Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość rani głębiej niż jakiekolwiek ostrze
Cordelia Carstairs jest Nocną Łowczynią, wojowniczką trenującą od dzieciństwa walkę z demonami. Kiedy przyjeżdża do Londynu, ponownie spotyka przyjaciół z dzieciństwa: Jamesa i Lucie Herondale’ów i daje się wciągnąć do ich świata błyszczących sal balowych i nadnaturalnych saloników. Przez cały ten czas musi ukrywać swoją miłość do Jamesa, który przysiągł ożenić się z kimś innym. Jednak nowe życie Cordelii rozpada się w proch, gdy ataki demonów niszczą Londyn. Cordelia i jej przyjaciele zostają uwięzieni w mieście i odkrywają, że mroczna spuścizna obdarzyła ich niezwykłymi mocami, a brutalny wybór ukaże prawdziwą cenę bycia bohaterem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 709
„Był to pamiętny dla mnie dzień i wywołał we mnie wielką zmianę. Niejednemu się to w życiu przydarza. Gdybyśmy mogli wymazać taki dzień ze swego życia — jak bardzo zmieniłby się bieg jego! Zatrzymaj się, czytelniku, na chwilę i pomyśl o długim łańcuchu z żelaza i złota, z cierni i kwiatów, który by cię nigdy nie oplątał, gdybyś nie dał utworzyć się jego pierwszemu ogniwu w tym pamiętnym dniu”.
Charles Dickens, Wielkie nadzieje (przeł. Antoni Mazanowski)
Minione dni 1897
Lucie Herondale miała dziesięć lat, gdy pierwszy raz spotkała chłopca w lesie.
Wychowywała się w Londynie i takie miejsce jak Brocelind przerastało jej wyobrażenia. Las otaczał rezydencję Herondale’ów ze wszystkich stron, czubki drzew pochylały się ku sobie jak nieufni rozmówcy szepczący sobie do uszu. Latem były ciemnozielone, jesienią przypominały wypolerowane złoto. Dywan mchów pod stopami był niesamowicie zielony i miękki – ojciec powiedział jej, że na jego poduszkach nocą śpią faerie, a z kwiatów podobnych do białych gwiazd, które rosły tylko w ukrytej krainie Idrisu, wyrabiano bransoletki i pierścienie na ich delikatne dłonie.
James, rzecz jasna, powiedział jej, że faerie nie mają żadnych poduszek, śpią pod ziemią i porywają nocą niegrzeczne małe dziewczynki. Lucie nadepnęła mu za to na stopę, dlatego tata porwał ją na ręce i zaniósł do domu, zanim wyniknęła z tego poważniejsza walka. James wywodził się ze starodawnego i szlachetnego rodu Herondale’ów, ale to nie znaczyło, że pociągnięcie młodszej siostry za warkocze, kiedy wymagają tego okoliczności, jest poniżej jego godności.
Pewnej nocy jasno świecący księżyc obudził Lucie. Blask wlewał się do jej pokoju niczym mleko, malując się białymi prążkami na łóżku i wypolerowanej drewnianej podłodze.
Zsunęła się z łóżka i wyszła przez okno, lądując delikatnie na kwietnej rabacie. To była letnia noc, więc nie marzła w koszuli nocnej.
Skraj lasu, tuż za stajniami, gdzie trzymano ich konie, wyglądał, jakby się jarzył. Pomknęła w jego stronę jak mały duch. Gdy sunęła między drzewami, jej stopy w rannych pantoflach prawie nie zostawiały śladów na mchu.
Początkowo zabawiała się robieniem wianków z kwiatów i wieszaniem ich na gałęziach. Potem udawała, że jest Śnieżką uciekającą przed myśliwym. Biegła przez plątaninę drzew, odwracała się nagle i nabierała gwałtownie powietrza, przykładając teatralnym gestem grzbiet dłoni do czoła. „Nie zabijesz mnie” – mówiła – „bo w moich żyłach płynie królewska krew i pewnego dnia zostanę dwa razy potężniejszą królową od mojej macochy. I każę ściąć jej głowę”.
Później pomyślała, że być może nie zapamiętała zbyt dokładnie opowieści o Śnieżce.
Mimo to świetnie się bawiła i dopiero po czwartym albo piątym biegu przez las zdała sobie sprawę, że zabłądziła. Nie widziała już przez drzewa znajomego kształtu rezydencji Herondale’ów.
Spanikowana zaczęła obracać się w miejscu. Las nie wydawał się już magiczny. Zamiast tego drzewa pochylały się nad nią jak groźne duchy. Wydało jej się, że słyszy dźwięk nieziemskich głosów w szeleście liści. Napłynęły chmury i zakryły księżyc. Znalazła się sama w ciemności.
