, a silni męż­czyźni i kobiety pła­kali. Cor­de­lia sama nie była odporna na jego dzia­ła­nie. Odpo­wie­działa sze­ro­kim uśmie­chem.

– Widzisz? – Mat­thew sze­ro­kim gestem wska­zał widoki przed nimi: oka­zały pary­ski bul­war, barwne mar­kizy nad skle­pami, kawia­renki, gdzie kobiety w pysz­nych kape­lu­szach i męż­czyźni w nad­zwy­czaj­nych spodniach w prążki roz­grze­wali się kubecz­kami gorą­cej cze­ko­lady. – Obie­ca­łem ci, że będziesz dobrze się bawić.

Czy rze­czy­wi­ście dobrze się bawiła? – zasta­na­wiała się Cor­de­lia. Może tak. Na razie przez więk­szość czasu uda­wało jej się nie myśleć o tym, jak potwor­nie zawio­dła wszyst­kich, na któ­rych jej zale­żało. A to zasad­ni­czo był cel tej podróży. Tłu­ma­czyła sobie, że kiedy już czło­wiek wszystko straci, nie ma powodu, żeby nie cie­szył się każ­dym dro­bia­zgiem, któ­rym się da. Czy nie taka wła­śnie była życiowa filo­zo­fia Mat­thew? Czy nie dla­tego wła­śnie tu z nim przy­je­chała?

Sie­dząca w pobli­skiej kawia­rence kobieta w kape­lu­szu obła­do­wa­nym stru­simi pió­rami i jedwab­nymi różami zer­k­nęła na Mat­thew, a potem na Cor­de­lię, i uśmiech­nęła się. Z apro­batą. Wzięła ich za parę zako­cha­nych, uznała Cor­de­lia. Kilka mie­sięcy temu Cor­de­lia zaru­mie­ni­łaby się, a teraz po pro­stu się uśmiech­nęła. Jakie to ma zna­cze­nie, jeśli ludzie będą źle o niej myśleć? Każda dziew­czyna byłaby szczę­śliwa, gdyby zale­cał się do niej Mat­thew, więc niech prze­chod­nie myślą sobie, co zechcą. W taki wła­śnie spo­sób Mat­thew radził sobie w życiu – nie przej­mu­jąc się tym, co inni myślą, i zwy­czaj­nie będąc sobą. To było zdu­mie­wa­jące, jak bar­dzo uła­twiało mu to poru­sza­nie się w świe­cie.

Wąt­piła, żeby zdo­łała bez niego dotrzeć do Paryża w takim sta­nie, w jakim była. Zabrał ich oboje – nie­wy­spa­nych, roz­zie­wa­nych – z pociągu pro­sto do hotelu Le Meu­rice, gdzie pro­mienny i cały w uśmie­chach żar­to­wał z boyem hote­lo­wym. Można by pomy­śleć, że prze­spał poprzed­nią noc w pier­na­tach.

Spali aż do popo­łu­dnia tam­tego pierw­szego dnia (w osob­nych sypial­niach nale­żą­cych do apar­ta­mentu Mat­thew i połą­czo­nych wspól­nym salo­nem). Śniło jej się, że wyja­wiła wszyst­kie swoje grze­chy recep­cjo­ni­ście hote­lo­wemu w Le Meu­rice. „Widzi pan, moja matka nie­długo uro­dzi, a mnie może przy niej wtedy nie być, bo jestem zbyt zajęta balo­wa­niem z naj­lep­szym przy­ja­cie­lem mojego męża. Nosi­łam kie­dyś mityczny miecz, Cor­tanę, może koja­rzy ją pan z Pie­śni o Rolan­dzie? Tak, cóż, oka­zało się, że nie jestem godna, żeby ją dzier­żyć, więc odda­łam ją bratu, co, nawia­sem mówiąc, być może spra­wiło, że zna­lazł się w śmier­tel­nym nie­bez­pie­czeń­stwie i grozi mu nie jeden, ale dwa bar­dzo potężne demony. Mia­łam zostać para­ba­tai mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki, ale teraz ni­gdy do tego nie doj­dzie. I pozwo­li­łam sobie uwie­rzyć, że męż­czy­zna, któ­rego kocham, kocha mnie, a nie Grace Black­thorn, cho­ciaż uczci­wie i wprost powie­dział mi o swo­jej miło­ści do niej”.

Kiedy skoń­czyła, pod­nio­sła wzrok i zoba­czyła, że recep­cjo­ni­sta ma twarz Lilith, a jego oczy to plą­ta­nina wiją­cych się czar­nych węży.

– Przy­naj­mniej mnie nie zawio­dłaś, moja zło­ciutka – powie­działa Lilith i Cor­de­lia obu­dziła się z krzy­kiem, który powta­rzał się echem w jej gło­wie przez kilka następ­nych minut.

Kiedy obu­dziła się póź­niej po raz drugi, sły­sząc, że poko­jówka roz­suwa zasłony, wyj­rzała przez okno ze zdu­mie­niem, widząc jasny dzień i pary­skie dachy cią­gnące się po hory­zont jak sze­regi zdy­scy­pli­no­wa­nego woj­ska. W oddali wieża Eif­fla wzno­siła się wyzy­wa­jąco na tle burzo­wego nieba. W sąsied­nim pokoju Mat­thew cze­kał na nią, żeby razem wyru­szyli w poszu­ki­wa­niu przy­gód.

Przez następne dwa dni jadali razem – raz w cudow­nej restau­ra­cji Le Train Bleu w Gare de Lyon, która zdu­miała Cor­de­lię: takie śliczne miej­sce, jakby jadła w rżnię­tym sza­fi­rze! – spa­ce­ro­wali razem po par­kach, robili razem zakupy: koszule i mary­narki dla Mat­thew w Cha­rvet, gdzie zaopa­try­wali się w stroje Bau­de­la­ire i Ver­la­ine, sukienki, buty i płaszcz dla Cor­de­lii. Nie pozwo­liła mu jed­nak, żeby kupił jej kape­lu­sze. Powie­działa, że z pew­no­ścią gdzieś musi być gra­nica. Zasu­ge­ro­wał, żeby tą gra­nicą były para­solki, które są koniecz­nym dodat­kiem do stroju i mogą się przy­dać w cha­rak­te­rze broni. Zachi­cho­tała i zdu­miała się tym, jak miło jest się śmiać.

Chyba naj­bar­dziej zdu­mie­wa­jące było to, że Mat­thew wię­cej niż dotrzy­mał swo­jej obiet­nicy – nie wypił ani kro­pli alko­holu. Zno­sił nawet pełne dez­apro­baty gry­masy kel­ne­rów, gdy odma­wiał wina do posiłku. Mając doświad­cze­nie z piciem ojca, Cor­de­lia spo­dzie­wała się, że Mat­thew będzie cho­ro­wał po odsta­wie­niu alko­holu, a tu prze­ciw­nie – oczy mu błysz­czały, był ener­giczny. Cią­gał ją po całym Paryżu – do muzeów, zabyt­ków, ogro­dów. To wszystko wyda­wało się bar­dzo doj­rzałe i świa­towe, i chyba wła­śnie o to cho­dziło, uznała.

Wziął ją za rękę, żeby pomóc jej obejść obła­maną płytę chod­ni­kową. Cor­de­lia pomy­ślała o kobie­cie w kawiarni, jak się do nich uśmiech­nęła, bio­rąc ich za zako­chaną parę. Gdyby tylko wie­działa, że Mat­thew ani razu nie spró­bo­wał Cor­de­lii poca­ło­wać. Był uoso­bie­niem powścią­gli­wego dżen­tel­mena. Raz albo dwa, kiedy żegnali się na dobra­noc w hote­lo­wym apar­ta­men­cie, wyda­wało jej się, że dostrze­gła coś w wyra­zie jego oczu, ale może tylko to sobie wyobra­żała? Nie była do końca pewna, czego się spo­dzie­wała, i nie była pewna, co w związku z tym czuła.

– Rze­czy­wi­ście dobrze się bawię – powie­działa teraz i mówiła szcze­rze.

Wie­działa, że jest szczę­śliw­sza, niż byłaby w Lon­dy­nie, gdzie wró­ci­łaby do rodzin­nego domu przy Corn­wall Gar­dens. Ala­stair siliłby się na życz­li­wość, matka byłaby zaszo­ko­wana i zroz­pa­czona, a cię­żar tego wszyst­kiego spra­wiłby, że Cor­de­lia mia­łaby ochotę umrzeć.

Tak było lepiej. Wysłała krótki liścik do rodziny, korzy­sta­jąc z usług tele­gra­ficz­nych w hotelu. Dała im znać, że robi zakupy w Paryżu na wio­snę i towa­rzy­szy jej Mat­thew. Podej­rze­wała, że uznają to za dziwne, ale przy odro­bi­nie szczę­ścia nie zaczną się nie­po­koić.

– Coś mnie zacie­ka­wiło – powie­działa, gdy zbli­żali się do hotelu o masyw­nej fasa­dzie, z bal­ko­nami z kutego żelaza i świa­tłami lśnią­cymi w oknach, rzu­ca­ją­cymi blask na wietrzne ulice. – Wspo­mnia­łeś, że będę błysz­czeć w kaba­re­cie. W jakim kaba­re­cie i kiedy się tam wybie­ramy?

– Skoro już o tym mowa, to dzi­siaj wie­czo­rem wybie­rzemy się razem w podróż do serca pie­kła – odpo­wie­dział Mat­thew, otwie­ra­jąc dla niej drzwi hotelu. – To cię nie­po­koi?

– Ani tro­chę. Cie­szę się tylko, że wybra­łam czer­woną sukienkę. Będzie paso­wała do motywu prze­wod­niego wie­czoru.

Mat­thew roze­śmiał się, ale Cor­de­lia wbrew sobie zasta­na­wiała się: Wspólna podróż do serca pie­kła? Co u licha miał na myśli?

***

Nie zna­leźli Lucie następ­nego dnia.

Śnieg prze­stał padać i przy­naj­mniej drogi były prze­jezdne. Balios i Xan­thos szli mozol­nie mię­dzy nagimi ścia­nami żywo­pło­tów, ich odde­chy malo­wały się bielą w powie­trzu. W środku dnia doje­chali do Lostwi­thiel, małej wio­ski w głębi lądu, gdzie Magnus poszedł do pubu „Pod Wil­czą Jagodą”, żeby zasię­gnąć języka. Wyszedł, krę­cąc głową. Mimo to poje­chali pod wska­zany im wcze­śniej adres. Oka­zało się jed­nak, że to opusz­czona farma ze sta­rym dachem, który się zawa­lił.

