Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cordelia Carstairs straciła wszystko, co było dla niej ważne. W ciągu zaledwie kilku tygodni zamordowano jej ojca, uniemożliwiono stworzenie więzi parabatai z najlepszą przyjaciółką, Lucie, a małżeństwo z Jamesem Herondale’em rozpadło się na jej oczach. Co jeszcze gorsze, jest w tej chwili podwładną Lilith, prastarej królowej demonów, co pozbawia ją atutów właściwych Nocnej Łowczyni.
Ucieka więc do Paryża w towarzystwie Matthew Fairchilda, aby rzuciwszy się w wir tamtejszego nocnego życia zapomnieć o swoich smutkach. Rzeczywistość nie daje się jednak łatwo zbyć i wkrótce z domu dochodzą niepokojące wieści: Tatiana Blackthorn uciekła z Adamantowej Cytadeli, a Londynowi zagraża nie kto inny jak Belial, książę piekieł we własnej osobie.
Cordelia wraca do Londynu wstrząsanego konfliktami i pogrążonego w chaosie. Niespodziewany wróg ujawnił skrywany przez lata fakt, że Belial jest dziadkiem Jamesa i Lucie, i Herondale’owie zostają posądzeni o konszachty z demonami. Cordelia chce chronić Jamesa, ale jest rozdarta pomiędzy miłością do niego, którą od dawna uważa za beznadziejną, i możliwością ułożenia sobie nowego życia u boku Matthew. Nie może liczyć na pomoc przyjaciół, którzy – targani własnymi sekretami – będą musieli sami stawić czoło przyszłości.
Czasu jest niewiele, lada chwila plan Beliala uderzy w londyńskich Nocnych Łowców niczym wezbrana fala i odetnie Cordelię, Lucie i Wesołych Złodziejaszków od wszelkiej pomocy. Osamotnieni w mrocznym Londynie, staną oko w oko z armią księcia piekieł. Jeżeli chcą ocalić miasto i swoje rodziny, będą musieli zdobyć się na odwagę, przełknąć dumę i znów zaufać sobie nawzajem – bo jeśli przegrają, mogą stracić wszystko. Także dusze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 988
Prolog
Później James pamiętał tylko świst wiatru. Metaliczny wrzask, jakby ktoś przeciągał nożem po odłamkach szkła, a daleko poniżej tego wycie, desperackie i wygłodniałe.
Szedł długą, gładką drogą – wyglądała, jakby nikt przed nim jej nie przemierzył, bo nie było żadnych śladów na ziemi. Niebo w górze było równie puste. James nie potrafił powiedzieć, czy trwa dzień, czy noc, zima czy lato. Tylko naga, brązowa ziemia rozciągała się przed nim, a nad nim niebo w kolorze chodnika.
Wtedy właśnie go usłyszał – wiatr, który unosił i rozrzucał martwe liście i luźny żwir wokół kostek. Przybierał na sile i jego wycie prawie zagłuszyło odgłos zbliżających się kroków.
James obrócił się gwałtownie. Małe wiry pyłu unosiły się w różnych miejscach. Oczy piekły go od piasku. Przez rozmazaną plamę burzy piaskowej pędziły dziesiątki, nie, setki ciemnych postaci. Wiedział tylko, że to nie są ludzie. Chociaż właściwie nie leciały w powietrzu, to jakby stanowiły część porywistego wiatru; cienie rozwijały się wokół nich jak skrzydła.
Wiatr zawył mu w uszach, kiedy stwory przeleciały nad nim – stado splątanych ze sobą niewyraźnych istot, niosących nie tyle fizyczny chłód, ile wrażenie zimnej groźby. A w dźwięk towarzyszący ich przejściu wpleciony był jak nić w tkaninie na krosnach szept Beliala:
– Budzą się. Słyszysz to, wnuku? Budzą się.
James poderwał się, łapiąc gwałtownie powietrze. Nie mógł oddychać. Wygrzebał się z piasku i z cieni i znalazł w nieznajomym pokoju. Zamknął oczy i ponownie je otworzył. Pokój nie był nieznajomy. James już wiedział, gdzie przebywa. W zajeździe, w pokoju, który dzielił z ojcem. Will spał na drugim łóżku. Magnus zajmował sypialnię dalej w tym samym korytarzu.
James wstał z łóżka i skrzywił się, gdy dotknął bosymi stopami zimnej podłogi. Bezszelestnie przeszedł przez pokój, do okna, i wyjrzał na ośnieżone, oświetlone księżycem pola, które ciągnęły się tak daleko, jak okiem sięgnąć.
Sny. Sny go przerażały. Belial przychodził do niego w snach, odkąd James sięgał pamięcią. W snach widział posępne królestwo demonów, w snach widział Beliala, jak zabija. Nawet teraz nie wiedział, kiedy sny były tylko snem, a kiedy ukazywały straszliwą prawdę.
Czarno-biały świat na zewnątrz ukazywał tylko pustkę zimy. Znajdowali się gdzieś w pobliżu zamarzniętej Tamar; zatrzymali się zeszłej nocy, kiedy śnieg walił zbyt gęsty, żeby jechać dalej. I nie był to ładny, puszysty śnieżek, ale nieokiełznana, porywista nawałnica. Ten śnieg miał cel, miał kierunek, tłukł pod ostrym kątem w nagą, szarobrązową ziemię jak niekończąca się salwa strzał.
Chociaż przez cały dzień nic nie robił, tylko siedział w powozie, James był wyczerpany. Ledwie zdołał wmusić w siebie odrobinę gorącej zupy, zanim poszedł na górę i padł na łóżko. Magnus i Will zostali w salonie, siedzieli w fotelach przy ogniu i rozmawiali cicho. James domyślał się, że rozmawiają o nim. A niech sobie gadają. Miał to w nosie.
To była trzecia noc, odkąd opuścili Londyn z misją odnalezienia siostry Jamesa, Lucie, która wyjechała z czarownikiem Malcolmem Fade’em i zakonserwowanym ciałem Jessego Blackthorna. Przyświecał jej cel na tyle mroczny i przerażający, że żadne z nich nie chciało wypowiedzieć słowa, którego wszyscy się obawiali.
Nekromancja.
Najważniejsze, jak podkreślał Magnus, to przechwycić Lucie najszybciej, jak się da. A to okazało się trudniejsze, niż się zapowiadało. Magnus wiedział, że Malcolm ma dom w Kornwalii, ale nie znał dokładnej lokalizacji, a Fade zablokował wszelkie próby magicznego tropienia jego i Lucie. Musieli zdać się na bardziej staroświeckie metody – po drodze często zatrzymywali się w różnych lokalach Podziemnych. Magnus gawędził z miejscowymi, a James i Will musieli czekać w powozie, żeby nie ujawniać się jako Nocni Łowcy.
– Żaden z nich nic mi nie powie, jeśli będą myśleć, że podróżuję z Nefilim – powiedział im wcześniej Magnus. – Wasz czas nadejdzie, kiedy dotrzemy do domu Malcolma i trzeba będzie zająć się nim i Lucie.
Tego wieczoru powiedział Jamesowi i Willowi, że wydaje mu się, że znalazł dom i że z łatwością dotrą tam w kilka godzin następnego ranka. Jeśli okaże się, że to nie jest właściwe miejsce, to pojadą dalej.
James rozpaczliwie pragnął znaleźć Lucie. Nie tylko dlatego, że się o nią martwił – a oczywiście martwił się – ale z powodu wszystkiego innego, co wydarzyło się w jego życiu. Wszystkiego, co odłożył na bok i o czym nie chciał myśleć, dopóki nie znajdzie siostry i nie będzie wiedział, że jest bezpieczna.
– James? – przerwał jego myśli zaspany głos. James odwrócił się od okna i zobaczył, że ojciec siedzi na łóżku. – Jamie, bach, co cię trapi?
James popatrzył na ojca. Will wyglądał na zmęczonego, miał potarganą czarną grzywę włosów. Ludzie często mówili Jamesowi, że przypomina Willa, i wiedział, że to komplement. Przez całe życie ojciec robił wrażenie najsilniejszego znanego mu człowieka, najbardziej pryncypialnego, najzacieklejszego w miłości. Will nie kwestionował swoich decyzji. Nie, James pod żadnym względem nie przypominał Willa Herondale’a.
Oparł się plecami o zimne okno i powiedział:
– To tylko zły sen.
– Mm. – Will się zadumał. – Zeszłej nocy też miałeś koszmar. I poprzedniej. Czy jest coś, o czym chciałbyś porozmawiać, Jamie?
Przez chwilę James wyobrażał sobie, że mógłby zrzucić ciężar trosk przed ojcem. Powiedzieć o Belialu, Grace, bransoletce, Cordelii, Lilith. O wszystkim.
Ten obraz jednak nie przetrwał w jego myślach. Nie potrafił sobie wyobrazić reakcji ojca. Nie potrafił wyobrazić sobie, jak wypowiada potrzebne słowa. Chował to w sobie od tak dawna, że nie potrafił zrobić niczego poza tym, że mocniej zdusi to w sobie i będzie dalej chronił siebie w jedyny sposób, jaki zna.
– Po prostu martwię się o Lucie – powiedział James. – Martwię się, w co mogła się wplątać.
Wyraz twarzy Willa się zmienił. James pomyślał, że może spostrzegł iskierkę rozczarowania na twarzy ojca, chociaż w tym półmroku trudno było to orzec.
– W takim razie wracaj do łóżka – powiedział. – Magnus mówi, że najpewniej jutro ją znajdziemy, a wtedy lepiej, żebyś był wypoczęty. Może nie ucieszyć się na nasz widok.
1
Dni konające
„Mój Paryż to miejsce, gdzie dni konające
Przechodzą w burzliwe noce złotoczarne;
Zdarzą się czasem świty chłodne, marne,
Lecz – ach! – te złote noce! Wieczory te pachnące!”.
Arthur Symons Paris
Złote kafelki podłogi błyszczały w blasku wspaniałego żyrandola, z którego krople światła spadały jak płatki śniegu strząśnięte z gałęzi drzewa. Muzyka – cicha i słodka – wzmogła się, gdy James wyszedł z tłumu tancerzy i wyciągnął rękę do Cordelii.
– Zatańcz ze mną – powiedział.
Wyglądał pięknie w czarnym surducie, ciemny materiał podkreślał złocistość jego oczu i ostre kości policzkowe. Czarne włosy opadały mu na czoło.
– Wyglądasz pięknie, Daisy.
Cordelia wzięła jego dłoń. Odwróciła głowę, gdy pociągnął ją na parkiet, przelotnie dostrzegając ich dwoje w lustrze na drugim końcu sali balowej: James w czerni, a obok niego ona w wyzywającej sukni z czerwonego jak rubiny aksamitu. James patrzył na nią… Nie, spoglądał przez salę na bladą dziewczynę w sukni o barwie kości słoniowej i włosach jak płatki kremowobiałej róży, która patrzyła na niego.
Grace.
– Cordelio! – Głos Matthew sprawił, że gwałtownie otworzyła oczy.
Zakręciło jej się w głowie. Oparła się dłonią o ścianę w przebieralni, żeby odzyskać równowagę. Sny na jawie? Czy raczej koszmary na jawie? Marzenie wcale nie okazało się przyjemne, za to było potwornie realistyczne.
– Madame Beausoleil pyta, czy potrzebujesz pomocy. Oczywiście sam chętnie bym ci pomógł, ale to wywołałoby skandal – dodał szelmowsko.