Lucie była dzielna, ale miała raptem dziesięć lat. Zaszlochała słabo i ruszyła biegiem w kierunku, który uznała za właściwy. Jednakże las tylko pociemniał, a ciernie stawały się coraz bardziej splątane. Jeden zaczepił o jej koszulę nocną i ją rozdarł. Lucie potknęła się…
I upadła. Miała wrażenie, że spada jak Alicja do Krainy Czarów, chociaż trwało to dużo krócej. Przekoziołkowała i uderzyła o mocno ubitą ziemię.
Usiadła z jękiem. Leżała na dnie okrągłej wykopanej w ziemi dziury. Ściany jamy były gładkie i wznosiły się na kilka stóp – krawędź znajdowała się daleko poza zasięgiem jej rąk.
Próbowała wbijać palce w otaczające ją ściany z ziemi i wspiąć się, jakby wchodziła po drzewie, ale ziemia była miękka i kruszyła się pod jej rękami. Po piątym razie, kiedy spadła z powrotem na dno jamy, spostrzegła coś białego, co lśniło w pionowej ścianie. Miała nadzieję, że to korzeń, który pomoże jej we wspinaczce, więc rzuciła się do niego, wyciągnęła rękę, żeby go złapać…
Ziemia odpadła, odsłaniając biały przedmiot. Niestety to nie był korzeń, ale biała kość. W dodatku to nie była zwierzęca kość…
– Nie krzycz, bo je tu ściągniesz – rozległ się głos nad nią.
Lucie odchyliła głowę i popatrzyła. Nad jamą pochylał się chłopiec. Był starszy od jej brata Jamesa, miał może szesnaście lat. Miał cudną melancholijną twarz i proste czarne włosy, które ani odrobinę się nie kręciły. Ich koniuszki prawie dotykały kołnierzyka koszuli.
– Kogo? – zapytała Lucie, opierając pięści na biodrach.
– Faerie – odpowiedział. – To jedna z ich pułapek. Zwykle łapią w nie zwierzęta, ale bardzo by się ucieszyły, gdyby zamiast tego znalazły w pułapce dziewczynkę.
Lucie aż zatkało.
– Chcesz powiedzieć, że mnie zjedzą?
Roześmiał się.
– Wątpię, ale mogłabyś skończyć, usługując arystokratom faerie przez resztę życia w krainie pod wzgórzem. Nigdy więcej nie zobaczyłabyś swojej rodziny.
Poruszył znacząco brwiami.
– Nie próbuj mnie nastraszyć.
– Zapewniam cię, że mówię jedynie prawdę – odpowiedział. – Nie zniżyłbym się nawet do półprawdy.
– I nie wygłupiaj się – zbeształa go. – Jestem Lucie Herondale. Mój ojciec to Will Herondale i jest bardzo ważną osobą. Jeśli mnie uratujesz, dostaniesz nagrodę.
– Herondale? Ależ ja mam szczęście.
Chłopak westchnął i przysunął się do brzegu jamy. Wyciągnął rękę do Lucie. Spostrzegła bliznę na grzbiecie jego prawej dłoni. Paskudną, jakby się popatrzył.
– Wyskakuj.
Lucie złapała go za nadgarstek obiema rękami. Chłopak wyciągnął ją z jamy z zaskakującą siłą. Chwilę potem oboje stali obok dziury. Teraz Lucie lepiej go widziała. Był starszy, niż myślała, i miał na sobie wieczorowy strój. Księżyc znowu wyszedł, więc widziała, że chłopak ma zielone oczy w odcieniu leśnego mchu.
– Dziękuję – oznajmiła sztywno.
Otrzepała koszulę nocną. Była cała uwalana ziemią.
– Chodźmy – zaproponował łagodnie nieznajomy. – Nie bój się. O czym porozmawiamy? Lubisz opowieści?
– Uwielbiam – odpowiedziała Lucie. – Kiedy dorosnę, zostanę znaną pisarką.
– To brzmi cudownie – odparł chłopiec. W jego głosie pojawiła się marzycielska nuta.
Ruszyli ścieżką wśród drzew. Chłopak robił wrażenie, jakby wiedział, dokąd iść, jakby dobrze znał las. Pewnie jest odmieńcem, domyśliła się Lucie. Tak dużo wiedział o faerie, chociaż ewidentnie nie był jednym z nich. Ostrzegł ją, by nie dała się porwać przez faerie, bo pewnie właśnie to przydarzyło się jemu. Nie zamierzała o tym wspominać, żeby go nie zawstydzać – być odmieńcem, zostać zabranym od własnej rodziny, to musiało być straszne. Zamiast tego wciągnęła go w rozmowę o księżniczkach z bajek i o tym, która z nich jest najlepsza. Miała wrażenie, że w okamgnieniu znaleźli się z powrotem w ogrodzie przy rezydencji Herondale’ów.
– Myślę, że z tego miejsca księżniczka trafi już sama do zamku – powiedział chłopiec, kłaniając się.
– O, tak – odpowiedziała Lucie, patrząc na okno swojej sypialni. – Myślisz, że się zorientują, że wyszłam?
Roześmiał się i odwrócił, żeby odejść. Zawołała za nim, kiedy doszedł do bramy.