– Jest jesz­cze jedna moż­li­wość – powie­dział Magnus, gra­mo­ląc się z powro­tem do powozu. Płatki śniegu, które pew­nie spa­dły z resz­tek dachu, osia­dły mu na czar­nych brwiach. – Jakiś czas temu w minio­nym wieku tajem­ni­czy dżen­tel­men z Lon­dynu kupił starą, znisz­czoną kaplicę na Peak Rock, w wio­sce rybac­kiej Polperro. Wyre­mon­to­wał ją, ale rzadko ją opusz­cza. Pod­ziemni plot­kują, że to cza­row­nik, podobno cza­sem nocą z komina buchają fio­le­towe pło­mie­nie.

– Myśla­łem, że cza­row­nik miał rze­komo miesz­kać tutaj – powie­dział Will, wska­zu­jąc spa­loną farmę.

– Nie wszyst­kie plotki są praw­dziwe, Heron­dale, ale wszyst­kie należy zba­dać – odpo­wie­dział pogod­nie Magnus. – Zresztą powin­ni­śmy dotrzeć do Polperro w kilka godzin.

James wes­tchnął w duchu. Kolejne godziny, znowu trzeba cze­kać. Kolejne zmar­twie­nia – z powodu Lucie, Mat­thew i Daisy. Z powodu jego snu.

„Budzą się”.

– W takim razie zaba­wię was opo­wie­ścią – zapro­po­no­wał Will. – Opo­wie­ścią o mojej sza­leń­czej podróży na Balio­sie z Lon­dynu do Cadair Idris w Walii. Twoja matka, Jame­sie, zagi­nęła, została porwana przez łotra Mort­ma­ina. Wsko­czy­łem na Baliosa. „Jeśli kie­dy­kol­wiek mnie kocha­łeś, Balio­sie, to niech twoje kopyta mkną teraz szybko i ponieś mnie do uko­cha­nej Tessy, zanim sta­nie jej się krzywda”, krzyk­ną­łem. To była burzowa noc, cho­ciaż burza, która sza­lała w mojej piersi, była jesz­cze strasz­liw­sza…

– Nie mogę uwie­rzyć, że nie sły­sza­łeś tej histo­rii, Jame­sie – powie­dział łagod­nie Magnus.

Obaj sie­dzieli po tej samej stro­nie powozu, bo już pierw­szego dnia podróży szybko stało się jasne, że Will potrze­buje całej dru­giej połowy, żeby swo­bod­nie gesty­ku­lo­wać.

To było bar­dzo dziwne dla Jamesa – przez całe życie słu­chał histo­rii na temat Magnusa, a teraz podró­żo­wał obok niego. Pod­czas jazdy prze­ko­nał się, że mimo wyra­fi­no­wa­nych stro­jów i pew­nej afek­ta­cji w spo­so­bie bycia, które zanie­po­ko­iły paru obe­rży­stów, Magnus jest zaska­ku­jąco spo­kojną i prag­ma­tyczną osobą.

– Nie sły­sza­łem – odparł James. – Od zeszłego czwartku.

Nie powie­dział, że ponowne słu­cha­nie tej histo­rii działa na niego kojąco. To była opo­wieść, jaką czę­sto powta­rzał sobie i Lucie, która ją uwiel­biała, gdy była mała – Will, idąc za gło­sem serca, pędzi na ratu­nek ich matce, o któ­rej wtedy jesz­cze nie wie­dział, że też go kocha.

James oparł głowę o okno powozu. Sce­ne­ria zmie­niła się dra­ma­tycz­nie, po lewej stro­nie cią­gnęły się klify, a z dołu niósł się ryk przy­boju, fale sta­lo­wo­sza­rego morza ude­rzały w skały, które wycią­gały się w głąb wody jak guzo­wate palu­chy. W oddali widział kościół na szczy­cie cypla, jego szara iglica z jakie­goś powodu wyda­wała się potwor­nie samotna, potwor­nie odda­lona od wszyst­kiego.

Głos ojca brzmiał śpiew­nie w jego uszach, słowa opo­wie­ści – zna­jomo jak koły­sanka. James wbrew sobie pomy­ślał o Cor­de­lii, gdy czy­tała mu Gan­dża­wiego. Jej ulu­biony poemat o nie­szczę­śli­wych kochan­kach, Lajli i Madż­nu­nie. Jej głos, miękki jak aksa­mit. „Gdy wze­szedł księ­życ, tysiąc serc pod­biła licem swym. Jej mocy nie spro­sta­łaby ni tar­cza, ni naj­więk­sza duma. Lajla: tak miała na imię”.

Cor­de­lia uśmiech­nęła się do niego ponad sto­li­kiem w gabi­ne­cie. Sza­chy stały roz­sta­wione, ona trzy­mała bia­łego skoczka w zręcz­nej dłoni. Świa­tło ognia błysz­czało na jej wło­sach, aure­oli z pło­mie­nia i złota. „Sza­chy to per­ska gra”, powie­działa mu. „Bia ba man bazi kon. Zagraj ze mną, Jame­sie”.

– Che­ili cho­szgeli – odpo­wie­dział.

Z łatwo­ścią odna­lazł te słowa: to były pierw­sze słowa, jakich nauczył się po per­sku, cho­ciaż ni­gdy dotąd nie wypo­wie­dział ich do swo­jej żony. „Jesteś taka piękna”.

Zaru­mie­niła się. Usta jej zadrżały, czer­wone i pełne. Oczy miała bar­dzo ciemne. Zami­go­tały. To były czarne węże poru­sza­jące się, ata­ku­jące, kła­piące na niego zębami…

– James! Obudź się! – Magnus poło­żył rękę na jego ramie­niu i potrzą­sał nim.

James się obu­dził z pię­ścią wci­śniętą w żołą­dek. Szarp­nął nim odruch wymiotny. Sie­dział w powo­zie, ale niebo na zewnątrz pociem­niało. Ile czasu upły­nęło? Znowu śnił. Tym razem Cor­de­lia została wcią­gnięta do jego kosz­ma­rów. Zgar­bił się na wyście­ła­nym sie­dze­niu, było mu nie­do­brze.

Zer­k­nął na ojca. Will patrzył na niego z nie­ty­po­wym dla niego suro­wym wyra­zem twa­rzy.

– Jame­sie, musisz nam powie­dzieć, co się stało.

– Nic. – James czuł gorycz w ustach. – Zasną­łem. Znowu mia­łem sen… Mówi­łem ci, że mar­twię się o Lucie.

– Woła­łeś Cor­de­lię – powie­dział Will. – Ni­gdy nie sły­sza­łem, żeby ktoś krzy­czał z takim bólem. Jamie, musisz z nami poroz­ma­wiać.

Magnus popa­trzył na nich. Na­dal trzy­mał rękę na ramie­niu Jamesa, ciężką od pier­ścion­ków na pal­cach.

– Wykrzyk­ną­łeś też inne imię – wtrą­cił. – I słowo. Na któ­rego dźwięk zaczy­nam się bar­dzo dener­wo­wać.

Nie, pomy­ślał James. Nie. Za oknem słońce zacho­dziło i pofa­lo­wane pola uprawne mię­dzy wzgó­rzami jarzyły się ciemną czer­wie­nią.

– Na pewno wykrzy­ki­wa­łem jakieś bzdury.

– Wykrzyk­ną­łeś imię Lilith – powie­dział Magnus. Przyj­rzał mu się. – W Pod­ziem­nym Świe­cie wiele się mówi o ostat­nich wyda­rze­niach w Lon­dy­nie. Histo­ryjka, którą mi opo­wie­dziano, ni­gdy mnie nie prze­ko­nała. Krążą też plotki na temat Matki Demo­nów. Jame­sie, nie musisz nam mówić, co wiesz, ale w końcu i tak poskła­damy to w całość. – Zer­k­nął na Willa. – W każ­dym razie ja poskła­dam, nie ręczę za two­jego ojca. Zawsze był tro­chę powolny.

– Za to ni­gdy nie nosi­łem rosyj­skiej uszanki z futra – odparł Will. – W prze­ci­wień­stwie do pew­nych obec­nych tu osób.

– Wszyst­kie strony popeł­niały błędy – odparł Magnus. – A zatem… Jame­sie?

– Nie mam uszanki – odpo­wie­dział James.

Obaj męż­czyźni spio­ru­no­wali go wzro­kiem.

– Nie mogę powie­dzieć teraz wszyst­kiego – odpo­wie­dział James i serce zabiło mu nie­równo. Po raz pierw­szy przy­znał, że ma coś do powie­dze­nia. – Nie, jeśli mamy zna­leźć Lucie…

Magnus pokrę­cił głową.

– Jest już ciemno i zaczyna padać deszcz, a droga z Cha­pel Cliff na Peak Rock jest podobno nie­bez­pieczna. Roz­sąd­niej będzie zatrzy­mać się na noc i ruszyć dalej jutro rano.

Will poki­wał głową. Ewi­dent­nie on i Magnus omó­wili plany, kiedy James spał.

– Dobrze więc – powie­dział Magnus. – Zatrzy­mamy się w pierw­szym przy­zwo­itym zajeź­dzie. Zare­zer­wuję nam salon, gdzie będziemy mogli poroz­ma­wiać na osob­no­ści. Jame­sie… cokol­wiek to jest, możemy to wszystko roz­wi­kłać.

James bar­dzo w to wąt­pił, ale uznał, że nie ma sensu tego mówić. Zamiast tego tylko patrzył, jak słońce znika za oknem. Się­gnął do kie­szeni. Ręka­wiczki Cor­de­lii, para, którą zabrał z ich domu, na­dal tam leżały, koźla skórka była miękka jak płatki kwiatu. Zaci­snął dłoń na jed­nej z nich.

***

W małym bia­łym pokoju Lucie Heron­dale to zasy­piała, to znowu się budziła.

Kiedy pierw­szy raz się obu­dziła w tym obcym łóżku, które pach­niało starą słomą, usły­szała głos – głos Jes­sego – i pró­bo­wała zawo­łać, dać mu znać, że jest przy­tomna, ale zanim jej się udało, wyczer­pa­nie zalało ją jak zimna, szara fala. Wyczer­pa­nie, jakiego ni­gdy dotąd nie czuła ani nawet sobie nie wyobra­żała, głę­bo­kie jak rana zadana nożem. Chwy­ciła się przy­tom­no­ści led­wie samymi koniusz­kami pal­ców, które zaraz stra­ciły opar­cie i spa­dła w ciem­ność wła­snego umy­słu, gdzie czas koły­sał się i szar­pał jak sta­tek pod­czas sztormu. Lucie led­wie była w sta­nie zorien­to­wać się, czy jest przy­tomna, czy znowu śni.