Cordelia się uśmiechnęła. Mężczyźni zwykle nie towarzyszyli żonom czy siostrom podczas wizyt u krawcowych. Kiedy przyszli tu pierwszy raz dwa dni temu, Matthew wykorzystał Uśmiech i oczarował madame Beausoleil tak, że pozwoliła mu zostać z Cordelią.
– Nie mówi po francusku, więc przyda się pani moja pomoc – skłamał wtedy.
Jednakże pozwolić mu, żeby został w pracowni, to jedno, a wpuścić go do przebieralni, gdzie Cordelia skończyła właśnie wkładać onieśmielająco modną suknię z czerwonego aksamitu – to byłby rzeczywiście affront et un scandale!, zwłaszcza w pracowni równie ekskluzywnej jak ta należąca do madame Beausoleil.
Cordelia odkrzyknęła, że nie potrzebuje pomocy, ale chwilę potem ktoś zapukał do drzwi i pojawiła się jedna z modystek z haczykiem do zapinania guzików. Zaatakowała zapięcia na plecach sukni Cordelii bez żadnych instrukcji. Naciskała i ciągnęła, jakby Cordelia była wypchanym manekinem. Chwilę potem, gdy suknia już była zapięta, biust został podniesiony, a rąbek poprawiony, Cordelię przekwaterowano do głównego pomieszczenia w salonie krawcowej.
Był to wymyślnie urządzony lokal, cały w bladych błękitach i złocie jak wielkanocne jajko Przyziemnych. Podczas pierwszej wizyty Cordelia była zaskoczona i przedziwnie oczarowana sposobem, w jaki pokazywano tutejsze towary: modelki – wysokie, smukłe, tlenione na blond – przechadzały się w tę i z powrotem po pokoju, z czarnymi wstążkami z numerkami na gardle, żeby było wiadomo, że prezentują konkretną kreację. Za przesłoniętymi koronką drzwiami przechowywano zatrzęsienie tkanin, z których można było wybierać: jedwabie i aksamity, satynę i organzę. Widząc to bogactwo, Cordelia podziękowała w duchu Annie za jej pouczenia w kwestii mody – zbyła jednym gestem koronki i pastele i szybko przeszła do wybierania z tego, co powinno jej pasować. W raptem dwa dni krawcowa przygotowała zamówienie i teraz Cordelia wróciła, żeby przymierzyć gotowe suknie.
I jeśli można było to oceniać po minie Matthew, dobrze wybrała. Usadowił się na złoconym krześle z obiciem w czarno-białe prążki z otwartą na kolanach książką – skandaliczną i wyzywającą powieścią Claudine à Paris. Kiedy Cordelia wyszła i podeszła do potrójnego lustra, żeby sprawdzić, jak suknia leży, podniósł wzrok i jego zielone oczy pociemniały.
– Wyglądasz pięknie.
Omal nie zamknęła oczu. „Wyglądasz pięknie, Daisy”. Nie będzie jednak myślała o Jamesie. Nie teraz. Nie, kiedy Matthew był tak uprzejmy, że pożyczył jej pieniądze na zakup ubrań (uciekła z Londynu z jedną sukienką i desperacko potrzebowała czegoś czystego do noszenia). W końcu oboje złożyli obietnice: Matthew, że nie będzie przesadzał z piciem podczas ich pobytu w Paryżu, a ona, że nie będzie karała się posępnymi myślami o swoich porażkach, swoim ojcu, swoim małżeństwie i o Lucie. I odkąd przyjechali, Matthew praktycznie nie tknął kieliszka ani butelki.
Odsuwając na bok melancholię, uśmiechnęła się do Matthew i skupiła na swoim odbiciu w lustrze. Prawie siebie nie poznawała. Suknia została uszyta na miarę, dekolt był wyzywająco głęboki, a dół opinał się na biodrach i dopiero poniżej rozszerzał się jak łodyga i kwiat lilii. Rękawy, krótkie i wykończone riuszką, odsłaniały ręce. Czerń Znaków kontrastowała z jej jasnobrązową skórą, chociaż czar ochronny nie pozwalał, by oczy Przyziemnych je spostrzegły.
Madame Beausoleil, która prowadziła swój salon przy Rue de la Paix, gdzie mieściła się najsłynniejsza pracownia krawiecka na świecie – Maison Worth Jeanne Paquin – dobrze znała Świat Cieni, jak twierdził Matthew.
– Hypatia Vex nie robi zakupów nigdzie indziej – powiedział Cordelii przy śniadaniu.
Przeszłość samej madame spowijały mroki tajemnicy, co zdaniem Cordelii było niezwykle francuskie.
Pod suknią nosiła bardzo niewiele. Najwyraźniej we Francji było modne, by suknie oddawały kształt ciała. Ta miała wszyty gorset. Biust zdobiła rozeta z jedwabnych kwiatów, rąbek rozszerzającego się dołu obszyto złotą koronką. Tył był głęboko wycięty, odsłaniając zarys kręgosłupa Cordelii. To było dzieło sztuki, co Cordelia powiedziała madame (po angielsku, Matthew tłumaczył), kiedy ta uwijała się przy niej z poduszeczką ze szpilkami w ręku i sprawdzała efekty swojej pracy.
Madame się zaśmiała.
– Moja praca jest bardzo prosta – powiedziała. – Muszę tylko spotęgować urodę, której już nie brakuje pańskiej żonie.
– Och, to nie jest moja żona – powiedział Matthew z błyskiem w zielonych oczach.
Matthew niczego tak nie lubił jak pozorów skandalu. Cordelia skrzywiła się, zerkając na niego.
Trzeba było przyznać, że madame nawet nie mrugnęła powieką. Może to dlatego, że byli we Francji.
– Alors, rzadko zdarza się, że ubieram tak naturalną i niezwykłą piękność – powiedziała. – Tutejsza moda jest przeznaczona dla blondynek, dla samych blondynek, a blondynki nie mogą nosić takich kolorów. To krew i ogień, zbyt intensywne dla bladej skóry i jasnych włosów. Im pasują koronki i pastele, zaś panna…
– Carstairs – podpowiedziała jej Cordelia.
– Panna Carstairs bezbłędnie wybrała właściwe dla siebie kolory. Kiedy wejdzie pani do pokoju, mademoiselle, będzie pani wyglądała jak płomień świecy, przyciągnie pani wzrok wszystkich, jakby to były ćmy.
„Panna Carstairs”. Cordelia niezbyt długo była panią Cordelią Herondale. Wiedziała, że nie powinna przywiązywać się do tego nazwiska. Jego utrata bolała, ale powiedziała sobie stanowczo, że takie myśli to użalanie się nad sobą. Była z Carstairsów, była z rodu Jahanshah. W jej żyłach płynęła krew Rustama. Będzie ubierała się w ogień, jeśli zechce.
– Taka suknia zasługuje na ozdobę – powiedziała w zadumie madame. – Naszyjnik ze złota i rubinów. To ładna błyskotka, ale za drobna. – Machnęła ręką, wskazując złoty wisiorek na szyi Cordelii, malutki globus na złotym łańcuszku.
To był prezent od Jamesa. Cordelia wiedziała, że powinna go zdjąć, ale nie była jeszcze na to gotowa. Z jakiegoś powodu taki gest byłby jeszcze bardziej ostateczny niż przecięcie runu małżeństwa.
– Z radością kupiłbym jej rubiny, gdyby tylko mi pozwoliła – odezwał się Matthew. – Niestety odmawia.
Madame zdziwiła się. Jeśli Cordelia była kochanką Matthew, jak ewidentnie uznała, to dlaczego odmawiała przyjęcia naszyjnika? Poklepała Cordelię po ramieniu, współczując jej tego, że nie ma za grosz nosa do interesów.
– Przy Rue de la Paix jest paru cudownych jubilerów – powiedziała. – Może gdy zerknie pani na ich wystawy, zmieni pani zdanie.
– Być może – odpowiedziała Cordelia, powstrzymując chęć pokazania Matthew języka. – W tej chwili muszę skupić się na garderobie. Jak już wyjaśnił mój przyjaciel, moja walizka zaginęła podczas podróży. Czy będzie mogła pani dostarczyć stroje do hotelu Le Meurice przed wieczorem?
– Oczywiście, oczywiście. – Madame pokiwała głową i wycofała się za ladę na drugim końcu pokoju, gdzie zaczęła sumować liczby, wypisując ołówkiem rachunek.
– Teraz myśli, że jestem twoją kochanką – powiedziała do Matthew Cordelia, łapiąc się pod boki.
Wzruszył ramionami.
– To jest Paryż. Kochanki są tu bardziej powszechne niż croissanty czy przesadnie małe filiżaneczki na kawę.
Cordelia prychnęła i zniknęła w przebieralni. Starała się nie myśleć o cenie rzeczy, które zamówiła – czerwonego aksamitu na chłodne wieczory oraz czterech innych sukien: spacerowej w czarno-białe prążki, z żakietem do kompletu, sukni ze szmaragdowej satyny wykończonej seledynem, wyzywającej wieczorowej kreacji z czarnej satyny i sukni z jedwabiu w odcieniu kawy, wykończonej złotą wstążką. Anna będzie zadowolona, ale Cordelia wyda całe oszczędności, żeby spłacić dług u Matthew. Zaproponował, że weźmie koszty na siebie, tłumacząc, że to dla niego żaden problem – najwyraźniej rodzice zostawili Henry’emu dużo pieniędzy – ale Cordelia nie mogła sobie na to pozwolić. I tak wzięła dostatecznie dużo od Matthew.
Włożyła z powrotem starą sukienkę i wróciła do salonu. On już zapłacił, a madame potwierdziła, że dostarczy suknie przed wieczorem. Jedna z modelek mrugnęła do Matthew, kiedy wyprowadzał Cordelię z salonu na zatłoczone ulice Paryża.
To był pogodny dzień, niebo było błękitne. W przeciwieństwie do Londynu tej zimy w Paryżu jeszcze nie padał śnieg, ulice były chłodne, ale jasne. Cordelia z radością zgodziła się, żeby wrócili z Matthew do hotelu piechotą, zamiast zatrzymywać fiacre, paryski odpowiednik dorożki. Matthew z książką w kieszeni płaszcza nadal mówił o czerwonej sukni.
– Będziesz po prostu błyszczała w kabaretach. – Matthew ewidentnie uważał, że odniósł zwycięstwo. – Nikt nie będzie patrzył na artystów. Chociaż, mówiąc szczerze, artyści będą pomalowani na czerwono i będą nosili sztuczne diable rogi, więc nadal mogą ściągać nieco uwagi.
Uśmiechnął się do niej. To był Uśmiech – ten, który sprawiał, że najtwardsze zrzędy miękły jak masło, a silni mężczyźni i kobiety płakali. Cordelia sama nie była odporna na jego działanie. Odpowiedziała szerokim uśmiechem.
– Widzisz? – Matthew szerokim gestem wskazał widoki przed nimi: okazały paryski bulwar, barwne markizy nad sklepami, kawiarenki, gdzie kobiety w pysznych kapeluszach i mężczyźni w nadzwyczajnych spodniach w prążki rozgrzewali się kubeczkami gorącej czekolady. – Obiecałem ci, że będziesz dobrze się bawić.