– Jak masz na imię? Ja się przedstawiłam. A jak ty się nazywasz?
Wahał się chwilę. Pośród nocy składał się z samej czerni i bieli, jak ilustracja z jednej z jej książek. Ukłonił się nisko i z wdziękiem, w sposób, w jaki kiedyś kłaniali się rycerze.
– Nie zabijesz mnie, bo w moich żyłach płynie królewska krew i pewnego dnia będę dwa razy potężniejszy od królowej – powiedział. – I każę ściąć jej głowę.
Lucie aż sapnęła z oburzenia. Podsłuchiwał ją, gdy bawiła się w lesie? Jak śmiał sobie z niej żartować! Uniosła pięść, zamierzając mu pogrozić, ale on już zniknął pośród nocy, zostawiając za sobą tylko śmiech.
Minie sześć lat, nim Lucie znowu go zobaczy.
1 Dobry duch
„Tak samo widma naszych własnych pragnień stają pomiędzy nami a dobrym duchem naszych myśli i światło jego zaćmiewają”1.
Charles Dickens, Barnaba Rudge
James Herondale właśnie walczył z demonem, gdy nagle został wciągnięty do piekła.
To nie był pierwszy raz i z pewnością nie będzie ostatni. Chwilę wcześniej klęczał przy krawędzi spadzistego dachu w centralnym Londynie, z wąskimi nożami do rzucania w obu rękach, i myślał o tym, jak obrzydliwe śmieci zbierają się w mieście. Poza ziemią, pustymi butelkami po dżinie i zwierzęcymi kośćmi w rynnie poniżej jego lewego kolana niewątpliwie utknął martwy ptak.
Jakże wytworne jest życie Nocnych Łowców, doprawdy. Chociaż brzmi całkiem ciekawie, pomyślał James, patrząc w pusty zaułek w dole – w wąską przestrzeń zawaloną śmieciami i słabo oświetloną księżycowym światłem. Specjalna rasa wojowników, potomków anioła, obdarzonych mocami, które pozwalały im dzierżyć broń wykonaną z adamasu i nosić czarne Znaki świętych runów na ciele, które czyniły ich silniejszymi, szybszymi i bardziej śmiercionośnymi od każdego Przyziemnego. Runów, dzięki którym płonęli jasno pośród nocy. Nikt nigdy nie wspominał o tym, że można niechcący przyklęknąć na martwym ptaku, gdy czeka się na pojawienie się demona.
Krzyk poniósł się echem w zaułku. James znał ten dźwięk – głos Matthew Fairchilda. Skoczył z dachu bez chwili wahania. Matthew Fairchild był jego parabatai – jego towarzyszem w walce, wiązało ich braterstwo krwi. James przysiągł, że będzie go bronił, chociaż to nie miało znaczenia – i bez przysięgi oddałby życie za Matthew.
Spostrzegł rozmazaną plamę ruchu w końcu zaułka, w miejscu skrętu prowadzącego za wąski szereg domów. James obrócił się, kiedy demon wynurzył się z rykiem z cieni. Stwór miał prążkowane, szare ciało, zakrzywiony ostry dziób z zębami jak haki i rozczapierzone, podobne do zwierzęcych łap stopy z nierównymi szponami. Deumas, pomyślał ponuro James. Doskonale pamiętał, że czytał o tych demonach w jednej ze starych książek, jakie dał mu wuj Jem. Pod jakimś względem się wyróżniały. Były może wyjątkowo agresywne, a może niezwykle niebezpieczne? Co za ironia losu, gdyby po wielu miesiącach całkowitego braku demonicznej aktywności musiał natknąć się razem z przyjaciółmi akurat na jednego z najbardziej niebezpiecznych demonów.
A skoro już o przyjaciołach mowa – gdzie właściwie podziewali się jego przyjaciele?
Deumas znowu ryknął i rzucił się na Jamesa. Ślina sączyła mu się z pyska długimi, zielonkawymi pasmami śluzu.
James wziął zamach gotowy rzucić nożem. Demon na chwilę skupił na nim wzrok. Ślepia skrzyły mu się zielenią i czernią, były napełnione nienawiścią, która nagle zamieniła się w coś innego.
W coś, co przypominało rozpoznanie. Tyle że demony, a przynajmniej te poślednie, nie rozpoznawały ludzi. To były agresywne zwierzęta, którymi kierowały czysta chciwość i nienawiść. Kiedy zaskoczony James zawahał się, ziemia pod nim się szarpnęła. Zdążył tylko pomyśleć „O nie, tylko nie teraz”, zanim świat poszarzał i zapadła cisza. Budynki wokół niego zamieniły się w nierówne cienie, a niebo w czarną jaskinię przeszywaną białymi błyskawicami.