W chwi­lach przy­tom­no­ści poskła­dała w całość rap­tem kilka szcze­gó­łów. Pokój był mały, ściany poma­lo­wano przy­ga­szo­nym, cie­płym odcie­niem bieli. Było tam jedno okno, przez które widziała ocean i fale, ciemne, sta­lo­wo­szare i zwień­czone bia­łymi bał­wa­nami. Wyda­wało się jej, że sły­szy morze, ale odle­gły ryk czę­sto mie­szał jej się z mniej przy­jem­nymi hała­sami i nie wie­działa, co z tego sta­nowi rze­czy­wi­ste dźwięki.

Od czasu do czasu do pokoju zaglą­dały dwie osoby, żeby spraw­dzić jej stan. Jedną był Jesse. Drugą Mal­colm, bar­dziej onie­śmie­lony. Skądś wie­działa, że prze­by­wają w jego domu w Korn­wa­lii i że to korn­wa­lij­skie morze ude­rza o skały na zewnątrz.

Nie miała jesz­cze oka­zji poroz­ma­wiać z żad­nym z nich; kiedy pró­bo­wała, miała wra­że­nie, że jej umysł jest w sta­nie sfor­mu­ło­wać słowa, ale ciało nie chce wypeł­niać pole­ceń umy­słu. Nie była w sta­nie nawet poru­szyć pal­cem, żeby zwró­cić uwagę na to, że się obu­dziła, a wszel­kie jej wysiłki spra­wiały, że spa­dała z powro­tem w ciem­ność.

Ciem­ność nie była tylko wnę­trzem jej umy­słu. Począt­kowo tak myślała – że to zna­joma ciem­ność, która przy­cho­dzi przed nadej­ściem żywych barw marzeń sen­nych. Jed­nakże ta ciem­ność oka­zała się kon­kret­nym miej­scem.

I w tym miej­scu Lucie nie była sama. Cho­ciaż wyda­wało się, że to pustka, przez którą dry­fuje bez celu, to wyczu­wała tam obec­ność innych. Nie byli żywi, ale nie byli też mar­twi – bez­cie­le­sne istoty, któ­rych dusze uno­siły się w pustce, ale ni­gdy nie napo­ty­kały ani jej, ani sie­bie nawza­jem. Te dusze były nie­szczę­śliwe. Nie rozu­miały, co się z nimi dzieje. Cały czas zawo­dziły, ich pozba­wiony słów płacz wyra­ża­jący ból i smu­tek zagłę­biał się w jej ciało.

Poczuła, że coś muska jej poli­czek. To spra­wiło, że powró­ciła do swo­jego ciała. Znowu znaj­do­wała się w bia­łej sypialni. Dotyk na policzku to była dłoń Jes­sego. Wie­działa to, cho­ciaż nie mogła otwo­rzyć oczu ani poru­szyć się w odpo­wie­dzi na dotyk.

– Ona pła­cze – powie­dział.

Jego głos. Była w nim głę­bia, fak­tura, jakiej bra­ko­wało, gdy był duchem.

– Może śni jej się kosz­mar – roz­legł się głos Mal­colma. – Jesse, nic jej nie jest. Zużyła ogromne pokłady ener­gii, żeby spro­wa­dzić cię z powro­tem. Potrze­buje odpo­czynku.

– Nie rozu­miesz? To wła­śnie przez to, że mnie spro­wa­dziła. – Jes­semu głos się zała­mał. – Jeśli nie wyzdro­wieje… ni­gdy tego sobie nie wyba­czę.

– Jej dar. Ta zdol­ność się­gnię­cia poza zasłonę, która oddziela żywych od mar­twych. Miała to całe życie. To nie twoja wina. Jeśli już, to jest to wina Beliala. – Mal­colm wes­tchnął. – Tak nie­wiele wiemy o kró­le­stwach cieni, które leżą poza kre­sem wszyst­kiego. Zagłę­biła się w nie dość daleko, żeby cie­bie wycią­gnąć. Będzie potrze­bo­wała czasu, żeby wró­cić.

– A jeśli ugrzę­zła w jakimś potwor­nym miej­scu?

Deli­katny dotyk powró­cił, Jesse ujął jej twarz. Lucie tak bar­dzo chciała wtu­lić poli­czek w jego rękę, że to aż bolało.

– A jeżeli potrze­buje, żebym teraz ja w jakiś spo­sób ją wycią­gnął?

Kiedy Mal­com ode­zwał się ponow­nie, mówił łagod­niej.

– Minęły dwa dni. Jeśli do jutra się nie obu­dzi, spró­buję się­gnąć po nią magią. Zajmę się tym, o ile ty w tym cza­sie prze­sta­niesz nad nią stać i się zamar­twiać. Jeśli naprawdę chcesz się do cze­goś przy­dać, idź do wio­ski i przy­nieś parę rze­czy, któ­rych potrze­bu­jemy…

Jego głos zafa­lo­wał i roz­pły­nął się w ciszę. Lucie znowu była w ciem­nym miej­scu. Sły­szała Jes­sego, odle­gły, led­wie sły­szalny szept:

– Lucie, jeśli mnie sły­szysz… jestem tu. Opie­kuję się tobą.

„Jestem tu”, chciała odpo­wie­dzieć. „Sły­szę cię”. Ale tak jak poprzed­nim razem i jesz­cze wcze­śniej, cień połknął słowa i znowu wpa­dła w pustkę.

***

– Kto jest ślicz­nym ptasz­kiem? – powie­działa Ariadne Brid­ge­stock.

Papuga imie­niem Win­ston zmru­żyła oczy, zer­ka­jąc na nią. Nie wyra­ziła swo­jego zda­nia na temat tego, kto może być ślicz­nym ptasz­kiem. Ariadne była prze­ko­nana, że Win­ston cał­ko­wi­cie sku­pił się na gar­ści orze­chów bra­zy­lij­skich w jej dłoni.

– Pomy­śla­łam, że sobie poga­wę­dzimy – powie­działa do Win­stona, kusząc go orzesz­kiem. – Papugi mają podobno mówić. Dla­czego nie zapy­tasz mnie, jak upły­nął mi do tej pory dzień?

Win­ston spio­ru­no­wał ją wzro­kiem. Papuga była pre­zen­tem od jej rodzi­ców; Ariadne dostała ją dawno temu, kiedy przy­je­chała do Lon­dynu i tęsk­niła za czymś kolo­ro­wym, co zrów­no­wa­ży­łoby posępną sza­rość mia­sta. Win­ston miał zie­lony tułów, śliw­kową głowę i uspo­so­bie­nie raso­wego dra­nia.

Jego złe spoj­rze­nie jasno wyra­żało, że nie będzie żad­nych roz­mów, dopóki nie da mu orze­cha. Prze­chy­trzyła mnie papuga, pomy­ślała Ariadne i podała mu sma­ko­łyk przez pręty klatki. Mat­thew Fair­child miał cudow­nego zło­tego psa, a ona wylą­do­wała z kapry­śnym pta­sim lor­dem Byro­nem.

Win­ston prze­łknął orzech i zaci­snął szpony na prę­cie klatki.

– Śliczny pta­szek – zaskrze­czał. – Śliczny pta­szek.

Dobre i to, pomy­ślała Ariadne.

– Mia­łam paskudny dzień, miło, że pytasz – powie­działa, poda­jąc Win­sto­nowi następny orzech przez pręty. – Dom jest strasz­nie pusty i czuję się tu taka samotna. Matka cho­dzi z kąta w kąt ze zbo­lałą miną i zamar­twia się o ojca. Nie ma go już od pię­ciu dni. I… ni­gdy bym nie pomy­ślała, że zatę­sk­nię za Grace, ale przy­naj­mniej była jakimś towa­rzy­stwem.

Nie wspo­mniała o Annie. W pewne rze­czy Win­ston nie powi­nien wty­kać swo­jego dzioba.

– Grace – zaskrze­czał. Popu­kał w pręty klatki zna­cząco. – Ciche Mia­sto.

– Wła­śnie – mruk­nęła Ariadne.

Jej ojciec i Grace wyje­chali tej samej nocy i ich znik­nię­cie musiało być powią­zane, cho­ciaż Ariadne nie miała pew­no­ści w jaki spo­sób. Jej ojciec popę­dził do Ada­man­to­wej Cyta­deli, żeby prze­słu­chać Tatianę Black­thorn. Następ­nego ranka Ariadne i jej matka odkryły, że Grace też znik­nęła: spa­ko­wała swój skromny mają­tek i wyje­chała w środku nocy. Dopiero w porze lun­chu goniec przy­niósł wia­do­mość od Char­lotte, z któ­rej wyni­kało, że Grace prze­bywa u Cichych Braci i roz­ma­wia z nimi o prze­stęp­stwach swo­jej matki.

Matka Ariadne pra­wie zemdlała z powodu wstrząsu wywo­ła­nego tą wia­do­mo­ścią.

– Och, nie­świa­do­mie przy­ję­li­śmy pod swój dach prze­stęp­czy­nię!

Na te słowa Ariadne prze­wró­ciła oczami i zwró­ciła jej uwagę, że Grace udała się do Cichego Mia­sta z wła­snej woli, nie została wywle­czona z ich domu przez Cichych Braci. Dodała, że to Tatiana Black­thorn jest prze­stęp­czy­nią. Tatiana już przy­spo­rzyła ludziom dużo cier­pie­nia i kło­po­tów i jeśli Grace pra­gnęła udzie­lić Cichym Bra­ciom wię­cej infor­ma­cji na temat jej nie­zgod­nych z pra­wem poczy­nań, to zacho­wała się jak porządna oby­wa­telka.

Wie­działa, że to idio­tyczne tęsk­nić za Grace. Pra­wie ze sobą nie roz­ma­wiały. Jed­nakże uczu­cie samot­no­ści było tak doj­mu­jące, że zda­niem Ariadne już sama obec­ność kogoś w pobliżu łago­dziła pustkę. Oczy­wi­ście były osoby, z któ­rymi naprawdę pra­gnęła poroz­ma­wiać, ale sta­rała się ze wszyst­kich sił o nich nie myśleć. To nie byli tak naprawdę jej przy­ja­ciele, tylko przy­ja­ciele Anny, a Anna…

Jej myśli zakłó­cił prze­ni­kliwy dźwięk dzwonka u drzwi. Zoba­czyła, że Win­ston zasnął i zwie­sza się do góry nogami. Pośpiesz­nie wrzu­ciła resztkę orze­chów do jego miseczki na jedze­nie i wybie­gła z oran­że­rii do fron­to­wych drzwi domu, mając nadzieję, że nade­szły jakieś wia­do­mo­ści.