Czy rzeczywiście dobrze się bawiła? – zastanawiała się Cordelia. Może tak. Na razie przez większość czasu udawało jej się nie myśleć o tym, jak potwornie zawiodła wszystkich, na których jej zależało. A to zasadniczo był cel tej podróży. Tłumaczyła sobie, że kiedy już człowiek wszystko straci, nie ma powodu, żeby nie cieszył się każdym drobiazgiem, którym się da. Czy nie taka właśnie była życiowa filozofia Matthew? Czy nie dlatego właśnie tu z nim przyjechała?
Siedząca w pobliskiej kawiarence kobieta w kapeluszu obładowanym strusimi piórami i jedwabnymi różami zerknęła na Matthew, a potem na Cordelię, i uśmiechnęła się. Z aprobatą. Wzięła ich za parę zakochanych, uznała Cordelia. Kilka miesięcy temu Cordelia zarumieniłaby się, a teraz po prostu się uśmiechnęła. Jakie to ma znaczenie, jeśli ludzie będą źle o niej myśleć? Każda dziewczyna byłaby szczęśliwa, gdyby zalecał się do niej Matthew, więc niech przechodnie myślą sobie, co zechcą. W taki właśnie sposób Matthew radził sobie w życiu – nie przejmując się tym, co inni myślą, i zwyczajnie będąc sobą. To było zdumiewające, jak bardzo ułatwiało mu to poruszanie się w świecie.
Wątpiła, żeby zdołała bez niego dotrzeć do Paryża w takim stanie, w jakim była. Zabrał ich oboje – niewyspanych, rozziewanych – z pociągu prosto do hotelu Le Meurice, gdzie promienny i cały w uśmiechach żartował z boyem hotelowym. Można by pomyśleć, że przespał poprzednią noc w piernatach.
Spali aż do popołudnia tamtego pierwszego dnia (w osobnych sypialniach należących do apartamentu Matthew i połączonych wspólnym salonem). Śniło jej się, że wyjawiła wszystkie swoje grzechy recepcjoniście hotelowemu w Le Meurice. „Widzi pan, moja matka niedługo urodzi, a mnie może przy niej wtedy nie być, bo jestem zbyt zajęta balowaniem z najlepszym przyjacielem mojego męża. Nosiłam kiedyś mityczny miecz, Cortanę, może kojarzy ją pan z Pieśni o Rolandzie? Tak, cóż, okazało się, że nie jestem godna, żeby ją dzierżyć, więc oddałam ją bratu, co, nawiasem mówiąc, być może sprawiło, że znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie i grozi mu nie jeden, ale dwa bardzo potężne demony. Miałam zostać parabatai mojej najlepszej przyjaciółki, ale teraz nigdy do tego nie dojdzie. I pozwoliłam sobie uwierzyć, że mężczyzna, którego kocham, kocha mnie, a nie Grace Blackthorn, chociaż uczciwie i wprost powiedział mi o swojej miłości do niej”.
Kiedy skończyła, podniosła wzrok i zobaczyła, że recepcjonista ma twarz Lilith, a jego oczy to plątanina wijących się czarnych węży.
– Przynajmniej mnie nie zawiodłaś, moja złociutka – powiedziała Lilith i Cordelia obudziła się z krzykiem, który powtarzał się echem w jej głowie przez kilka następnych minut.
Kiedy obudziła się później po raz drugi, słysząc, że pokojówka rozsuwa zasłony, wyjrzała przez okno ze zdumieniem, widząc jasny dzień i paryskie dachy ciągnące się po horyzont jak szeregi zdyscyplinowanego wojska. W oddali wieża Eiffla wznosiła się wyzywająco na tle burzowego nieba. W sąsiednim pokoju Matthew czekał na nią, żeby razem wyruszyli w poszukiwaniu przygód.
Przez następne dwa dni jadali razem – raz w cudownej restauracji Le Train Bleu w Gare de Lyon, która zdumiała Cordelię: takie śliczne miejsce, jakby jadła w rżniętym szafirze! – spacerowali razem po parkach, robili razem zakupy: koszule i marynarki dla Matthew w Charvet, gdzie zaopatrywali się w stroje Baudelaire i Verlaine, sukienki, buty i płaszcz dla Cordelii. Nie pozwoliła mu jednak, żeby kupił jej kapelusze. Powiedziała, że z pewnością gdzieś musi być granica. Zasugerował, żeby tą granicą były parasolki, które są koniecznym dodatkiem do stroju i mogą się przydać w charakterze broni. Zachichotała i zdumiała się tym, jak miło jest się śmiać.
Chyba najbardziej zdumiewające było to, że Matthew więcej niż dotrzymał swojej obietnicy – nie wypił ani kropli alkoholu. Znosił nawet pełne dezaprobaty grymasy kelnerów, gdy odmawiał wina do posiłku. Mając doświadczenie z piciem ojca, Cordelia spodziewała się, że Matthew będzie chorował po odstawieniu alkoholu, a tu przeciwnie – oczy mu błyszczały, był energiczny. Ciągał ją po całym Paryżu – do muzeów, zabytków, ogrodów. To wszystko wydawało się bardzo dojrzałe i światowe, i chyba właśnie o to chodziło, uznała.
Wziął ją za rękę, żeby pomóc jej obejść obłamaną płytę chodnikową. Cordelia pomyślała o kobiecie w kawiarni, jak się do nich uśmiechnęła, biorąc ich za zakochaną parę. Gdyby tylko wiedziała, że Matthew ani razu nie spróbował Cordelii pocałować. Był uosobieniem powściągliwego dżentelmena. Raz albo dwa, kiedy żegnali się na dobranoc w hotelowym apartamencie, wydawało jej się, że dostrzegła coś w wyrazie jego oczu, ale może tylko to sobie wyobrażała? Nie była do końca pewna, czego się spodziewała, i nie była pewna, co w związku z tym czuła.
– Rzeczywiście dobrze się bawię – powiedziała teraz i mówiła szczerze.
Wiedziała, że jest szczęśliwsza, niż byłaby w Londynie, gdzie wróciłaby do rodzinnego domu przy Cornwall Gardens. Alastair siliłby się na życzliwość, matka byłaby zaszokowana i zrozpaczona, a ciężar tego wszystkiego sprawiłby, że Cordelia miałaby ochotę umrzeć.
Tak było lepiej. Wysłała krótki liścik do rodziny, korzystając z usług telegraficznych w hotelu. Dała im znać, że robi zakupy w Paryżu na wiosnę i towarzyszy jej Matthew. Podejrzewała, że uznają to za dziwne, ale przy odrobinie szczęścia nie zaczną się niepokoić.
– Coś mnie zaciekawiło – powiedziała, gdy zbliżali się do hotelu o masywnej fasadzie, z balkonami z kutego żelaza i światłami lśniącymi w oknach, rzucającymi blask na wietrzne ulice. – Wspomniałeś, że będę błyszczeć w kabarecie. W jakim kabarecie i kiedy się tam wybieramy?
– Skoro już o tym mowa, to dzisiaj wieczorem wybierzemy się razem w podróż do serca piekła – odpowiedział Matthew, otwierając dla niej drzwi hotelu. – To cię niepokoi?
– Ani trochę. Cieszę się tylko, że wybrałam czerwoną sukienkę. Będzie pasowała do motywu przewodniego wieczoru.
Matthew roześmiał się, ale Cordelia wbrew sobie zastanawiała się: Wspólna podróż do serca piekła? Co u licha miał na myśli?
***
Nie znaleźli Lucie następnego dnia.
Śnieg przestał padać i przynajmniej drogi były przejezdne. Balios i Xanthos szli mozolnie między nagimi ścianami żywopłotów, ich oddechy malowały się bielą w powietrzu. W środku dnia dojechali do Lostwithiel, małej wioski w głębi lądu, gdzie Magnus poszedł do pubu „Pod Wilczą Jagodą”, żeby zasięgnąć języka. Wyszedł, kręcąc głową. Mimo to pojechali pod wskazany im wcześniej adres. Okazało się jednak, że to opuszczona farma ze starym dachem, który się zawalił.
– Jest jeszcze jedna możliwość – powiedział Magnus, gramoląc się z powrotem do powozu. Płatki śniegu, które pewnie spadły z resztek dachu, osiadły mu na czarnych brwiach. – Jakiś czas temu w minionym wieku tajemniczy dżentelmen z Londynu kupił starą, zniszczoną kaplicę na Peak Rock, w wiosce rybackiej Polperro. Wyremontował ją, ale rzadko ją opuszcza. Podziemni plotkują, że to czarownik, podobno czasem nocą z komina buchają fioletowe płomienie.
– Myślałem, że czarownik miał rzekomo mieszkać tutaj – powiedział Will, wskazując spaloną farmę.
– Nie wszystkie plotki są prawdziwe, Herondale, ale wszystkie należy zbadać – odpowiedział pogodnie Magnus. – Zresztą powinniśmy dotrzeć do Polperro w kilka godzin.
James westchnął w duchu. Kolejne godziny, znowu trzeba czekać. Kolejne zmartwienia – z powodu Lucie, Matthew i Daisy. Z powodu jego snu.
„Budzą się”.
– W takim razie zabawię was opowieścią – zaproponował Will. – Opowieścią o mojej szaleńczej podróży na Baliosie z Londynu do Cadair Idris w Walii. Twoja matka, Jamesie, zaginęła, została porwana przez łotra Mortmaina. Wskoczyłem na Baliosa. „Jeśli kiedykolwiek mnie kochałeś, Baliosie, to niech twoje kopyta mkną teraz szybko i ponieś mnie do ukochanej Tessy, zanim stanie jej się krzywda”, krzyknąłem. To była burzowa noc, chociaż burza, która szalała w mojej piersi, była jeszcze straszliwsza…
– Nie mogę uwierzyć, że nie słyszałeś tej historii, Jamesie – powiedział łagodnie Magnus.
Obaj siedzieli po tej samej stronie powozu, bo już pierwszego dnia podróży szybko stało się jasne, że Will potrzebuje całej drugiej połowy, żeby swobodnie gestykulować.
To było bardzo dziwne dla Jamesa – przez całe życie słuchał historii na temat Magnusa, a teraz podróżował obok niego. Podczas jazdy przekonał się, że mimo wyrafinowanych strojów i pewnej afektacji w sposobie bycia, które zaniepokoiły paru oberżystów, Magnus jest zaskakująco spokojną i pragmatyczną osobą.
– Nie słyszałem – odparł James. – Od zeszłego czwartku.
Nie powiedział, że ponowne słuchanie tej historii działa na niego kojąco. To była opowieść, jaką często powtarzał sobie i Lucie, która ją uwielbiała, gdy była mała – Will, idąc za głosem serca, pędzi na ratunek ich matce, o której wtedy jeszcze nie wiedział, że też go kocha.
James oparł głowę o okno powozu. Sceneria zmieniła się dramatycznie, po lewej stronie ciągnęły się klify, a z dołu niósł się ryk przyboju, fale stalowoszarego morza uderzały w skały, które wyciągały się w głąb wody jak guzowate paluchy. W oddali widział kościół na szczycie cypla, jego szara iglica z jakiegoś powodu wydawała się potwornie samotna, potwornie oddalona od wszystkiego.
Głos ojca brzmiał śpiewnie w jego uszach, słowa opowieści – znajomo jak kołysanka. James wbrew sobie pomyślał o Cordelii, gdy czytała mu Gandżawiego. Jej ulubiony poemat o nieszczęśliwych kochankach, Lajli i Madżnunie. Jej głos, miękki jak aksamit. „Gdy wzeszedł księżyc, tysiąc serc podbiła licem swym. Jej mocy nie sprostałaby ni tarcza, ni największa duma. Lajla: tak miała na imię”.