Zacisnął dłoń na nożu, ale nie na rękojeści, tylko na ostrzu. Ból był jak policzek wymierzony w twarz, który wyrwał go ze stuporu. Świat powrócił gwałtownie wraz ze wszystkimi kolorami i dźwiękami. James ledwie zdążył zauważyć, że deumas leci, wyciągając ku niemu szpony, kiedy sznury przecięły powietrze, oplotły nogi demona i szarpnęły go do tyłu.
Thomas! – pomyślał James i rzeczywiście jego niezwykle wysoki przyjaciel pojawił się za deumasem uzbrojony w bolę. Za nim stał Christopher z łukiem i Matthew z serafickim nożem błyszczącym w dłoni.
Deumas uderzył o ziemię z kolejnym rykiem i w tej samej chwili James rzucił nożami. Jeden wbił się w gardło demona, a drugi w czoło. Oczy uciekły potworowi w głąb czaszki, jego ciałem wstrząsnęły spazmy i nagle James przypomniał sobie, co czytał na temat deumasów.
– Matthew… – zaczął, ale w tej samej chwili demon eksplodował, zalewając Thomasa, Christophera i Matthew posoką i przypalonymi kawałkami czegoś, co można opisać tylko słowem „maź”.
Paskudzą, przypomniał sobie poniewczasie James. Deumasy słynęły z tego, że zostawiały po sobie wyjątkowy bałagan. Większość demonów znikała, umierając. Niestety nie deumasy.
Deumasy wybuchały.
– Jak…? Co…? – wyjąkał Christopher, któremu ewidentnie zabrakło słów. Śluz ściekał mu ze szpiczastego nosa i okularów w złotych oprawkach. – Ale jak…?
– Chcesz zapytać, jak to możliwe, że wreszcie wytropiliśmy ostatniego demona w Londynie i musiał się on okazać najbardziej obrzydliwym spośród demonów? – James był zdziwiony, jak zwyczajnie brzmi jego głos. Już otrząsnął się z tego, że przelotnie zobaczył królestwo cieni. Przynajmniej jego ubranie pozostało nietknięte, demon zapaskudził głównie drugi koniec zaułka. – Nie naszą rzeczą pytać dlaczego, Christopherze.
James miał wrażenie, że przyjaciele patrzą na niego z pretensją. Thomas przewrócił oczami. Ocierał się chusteczką, która już była przypalona i uwalana w krwi demona, więc to niewiele pomogło.
Serafickie ostrze Matthew zaczęło trzaskać i przygasać. Nasączone anielską energią serafickie noże były bronią, której Nocni Łowcy często najbardziej ufali, ich najlepszą obroną przed demonami, ale zdarzało się, że gasły w nadmiarze demonicznej krwi.
– To oburzające – oznajmił Matthew, odrzucając zgaszone ostrze na bok. – Masz pojęcie, ile wydałem na tę kamizelkę?
– Nikt nie kazał ci wybierać się na patrol w stroju statysty do „Bądźmy poważni na serio” – odparł James, rzucając mu czystą chusteczkę. W tej samej chwili poczuł pieczenie w ręce. Miał krwawe rozcięcie na dłoni od ostrza noża. Zamknął pięść, żeby towarzysze tego nie zauważyli.
– Moim zdaniem nie wygląda jak statysta – odparł Thomas, który już skupił się na ocieraniu Christophera.
– Dziękuję – powiedział Matthew i skłonił się do niego lekko.
– Myślę, że jest ubrany jak główny bohater – uściślił z szerokim uśmiechem Thomas.
James nie znał nikogo, kto by miał bardziej życzliwą twarz i łagodniejsze piwne oczy. Co nie znaczyło, że kpienie z przyjaciół nie sprawiało Thomasowi przyjemności.
Matthew otarł chusteczką od Jamesa przybrudzone złote włosy.
– To pierwszy raz od roku, kiedy spotkaliśmy podczas patrolu prawdziwego demona, dlatego przypuszczałem, że kamizelka przetrwa ten wieczór. Zresztą żaden z was nie włożył stroju bojowego.
To prawda, że Nocni Łowcy zwykle polowali w odpowiednich strojach bojowych – w swego rodzaju elastycznych zbrojach z twardego, podobnego do skóry czarnego materiału odpornego na krew demonów, ostrza i temu podobne, ale wyraźny spadek demonicznej aktywności w mieście sprawił, że trochę mniej przejmowali się regułami.
– Thomas, przestań mnie wycierać – zaprotestował Christopher, wymachując rękami. – Powinniśmy iść do Tawerny i tam doprowadzić się do porządku.
Cała grupa mruknęła zgodnie. Kiedy ruszyli w drogę powrotną, idąc w kierunku głównej ulicy, James rozmyślał nad tym, że Matthew miał rację. Ojciec Jamesa, Will, często opowiadał mu o patrolach, na jakie chodził ze swoim parabatai, Jemem Carstairsem, teraz dla Jamesa po prostu wujem Jemem, podczas których musieli walczyć z demonami praktycznie każdej nocy.