Matka pierw­sza zna­la­zła się przy drzwiach. Ariadne zatrzy­mała się u szczytu scho­dów, kiedy usły­szała jej głos:

– Kon­sul Fair­child, dzień dobry. I pan Ligh­twood. Jak miło, że nas odwie­dza­cie… A może przy­cho­dzi­cie, bo… macie jakieś wie­ści na temat Mau­rice’a?

Strach w gło­sie Flory Brid­ge­stock spra­wił, że Ariadne zamarła. Przy­naj­mniej stała za zakrę­tem scho­dów, więc nie widziano jej z progu. Jeśli Char­lotte przy­szła z wie­ściami, być może złymi, to prę­dzej prze­każe je jej matce, gdy Ariadne nie będzie w pobliżu.

Pocze­kała, ści­ska­jąc słu­pek porę­czy scho­dów na pode­ście, aż usły­szała łagodny głos Gide­ona Ligh­two­oda:

– Nie, Floro. Nie mie­li­śmy żad­nych wie­ści, odkąd wybrał się na Islan­dię. Mie­li­śmy raczej nadzieję, że… ty coś wiesz.

– Nic nie wiem – odpo­wie­działa matka Ariadne. Jej głos brzmiał słabo, jakby dobie­gał z daleka. Ariadne wie­działa, że matka stara się nie oka­zać stra­chu. – Zakła­da­łam, że jeśli ma z kimś kon­takt, to wła­śnie z biu­rem Kon­sul.

Zapa­dło nie­zręczne mil­cze­nie. Ariadne, któ­rej krę­ciło się w gło­wie, podej­rze­wała, że Gideon i Char­lotte żałują teraz, że w ogóle tu przy­szli.

– Nie macie żad­nych wia­do­mo­ści z Cyta­deli? – spy­tała wresz­cie jej matka. – Ani słowa od Żela­znych Sióstr?

– Nie – odparła Kon­sul. – Jed­nak Żela­zne Sio­stry są nawet w naj­lep­szym razie powścią­gliwe. A Tatiana to pew­nie trudna do prze­słu­cha­nia osoba. Moż­liwe, że uznali, że na razie nie mają żad­nych wie­ści do prze­ka­za­nia.

– Wysła­li­ście jed­nak do nich wia­do­mo­ści – powie­działa Flora. – I nie otrzy­ma­li­ście żad­nej odpo­wie­dzi. Może… Insty­tut w Rej­kia­wiku? – Ariadne wyda­wało się, że wychwy­ciła nutkę stra­chu, która prze­biła się przez mury uprzej­mo­ści jej matki. – Wiem, że nie możemy sko­rzy­stać z runu tro­pią­cego, bo dzieli nas od niego woda, ale oni mogliby to zro­bić. Mogła­bym dać wam coś, co można by wysłać do Insty­tutu. Chu­s­teczkę albo…

– Floro. – Kon­sul mówiła do niej łagod­nie. Ariadne domy­ślała się, że w tej chwili pew­nie ujęła deli­kat­nie dłoń jej matki. – Ta misja wymaga nad­zwy­czaj­nej dys­kre­cji. Mau­rice pierw­szy zażą­dałby, żeby nie alar­mo­wać całego Clave. Wyślemy kolejną wia­do­mość do Cyta­deli i jeśli nie otrzy­mamy odpo­wie­dzi, zaczniemy wła­sne śledz­two. Obie­cuję ci.

Matka mruk­nęła pota­ku­jąco, ale Ariadne się zmar­twiła. Kon­sul i jej naj­bliż­szy doradca nie odwie­dzają kogoś tylko dla­tego, że inte­re­sują ich nowiny. Coś ich zanie­po­ko­iło. Coś, o czym nie wspo­mnieli Flo­rze.

Char­lotte i Gideon poże­gnali się po jesz­cze kilku sło­wach zapew­nień. Kiedy Ariadne usły­szała, że drzwi się zamknęły, zeszła po scho­dach. Matka, która stała w bez­ru­chu w kory­ta­rzu, była zasko­czona jej wido­kiem. Ariadne sta­rała się spra­wiać wra­że­nie, jakby dopiero co przy­szła.

– Sły­sza­łam głosy – powie­działa. – To Kon­sul wła­śnie wyszła?

Matka ski­nęła głową z roz­tar­gnie­niem, głę­boko zamy­ślona.

– I Gideon Ligh­twood. Chcieli wie­dzieć, czy dosta­ły­śmy jakąś wia­do­mość od two­jego ojca. A ja mia­łam nadzieję, że przy­szli, bo sami się cze­goś dowie­dzieli.

– Nie martw się, mamo. – Ariadne ujęła jej dło­nie. – Wiesz, jaki jest ojciec. Będzie ostrożny i nie będzie się śpie­szył, chcąc dowie­dzieć się wszyst­kiego, czego się da.

– Och, wiem, ale… To był jego pomysł, żeby posłać Tatianę do Ada­man­to­wej Twier­dzy. Jeśli coś poszło nie tak…

– To był akt miło­sier­dzia – odparła sta­now­czo Ariadne. – Żeby nie zamy­kać jej w Cichym Mie­ście, gdzie bez wąt­pie­nia pogrą­ży­łaby się w jesz­cze więk­szym sza­leń­stwie niż dotąd.

– Nie wie­dzie­li­śmy jed­nak wtedy tego, co wiemy teraz – powie­działa matka. – Jeśli Tatiana Black­thorn miała coś wspól­nego z ata­kiem Lewia­tana na Insty­tut… To nie jest czyn wariatki zasłu­gu­ją­cej na litość. To wojna wypo­wie­dziana Nefi­lim. To nie­bez­pieczny, wrogi akt, sojusz z naj­więk­szym złem.

– Prze­by­wała w Ada­man­to­wej Cyta­deli, kiedy Lewia­tan zaata­ko­wał – przy­po­mniała jej Ariadne. – Jak mogłaby odpo­wia­dać za atak? Żela­zne Sio­stry na pewno coś by spo­strze­gły. Nie zamar­twiaj się, mamo – dodała. – Wszystko będzie dobrze.

Matka wes­tchnęła.

– Ari, wyro­słaś na taką śliczną dziew­czynę. Będzie mi cie­bie bar­dzo bra­ko­wać, kiedy wspa­niały męż­czy­zna wybie­rze sobie cie­bie i odej­dziesz z domu, żeby za niego wyjść.

Ariadne mruk­nęła nie­zo­bo­wią­zu­jąco.

– Och, wiem, że histo­ria z Char­le­sem była okrop­nym doświad­cze­niem – dodała jej matka. – Następ­nym razem będzie lepiej.

Wzięła głę­boki wdech, wypro­sto­wała ramiona i Ariadne ponow­nie przy­po­mniała sobie, że matka jest Nocną Łow­czy­nią, tak samo jak inni, i sta­wia­nie czoła trud­no­ściom jest czę­ścią jej pracy.

– Na Anioła – powie­działa odmie­nio­nym, żywym gło­sem. – Życie toczy się dalej. Nie możemy wiecz­nie stać w wej­ściu i się zamar­twiać. Mam wiele spraw, któ­rymi powin­nam się zająć… Żona Inkwi­zy­tora musi dbać o dom, kiedy pan domu wyjeż­dża, i tak dalej…

Ariadne mruk­nęła pota­ku­jąco i poca­ło­wała matkę w poli­czek, zanim wró­ciła scho­dami na górę. W poło­wie kory­ta­rza minęła uchy­lone drzwi gabi­netu ojca. Pchnęła je lekko i zaj­rzała do środka.

Pomiesz­cze­nie pozo­sta­wiono w nie­po­ko­ją­cym nie­ła­dzie. Gdyby Ariadne miała nadzieję, że zaj­rze­nie do gabi­netu sprawi, że poczuje, że zna­la­zła się bli­żej ojca, roz­cza­ro­wa­łaby się, bo zamiast tego jesz­cze bar­dziej się zmar­twiła. Ojciec był pedan­tyczny i zor­ga­ni­zo­wany. I był z tego dumny. Nie zno­sił bała­ganu. Wie­działa, że wyje­chał w pośpie­chu, ale stan tego pokoju uświa­do­mił jej, jak bar­dzo musiał być spa­ni­ko­wany.

Zła­pała się na tym, że nie­mal bez­wied­nie zaczyna porząd­ko­wać rze­czy – przy­suwa krze­sło z powro­tem do biurka, uwal­nia zasłony, które zacze­piły się o aba­żur lampy, wysta­wia fili­żanki na kory­tarz, gdzie znaj­dzie je gospo­sia. Przed komin­kiem leżał roz­sy­pany popiół; wzięła małą szczotkę z mosięż­nym uchwy­tem, żeby go zmieść …

Zamarła.

Coś bia­łego błysz­czało pośród popio­łów w kominku. Roz­po­znała schludne kali­gra­ficzne pismo ojca na sto­siku nad­pa­lo­nego papieru. Pochy­liła się moc­niej – jakież to notatki ojciec chciał znisz­czyć przed wyjaz­dem z Lon­dynu?

Wyjęła papiery z kominka. Strzep­nęła z nich popiół i zaczęła czy­tać. W trak­cie lek­tury poczuła prze­ni­kliwą suchość w gar­dle, jakby miała się zaraz zadła­wić.

Na pierw­szej stro­nie były zapi­sane słowa „Heron­dale/Ligh­twood”.

Ewi­dent­nie nie powinna czy­tać dalej, ale nazwi­sko Ligh­twood pło­nęło w jej oczach powi­do­kiem. Nie mogła się od niego odwró­cić. Jeśli rodzina Anny miała jakieś kło­poty, to jak mogłaby nie chcieć się o nich dowie­dzieć?

Strony pod­pi­sano latami: 1896, 1892, 1900. Przej­rzała arku­sze i poczuła zimny palec prze­su­wa­jący się po jej karku.

Pismem ojca nie wypi­sano wydat­ków ani zarob­ków, ale wypunk­to­wano różne wyda­rze­nia. Zda­rze­nia zwią­zane z Heron­dale’ami i Ligh­two­odami.

Nie, nie wyda­rze­nia. Błędy. Potknię­cia. Grze­chy. To był zapis wszel­kich postęp­ków Heron­dale’ów i Ligh­two­odów, które przy­spo­rzyły jej ojcu zna­czą­cych pro­ble­mów. Odno­to­wano tu wszystko, co można by uznać za nie­od­po­wie­dzialne albo nie­prze­my­ślane.

03/12/01: G2.L nie­obecny na zebra­niu Rady bez wyja­śnia­nia. CF wście­kły.

09/06/98: WW z Water­loo twier­dzą, że WH/TH odma­wiają spo­tka­nia, co skut­kuje nie­po­ko­jami na Targu.