Cordelia uśmiechnęła się do niego ponad stolikiem w gabinecie. Szachy stały rozstawione, ona trzymała białego skoczka w zręcznej dłoni. Światło ognia błyszczało na jej włosach, aureoli z płomienia i złota. „Szachy to perska gra”, powiedziała mu. „Bia ba man bazi kon. Zagraj ze mną, Jamesie”.
– Cheili choszgeli – odpowiedział.
Z łatwością odnalazł te słowa: to były pierwsze słowa, jakich nauczył się po persku, chociaż nigdy dotąd nie wypowiedział ich do swojej żony. „Jesteś taka piękna”.
Zarumieniła się. Usta jej zadrżały, czerwone i pełne. Oczy miała bardzo ciemne. Zamigotały. To były czarne węże poruszające się, atakujące, kłapiące na niego zębami…
– James! Obudź się! – Magnus położył rękę na jego ramieniu i potrząsał nim.
James się obudził z pięścią wciśniętą w żołądek. Szarpnął nim odruch wymiotny. Siedział w powozie, ale niebo na zewnątrz pociemniało. Ile czasu upłynęło? Znowu śnił. Tym razem Cordelia została wciągnięta do jego koszmarów. Zgarbił się na wyściełanym siedzeniu, było mu niedobrze.
Zerknął na ojca. Will patrzył na niego z nietypowym dla niego surowym wyrazem twarzy.
– Jamesie, musisz nam powiedzieć, co się stało.
– Nic. – James czuł gorycz w ustach. – Zasnąłem. Znowu miałem sen… Mówiłem ci, że martwię się o Lucie.
– Wołałeś Cordelię – powiedział Will. – Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś krzyczał z takim bólem. Jamie, musisz z nami porozmawiać.
Magnus popatrzył na nich. Nadal trzymał rękę na ramieniu Jamesa, ciężką od pierścionków na palcach.
– Wykrzyknąłeś też inne imię – wtrącił. – I słowo. Na którego dźwięk zaczynam się bardzo denerwować.
Nie, pomyślał James. Nie. Za oknem słońce zachodziło i pofalowane pola uprawne między wzgórzami jarzyły się ciemną czerwienią.
– Na pewno wykrzykiwałem jakieś bzdury.
– Wykrzyknąłeś imię Lilith – powiedział Magnus. Przyjrzał mu się. – W Podziemnym Świecie wiele się mówi o ostatnich wydarzeniach w Londynie. Historyjka, którą mi opowiedziano, nigdy mnie nie przekonała. Krążą też plotki na temat Matki Demonów. Jamesie, nie musisz nam mówić, co wiesz, ale w końcu i tak poskładamy to w całość. – Zerknął na Willa. – W każdym razie ja poskładam, nie ręczę za twojego ojca. Zawsze był trochę powolny.
– Za to nigdy nie nosiłem rosyjskiej uszanki z futra – odparł Will. – W przeciwieństwie do pewnych obecnych tu osób.
– Wszystkie strony popełniały błędy – odparł Magnus. – A zatem… Jamesie?
– Nie mam uszanki – odpowiedział James.
Obaj mężczyźni spiorunowali go wzrokiem.
– Nie mogę powiedzieć teraz wszystkiego – odpowiedział James i serce zabiło mu nierówno. Po raz pierwszy przyznał, że ma coś do powiedzenia. – Nie, jeśli mamy znaleźć Lucie…
Magnus pokręcił głową.
– Jest już ciemno i zaczyna padać deszcz, a droga z Chapel Cliff na Peak Rock jest podobno niebezpieczna. Rozsądniej będzie zatrzymać się na noc i ruszyć dalej jutro rano.
Will pokiwał głową. Ewidentnie on i Magnus omówili plany, kiedy James spał.
– Dobrze więc – powiedział Magnus. – Zatrzymamy się w pierwszym przyzwoitym zajeździe. Zarezerwuję nam salon, gdzie będziemy mogli porozmawiać na osobności. Jamesie… cokolwiek to jest, możemy to wszystko rozwikłać.
James bardzo w to wątpił, ale uznał, że nie ma sensu tego mówić. Zamiast tego tylko patrzył, jak słońce znika za oknem. Sięgnął do kieszeni. Rękawiczki Cordelii, para, którą zabrał z ich domu, nadal tam leżały, koźla skórka była miękka jak płatki kwiatu. Zacisnął dłoń na jednej z nich.
***
W małym białym pokoju Lucie Herondale to zasypiała, to znowu się budziła.
Kiedy pierwszy raz się obudziła w tym obcym łóżku, które pachniało starą słomą, usłyszała głos – głos Jessego – i próbowała zawołać, dać mu znać, że jest przytomna, ale zanim jej się udało, wyczerpanie zalało ją jak zimna, szara fala. Wyczerpanie, jakiego nigdy dotąd nie czuła ani nawet sobie nie wyobrażała, głębokie jak rana zadana nożem. Chwyciła się przytomności ledwie samymi koniuszkami palców, które zaraz straciły oparcie i spadła w ciemność własnego umysłu, gdzie czas kołysał się i szarpał jak statek podczas sztormu. Lucie ledwie była w stanie zorientować się, czy jest przytomna, czy znowu śni.
W chwilach przytomności poskładała w całość raptem kilka szczegółów. Pokój był mały, ściany pomalowano przygaszonym, ciepłym odcieniem bieli. Było tam jedno okno, przez które widziała ocean i fale, ciemne, stalowoszare i zwieńczone białymi bałwanami. Wydawało się jej, że słyszy morze, ale odległy ryk często mieszał jej się z mniej przyjemnymi hałasami i nie wiedziała, co z tego stanowi rzeczywiste dźwięki.
Od czasu do czasu do pokoju zaglądały dwie osoby, żeby sprawdzić jej stan. Jedną był Jesse. Drugą Malcolm, bardziej onieśmielony. Skądś wiedziała, że przebywają w jego domu w Kornwalii i że to kornwalijskie morze uderza o skały na zewnątrz.
Nie miała jeszcze okazji porozmawiać z żadnym z nich; kiedy próbowała, miała wrażenie, że jej umysł jest w stanie sformułować słowa, ale ciało nie chce wypełniać poleceń umysłu. Nie była w stanie nawet poruszyć palcem, żeby zwrócić uwagę na to, że się obudziła, a wszelkie jej wysiłki sprawiały, że spadała z powrotem w ciemność.
Ciemność nie była tylko wnętrzem jej umysłu. Początkowo tak myślała – że to znajoma ciemność, która przychodzi przed nadejściem żywych barw marzeń sennych. Jednakże ta ciemność okazała się konkretnym miejscem.
I w tym miejscu Lucie nie była sama. Chociaż wydawało się, że to pustka, przez którą dryfuje bez celu, to wyczuwała tam obecność innych. Nie byli żywi, ale nie byli też martwi – bezcielesne istoty, których dusze unosiły się w pustce, ale nigdy nie napotykały ani jej, ani siebie nawzajem. Te dusze były nieszczęśliwe. Nie rozumiały, co się z nimi dzieje. Cały czas zawodziły, ich pozbawiony słów płacz wyrażający ból i smutek zagłębiał się w jej ciało.
Poczuła, że coś muska jej policzek. To sprawiło, że powróciła do swojego ciała. Znowu znajdowała się w białej sypialni. Dotyk na policzku to była dłoń Jessego. Wiedziała to, chociaż nie mogła otworzyć oczu ani poruszyć się w odpowiedzi na dotyk.
– Ona płacze – powiedział.
Jego głos. Była w nim głębia, faktura, jakiej brakowało, gdy był duchem.
– Może śni jej się koszmar – rozległ się głos Malcolma. – Jesse, nic jej nie jest. Zużyła ogromne pokłady energii, żeby sprowadzić cię z powrotem. Potrzebuje odpoczynku.
– Nie rozumiesz? To właśnie przez to, że mnie sprowadziła. – Jessemu głos się załamał. – Jeśli nie wyzdrowieje… nigdy tego sobie nie wybaczę.
– Jej dar. Ta zdolność sięgnięcia poza zasłonę, która oddziela żywych od martwych. Miała to całe życie. To nie twoja wina. Jeśli już, to jest to wina Beliala. – Malcolm westchnął. – Tak niewiele wiemy o królestwach cieni, które leżą poza kresem wszystkiego. Zagłębiła się w nie dość daleko, żeby ciebie wyciągnąć. Będzie potrzebowała czasu, żeby wrócić.
– A jeśli ugrzęzła w jakimś potwornym miejscu?
Delikatny dotyk powrócił, Jesse ujął jej twarz. Lucie tak bardzo chciała wtulić policzek w jego rękę, że to aż bolało.
– A jeżeli potrzebuje, żebym teraz ja w jakiś sposób ją wyciągnął?
Kiedy Malcom odezwał się ponownie, mówił łagodniej.
– Minęły dwa dni. Jeśli do jutra się nie obudzi, spróbuję sięgnąć po nią magią. Zajmę się tym, o ile ty w tym czasie przestaniesz nad nią stać i się zamartwiać. Jeśli naprawdę chcesz się do czegoś przydać, idź do wioski i przynieś parę rzeczy, których potrzebujemy…
Jego głos zafalował i rozpłynął się w ciszę. Lucie znowu była w ciemnym miejscu. Słyszała Jessego, odległy, ledwie słyszalny szept:
– Lucie, jeśli mnie słyszysz… jestem tu. Opiekuję się tobą.
„Jestem tu”, chciała odpowiedzieć. „Słyszę cię”. Ale tak jak poprzednim razem i jeszcze wcześniej, cień połknął słowa i znowu wpadła w pustkę.
***
– Kto jest ślicznym ptaszkiem? – powiedziała Ariadne Bridgestock.
Papuga imieniem Winston zmrużyła oczy, zerkając na nią. Nie wyraziła swojego zdania na temat tego, kto może być ślicznym ptaszkiem. Ariadne była przekonana, że Winston całkowicie skupił się na garści orzechów brazylijskich w jej dłoni.
– Pomyślałam, że sobie pogawędzimy – powiedziała do Winstona, kusząc go orzeszkiem. – Papugi mają podobno mówić. Dlaczego nie zapytasz mnie, jak upłynął mi do tej pory dzień?
Winston spiorunował ją wzrokiem. Papuga była prezentem od jej rodziców; Ariadne dostała ją dawno temu, kiedy przyjechała do Londynu i tęskniła za czymś kolorowym, co zrównoważyłoby posępną szarość miasta. Winston miał zielony tułów, śliwkową głowę i usposobienie rasowego drania.
Jego złe spojrzenie jasno wyrażało, że nie będzie żadnych rozmów, dopóki nie da mu orzecha. Przechytrzyła mnie papuga, pomyślała Ariadne i podała mu smakołyk przez pręty klatki. Matthew Fairchild miał cudownego złotego psa, a ona wylądowała z kapryśnym ptasim lordem Byronem.
Winston przełknął orzech i zacisnął szpony na pręcie klatki.
– Śliczny ptaszek – zaskrzeczał. – Śliczny ptaszek.
Dobre i to, pomyślała Ariadne.
– Miałam paskudny dzień, miło, że pytasz – powiedziała, podając Winstonowi następny orzech przez pręty. – Dom jest strasznie pusty i czuję się tu taka samotna. Matka chodzi z kąta w kąt ze zbolałą miną i zamartwia się o ojca. Nie ma go już od pięciu dni. I… nigdy bym nie pomyślała, że zatęsknię za Grace, ale przynajmniej była jakimś towarzystwem.