James i pozostali młodzi Nocni Łowcy nadal obowiązkowo patrolowali ulice Londynu, szukając demonów, które mogłyby skrzywdzić populację Przyziemnych, ale w ciągu ostatnich kilku lat demony pojawiały się coraz rzadziej. I bardzo dobrze, rzecz jasna, a jednak… To było niewątpliwie dziwne. Jeśli idzie o resztę świata, demoniczna aktywność ani trochę się nie zmieniła, więc co wyróżniało Londyn?
Mimo później pory na ulicach było mnóstwo Przyziemnych. Żaden nawet nie zerknął na ubabranych Nocnych Łowców, gdy szli Fleet Street. Chronił ich czar, dzięki któremu pozostawali niewidoczni dla wszystkich, którzy nie mieli Widzenia.
To dziwne uczucie być otoczonym przez ludzi, którzy cię nie widzą, pomyślał James. Fleet Street była siedzibą gazet i sądów w Londynie, na każdym kroku stały jasno oświetlone puby wypełnione drukarzami, adwokatami i urzędnikami sądowymi, którzy pracowali do późna i pili do świtu. Na pobliski Strand wysypała się zawartość teatrów i sal rewiowych, hałaśliwe grupki elegancko ubranych młodych ludzi ze śmiechem goniły za ostatnimi omnibusami.
Policjanci też byli na patrolach, a ci mieszkańcy Londynu, którzy na swoje nieszczęście nie mieli domów, kucali, pomrukując, przy piwnicznych odpowietrznikach, z których buchało ciepłe powietrze – nawet w sierpniu noce bywały wilgotne i chłodne. Kiedy minęli grupkę takich przygarbionych postaci, James spostrzegł bladą skórę i błyszczące oczy wampira.
Odwrócił wzrok. Nie zajmował się Podziemnymi, dopóki nie łamali Prawa. W dodatku był zmęczony, mimo energii jaką dawały mu Znaki. Przerzucenie do tego innego świata pełnego szarego światła i czarnych, postrzępionych cieni zawsze go wyczerpywało. To mu się przydarzało od lat; wiedział, że miał na to wpływ krwi jego matki, czarownicy.
Czarownicy byli potomkami ludzi i demonów, mogli posługiwać się magią, ale nie mogli nosić runów ani posługiwać się adamasem – czystym, krystalicznym metalem, z jakiego wykonuje się stele i serafickie ostrza. Stanowili jedną z czterech gałęzi Podziemnych obok wampirów, wilkołaków i faerie. Matka Jamesa, Tessa Herondale, była właśnie kimś takim, tyle że jej matka nie była zwykłą kobietą, lecz Nocną Łowczynią. Sama Tessa potrafiła zmieniać swój wygląd i przybierać postać dowolnej osoby, żywej lub martwej. Takiej mocy nie miał żaden inny czarownik. Była niezwykła jeszcze pod jednym względem – czarownicy nie mogą mieć dzieci. Tessa stanowiła wyjątek. Wszyscy zastanawiali się, co to znaczy dla Jamesa i jego siostry, Lucie, pierwszych znanych wnuków demona i istoty ludzkiej.
Przez wiele lat wydawało się, że to dla nich nie ma żadnego znaczenia. Zarówno James, jak i Lucie mogli nosić Znaki i wyglądało na to, że mają takie same zdolności jak inni Nocni Łowcy. Oboje widzieli duchy, na przykład na stałe zamieszkujące Instytut gadatliwe widmo – Jessamine – ale to nie było nic niezwykłego w rodzinie Herondale’ów. Wydawało się, że oboje mogą okazać się cudownie normalni, a przynajmniej tak normalni, jak to możliwe w przypadku Nocnych Łowców. Zapomniało o nich nawet Clave – organizacja sprawująca władzę wśród Nocnych Łowców.
A potem James skończył trzynaście lat i pierwszy raz udał się do królestwa cieni. W jednej chwili stał na zielonej trawie, a w drugiej na zwęglonej ziemi. Podobnie spalone niebo rozciągało się nad nim. Poskręcane drzewa wyrastały z ziemi jak nierówne szpony szarpiące powietrze. Widział takie miejsca na drzeworytach w starych książkach. Wiedział, na co patrzy – na świat demonów. Piekło.
Zaraz potem wrócił gwałtownie na ziemię, ale jego życie już nigdy nie było takie samo. Przez lata żył w obawie, że w każdej chwili może znowu zostać wyrzucony do królestwa cieni. Zupełnie jakby niewidzialna lina łączyła go ze światem demonów i w każdej chwili mogła się napiąć, wyrywając go ze znajomego środowiska w miejsce wypełnione ogniem i popiołem.
Przez ostatnie kilka lat dzięki pomocy wuja Jema zaczął myśleć, że nad tym panuje. I dzisiejszy wieczór wstrząsnął nim, chociaż przeskok trwał tylko kilka sekund. Ulżyło mu, gdy zobaczył przed sobą Diabelską Tawernę.