01/08/95: Sze­fowa Insty­tutu w Oslo odma­wia spo­tka­nia z TH z powodu jej Pocho­dze­nia.

Ariadne zro­biło się nie­do­brze. Więk­szość odno­to­wa­nych fak­tów była drobna, nie­istotna albo oparta na pogło­skach. Stwier­dze­nie, że sze­fowa Insty­tutu w Oslo, jedna z naj­życz­liw­szych kobiet, jakie Ariadne poznała, nie chciała się spo­tkać z Tessą Heron­dale, było odra­ża­jące. To ona powinna otrzy­mać repry­mendę, a odno­to­wano ten fakt, jakby to była wina Heron­dale’ów.

Co to było? Co sobie myślał jej ojciec?

Na spo­dzie stosu leżało coś jesz­cze. Arkusz z kre­mo­wo­bia­łej pape­te­rii. To nie były notatki, ale list. Ariadne wyjęła go ze sto­siku. Z nie­do­wie­rza­niem prze­bie­gła wzro­kiem po linij­kach pisma.

– Ariadne?

Ariadne szybko scho­wała list w dekol­cie sukni, zanim unio­sła głowę, żeby spoj­rzeć na matkę. Flora stała w progu, marsz­cząc brwi i mru­żąc oczy. Kiedy się ode­zwała, nie było w jej gło­sie śladu cie­pła z roz­mowy na par­te­rze.

– Ariadne… co tu robisz?

2. Szare morze

2

Szare morze

„Szare skały i bar­dziej szare od nich morze,

Przy brzegu huk przy­boju,

A w sercu moim imię,

Co wybrzmieć już nie może”.

Char­les G.D. RobertsGrey Rocks, and Greyer Sea

Kiedy Lucie wresz­cie się obu­dziła, usły­szała szum fal i zoba­czyła jasne, zimowe słońce, ostre jak kra­wędź szkła. Usia­dła tak szybko, że zakrę­ciło jej się w gło­wie. Posta­no­wiła sobie, że za żadne skarby nie zaśnie znowu, nie straci przy­tom­no­ści, nie powróci do tego ciem­nego, pustego miej­sca peł­nego gło­sów i hała­sów.

Odrzu­ciła pasia­stą szy­deł­kową narzutę, pod którą spała i spu­ściła nogi z łóżka. Pierw­sza próba sta­nię­cia nie zakoń­czyła się suk­ce­sem – nogi ugięły się pod nią i padła z powro­tem na łóżko. Za dru­gim razem zła­pała się kolu­mienki przy łóżku i pod­nio­sła się, pod­cią­ga­jąc się na niej. Ta metoda tro­chę lepiej się spraw­dziła i przez kilka chwil Lucie koły­sała się w tę i z powro­tem jak stary wilk mor­ski nie­na­wy­kły do lądu.

Jeśli nie liczyć łóżka – o pro­stej ramie z kutego żelaza poma­lo­wa­nej zga­szoną bielą pod kolor ścian – w jej małym pokoju stało nie­wiele mebli. Był tam komi­nek, na któ­rym węgielki trza­skały i skrzyły się lekko fio­le­to­wym odcie­niem, oraz toa­letka z nie­wy­koń­czo­nego drewna, rzeź­biona w syreny i węże mor­skie. Jej wła­sny kufer podróżny stał w nogach łóżka, co podzia­łało na Lucie uspo­ka­ja­jąco.

W końcu mimo potwor­nego mro­wie­nia w nogach pode­szła do okna znaj­du­ją­cego się w zagłę­bie­niu ściany i wyj­rzała. Widok był sym­fo­nią bieli i ciem­nej zie­leni, czerni i bar­dzo bla­dego błę­kitu. Dom Mal­colma naj­wy­raź­niej stał w poło­wie ska­li­stego urwi­ska nad śliczną rybacką wio­seczką. Poni­żej domu cią­gnęła się wąska zatoczka, którą ocean wpa­dał do portu i deli­kat­nie koły­sał małymi rybac­kimi łodziami. Niebo było czy­ste, wyglą­dało jak nie­bie­ska por­ce­lana, cho­ciaż ewi­dent­nie nie­dawno padał śnieg, sądząc po pobie­lo­nych dwu­spa­do­wych dachach w wio­sce. Węglowy dym snuł się czar­nymi smu­gami ku niebu, fale ude­rzały o klif w dole, zie­lone jak sosny i białe od piany.

Widok był piękny, surowy, ale piękny, a roz­le­gła połać morza budziła w piersi Lucie dziwne uczu­cie pustki. Miała wra­że­nie, że Lon­dyn znaj­duje się miliony mil stąd, tak samo jak jego miesz­kańcy: Cor­de­lia i James, jej matka i ojciec. O czym teraz myśleli? Wyobra­żali sobie, że gdzie jest w Korn­wa­lii? Raczej nie tu, gdzie spo­glą­dała na ocean, cią­gnący się aż do wybrzeża Fran­cji.

Dla odwró­ce­nia uwagi poru­szyła na próbę pal­cami stóp. Przy­naj­mniej znik­nęło mro­wie­nie. Szorst­kie deski pod­ło­gowe po wielu latach uży­wa­nia wyda­wały się zupeł­nie gład­kie pod jej bosymi sto­pami, jakby dopiero co je wyszli­fo­wano. Prze­śli­zgnęła się po nich do toa­letki, gdzie cze­kały na nią miska i ręcz­nik. Pra­wie jęk­nęła na widok swo­jego odbi­cia w lustrze. Włosy miała matowe i roz­czo­chrane, jej podróżna suk­nia była pomięta, guzik od poduszki zosta­wił w policzku wgnie­ce­nie wiel­ko­ści pensa.

Pomy­ślała, że poprosi póź­niej Mal­colma o kąpiel. Był cza­row­ni­kiem, na pewno zdoła spro­ku­ro­wać tro­chę gorą­cej wody. Na razie wyko­rzy­stała naj­le­piej, jak się dało, wodę w misce i kostkę mydła „Pears”, zanim zdjęła zruj­no­waną sukienkę i cisnęła w kąt. Otwo­rzyła z roz­ma­chem kufer. Przez chwilę sie­działa i wpa­try­wała się w jego zawar­tość. Naprawdę spa­ko­wała kostium kąpie­lowy?! Myśl o pły­wa­niu w lodowo-zie­lo­nych wodach zatoki Polperro była prze­ra­ża­jąca. Odsu­nęła na bok topo­rek i kurtkę od stroju bojo­wego i wyjęła ciem­no­nie­bie­ską weł­nianą sukienkę z haftami na man­kie­tach. Potem zaczęła upi­nać szpil­kami włosy, żeby wyglą­dać względ­nie przy­zwo­icie. Spa­ni­ko­wała na moment, kiedy zdała sobie sprawę, że nie ma zło­tego meda­lika na szyi, ale po minu­cie pośpiesz­nych poszu­ki­wań zna­la­zła go na noc­nym sto­liku obok łóżka.

Jesse go tam poło­żył, pomy­ślała. Nie miała poję­cia, skąd to wie, ale była tego pewna.

Nagle despe­racko zapra­gnęła go zoba­czyć. Wsu­nęła stopy w niskie buty i wymknęła się z pokoju na kory­tarz.

Dom Mal­colma był znacz­nie więk­szy, niż myślała. Oka­zało się, że jej sypial­nia jest jedną z sze­ściu na pię­trze, a schody na końcu kory­ta­rza – rzeź­bione w takim samym stylu jak jej toa­letka – pro­wa­dziły do otwar­tego salonu z wyso­kim sufi­tem sto­sow­nym dla rezy­den­cji ziem­skiej. Ewi­dent­nie nie było tam miej­sca na tak wysoki sufit i sypial­nie na pię­trze, co wywo­ły­wało w niej dez­orien­ta­cję. Mal­colm musiał zacza­ro­wać dom, żeby w środku był tak duży, jak mu to odpo­wia­dało.

Nic nie wska­zy­wało, żeby ktoś jesz­cze prze­by­wał w domu, ale gdzieś na zewnątrz niósł się stały, ryt­miczny łomot. Po chwili szu­ka­nia Lucie zna­la­zła fron­towe drzwi i wyszła na dwór.

Jasne słońce oka­zało się zwod­ni­cze. Było naprawdę zimno. Wiatr ciął ska­li­ste klify jak nóż, prze­ni­ka­jąc wełnę sukienki. Lucie objęła się rękami, drżąc, i obró­ciła się w miej­scu. Miała rację co do domu – z zewnątrz wyglą­dał na mały, ot, chatka, w któ­rej zmie­ści­łyby się ze trzy pokoje. Okna wyglą­dały na zabite deskami (wie­działa jed­nak, że wcale takie nie są), wapno, któ­rym pobie­lono dom, popę­kało na sło­nym powie­trzu.

Prze­mro­żona trawa mor­ska chrzę­ściła pod jej butami, gdy szła w kie­runku łup! łup! łup! nio­są­cego się z boku domu. Nagle zatrzy­mała się.

To był Jesse. Stał z sie­kierą w ręce obok stosu drewna opa­ło­wego, które rąbał. Lucie trzę­sły się ręce – i to by­naj­mniej nie tylko z zimna. On żył. Świa­do­mość tego ni­gdy do tej pory nie ude­rzyła jej z podobną siłą. Ni­gdy go takim nie widziała – ni­gdy nie widziała, żeby wiatr tar­gał mu czarne włosy ani ni­gdy nie widziała u niego rumień­ców spo­wo­do­wa­nych wysił­kiem. Ni­gdy nie widziała, żeby jego oddech zamie­niał się w białe chmurki, gdy wypusz­czał powie­trze. Ni­gdy jesz­cze nie widziała, żeby oddy­chał. Zawsze był w świe­cie, ale ni­gdy nie był jego czę­ścią; ani skwar, ani mróz go nie tykały. A tu oddy­chał, żył, jego cień cią­gnął się za nim na kamie­ni­stym grun­cie.

Nie mogła tego znieść ani chwili dłu­żej. Pod­bie­gła do niego. Zdą­żył tylko pod­nieść wzrok zasko­czony i wypu­ścić sie­kierę, zanim zarzu­ciła mu ręce na szyję.

Zła­pał ją i przy­ci­snął do sie­bie, tuląc mocno, wbi­ja­jąc palce w miękki mate­riał sukienki. Wtu­lił twarz w jej włosy, szep­cząc: „Lucie, Lucie”. Jego ciało było cie­płe. Po raz pierw­szy czuła jego zapach – zapach wełny, potu, skóry, dymu drzew­nego i powie­trza przed burzą. Po raz pierw­szy czuła, jak jego serce bije tuż przy jej wła­snym.