Nie wspomniała o Annie. W pewne rzeczy Winston nie powinien wtykać swojego dzioba.
– Grace – zaskrzeczał. Popukał w pręty klatki znacząco. – Ciche Miasto.
– Właśnie – mruknęła Ariadne.
Jej ojciec i Grace wyjechali tej samej nocy i ich zniknięcie musiało być powiązane, chociaż Ariadne nie miała pewności w jaki sposób. Jej ojciec popędził do Adamantowej Cytadeli, żeby przesłuchać Tatianę Blackthorn. Następnego ranka Ariadne i jej matka odkryły, że Grace też zniknęła: spakowała swój skromny majątek i wyjechała w środku nocy. Dopiero w porze lunchu goniec przyniósł wiadomość od Charlotte, z której wynikało, że Grace przebywa u Cichych Braci i rozmawia z nimi o przestępstwach swojej matki.
Matka Ariadne prawie zemdlała z powodu wstrząsu wywołanego tą wiadomością.
– Och, nieświadomie przyjęliśmy pod swój dach przestępczynię!
Na te słowa Ariadne przewróciła oczami i zwróciła jej uwagę, że Grace udała się do Cichego Miasta z własnej woli, nie została wywleczona z ich domu przez Cichych Braci. Dodała, że to Tatiana Blackthorn jest przestępczynią. Tatiana już przysporzyła ludziom dużo cierpienia i kłopotów i jeśli Grace pragnęła udzielić Cichym Braciom więcej informacji na temat jej niezgodnych z prawem poczynań, to zachowała się jak porządna obywatelka.
Wiedziała, że to idiotyczne tęsknić za Grace. Prawie ze sobą nie rozmawiały. Jednakże uczucie samotności było tak dojmujące, że zdaniem Ariadne już sama obecność kogoś w pobliżu łagodziła pustkę. Oczywiście były osoby, z którymi naprawdę pragnęła porozmawiać, ale starała się ze wszystkich sił o nich nie myśleć. To nie byli tak naprawdę jej przyjaciele, tylko przyjaciele Anny, a Anna…
Jej myśli zakłócił przenikliwy dźwięk dzwonka u drzwi. Zobaczyła, że Winston zasnął i zwiesza się do góry nogami. Pośpiesznie wrzuciła resztkę orzechów do jego miseczki na jedzenie i wybiegła z oranżerii do frontowych drzwi domu, mając nadzieję, że nadeszły jakieś wiadomości.
Matka pierwsza znalazła się przy drzwiach. Ariadne zatrzymała się u szczytu schodów, kiedy usłyszała jej głos:
– Konsul Fairchild, dzień dobry. I pan Lightwood. Jak miło, że nas odwiedzacie… A może przychodzicie, bo… macie jakieś wieści na temat Maurice’a?
Strach w głosie Flory Bridgestock sprawił, że Ariadne zamarła. Przynajmniej stała za zakrętem schodów, więc nie widziano jej z progu. Jeśli Charlotte przyszła z wieściami, być może złymi, to prędzej przekaże je jej matce, gdy Ariadne nie będzie w pobliżu.
Poczekała, ściskając słupek poręczy schodów na podeście, aż usłyszała łagodny głos Gideona Lightwooda:
– Nie, Floro. Nie mieliśmy żadnych wieści, odkąd wybrał się na Islandię. Mieliśmy raczej nadzieję, że… ty coś wiesz.
– Nic nie wiem – odpowiedziała matka Ariadne. Jej głos brzmiał słabo, jakby dobiegał z daleka. Ariadne wiedziała, że matka stara się nie okazać strachu. – Zakładałam, że jeśli ma z kimś kontakt, to właśnie z biurem Konsul.
Zapadło niezręczne milczenie. Ariadne, której kręciło się w głowie, podejrzewała, że Gideon i Charlotte żałują teraz, że w ogóle tu przyszli.
– Nie macie żadnych wiadomości z Cytadeli? – spytała wreszcie jej matka. – Ani słowa od Żelaznych Sióstr?
– Nie – odparła Konsul. – Jednak Żelazne Siostry są nawet w najlepszym razie powściągliwe. A Tatiana to pewnie trudna do przesłuchania osoba. Możliwe, że uznali, że na razie nie mają żadnych wieści do przekazania.
– Wysłaliście jednak do nich wiadomości – powiedziała Flora. – I nie otrzymaliście żadnej odpowiedzi. Może… Instytut w Rejkiawiku? – Ariadne wydawało się, że wychwyciła nutkę strachu, która przebiła się przez mury uprzejmości jej matki. – Wiem, że nie możemy skorzystać z runu tropiącego, bo dzieli nas od niego woda, ale oni mogliby to zrobić. Mogłabym dać wam coś, co można by wysłać do Instytutu. Chusteczkę albo…
– Floro. – Konsul mówiła do niej łagodnie. Ariadne domyślała się, że w tej chwili pewnie ujęła delikatnie dłoń jej matki. – Ta misja wymaga nadzwyczajnej dyskrecji. Maurice pierwszy zażądałby, żeby nie alarmować całego Clave. Wyślemy kolejną wiadomość do Cytadeli i jeśli nie otrzymamy odpowiedzi, zaczniemy własne śledztwo. Obiecuję ci.
Matka mruknęła potakująco, ale Ariadne się zmartwiła. Konsul i jej najbliższy doradca nie odwiedzają kogoś tylko dlatego, że interesują ich nowiny. Coś ich zaniepokoiło. Coś, o czym nie wspomnieli Florze.
Charlotte i Gideon pożegnali się po jeszcze kilku słowach zapewnień. Kiedy Ariadne usłyszała, że drzwi się zamknęły, zeszła po schodach. Matka, która stała w bezruchu w korytarzu, była zaskoczona jej widokiem. Ariadne starała się sprawiać wrażenie, jakby dopiero co przyszła.
– Słyszałam głosy – powiedziała. – To Konsul właśnie wyszła?
Matka skinęła głową z roztargnieniem, głęboko zamyślona.
– I Gideon Lightwood. Chcieli wiedzieć, czy dostałyśmy jakąś wiadomość od twojego ojca. A ja miałam nadzieję, że przyszli, bo sami się czegoś dowiedzieli.
– Nie martw się, mamo. – Ariadne ujęła jej dłonie. – Wiesz, jaki jest ojciec. Będzie ostrożny i nie będzie się śpieszył, chcąc dowiedzieć się wszystkiego, czego się da.
– Och, wiem, ale… To był jego pomysł, żeby posłać Tatianę do Adamantowej Twierdzy. Jeśli coś poszło nie tak…
– To był akt miłosierdzia – odparła stanowczo Ariadne. – Żeby nie zamykać jej w Cichym Mieście, gdzie bez wątpienia pogrążyłaby się w jeszcze większym szaleństwie niż dotąd.
– Nie wiedzieliśmy jednak wtedy tego, co wiemy teraz – powiedziała matka. – Jeśli Tatiana Blackthorn miała coś wspólnego z atakiem Lewiatana na Instytut… To nie jest czyn wariatki zasługującej na litość. To wojna wypowiedziana Nefilim. To niebezpieczny, wrogi akt, sojusz z największym złem.
– Przebywała w Adamantowej Cytadeli, kiedy Lewiatan zaatakował – przypomniała jej Ariadne. – Jak mogłaby odpowiadać za atak? Żelazne Siostry na pewno coś by spostrzegły. Nie zamartwiaj się, mamo – dodała. – Wszystko będzie dobrze.
Matka westchnęła.
– Ari, wyrosłaś na taką śliczną dziewczynę. Będzie mi ciebie bardzo brakować, kiedy wspaniały mężczyzna wybierze sobie ciebie i odejdziesz z domu, żeby za niego wyjść.
Ariadne mruknęła niezobowiązująco.
– Och, wiem, że historia z Charlesem była okropnym doświadczeniem – dodała jej matka. – Następnym razem będzie lepiej.
Wzięła głęboki wdech, wyprostowała ramiona i Ariadne ponownie przypomniała sobie, że matka jest Nocną Łowczynią, tak samo jak inni, i stawianie czoła trudnościom jest częścią jej pracy.
– Na Anioła – powiedziała odmienionym, żywym głosem. – Życie toczy się dalej. Nie możemy wiecznie stać w wejściu i się zamartwiać. Mam wiele spraw, którymi powinnam się zająć… Żona Inkwizytora musi dbać o dom, kiedy pan domu wyjeżdża, i tak dalej…
Ariadne mruknęła potakująco i pocałowała matkę w policzek, zanim wróciła schodami na górę. W połowie korytarza minęła uchylone drzwi gabinetu ojca. Pchnęła je lekko i zajrzała do środka.
Pomieszczenie pozostawiono w niepokojącym nieładzie. Gdyby Ariadne miała nadzieję, że zajrzenie do gabinetu sprawi, że poczuje, że znalazła się bliżej ojca, rozczarowałaby się, bo zamiast tego jeszcze bardziej się zmartwiła. Ojciec był pedantyczny i zorganizowany. I był z tego dumny. Nie znosił bałaganu. Wiedziała, że wyjechał w pośpiechu, ale stan tego pokoju uświadomił jej, jak bardzo musiał być spanikowany.
Złapała się na tym, że niemal bezwiednie zaczyna porządkować rzeczy – przysuwa krzesło z powrotem do biurka, uwalnia zasłony, które zaczepiły się o abażur lampy, wystawia filiżanki na korytarz, gdzie znajdzie je gosposia. Przed kominkiem leżał rozsypany popiół; wzięła małą szczotkę z mosiężnym uchwytem, żeby go zmieść …
Zamarła.
Coś białego błyszczało pośród popiołów w kominku. Rozpoznała schludne kaligraficzne pismo ojca na stosiku nadpalonego papieru. Pochyliła się mocniej – jakież to notatki ojciec chciał zniszczyć przed wyjazdem z Londynu?
Wyjęła papiery z kominka. Strzepnęła z nich popiół i zaczęła czytać. W trakcie lektury poczuła przenikliwą suchość w gardle, jakby miała się zaraz zadławić.
Na pierwszej stronie były zapisane słowa „Herondale/Lightwood”.
Ewidentnie nie powinna czytać dalej, ale nazwisko Lightwood płonęło w jej oczach powidokiem. Nie mogła się od niego odwrócić. Jeśli rodzina Anny miała jakieś kłopoty, to jak mogłaby nie chcieć się o nich dowiedzieć?
Strony podpisano latami: 1896, 1892, 1900. Przejrzała arkusze i poczuła zimny palec przesuwający się po jej karku.
Pismem ojca nie wypisano wydatków ani zarobków, ale wypunktowano różne wydarzenia. Zdarzenia związane z Herondale’ami i Lightwoodami.
Nie, nie wydarzenia. Błędy. Potknięcia. Grzechy. To był zapis wszelkich postępków Herondale’ów i Lightwoodów, które przysporzyły jej ojcu znaczących problemów. Odnotowano tu wszystko, co można by uznać za nieodpowiedzialne albo nieprzemyślane.
03/12/01: G2.L nieobecny na zebraniu Rady bez wyjaśniania. CF wściekły.
09/06/98: WW z Waterloo twierdzą, że WH/TH odmawiają spotkania, co skutkuje niepokojami na Targu.
01/08/95: Szefowa Instytutu w Oslo odmawia spotkania z TH z powodu jej Pochodzenia.