Diabelska Tawerna rozgościła się przy Fleet Street pod numerem drugim obok szacownie prezentującej się drukarni. W przeciwieństwie do drukarni na Diabelską Tawernę rzucono czar ochrony, dzięki czemu Przyziemni nie widzieli jej ani nie słyszeli hałasów hulanek wylewających się przez okna i otwarte drzwi. Była zbudowana z muru pruskiego w tudorskim stylu, ale drewno próchniało i rozpadało się i całość trzymała się razem tylko dzięki zaklęciom czarowników. Za barem stał właściciel, wilkołak imieniem Ernie, który nalewał piwo do kufli, klientelę stanowiła mieszanina pixie, wampirów, likantropów i czarowników.
Normalnie Nocnych Łowców powitano by w takim miejscu raczej chłodno, ale klienci Diabelskiej Tawerny przywykli do chłopców. Przywitali Jamesa, Christophera, Matthew i Thomasa okrzykami i kpinami. James został w pubie, żeby wziąć drinki od barmanki Polly, a reszta poszła na górę do swoich pokojów, zostawiając na schodach ślady z demonicznej krwi.
Polly była wilkołakiem i zaopiekowała się chłopcami, kiedy James pierwszy raz wynajął pokoje na poddaszu trzy lata temu. Chciał zapewnić im kryjówkę, do której mógłby wycofać się z przyjaciółmi bez stojących im nad karkiem rodziców. To ona pierwsza zaczęła ich nazywać Wesołymi Złodziejaszkami przez skojarzenie z Robin Hoodem i jego drużyną. James podejrzewał, że on jest Robinem z Locksley, a Matthew – Willem Scarlet. Thomas bez wątpienia był Małym Johnem.
Polly zachichotała.
– Prawie was nie poznałam, kiedy przywlekliście się tutaj wysmarowani tym czymś, jakkolwiek to nazywacie.
– To ichor – powiedział James, biorąc od niej butelkę reńskiego wina. – Posoka demonów.
Polly zmarszczyła nos, przerzucając mu przez ramię kilka mocno przechodzonych ściereczek kuchennych. Dała mu dodatkową, którą przyłożył do rozcięcia na dłoni. Przestało już krwawić, ale nadal bolało.
– Niech to diabli.
– Minęły wieki, odkąd widzieliśmy demona w Londynie – powiedział James. – Możliwe, że zareagowaliśmy nieco wolniej, niż powinniśmy.
– Pewnie za bardzo się boją, żeby się tu pokazać – odparła życzliwie Polly, odwracając się po kieliszek dżinu dla stałego bywalca Picklesa, który był kelpie.
– Boją się? – powtórzył James, nieruchomiejąc. – Czego się boją?
Polly też zamarła.
– Och, niczego – odparła i odeszła pośpiesznie na drugi koniec baru.
James poszedł na górę, marszcząc czoło. Podziemni bywali czasem tajemniczy.
Gdy już pokonał dwa ciągi skrzypiących schodów, znalazł się przed drewnianymi drzwiami, na których lata temu wycięto zdanie: „Ważne jest, jak człowiek żyje, nie jak umiera2. S.J.”.
James pchnął drzwi ramieniem i zastał Matthew i Thomasa już siedzących przy okrągłym stoliku pośrodku pokoju wyłożonego boazerią. Kilka okien o wypaczonych i zniszczonych przez czas szybach wychodziło na oświetloną ulicznymi latarniami Fleet Street; po drugiej stronie znajdował się budynek sądu królewskiego, ledwie widoczny na tle pochmurnego nocnego nieba.
Ten pokój był lubianym i znajomym miejscem o podniszczonych ścianach, ze sfatygowanymi meblami i małym ogniem płonącym na kominku. Na kominku stało popiersie Apolla, któremu dawno temu utrącono nos. Pod ścianami ustawiono regały z okultystycznymi książkami napisanymi przez przyziemnych magów – biblioteka Instytutu nie pozwalała na takie rzeczy, ale James je zbierał. Był zafascynowany myślą o tych, którzy nie narodzili się w świecie magii i cieni, a jednak tęsknili za nim tak mocno, że nauczyli się wyważać prowadzące do niego wrota.
Zarówno Thomas, jak i Matthew wytarli się już z krwi demona i mieli na sobie pogniecione, ale czyste ubrania, a ich włosy – ciemny blond w przypadku Thomasa i ciemnozłote w przypadku Matthew – nadal były wilgotne.
– James! – wykrzyknął Matthew na widok przyjaciela. Oczy miał podejrzanie błyszczące; na stole już stała do połowy opróżniona butelka brandy. – Czy widzę przed sobą butelkę taniego napitku?
James postawił wino na stole w chwili, gdy Christopher wynurzył się z małej sypialni na drugim końcu poddasza. Sypialnia znajdowała się już tam, zanim wynajęli pokoje; nadal stało tam łóżko, ale żaden ze Złodziejaszków nie korzystał z niego poza tym, że czasem się tam myli, przechowywali broń i ubrania na zmianę.