W końcu odsu­nęli się od sie­bie. Na­dal ją obej­mo­wał, uśmie­cha­jąc się. Na jego twa­rzy malo­wało się drobne waha­nie, jakby nie był pewien, co ona pomy­śli o tym nowym, praw­dzi­wym, żywym Jes­sem. Nie­mą­dry chło­pak, uznała. Powi­nien być w sta­nie wyczy­tać wszystko z jej twa­rzy. A może to lepiej, że nie potra­fił?

– Naresz­cie się obu­dzi­łaś – powie­dział.

Jego głos… Cóż, to był jego głos, który prze­cież już znała. Mimo to wydał jej się o wiele bar­dziej kon­kretny niż to, co sły­szała do tej pory. Czuła wibra­cje w jego piersi, gdy mówił. Zasta­na­wiała się, czy kie­dy­kol­wiek przy­wyk­nie do tych wszyst­kich nowych szcze­gó­łów.

– Jak długo spa­łam?

– Kilka dni. Nie­wiele się w tym cza­sie wyda­rzyło; głów­nie cze­ka­li­śmy, aż się obu­dzisz. – Zmarsz­czył brwi. – Mal­colm powie­dział, że osta­tecz­nie nic ci nie będzie, a ja myśla­łem…

Wzdry­gnął się i uniósł prawą rękę. Skrzy­wiła się, widząc roz­dartą, zaczer­wie­nioną skórę. Jesse jed­nak był zachwy­cony.

– Pęche­rze – powie­dział rado­śnie. – Mam pęche­rze!

– Fatalna sprawa – powie­działa współ­czu­jąco Lucie.

– W żad­nym razie. Wiesz, ile czasu minęło, odkąd mia­łem jakiś pęcherz? Zadra­pane kolano? Zła­many ząb?

– Mam nadzieję, że nie powy­bi­jasz sobie wszyst­kich zębów zachwy­cony fak­tem, że żyjesz – powie­działa Lucie. – Chyba nie ko… lubi­ła­bym cię tak bar­dzo jak teraz, gdy­byś stał się bez­zębny.

O rety. Omal nie powie­działa „kocha­ła­bym”. Jesse przy­naj­mniej spra­wiał wra­że­nie tak zachwy­co­nego swo­imi nowymi obra­że­niami, że niczego nie zauwa­żył.

– Jakie to płyt­kie – powie­dział Jesse, nawi­ja­jąc pasemko jej wło­sów na palec. – Ja lubił­bym cię, nawet gdy­byś była łysa i pomarsz­czona jak wyschnięty żołądź.

Lucie ogar­nęła potworna chęć, żeby zachi­cho­tać, ale zmu­siła się do zro­bie­nia groź­nej miny.

– Doprawdy, co, u licha, robisz tu, rąbiąc drewno? Mal­colm nie może sobie wycza­ro­wać opału? A wła­ści­wie to gdzie on się podziewa?

– Zszedł do wio­ski – odpo­wie­dział Jesse. – Rze­komo po to, żeby uzu­peł­nić zapasy. Myślę, że lubi spa­cery. W prze­ciw­nym wypadku po pro­stu wycza­ro­wałby jedze­nie, jak sama powie­dzia­łaś. Przez więk­szość dni znika na całe popo­łu­dnia.

– Przez więk­szość dni? – powtó­rzyła Lucie. – Powie­dzia­łeś, że spa­łam kilka dni. Ile wła­ści­wie?

– To piąty dzień, odkąd tu jeste­śmy. Mal­colm posłu­żył się magią, żeby się zorien­to­wać, czy jesteś bez­pieczna. Potrze­bu­jesz tylko natu­ral­nego odpo­czynku. W ogrom­nych ilo­ściach.

– Aha. – Lucie cof­nęła się zanie­po­ko­jona. – Moja rodzina z pew­no­ścią będzie nas szu­kać, oni chcą wszystko wie­dzieć i będą wście­kli na mnie… i na Mal­colma… musimy obmy­ślić jakiś plan…

Jesse znowu zmarsz­czył czoło.

– Nie znajdą nas łatwo. Ten dom został potęż­nie zabez­pie­czony przed cza­rem tro­pią­cym i chyba przed wszelką inną magią.

Lucie już miała mu wyja­śnić, że zna swo­ich rodzi­ców i wie, że nie pozwolą, by coś takiego jak nie­prze­nik­nione zabez­pie­cze­nia magiczne unie­moż­li­wiło im wywę­sze­nie, gdzie podziewa się ich córka, ale zanim zdą­żyła się ode­zwać, zza węgła wyszedł Mal­colm z laseczką w ręce. Jego buty chrzę­ściły na zamar­z­nię­tej ziemi. Miał na sobie biały podróżny płaszcz, w jakim Lucie widziała go ostat­nim razem w Sank­tu­arium Insty­tutu. Był wtedy roz­gnie­wany, prze­stra­szony tym, co zro­biła. Teraz spra­wiał wra­że­nie zmę­czo­nego, wyglą­dał bar­dziej nie­chluj­nie, niżby się spo­dzie­wała.

– Mówi­łem ci, że nic jej nie będzie – powie­dział do Jes­sego. Zer­k­nął na opał. – Dosko­nała robota – dodał. – Z każ­dym dniem będziesz się czuł sil­niej­szy, jeśli będziesz pra­co­wał tak dalej.

Zatem w rąba­niu przez Jes­sego drewna cho­dziło przede wszyst­kim o jego zdro­wie. To miało sens. Cho­ciaż jego ciało zostało magicz­nie zakon­ser­wo­wane, z pew­no­ścią osła­bło przez sie­dem lat śmierci. Oczy­wi­ście Belial opę­ty­wał jego ciało i posłu­gi­wał się nim jak mario­netką, zmu­sza­jąc je do prze­mie­rza­nia całych mil przez Lon­dyn, żeby…

Lucie nie chciała jed­nak o tym myśleć. To była prze­szłość, kiedy Jesse nie zamiesz­ki­wał tak naprawdę swo­jego ciała. Teraz to wszystko się zmie­niło.

Jesse przyj­rzał się sto­sowi nie­po­rą­ba­nych polan za sobą.

– Myślę, że zostało mi nie wię­cej niż pół godziny pracy.

Mal­colm ski­nął głową i odwró­cił się do Lucie. Jego twarz była dziw­nie pozba­wiona wyrazu, kiedy na nią spoj­rzał. Lucie ogar­nął nie­po­kój.

– Panno Heron­dale, czy możemy poroz­ma­wiać w domu? – zapy­tał.

***

– Dobrze więc, ten arkusz nasą­czy­łem roz­two­rem węglanu amo­no­wego – mówił Chri­sto­pher. – I kiedy potrak­tu­jemy go pło­mie­niem za pomocą stan­dar­do­wego runu zapa­la­ją­cego… Tho­ma­sie, czy ty mnie słu­chasz?

– Zamie­niam się w słuch – odpo­wie­dział Tho­mas. – I chłonę twoje słowa chci­wym uchem.

Znaj­do­wali się w piw­nicy domu Fair­chil­dów, w labo­ra­to­rium Henry’ego. Chri­sto­pher popro­sił Tho­masa o pomoc w nowym pro­jek­cie, a Tho­mas chęt­nie sko­rzy­stał z tej pro­po­zy­cji, bo potrze­bo­wał cze­goś, co zaj­mie jego myśli.

Chri­sto­pher popra­wił oku­lary na nosie.

– Widzę, że nie jesteś prze­ko­nany do tego, że zasto­so­wa­nie ognia jest potrzebne… – powie­dział – …ale wiesz, bacz­nie obser­wuję roz­wój nauki Przy­ziem­nych. Pra­co­wali ostat­nio nad spo­so­bem prze­sy­ła­nia wia­do­mo­ści na wiel­kie odle­gło­ści, naj­pierw za pomocą meta­lo­wego drutu, a ostat­nio za pomocą samego powie­trza.

– A jak to się ma do pod­pa­la­nia cze­go­kol­wiek? – zapy­tał Tho­mas, w swoim mnie­ma­niu nie­zwy­kle uprzej­mie.

– Ujmu­jąc to pro­sto: Przy­ziemni posłu­gi­wali się cie­płem, opra­co­wu­jąc więk­szość naj­now­szych wyna­laz­ków takich jak elek­trycz­ność, czy tele­graf, a my, Nocni Łowcy, nie możemy pozo­stać za nimi w tyle. A z pew­no­ścią za nimi nie nadą­żymy, jeśli ich urzą­dze­nia dadzą im moż­li­wo­ści, któ­rym nie zdo­łamy dorów­nać. W tym wypadku są w sta­nie prze­sy­łać wia­do­mość na odle­głość, a my… Cóż, my tego nie potra­fimy. Jeśli jed­nak posłużę się runami… widzisz, przy­pa­lam brzeg per­ga­minu, skła­dam kartkę, umiesz­czam tu run Łącz­no­ści, a run Pre­cy­zji tu i tu…

Na górze roz­legł się dzwo­nek do drzwi. Chri­sto­pher udał, że go nie sły­szy, i przez chwilę Tho­mas zasta­na­wiał się, czy sam nie powi­nien iść otwo­rzyć drzwi, ale po dru­gim i trze­cim dzwonku Chri­sto­pher wes­tchnął, odło­żył stelę i poszedł na górę.

Tho­mas usły­szał, jak drzwi na górze się otwie­rają. Nie zamie­rzał pod­słu­chi­wać, ale żołą­dek mu się szarp­nął jak ptak dający nura po rybę (żało­wał, że nie wpadł na lep­sze porów­na­nie, ale albo ktoś ma poetycki umysł jak James, albo go nie ma), kiedy z góry napły­nął głos Chri­sto­phera:

– Och, cześć, Ala­sta­irze, pew­nie przy­sze­dłeś zoba­czyć się Char­le­sem. Myślę, że jest na górze w swoim gabi­ne­cie.

Odpo­wiedź Ala­sta­ira była zbyt cicha, żeby Tho­mas ją usły­szał. Chri­sto­pher odchrząk­nął i powie­dział:

– Ehm, na dole w labo­ra­to­rium. Pra­cuję wła­śnie nad nowym eks­cy­tu­ją­cym pro­jek­tem…

Ala­stair wszedł mu w słowo. Tho­mas zasta­na­wiał się, czy Chri­sto­pher wspo­mni, że Tho­mas też tu jest. Nie powie­dział jed­nak, wyja­śnił tylko:

– Mat­thew na­dal jest w Paryżu, na ile się orien­tu­jemy. Tak, jestem pewien, że Char­les nie miałby nic prze­ciwko wizy­cie…

Ptak w żołądku Tho­masa padł mar­twy. Tho­mas oparł łok­cie na stole labo­ra­to­ryj­nym Chri­sto­phera, sta­ra­jąc się oddy­chać i jakoś to prze­trwać. Wie­dział, że nie powi­nien być zasko­czony. Ala­stair jasno dał mu do zro­zu­mie­nia, że nic mię­dzy nimi nie może zaist­nieć. A głów­nym tego powo­dem była wro­gość mię­dzy Ala­stairem i przy­ja­ciółmi Tho­masa, Weso­łymi Zło­dzie­jasz­kami, któ­rzy mieli bar­dzo dobry powód, żeby nie lubić Ala­staira.