Ariadne zrobiło się niedobrze. Większość odnotowanych faktów była drobna, nieistotna albo oparta na pogłoskach. Stwierdzenie, że szefowa Instytutu w Oslo, jedna z najżyczliwszych kobiet, jakie Ariadne poznała, nie chciała się spotkać z Tessą Herondale, było odrażające. To ona powinna otrzymać reprymendę, a odnotowano ten fakt, jakby to była wina Herondale’ów.
Co to było? Co sobie myślał jej ojciec?
Na spodzie stosu leżało coś jeszcze. Arkusz z kremowobiałej papeterii. To nie były notatki, ale list. Ariadne wyjęła go ze stosiku. Z niedowierzaniem przebiegła wzrokiem po linijkach pisma.
– Ariadne?
Ariadne szybko schowała list w dekolcie sukni, zanim uniosła głowę, żeby spojrzeć na matkę. Flora stała w progu, marszcząc brwi i mrużąc oczy. Kiedy się odezwała, nie było w jej głosie śladu ciepła z rozmowy na parterze.
– Ariadne… co tu robisz?
2
Szare morze
„Szare skały i bardziej szare od nich morze,
Przy brzegu huk przyboju,
A w sercu moim imię,
Co wybrzmieć już nie może”.
Charles G.D. RobertsGrey Rocks, and Greyer Sea
Kiedy Lucie wreszcie się obudziła, usłyszała szum fal i zobaczyła jasne, zimowe słońce, ostre jak krawędź szkła. Usiadła tak szybko, że zakręciło jej się w głowie. Postanowiła sobie, że za żadne skarby nie zaśnie znowu, nie straci przytomności, nie powróci do tego ciemnego, pustego miejsca pełnego głosów i hałasów.
Odrzuciła pasiastą szydełkową narzutę, pod którą spała i spuściła nogi z łóżka. Pierwsza próba stanięcia nie zakończyła się sukcesem – nogi ugięły się pod nią i padła z powrotem na łóżko. Za drugim razem złapała się kolumienki przy łóżku i podniosła się, podciągając się na niej. Ta metoda trochę lepiej się sprawdziła i przez kilka chwil Lucie kołysała się w tę i z powrotem jak stary wilk morski nienawykły do lądu.
Jeśli nie liczyć łóżka – o prostej ramie z kutego żelaza pomalowanej zgaszoną bielą pod kolor ścian – w jej małym pokoju stało niewiele mebli. Był tam kominek, na którym węgielki trzaskały i skrzyły się lekko fioletowym odcieniem, oraz toaletka z niewykończonego drewna, rzeźbiona w syreny i węże morskie. Jej własny kufer podróżny stał w nogach łóżka, co podziałało na Lucie uspokajająco.
W końcu mimo potwornego mrowienia w nogach podeszła do okna znajdującego się w zagłębieniu ściany i wyjrzała. Widok był symfonią bieli i ciemnej zieleni, czerni i bardzo bladego błękitu. Dom Malcolma najwyraźniej stał w połowie skalistego urwiska nad śliczną rybacką wioseczką. Poniżej domu ciągnęła się wąska zatoczka, którą ocean wpadał do portu i delikatnie kołysał małymi rybackimi łodziami. Niebo było czyste, wyglądało jak niebieska porcelana, chociaż ewidentnie niedawno padał śnieg, sądząc po pobielonych dwuspadowych dachach w wiosce. Węglowy dym snuł się czarnymi smugami ku niebu, fale uderzały o klif w dole, zielone jak sosny i białe od piany.
Widok był piękny, surowy, ale piękny, a rozległa połać morza budziła w piersi Lucie dziwne uczucie pustki. Miała wrażenie, że Londyn znajduje się miliony mil stąd, tak samo jak jego mieszkańcy: Cordelia i James, jej matka i ojciec. O czym teraz myśleli? Wyobrażali sobie, że gdzie jest w Kornwalii? Raczej nie tu, gdzie spoglądała na ocean, ciągnący się aż do wybrzeża Francji.
Dla odwrócenia uwagi poruszyła na próbę palcami stóp. Przynajmniej zniknęło mrowienie. Szorstkie deski podłogowe po wielu latach używania wydawały się zupełnie gładkie pod jej bosymi stopami, jakby dopiero co je wyszlifowano. Prześlizgnęła się po nich do toaletki, gdzie czekały na nią miska i ręcznik. Prawie jęknęła na widok swojego odbicia w lustrze. Włosy miała matowe i rozczochrane, jej podróżna suknia była pomięta, guzik od poduszki zostawił w policzku wgniecenie wielkości pensa.
Pomyślała, że poprosi później Malcolma o kąpiel. Był czarownikiem, na pewno zdoła sprokurować trochę gorącej wody. Na razie wykorzystała najlepiej, jak się dało, wodę w misce i kostkę mydła „Pears”, zanim zdjęła zrujnowaną sukienkę i cisnęła w kąt. Otworzyła z rozmachem kufer. Przez chwilę siedziała i wpatrywała się w jego zawartość. Naprawdę spakowała kostium kąpielowy?! Myśl o pływaniu w lodowo-zielonych wodach zatoki Polperro była przerażająca. Odsunęła na bok toporek i kurtkę od stroju bojowego i wyjęła ciemnoniebieską wełnianą sukienkę z haftami na mankietach. Potem zaczęła upinać szpilkami włosy, żeby wyglądać względnie przyzwoicie. Spanikowała na moment, kiedy zdała sobie sprawę, że nie ma złotego medalika na szyi, ale po minucie pośpiesznych poszukiwań znalazła go na nocnym stoliku obok łóżka.
Jesse go tam położył, pomyślała. Nie miała pojęcia, skąd to wie, ale była tego pewna.
Nagle desperacko zapragnęła go zobaczyć. Wsunęła stopy w niskie buty i wymknęła się z pokoju na korytarz.
Dom Malcolma był znacznie większy, niż myślała. Okazało się, że jej sypialnia jest jedną z sześciu na piętrze, a schody na końcu korytarza – rzeźbione w takim samym stylu jak jej toaletka – prowadziły do otwartego salonu z wysokim sufitem stosownym dla rezydencji ziemskiej. Ewidentnie nie było tam miejsca na tak wysoki sufit i sypialnie na piętrze, co wywoływało w niej dezorientację. Malcolm musiał zaczarować dom, żeby w środku był tak duży, jak mu to odpowiadało.
Nic nie wskazywało, żeby ktoś jeszcze przebywał w domu, ale gdzieś na zewnątrz niósł się stały, rytmiczny łomot. Po chwili szukania Lucie znalazła frontowe drzwi i wyszła na dwór.
Jasne słońce okazało się zwodnicze. Było naprawdę zimno. Wiatr ciął skaliste klify jak nóż, przenikając wełnę sukienki. Lucie objęła się rękami, drżąc, i obróciła się w miejscu. Miała rację co do domu – z zewnątrz wyglądał na mały, ot, chatka, w której zmieściłyby się ze trzy pokoje. Okna wyglądały na zabite deskami (wiedziała jednak, że wcale takie nie są), wapno, którym pobielono dom, popękało na słonym powietrzu.
Przemrożona trawa morska chrzęściła pod jej butami, gdy szła w kierunku łup! łup! łup! niosącego się z boku domu. Nagle zatrzymała się.
To był Jesse. Stał z siekierą w ręce obok stosu drewna opałowego, które rąbał. Lucie trzęsły się ręce – i to bynajmniej nie tylko z zimna. On żył. Świadomość tego nigdy do tej pory nie uderzyła jej z podobną siłą. Nigdy go takim nie widziała – nigdy nie widziała, żeby wiatr targał mu czarne włosy ani nigdy nie widziała u niego rumieńców spowodowanych wysiłkiem. Nigdy nie widziała, żeby jego oddech zamieniał się w białe chmurki, gdy wypuszczał powietrze. Nigdy jeszcze nie widziała, żeby oddychał. Zawsze był w świecie, ale nigdy nie był jego częścią; ani skwar, ani mróz go nie tykały. A tu oddychał, żył, jego cień ciągnął się za nim na kamienistym gruncie.
Nie mogła tego znieść ani chwili dłużej. Podbiegła do niego. Zdążył tylko podnieść wzrok zaskoczony i wypuścić siekierę, zanim zarzuciła mu ręce na szyję.
Złapał ją i przycisnął do siebie, tuląc mocno, wbijając palce w miękki materiał sukienki. Wtulił twarz w jej włosy, szepcząc: „Lucie, Lucie”. Jego ciało było ciepłe. Po raz pierwszy czuła jego zapach – zapach wełny, potu, skóry, dymu drzewnego i powietrza przed burzą. Po raz pierwszy czuła, jak jego serce bije tuż przy jej własnym.
W końcu odsunęli się od siebie. Nadal ją obejmował, uśmiechając się. Na jego twarzy malowało się drobne wahanie, jakby nie był pewien, co ona pomyśli o tym nowym, prawdziwym, żywym Jessem. Niemądry chłopak, uznała. Powinien być w stanie wyczytać wszystko z jej twarzy. A może to lepiej, że nie potrafił?
– Nareszcie się obudziłaś – powiedział.
Jego głos… Cóż, to był jego głos, który przecież już znała. Mimo to wydał jej się o wiele bardziej konkretny niż to, co słyszała do tej pory. Czuła wibracje w jego piersi, gdy mówił. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek przywyknie do tych wszystkich nowych szczegółów.
– Jak długo spałam?
– Kilka dni. Niewiele się w tym czasie wydarzyło; głównie czekaliśmy, aż się obudzisz. – Zmarszczył brwi. – Malcolm powiedział, że ostatecznie nic ci nie będzie, a ja myślałem…
Wzdrygnął się i uniósł prawą rękę. Skrzywiła się, widząc rozdartą, zaczerwienioną skórę. Jesse jednak był zachwycony.
– Pęcherze – powiedział radośnie. – Mam pęcherze!
– Fatalna sprawa – powiedziała współczująco Lucie.
– W żadnym razie. Wiesz, ile czasu minęło, odkąd miałem jakiś pęcherz? Zadrapane kolano? Złamany ząb?
– Mam nadzieję, że nie powybijasz sobie wszystkich zębów zachwycony faktem, że żyjesz – powiedziała Lucie. – Chyba nie ko… lubiłabym cię tak bardzo jak teraz, gdybyś stał się bezzębny.
O rety. Omal nie powiedziała „kochałabym”. Jesse przynajmniej sprawiał wrażenie tak zachwyconego swoimi nowymi obrażeniami, że niczego nie zauważył.
– Jakie to płytkie – powiedział Jesse, nawijając pasemko jej włosów na palec. – Ja lubiłbym cię, nawet gdybyś była łysa i pomarszczona jak wyschnięty żołądź.
Lucie ogarnęła potworna chęć, żeby zachichotać, ale zmusiła się do zrobienia groźnej miny.
– Doprawdy, co, u licha, robisz tu, rąbiąc drewno? Malcolm nie może sobie wyczarować opału? A właściwie to gdzie on się podziewa?
– Zszedł do wioski – odpowiedział Jesse. – Rzekomo po to, żeby uzupełnić zapasy. Myślę, że lubi spacery. W przeciwnym wypadku po prostu wyczarowałby jedzenie, jak sama powiedziałaś. Przez większość dni znika na całe popołudnia.
– Przez większość dni? – powtórzyła Lucie. – Powiedziałeś, że spałam kilka dni. Ile właściwie?