– James, myślałem, że poszedłeś do domu – powiedział z uśmiechem Christopher.
– A czemu, do licha, miałbym iść do domu? – James usiadł obok Matthew i rzucił ścierki od Polly na stół.
– Nie mam pojęcia, ale mogłeś – odparł Christopher, wyciągając krzesło. – Ludzie ciągle robią dziwne rzeczy. Mieliśmy raz kucharkę, która poszła na zakupy i znaleziono ją dwa tygodnie później w Regent’s Park. Została dozorczynią w zoo.
Thomas uniósł brwi. James i pozostali nigdy do końca nie wiedzieli, czy wierzyć w opowieści Christophera. Nie kłamał, ale kiedy tylko rzecz nie wiązała się ze zlewkami i próbówkami, to Christopher poświęcał jej zaledwie ułamek uwagi.
Christopher był synem ciotki Jamesa, Cecily i wuja Gabriela. Miał piękne rysy swoich rodziców, ciemnobrązowe włosy i oczy w kolorze, który można było porównać do koloru bzu. „U tego chłopaka tylko się marnują!” – często powtarzała Cecily i wzdychała jak męczennica. Christopher powinien mieć powodzenie u dziewcząt, ale grube szkła okularów zasłaniały większość jego twarzy i wiecznie miał proch strzelniczy za paznokciami. Większość Nocnych Łowców traktowała broń Przyziemnych z podejrzliwością albo w ogóle się nią nie interesowała – zastosowanie runów na metalu lub pociskach sprawiało, że proch się nie zajmował, a broń bez runów do niczego się nie przydawała w walce z demonami. Christopher jednak miał obsesję na jej punkcie – uważał, że można broń zapalającą przystosować do potrzeb Nefilim. James musiał przyznać, że pomysł umieszczenia działa na dachu Instytutu brzmiał dość kusząco.
– Twoja dłoń – odezwał się nagle Matthew, pochylając się i skupiając spojrzenie zielonych oczu na Jamesie. – Co się stało?
– To tylko rozcięcie – odpowiedział James.
Rana przebiegała ukośnie przez dłoń. Kiedy Matthew wziął go za rękę, srebrna bransoletka na prawym nadgarstku Jamesa zadzwoniła o butelkę wina na stole.
– Powinieneś był mi powiedzieć – zbeształ go Matthew, sięgając do kamizelki po stelę. – Zająłbym się tym od razu w zaułku.
– Zapomniałem.
Thomas, który przesuwał palcem po krawędzi kieliszka, ale nie pił, zapytał:
– Coś się stało?
Thomas był denerwująco spostrzegawczy.
– To była tylko króciutka chwila – odparł niechętnie James.
– Wiele rzeczy rozgrywa się błyskawicznie, a mimo to są bardzo złe – powiedział Matthew, przykładając stelę do skóry Jamesa. – Na przykład ostrze gilotyny spada bardzo szybko. Kiedy eksperymenty Christophera wybuchają, to też dzieje się to w okamgnieniu.
– To chyba jasne, że nie eksplodowałem ani zostałem ścięty na gilotynie – odparł James. – Po prostu… wszedłem do królestwa cieni.
Matthew poderwał gwałtownie głowę, chociaż nadal pewną ręka rysował iratze, run leczniczy, który stopniowo nabierał kształtu na skórze. James już czuł, jak ból słabnie.
– Myślałem, że to już się skończyło – powiedział Matthew. – Myślałem, że Jem ci pomógł.
– Pomógł mi. Minął rok od ostatniego razu. – James pokręcił głową. – Chyba za bardzo się rozmarzyłem, myśląc, że tak będzie już zawsze.
– Czy to zwykle nie zdarza się, kiedy się denerwujesz? – zapytał Thomas. – To przez atak demona?
– Nie – odpowiedział szybko James. – Nie, nie sądzę… Nie.
James prawie palił się do walki. Lato było frustrujące – pierwsze od ponad dziesięciu lat, którego nie spędził z rodziną w Idrisie.
Idris znajdował się w środkowej Europie. Chroniony ze wszystkich stron czarami pozostał nietknięty, ukryty przed oczami Przyziemnych i przed ich wynalazkami – nie było tam torów kolejowych, fabryk, węglowego dymu. James wiedział, że jego rodzina nie mogła tam wyjechać w tym roku, ale miał własne powody, by żałować, że jest w Londynie, a nie Idrisie. Patrole były jedną z niewielu rzeczy, które pozwalały mu na chwilę o tym zapomnieć.
– Demony nie przeszkadzają naszemu przyjacielowi – powiedział Matthew, kończąc run leczniczy. Kiedy siedział tak blisko swojego parabatai, James prawie czuł jego znajomy zapach: mieszkankę mydła i alkoholu. – Musiało chodzić o coś innego.
– W takim razie powinieneś porozmawiać ze swoim wujem – poradził Thomas.
James pokręcił głową. Nie chciał zawracać głowy wujowi Jemowi z powodu czegoś, co trwało ułamek chwili.