Tho­mas obu­dził się następ­nego ranka ze spre­cy­zo­waną myślą: „Nad­szedł czas, i to już dawno temu, żebym powie­dział przy­ja­cio­łom o moich uczu­ciach do Ala­sta­ira. Może Ala­stair ma rację i nasze uczu­cie jest nie­moż­liwe, ale z pew­no­ścią takie pozo­sta­nie, jeśli niczego nie spró­buję”.

Miał szczery zamiar to zro­bić. Wstał z łóżka zde­ter­mi­no­wany.

Potem jed­nak dowie­dział się, że Mat­thew i James nocą wyje­chali z Lon­dynu, więc odło­żył plan na póź­niej. Wła­ści­wie to nie tylko Mat­thew i James wyje­chali. Cor­de­lia i Mat­thew, jak się oka­zało, wyje­chali razem do Paryża, a James poje­chał z Wil­lem szu­kać Lucie, która naj­wy­raź­niej posta­no­wiła odwie­dzić Mal­colma Fade’a w jego cha­cie w Korn­wa­lii. Chri­sto­pher przy­jął te wyja­śnie­nia bez żad­nego pyta­nia; Tho­mas prze­ciw­nie i wie­dział, że Anna też ma wąt­pli­wo­ści, ale zde­cy­do­wa­nie nie zamie­rzała z nim o tym roz­ma­wiać. „Można plot­ko­wać na temat zna­jo­mych, ale nie na temat przy­ja­ciół” – to było wszystko, co powie­działa. Była blada i wyglą­dała na zmę­czoną, cho­ciaż wró­ciła do zwy­czaju spę­dza­nia każ­dej nocy z inną dziew­czyną. Tho­masowi wła­ści­wie bra­ko­wało Ariadne i podej­rze­wał, że Annie też jej bra­kuje, ale kiedy raz poru­szył ten temat, Anna pra­wie rzu­ciła w niego fili­żanką.

Cał­kiem serio roz­wa­żał w ciągu ostat­nich kilku dni, czy nie powie­dzieć Chri­sto­phe­rowi o swo­ich uczu­ciach, ale cho­ciaż Chri­sto­pher zare­ago­wałby życz­li­wie, to czułby się nie­zręcz­nie, wie­dząc coś, o czym Mat­thew i James nie mają poję­cia. W dodatku to wła­śnie James i Mat­thew naprawdę nie lubili, wręcz nie­na­wi­dzili, Ala­sta­ira.

I pozo­stała jesz­cze kwe­stia Char­lesa. Char­les był pierw­szą wielką miło­ścią Ala­sta­ira, cho­ciaż ta miłość zakoń­czyła się fatal­nie. Char­les został raniony pod­czas potyczki z Belia­lem i teraz docho­dził do sie­bie, a Ala­stair naj­wy­raź­niej uznał, że powi­nien go wspie­rać i trosz­czyć się o niego. Cho­ciaż Tho­mas rozu­miał to z czy­sto etycz­nego punktu widze­nia, to drę­czyła go myśl, że Ala­stair ociera pot z roz­go­rącz­ko­wa­nego czoła Char­lesa i karmi go wino­gro­nami. Aż zbyt łatwo potra­fił sobie wyobra­zić, jak Char­les kła­dzie dłoń na policzku Ala­sta­ira i mru­czy coś w podzięce, wpa­tru­jąc się w cudowne ciemne oczy oko­lone dłu­gimi, gęstymi rzę­sami…

Chri­sto­pher wró­cił do labo­ra­to­rium i Tho­mas omal nie wysko­czył z krze­sła. Chri­sto­pher na szczę­ście żył w bło­giej nie­świa­do­mo­ści wrzawy w gło­wie Tho­masa i natych­miast wró­cił do pracy przy stole.

– W porządku – powie­dział, odwra­ca­jąc się do Tho­masa ze stelą w ręce. – Wobec tego spró­bujmy, dobrze?

– Wysłać wia­do­mość? – zapy­tał Tho­mas.

On i Chri­sto­pher „wysłali” do tej pory już dzie­siątki wia­do­mo­ści i cho­ciaż część z nich roz­pły­nęła się w powie­trzu, a część śmi­gnęła komi­nem, to żadna nie tra­fiła do swo­jego miej­sca prze­zna­cze­nia.

– W rze­czy samej – potwier­dził Kit, poda­jąc mu kartkę i ołó­wek. – Potrze­buję, żebyś napi­sał wia­do­mość, a ja spraw­dzę ten odczyn­nik. To może być dowolna bzdura.

Tho­mas usiadł przy stole labo­ra­to­ryj­nym i zaga­pił się na pustą stronę. Po dłu­giej chwili napi­sał:

Drogi Ala­sta­irze!

Dla­czego jesteś taki głupi i fru­stru­jący i dla­czego cią­gle o Tobie myślę? Dla­czego muszę myśleć o Tobie, kiedy wstaję rano i kiedy kładę się wie­czo­rem, i kiedy myję zęby, i kiedy teraz tu sie­dzę? Dla­czego poca­ło­wa­łeś mnie w Sank­tu­arium, skoro nie chcesz ze mną być? To dla­tego nikomu o tym nie powiesz? To bar­dzo dener­wu­jące.

Tho­mas

– Gotowy? – spy­tał Chri­sto­pher.

Tho­mas pod­niósł gwał­tow­nie wzrok i szybko zło­żył kartkę na czworo, żeby ukryć jej zawar­tość. Ze ści­śnię­tym ser­cem podał list Chri­sto­phe­rowi. Żało­wał, że nie może poka­zać tych słów komuś, ale wie­dział, że to wyklu­czone. Mimo to pomy­ślał sobie, że lepiej się poczuł, kiedy je napi­sał. Chri­sto­pher zapa­lił zapałkę i przy­tknął ją do brzegu kartki. Lepiej się poczuł, nawet jeśli ten list, podob­nie jak zwią­zek Tho­masa z Ala­sta­irem, doni­kąd nie zmie­rzał.

***

Bio­rąc pod uwagę potworne opo­wie­ści matki, Grace Black­thorn spo­dzie­wała się, że Ciche Mia­sto będzie przy­po­mi­nać lochy, gdzie zosta­nie przy­kuta do ściany i zapewne pod­dana tor­tu­rom. Zanim dotarła do wej­ścia do Cichego Mia­sta na cmen­ta­rzu w High­gate, zaczęła się zasta­na­wiać, jakie to uczu­cie zostać pod­daną pró­bie Mie­cza Anioła. Jak to jest stać w Kom­na­cie Mówią­cych Gwiazd i pod­dać się osą­dowi Cichych Braci. Jakie to będzie uczu­cie, gdy zosta­nie zmu­szona do powie­dze­nia prawdy po tak wielu latach kła­ma­nia? Czy poczuje ulgę? Czy też będzie to potworna męka?

Uznała, że to nie ma zna­cze­nia. Zasłu­gi­wała na cier­pie­nie.

Nie została jed­nak zakuta w żelazo ani nic podob­nego. Dwóch Cichych Braci odpro­wa­dziło ją z domu Jamesa przy Cur­zon Street do Cichego Mia­sta. Kiedy tylko zna­la­zła się na miej­scu (i rze­czy­wi­ście było to mroczne, zło­wro­gie miej­sce wypeł­nione cie­niami), brat Zacha­riasz – o któ­rym wie­działa, że jest kuzy­nem Cor­de­lii i kie­dyś był Jame­sem Car­sta­ir­sem – wyszedł im naprze­ciw, jakby miał się nią zająć.

Musisz być wyczer­pana. – Jego głos w jej umy­śle był cichy, wręcz życz­liwy. – Zapro­wa­dzę cię do two­jej kom­naty. Wystar­czy, jeśli jutro poroz­ma­wiamy o tym, co się wyda­rzyło.

Onie­miała. Brat Zacha­riasz był posta­cią, do któ­rej jej matka nawią­zy­wała wię­cej niż raz, poda­jąc go jako przy­kład zepsu­cia, jakie Heron­dale’owie sze­rzyli wśród Nefi­lim. „Nawet nie ma zaszy­tych oczu”, war­czała, nie patrząc na Grace. „Spe­cjalne względy dla tych, któ­rych Ligh­two­odo­wie albo Heron­dale’owie fawo­ry­zują. To wręcz nie­przy­zwo­ite”.

Jed­nakże brat Zacha­riasz zwra­cał się do niej z łagodną życz­li­wo­ścią. Popro­wa­dził ją przez zimne, kamienne Mia­sto do małej celi. Wyobra­żała sobie, że trafi do swego rodzaju sali tor­tur, gdzie będzie spała na zim­nym kamie­niu, może nawet zakuta w łań­cu­chy. W rze­czy­wi­sto­ści, cho­ciaż pomiesz­cze­nie w żad­nym razie nie było kom­for­towe – kamienna cela bez okna, nie­za­pew­nia­jąca pry­wat­no­ści, ponie­waż wiel­kie drzwi do niej zro­biono z gęsto osa­dzo­nych ada­ma­so­wych prę­tów – to w porów­na­niu z domem Black­thor­nów wyda­wała się wręcz przy­tulna. Zna­la­zła tam względ­nie wygodne łóżko z kutego żelaza, pod­nisz­czone dębowe biurko, drew­nianą półkę z książ­kami (żadna z ksią­żek jej nie zain­te­re­so­wała, ale zawsze to coś). Runiczne kamie­nie roz­miesz­czono gdzie popa­dło, jakby po namy­śle. Grace przy­po­mniała sobie, że Cisi Bra­cia nie potrze­bują świa­tła, żeby widzieć.

Naj­bar­dziej upiorną rze­czą w tym miej­scu był fakt, że nie dało się powie­dzieć, czy trwa dzień, czy noc. Zacha­riasz przy­niósł jej zegar komin­kowy, co tro­chę poma­gało, ale nie była do końca prze­ko­nana, że na­dal orien­tuje się, czy dwu­na­sta godzina na zega­rze ozna­cza śro­dek dnia, czy pół­noc. Uznała jed­nak, że to nie ma zna­cze­nia. Czas w tym miej­scu to cią­gnął się, to skra­cał jak ści­śnięta sprę­żyna, gdy cze­kała na te chwile, kiedy Cisi Bra­cia będą chcieli z nią poroz­ma­wiać.