– To piąty dzień, odkąd tu jesteśmy. Malcolm posłużył się magią, żeby się zorientować, czy jesteś bezpieczna. Potrzebujesz tylko naturalnego odpoczynku. W ogromnych ilościach.
– Aha. – Lucie cofnęła się zaniepokojona. – Moja rodzina z pewnością będzie nas szukać, oni chcą wszystko wiedzieć i będą wściekli na mnie… i na Malcolma… musimy obmyślić jakiś plan…
Jesse znowu zmarszczył czoło.
– Nie znajdą nas łatwo. Ten dom został potężnie zabezpieczony przed czarem tropiącym i chyba przed wszelką inną magią.
Lucie już miała mu wyjaśnić, że zna swoich rodziców i wie, że nie pozwolą, by coś takiego jak nieprzeniknione zabezpieczenia magiczne uniemożliwiło im wywęszenie, gdzie podziewa się ich córka, ale zanim zdążyła się odezwać, zza węgła wyszedł Malcolm z laseczką w ręce. Jego buty chrzęściły na zamarzniętej ziemi. Miał na sobie biały podróżny płaszcz, w jakim Lucie widziała go ostatnim razem w Sanktuarium Instytutu. Był wtedy rozgniewany, przestraszony tym, co zrobiła. Teraz sprawiał wrażenie zmęczonego, wyglądał bardziej niechlujnie, niżby się spodziewała.
– Mówiłem ci, że nic jej nie będzie – powiedział do Jessego. Zerknął na opał. – Doskonała robota – dodał. – Z każdym dniem będziesz się czuł silniejszy, jeśli będziesz pracował tak dalej.
Zatem w rąbaniu przez Jessego drewna chodziło przede wszystkim o jego zdrowie. To miało sens. Chociaż jego ciało zostało magicznie zakonserwowane, z pewnością osłabło przez siedem lat śmierci. Oczywiście Belial opętywał jego ciało i posługiwał się nim jak marionetką, zmuszając je do przemierzania całych mil przez Londyn, żeby…
Lucie nie chciała jednak o tym myśleć. To była przeszłość, kiedy Jesse nie zamieszkiwał tak naprawdę swojego ciała. Teraz to wszystko się zmieniło.
Jesse przyjrzał się stosowi nieporąbanych polan za sobą.
– Myślę, że zostało mi nie więcej niż pół godziny pracy.
Malcolm skinął głową i odwrócił się do Lucie. Jego twarz była dziwnie pozbawiona wyrazu, kiedy na nią spojrzał. Lucie ogarnął niepokój.
– Panno Herondale, czy możemy porozmawiać w domu? – zapytał.
***
– Dobrze więc, ten arkusz nasączyłem roztworem węglanu amonowego – mówił Christopher. – I kiedy potraktujemy go płomieniem za pomocą standardowego runu zapalającego… Thomasie, czy ty mnie słuchasz?
– Zamieniam się w słuch – odpowiedział Thomas. – I chłonę twoje słowa chciwym uchem.
Znajdowali się w piwnicy domu Fairchildów, w laboratorium Henry’ego. Christopher poprosił Thomasa o pomoc w nowym projekcie, a Thomas chętnie skorzystał z tej propozycji, bo potrzebował czegoś, co zajmie jego myśli.
Christopher poprawił okulary na nosie.
– Widzę, że nie jesteś przekonany do tego, że zastosowanie ognia jest potrzebne… – powiedział – …ale wiesz, bacznie obserwuję rozwój nauki Przyziemnych. Pracowali ostatnio nad sposobem przesyłania wiadomości na wielkie odległości, najpierw za pomocą metalowego drutu, a ostatnio za pomocą samego powietrza.
– A jak to się ma do podpalania czegokolwiek? – zapytał Thomas, w swoim mniemaniu niezwykle uprzejmie.
– Ujmując to prosto: Przyziemni posługiwali się ciepłem, opracowując większość najnowszych wynalazków takich jak elektryczność, czy telegraf, a my, Nocni Łowcy, nie możemy pozostać za nimi w tyle. A z pewnością za nimi nie nadążymy, jeśli ich urządzenia dadzą im możliwości, którym nie zdołamy dorównać. W tym wypadku są w stanie przesyłać wiadomość na odległość, a my… Cóż, my tego nie potrafimy. Jeśli jednak posłużę się runami… widzisz, przypalam brzeg pergaminu, składam kartkę, umieszczam tu run Łączności, a run Precyzji tu i tu…
Na górze rozległ się dzwonek do drzwi. Christopher udał, że go nie słyszy, i przez chwilę Thomas zastanawiał się, czy sam nie powinien iść otworzyć drzwi, ale po drugim i trzecim dzwonku Christopher westchnął, odłożył stelę i poszedł na górę.
Thomas usłyszał, jak drzwi na górze się otwierają. Nie zamierzał podsłuchiwać, ale żołądek mu się szarpnął jak ptak dający nura po rybę (żałował, że nie wpadł na lepsze porównanie, ale albo ktoś ma poetycki umysł jak James, albo go nie ma), kiedy z góry napłynął głos Christophera:
– Och, cześć, Alastairze, pewnie przyszedłeś zobaczyć się Charlesem. Myślę, że jest na górze w swoim gabinecie.
Odpowiedź Alastaira była zbyt cicha, żeby Thomas ją usłyszał. Christopher odchrząknął i powiedział:
– Ehm, na dole w laboratorium. Pracuję właśnie nad nowym ekscytującym projektem…
Alastair wszedł mu w słowo. Thomas zastanawiał się, czy Christopher wspomni, że Thomas też tu jest. Nie powiedział jednak, wyjaśnił tylko:
– Matthew nadal jest w Paryżu, na ile się orientujemy. Tak, jestem pewien, że Charles nie miałby nic przeciwko wizycie…
Ptak w żołądku Thomasa padł martwy. Thomas oparł łokcie na stole laboratoryjnym Christophera, starając się oddychać i jakoś to przetrwać. Wiedział, że nie powinien być zaskoczony. Alastair jasno dał mu do zrozumienia, że nic między nimi nie może zaistnieć. A głównym tego powodem była wrogość między Alastairem i przyjaciółmi Thomasa, Wesołymi Złodziejaszkami, którzy mieli bardzo dobry powód, żeby nie lubić Alastaira.
Thomas obudził się następnego ranka ze sprecyzowaną myślą: „Nadszedł czas, i to już dawno temu, żebym powiedział przyjaciołom o moich uczuciach do Alastaira. Może Alastair ma rację i nasze uczucie jest niemożliwe, ale z pewnością takie pozostanie, jeśli niczego nie spróbuję”.
Miał szczery zamiar to zrobić. Wstał z łóżka zdeterminowany.
Potem jednak dowiedział się, że Matthew i James nocą wyjechali z Londynu, więc odłożył plan na później. Właściwie to nie tylko Matthew i James wyjechali. Cordelia i Matthew, jak się okazało, wyjechali razem do Paryża, a James pojechał z Willem szukać Lucie, która najwyraźniej postanowiła odwiedzić Malcolma Fade’a w jego chacie w Kornwalii. Christopher przyjął te wyjaśnienia bez żadnego pytania; Thomas przeciwnie i wiedział, że Anna też ma wątpliwości, ale zdecydowanie nie zamierzała z nim o tym rozmawiać. „Można plotkować na temat znajomych, ale nie na temat przyjaciół” – to było wszystko, co powiedziała. Była blada i wyglądała na zmęczoną, chociaż wróciła do zwyczaju spędzania każdej nocy z inną dziewczyną. Thomasowi właściwie brakowało Ariadne i podejrzewał, że Annie też jej brakuje, ale kiedy raz poruszył ten temat, Anna prawie rzuciła w niego filiżanką.
Całkiem serio rozważał w ciągu ostatnich kilku dni, czy nie powiedzieć Christopherowi o swoich uczuciach, ale chociaż Christopher zareagowałby życzliwie, to czułby się niezręcznie, wiedząc coś, o czym Matthew i James nie mają pojęcia. W dodatku to właśnie James i Matthew naprawdę nie lubili, wręcz nienawidzili, Alastaira.
I pozostała jeszcze kwestia Charlesa. Charles był pierwszą wielką miłością Alastaira, chociaż ta miłość zakończyła się fatalnie. Charles został raniony podczas potyczki z Belialem i teraz dochodził do siebie, a Alastair najwyraźniej uznał, że powinien go wspierać i troszczyć się o niego. Chociaż Thomas rozumiał to z czysto etycznego punktu widzenia, to dręczyła go myśl, że Alastair ociera pot z rozgorączkowanego czoła Charlesa i karmi go winogronami. Aż zbyt łatwo potrafił sobie wyobrazić, jak Charles kładzie dłoń na policzku Alastaira i mruczy coś w podzięce, wpatrując się w cudowne ciemne oczy okolone długimi, gęstymi rzęsami…
Christopher wrócił do laboratorium i Thomas omal nie wyskoczył z krzesła. Christopher na szczęście żył w błogiej nieświadomości wrzawy w głowie Thomasa i natychmiast wrócił do pracy przy stole.
– W porządku – powiedział, odwracając się do Thomasa ze stelą w ręce. – Wobec tego spróbujmy, dobrze?
– Wysłać wiadomość? – zapytał Thomas.
On i Christopher „wysłali” do tej pory już dziesiątki wiadomości i chociaż część z nich rozpłynęła się w powietrzu, a część śmignęła kominem, to żadna nie trafiła do swojego miejsca przeznaczenia.
– W rzeczy samej – potwierdził Kit, podając mu kartkę i ołówek. – Potrzebuję, żebyś napisał wiadomość, a ja sprawdzę ten odczynnik. To może być dowolna bzdura.
Thomas usiadł przy stole laboratoryjnym i zagapił się na pustą stronę. Po długiej chwili napisał:
Drogi Alastairze!
Dlaczego jesteś taki głupi i frustrujący i dlaczego ciągle o Tobie myślę? Dlaczego muszę myśleć o Tobie, kiedy wstaję rano i kiedy kładę się wieczorem, i kiedy myję zęby, i kiedy teraz tu siedzę? Dlaczego pocałowałeś mnie w Sanktuarium, skoro nie chcesz ze mną być? To dlatego nikomu o tym nie powiesz? To bardzo denerwujące.
Thomas
– Gotowy? – spytał Christopher.
Thomas podniósł gwałtownie wzrok i szybko złożył kartkę na czworo, żeby ukryć jej zawartość. Ze ściśniętym sercem podał list Christopherowi. Żałował, że nie może pokazać tych słów komuś, ale wiedział, że to wykluczone. Mimo to pomyślał sobie, że lepiej się poczuł, kiedy je napisał. Christopher zapalił zapałkę i przytknął ją do brzegu kartki. Lepiej się poczuł, nawet jeśli ten list, podobnie jak związek Thomasa z Alastairem, donikąd nie zmierzał.
***
Biorąc pod uwagę potworne opowieści matki, Grace Blackthorn spodziewała się, że Ciche Miasto będzie przypominać lochy, gdzie zostanie przykuta do ściany i zapewne poddana torturom. Zanim dotarła do wejścia do Cichego Miasta na cmentarzu w Highgate, zaczęła się zastanawiać, jakie to uczucie zostać poddaną próbie Miecza Anioła. Jak to jest stać w Komnacie Mówiących Gwiazd i poddać się osądowi Cichych Braci. Jakie to będzie uczucie, gdy zostanie zmuszona do powiedzenia prawdy po tak wielu latach kłamania? Czy poczuje ulgę? Czy też będzie to potworna męka?