A gdy już z nią roz­ma­wiali, było źle. Nie mogła uda­wać, że jest ina­czej. Nie robili jej krzywdy, nie drę­czyli jej ani nawet nie posłu­żyli się Mie­czem Anioła. Zada­wali tylko pyta­nia, spo­koj­nie i nie­ustę­pli­wie. Jed­nakże to nie pyta­nia były naj­gor­sze, lecz mówie­nie prawdy.

Grace zaczęła zda­wać sobie sprawę, że potrafi roz­ma­wiać z innymi tylko na dwa spo­soby. Jeden wyma­gał nosze­nia maski, kła­ma­nia i gra­nia, tak jak wtedy, gdy odgry­wała posłu­szeń­stwo przed matką i miłość przed Jame­sem. Drugi to była szcze­rość, na jaką pozwa­lała sobie tylko w kon­tak­tach z Jes­sem. Tyle że nawet przed nim ukry­wała różne rze­czy, któ­rych się wsty­dziła. Nie­ta­je­nie niczego, jak się prze­ko­nała, było bole­sne.

Cier­piała, gdy sta­nęła przed Braćmi i przy­znała się do wszyst­kiego, co zro­biła. Tak, zmu­si­łam Jamesa Heron­dale’a, by uwie­rzył, że jest we mnie zako­chany. Tak, posłu­ży­łam się mocami od demona, żeby zwieść Char­lesa Fair­childa. Tak, spi­sko­wa­łam z matką, żeby znisz­czyć Heron­dale’ów i Car­sta­ir­sów, Ligh­two­odów i Fair­chil­dów. Wie­rzy­łam jej, kiedy mówiła, że to nasi wro­go­wie.

Te sesje ją wyczer­py­wały. Nocą, gdy sie­działa samot­nie w celi, widziała twarz Jamesa, kiedy ostatni raz na nią patrzył. Sły­szała nie­na­wiść w jego gło­sie. „Wyrzu­cił­bym cię na ulicę, ale ta twoja moc jest jak nała­do­wana broń w ręku ego­istycz­nego dziecka. Nie można pozwo­lić, żebyś dłu­żej się nią posłu­gi­wała”.

Jeśli Cisi Bra­cia zamie­rzali ode­brać jej tę moc – a nie mia­łaby nic prze­ciwko temu – to na razie tego nie oka­zali. Czuła, że ją badają, badają jej zdol­ność w spo­sób, jakiego nie poj­mo­wała.

Pocie­szała ją tylko myśl o Jes­sem. Jes­sem, któ­rego Lucie z pew­no­ścią wskrze­siła z pomocą Mal­colma. Teraz powinni już być w Korn­wa­lii. Czy Jes­semu nic nie będzie? Czy powrót z kra­iny cieni, którą zamiesz­ki­wał od tak dawna, będzie dla niego okrop­nym wstrzą­sem? Żało­wała, że nie ma jej przy nim, że nie może trzy­mać go za rękę, tak jak on trzy­mał ją, poma­ga­jąc jej znieść wiele potwor­nych rze­czy.

Wie­działa, rzecz jasna, że cał­kiem praw­do­po­dobne jest, iż nie zdo­łali wskrze­sić Jes­sego. Nekro­man­cja była wręcz nie­moż­liwa. Jed­nak jego śmierć była potwor­nie nie­spra­wie­dliwa, to była strasz­liwa zbrod­nia oparta na jado­wi­tym kłam­stwie. Z pew­no­ścią, jeśli ktoś zasłu­gi­wał na drugą szansę, to wła­śnie on.

I kochał Grace jak sio­strę, kochał i trosz­czył się o nią jak nikt inny – być może jak nikt inny ni­gdy nie będzie jej kochał. Może Nefi­lim skażą ją na śmierć z powodu jej mocy. Może będzie gniła w Cichym Mie­ście przez resztę życia. A jeśli nie, to życie z Jes­sem było jedyną przy­szło­ścią, jaką wyobra­żała sobie dla sie­bie.

Był jesz­cze Chri­sto­pher Ligh­twood, rzecz jasna. Oczy­wi­ście nie kochał jej; pra­wie jej nie znał. Spra­wiał jed­nak wra­że­nie szcze­rze zain­te­re­so­wa­nego nią samą, jej myślami, jej zda­niem, jej uczu­ciami. W innej sytu­acji mógłby zostać jej przy­ja­cie­lem. Ni­gdy nie miała przy­ja­ciela. Tylko Jamesa, który teraz z pew­no­ścią jej nie­na­wi­dził, wie­dząc, co mu zro­biła, i Lucie, która wkrótce też ją znie­na­wi­dzi z tego samego powodu. I tak naprawdę to oszu­ki­wała samą sie­bie, myśląc, że Chri­sto­pher mógłby czuć coś innego. Był przy­ja­cie­lem Jamesa i kochał go. Jako jego lojalny przy­ja­ciel będzie nią pogar­dzał… i nie mogła mieć o to do niego pre­ten­sji.

Roz­legł się cha­rak­te­ry­styczny zgrzyt otwie­ra­ją­cych się drzwi. Usia­dła pośpiesz­nie na wąskim mate­racu, wygła­dziła włosy. Oczy­wi­ście Cichych Braci nie obcho­dził jej wygląd, ale taka była siła nawyku.

Ciemna postać przyj­rzała jej się z progu.

Grace… – powie­dział Zacha­riasz – …oba­wiam się, że ostat­nia seria pytań była dla cie­bie zbyt trudna.

Rze­czy­wi­ście było jej ciężko. Pra­wie zemdlała, opi­su­jąc noc, kiedy matka zabrała ją do ciem­nego lasu, i wspo­mi­na­jąc dźwięk głosu Beliala w cie­niach. Jed­nak Grace nie podo­bało się to, że kto­kol­wiek mógł orien­to­wać się w jej odczu­ciach.

– Jak długo jesz­cze to potrwa? – zapy­tała. – Zanim zosta­nie ogło­szony wyrok?

Tak bar­dzo pra­gniesz kary?

– Nie, chcę tylko, żeby skoń­czyły się prze­słu­cha­nia. Jestem gotowa przy­jąć karę. Zasłu­guję na nią.

Tak, postą­pi­łaś źle. Ale ile mia­łaś lat, kiedy matka zabrała cię do lasu Bro­ce­lind, żebyś otrzy­mała tam swoją moc? Jede­na­ście? Dwa­na­ście?

– To nie ma zna­cze­nia.

Ma – odparł Zacha­riasz. – Uwa­żam, że Clave cię zawio­dło. Jesteś Nocną Łow­czy­nią, Grace, uro­dzi­łaś się w rodzi­nie Noc­nych Łow­ców, a porzu­cono cię w strasz­li­wych oko­licz­no­ściach. To nie­spra­wie­dliwe, że Clave zosta­wiło cię tam na tak długo, nie inter­we­niu­jąc, nawet nie bada­jąc sytu­acji.

Grace nie mogła znieść jego lito­ści. Odbie­rała ją jak igiełki wbi­ja­jące się w skórę.

– Nie powi­nie­neś oka­zy­wać mi życz­li­wo­ści ani pró­bo­wać mnie zro­zu­mieć – wark­nęła. – Posłu­ży­łam się demo­niczną mocą, żeby zacza­ro­wać Jamesa, spra­wi­łam, że uwie­rzył, że mnie kocha. Przy­spo­rzy­łam mu wiel­kiego bólu.

Zacha­riasz przy­glą­dał jej się bez słowa. Jego twarz była upior­nie nie­ru­choma. Grace chciała go ude­rzyć.

– Nie uwa­żasz, że zasłu­guję na karę? Czy nie należy wyrów­nać rachunku krzywd? Czy nie trzeba przy­wró­cić rów­no­wagi? Oko za oko?

Tak myśli o świe­cie twoja matka, nie ja.

– Ale pozo­stali Cisi Bra­cia. Enklawa. Wszy­scy w Lon­dy­nie… będą chcieli zoba­czyć, jak zosta­łam uka­rana.

O niczym nie wie­dzą – powie­dział brat Zacha­riasz. Po raz pierw­szy Grace spo­strze­gła u niego coś w rodzaju waha­nia. – Tylko my i James wiemy o tym, co zro­bi­łaś na żąda­nie matki.

– Ale… dla­czego? – To nie miało sensu. Z pew­no­ścią James powie przy­ja­cio­łom i wkrótce wszy­scy będą wie­dzieć. – Dla­czego mie­li­by­ście mnie chro­nić?

Chcemy prze­słu­chać twoją matkę. To będzie łatwiej­sze, jeśli uzna, że na­dal sto­isz po jej stro­nie, a my nie wiemy nic o two­ich mocach.

Grace odchy­liła się na opar­cie łóżka.

– Chce­cie uzy­skać wyja­śnie­nia od mojej matki, ponie­waż mnie uwa­ża­cie za mario­netkę, a ją za lal­ka­rza, który pociąga za sznurki. Jed­nak praw­dzi­wym lal­ka­rzem jest Belial. Ona jest mu posłuszna. Kiedy działa, robi to na jego życze­nie. To jego należy się bać.

Zapa­dła cisza. A potem łagodny głos roz­legł się w jej gło­wie:

Boisz się, Grace?

– Nie o sie­bie – odpo­wie­działa. – Ja już stra­ci­łam wszystko, co mogłam. Ale o innych, ow­szem. Bar­dzo się boję.

***

Lucie poszła za Mal­col­mem do domu i pocze­kała, aż cza­row­nik zdej­mie podróżny płaszcz i odstawi laskę przy wej­ściu. Zapro­wa­dził dziew­czynę do wyso­kiego salonu, który minęła wcze­śniej, i pstryk­nię­ciem pal­ców zapa­lił na kominku huczący ogień. Do Lucie dotarło, że Mal­colm nie tylko mógł zdo­być drewno na opał bez pomocy Jes­sego, ale mógł wręcz roz­pa­lić ogień w ogóle bez drewna.

Oczy­wi­ście nie miała nic prze­ciwko patrze­niu, jak Jesse rąbie drewno. A jemu naj­wy­raź­niej spra­wiało to przy­jem­ność, zatem oboje na tym korzy­stali.

Mal­colm wska­zał wyście­łaną kanapę. Lucie uznała, że zapad­nie się w niej tak głę­boko, że już nie zdoła wstać, więc tylko przy­sia­dła na pod­ło­kiet­niku.