Uznała, że to nie ma znaczenia. Zasługiwała na cierpienie.
Nie została jednak zakuta w żelazo ani nic podobnego. Dwóch Cichych Braci odprowadziło ją z domu Jamesa przy Curzon Street do Cichego Miasta. Kiedy tylko znalazła się na miejscu (i rzeczywiście było to mroczne, złowrogie miejsce wypełnione cieniami), brat Zachariasz – o którym wiedziała, że jest kuzynem Cordelii i kiedyś był Jamesem Carstairsem – wyszedł im naprzeciw, jakby miał się nią zająć.
Musisz być wyczerpana. – Jego głos w jej umyśle był cichy, wręcz życzliwy. – Zaprowadzę cię do twojej komnaty. Wystarczy, jeśli jutro porozmawiamy o tym, co się wydarzyło.
Oniemiała. Brat Zachariasz był postacią, do której jej matka nawiązywała więcej niż raz, podając go jako przykład zepsucia, jakie Herondale’owie szerzyli wśród Nefilim. „Nawet nie ma zaszytych oczu”, warczała, nie patrząc na Grace. „Specjalne względy dla tych, których Lightwoodowie albo Herondale’owie faworyzują. To wręcz nieprzyzwoite”.
Jednakże brat Zachariasz zwracał się do niej z łagodną życzliwością. Poprowadził ją przez zimne, kamienne Miasto do małej celi. Wyobrażała sobie, że trafi do swego rodzaju sali tortur, gdzie będzie spała na zimnym kamieniu, może nawet zakuta w łańcuchy. W rzeczywistości, chociaż pomieszczenie w żadnym razie nie było komfortowe – kamienna cela bez okna, niezapewniająca prywatności, ponieważ wielkie drzwi do niej zrobiono z gęsto osadzonych adamasowych prętów – to w porównaniu z domem Blackthornów wydawała się wręcz przytulna. Znalazła tam względnie wygodne łóżko z kutego żelaza, podniszczone dębowe biurko, drewnianą półkę z książkami (żadna z książek jej nie zainteresowała, ale zawsze to coś). Runiczne kamienie rozmieszczono gdzie popadło, jakby po namyśle. Grace przypomniała sobie, że Cisi Bracia nie potrzebują światła, żeby widzieć.
Najbardziej upiorną rzeczą w tym miejscu był fakt, że nie dało się powiedzieć, czy trwa dzień, czy noc. Zachariasz przyniósł jej zegar kominkowy, co trochę pomagało, ale nie była do końca przekonana, że nadal orientuje się, czy dwunasta godzina na zegarze oznacza środek dnia, czy północ. Uznała jednak, że to nie ma znaczenia. Czas w tym miejscu to ciągnął się, to skracał jak ściśnięta sprężyna, gdy czekała na te chwile, kiedy Cisi Bracia będą chcieli z nią porozmawiać.
A gdy już z nią rozmawiali, było źle. Nie mogła udawać, że jest inaczej. Nie robili jej krzywdy, nie dręczyli jej ani nawet nie posłużyli się Mieczem Anioła. Zadawali tylko pytania, spokojnie i nieustępliwie. Jednakże to nie pytania były najgorsze, lecz mówienie prawdy.
Grace zaczęła zdawać sobie sprawę, że potrafi rozmawiać z innymi tylko na dwa sposoby. Jeden wymagał noszenia maski, kłamania i grania, tak jak wtedy, gdy odgrywała posłuszeństwo przed matką i miłość przed Jamesem. Drugi to była szczerość, na jaką pozwalała sobie tylko w kontaktach z Jessem. Tyle że nawet przed nim ukrywała różne rzeczy, których się wstydziła. Nietajenie niczego, jak się przekonała, było bolesne.
Cierpiała, gdy stanęła przed Braćmi i przyznała się do wszystkiego, co zrobiła. Tak, zmusiłam Jamesa Herondale’a, by uwierzył, że jest we mnie zakochany. Tak, posłużyłam się mocami od demona, żeby zwieść Charlesa Fairchilda. Tak, spiskowałam z matką, żeby zniszczyć Herondale’ów i Carstairsów, Lightwoodów i Fairchildów. Wierzyłam jej, kiedy mówiła, że to nasi wrogowie.
Te sesje ją wyczerpywały. Nocą, gdy siedziała samotnie w celi, widziała twarz Jamesa, kiedy ostatni raz na nią patrzył. Słyszała nienawiść w jego głosie. „Wyrzuciłbym cię na ulicę, ale ta twoja moc jest jak naładowana broń w ręku egoistycznego dziecka. Nie można pozwolić, żebyś dłużej się nią posługiwała”.
Jeśli Cisi Bracia zamierzali odebrać jej tę moc – a nie miałaby nic przeciwko temu – to na razie tego nie okazali. Czuła, że ją badają, badają jej zdolność w sposób, jakiego nie pojmowała.
Pocieszała ją tylko myśl o Jessem. Jessem, którego Lucie z pewnością wskrzesiła z pomocą Malcolma. Teraz powinni już być w Kornwalii. Czy Jessemu nic nie będzie? Czy powrót z krainy cieni, którą zamieszkiwał od tak dawna, będzie dla niego okropnym wstrząsem? Żałowała, że nie ma jej przy nim, że nie może trzymać go za rękę, tak jak on trzymał ją, pomagając jej znieść wiele potwornych rzeczy.
Wiedziała, rzecz jasna, że całkiem prawdopodobne jest, iż nie zdołali wskrzesić Jessego. Nekromancja była wręcz niemożliwa. Jednak jego śmierć była potwornie niesprawiedliwa, to była straszliwa zbrodnia oparta na jadowitym kłamstwie. Z pewnością, jeśli ktoś zasługiwał na drugą szansę, to właśnie on.
I kochał Grace jak siostrę, kochał i troszczył się o nią jak nikt inny – być może jak nikt inny nigdy nie będzie jej kochał. Może Nefilim skażą ją na śmierć z powodu jej mocy. Może będzie gniła w Cichym Mieście przez resztę życia. A jeśli nie, to życie z Jessem było jedyną przyszłością, jaką wyobrażała sobie dla siebie.
Był jeszcze Christopher Lightwood, rzecz jasna. Oczywiście nie kochał jej; prawie jej nie znał. Sprawiał jednak wrażenie szczerze zainteresowanego nią samą, jej myślami, jej zdaniem, jej uczuciami. W innej sytuacji mógłby zostać jej przyjacielem. Nigdy nie miała przyjaciela. Tylko Jamesa, który teraz z pewnością jej nienawidził, wiedząc, co mu zrobiła, i Lucie, która wkrótce też ją znienawidzi z tego samego powodu. I tak naprawdę to oszukiwała samą siebie, myśląc, że Christopher mógłby czuć coś innego. Był przyjacielem Jamesa i kochał go. Jako jego lojalny przyjaciel będzie nią pogardzał… i nie mogła mieć o to do niego pretensji.
Rozległ się charakterystyczny zgrzyt otwierających się drzwi. Usiadła pośpiesznie na wąskim materacu, wygładziła włosy. Oczywiście Cichych Braci nie obchodził jej wygląd, ale taka była siła nawyku.
Ciemna postać przyjrzała jej się z progu.
Grace… – powiedział Zachariasz – …obawiam się, że ostatnia seria pytań była dla ciebie zbyt trudna.
Rzeczywiście było jej ciężko. Prawie zemdlała, opisując noc, kiedy matka zabrała ją do ciemnego lasu, i wspominając dźwięk głosu Beliala w cieniach. Jednak Grace nie podobało się to, że ktokolwiek mógł orientować się w jej odczuciach.
– Jak długo jeszcze to potrwa? – zapytała. – Zanim zostanie ogłoszony wyrok?
Tak bardzo pragniesz kary?
– Nie, chcę tylko, żeby skończyły się przesłuchania. Jestem gotowa przyjąć karę. Zasługuję na nią.
Tak, postąpiłaś źle. Ale ile miałaś lat, kiedy matka zabrała cię do lasu Brocelind, żebyś otrzymała tam swoją moc? Jedenaście? Dwanaście?
– To nie ma znaczenia.
Ma – odparł Zachariasz. – Uważam, że Clave cię zawiodło. Jesteś Nocną Łowczynią, Grace, urodziłaś się w rodzinie Nocnych Łowców, a porzucono cię w straszliwych okolicznościach. To niesprawiedliwe, że Clave zostawiło cię tam na tak długo, nie interweniując, nawet nie badając sytuacji.
Grace nie mogła znieść jego litości. Odbierała ją jak igiełki wbijające się w skórę.
– Nie powinieneś okazywać mi życzliwości ani próbować mnie zrozumieć – warknęła. – Posłużyłam się demoniczną mocą, żeby zaczarować Jamesa, sprawiłam, że uwierzył, że mnie kocha. Przysporzyłam mu wielkiego bólu.
Zachariasz przyglądał jej się bez słowa. Jego twarz była upiornie nieruchoma. Grace chciała go uderzyć.
– Nie uważasz, że zasługuję na karę? Czy nie należy wyrównać rachunku krzywd? Czy nie trzeba przywrócić równowagi? Oko za oko?
Tak myśli o świecie twoja matka, nie ja.
– Ale pozostali Cisi Bracia. Enklawa. Wszyscy w Londynie… będą chcieli zobaczyć, jak zostałam ukarana.
O niczym nie wiedzą – powiedział brat Zachariasz. Po raz pierwszy Grace spostrzegła u niego coś w rodzaju wahania. – Tylko my i James wiemy o tym, co zrobiłaś na żądanie matki.
– Ale… dlaczego? – To nie miało sensu. Z pewnością James powie przyjaciołom i wkrótce wszyscy będą wiedzieć. – Dlaczego mielibyście mnie chronić?
Chcemy przesłuchać twoją matkę. To będzie łatwiejsze, jeśli uzna, że nadal stoisz po jej stronie, a my nie wiemy nic o twoich mocach.
Grace odchyliła się na oparcie łóżka.
– Chcecie uzyskać wyjaśnienia od mojej matki, ponieważ mnie uważacie za marionetkę, a ją za lalkarza, który pociąga za sznurki. Jednak prawdziwym lalkarzem jest Belial. Ona jest mu posłuszna. Kiedy działa, robi to na jego życzenie. To jego należy się bać.
Zapadła cisza. A potem łagodny głos rozległ się w jej głowie:
Boisz się, Grace?
– Nie o siebie – odpowiedziała. – Ja już straciłam wszystko, co mogłam. Ale o innych, owszem. Bardzo się boję.
***
Lucie poszła za Malcolmem do domu i poczekała, aż czarownik zdejmie podróżny płaszcz i odstawi laskę przy wejściu. Zaprowadził dziewczynę do wysokiego salonu, który minęła wcześniej, i pstryknięciem palców zapalił na kominku huczący ogień. Do Lucie dotarło, że Malcolm nie tylko mógł zdobyć drewno na opał bez pomocy Jessego, ale mógł wręcz rozpalić ogień w ogóle bez drewna.
Oczywiście nie miała nic przeciwko patrzeniu, jak Jesse rąbie drewno. A jemu najwyraźniej sprawiało to przyjemność, zatem oboje na tym korzystali.
Malcolm wskazał wyściełaną kanapę. Lucie uznała, że zapadnie się w niej tak głęboko, że już nie zdoła wstać, więc tylko przysiadła na podłokietniku.