– To nic takiego. Demon mnie zaskoczył. Złapałem ostrze przez nieuwagę. To na pewno dlatego.
– Zamieniłeś się w cień? – zapytał Matthew, odkładając stelę.
Czasem, kiedy James zostawał wciągnięty do królestwa cieni, przyjaciele mówili mu, że widzieli, jak rozmywa się przy krawędziach. Czasem zamieniał się całkowicie w cień, który miał jego kształt, ale był przezroczysty i nienamacalny.
Kilka razy, naprawdę bardzo rzadko, udawało mu się zamienić w cień i przejść przez litą barierę, ale nie chciał mówić o tych sytuacjach.
Christopher podniósł wzrok znad notesu.
– A skoro już mowa o demonach…
– O których bynajmniej nie mówiliśmy – wtrącił Matthew.
– …co to był za demon? – zapytał Christopher, zagryzając koniec ołówka. Często zapisywał szczegóły walk z demonami. Twierdził, że to pomaga mu w jego badaniach. – Mam na myśli tego, który wybuchł.
– W przeciwieństwie do tego, który nie wybuchł? – zapytał James.
Thomas, który doskonale pamiętał wszelkie szczegóły, powiedział:
– To deumas. To dziwne, że się tu znalazł. Zwykle nie przepadają za miastami.
– Zachowałem odrobinę jego krwi – powiedział Christopher, wyjmując z zakamarków ubrania zakorkowaną probówkę z zielonkawą substancją. – Uprzedzam, żeby żaden z was tego nie pił.
– Zapewniam cię, że nikt z nas nie miał takich planów, kapuściana głowo.
Matthew zadygotał.
– Dość już tego gadania o krwi. Wypijmy toast za powrót Thomasa do domu!
Thomas zaprotestował. James uniósł kieliszek i wzniósł toast z Matthew. Christopher już miał stuknąć probówką w kieliszek Jamesa, kiedy Matthew, klnąc pod nosem, skonfiskował ją i zamiast tego podał Christopherowi kieliszek.
Thomas, mimo obiekcji, sprawiał wrażenie zadowolonego. Większość Nocnych Łowców zaliczała coś podobnego do Grand Touru po ukończeniu osiemnastego roku życia, kiedy opuszczali swój instytut na rzecz jakiegoś za granicą. Thomas dopiero kilka tygodni temu wrócił po dziewięciu miesiącach spędzonych w Madrycie. W podróży chodziło o to, żeby poznać nowe obyczaje i poszerzyć horyzonty. Thomas niewątpliwie sam się przy okazji poszerzył.
Chociaż był najstarszy z ich grupy, to zawsze był drobnej budowy. Kiedy James, Matthew i Christopher pojawili się w porcie, żeby poczekać na jego statek z Hiszpanii, przepatrywali tłum i o mały włos nie poznaliby przyjaciela w muskularnym młodzieńcu, który schodził po trapie. Teraz Thomas był z nich najwyższy i tak opalony, jakby wychowywał się na farmie, a nie w Londynie. Mógł trzymać półtorak w jednym ręku, a w Hiszpanii nauczył się posługiwać nową bronią – bolą – sznurem z obciążnikami, którym obraca się nad głową i rzuca. Matthew często mówił, że czuje się, jakby zaprzyjaźnił się z życzliwym olbrzymem.
– Kiedy już skończycie, to mam nowiny – powiedział Thomas, odchylając się z krzesłem. – Znacie tę starą rezydencję w Chiswick, która należała kiedyś do mojego dziadka? Nazywano ją Domem Lightwoodów. Dostała ją moja ciotka Tatiana od Clave parę lat temu, ale nigdy z niej nie korzystała. Wolała mieszkać w Idrisie w jakiejś rezydencji z moją kuzynką, ehm…
– Gertrude – podsunął mu usłużnie Christopher.
– Grace – sprostował James. – Ona nazywa się Grace.
Była też kuzynką Christophera, ale James wiedział, że chłopcy nigdy jej nie poznali.
– Tak, Grace – przytaknął Thomas. – Ciotka Tatiana zawsze żyła razem z nią w całkowitej izolacji od reszty Idrisu. Nie przyjmowała żadnych gości, nikogo takiego. Najwyraźniej jednak postanowiła przeprowadzić się z powrotem do Londynu, więc moi rodzice są z tego powodu w rozterce.
Serce Jamesa zabiło mocno, powoli.
– Grace… – zaczął. Zauważył, że Matthew rzucił mu szybkie spojrzenie z ukosa. – Grace… przeprowadza się do Londynu?
– Wygląda na to, że Tatiana zamierza wprowadzić ją do towarzystwa. – Thomas robił wrażenie skonsternowanego. – Pewnie poznałeś ją w Idrisie? Czy twój dom nie sąsiaduje z rezydencją Blackthornów?
James odruchowo pokiwał głową. Czuł ciężar bransoletki na prawej ręce, chociaż nosił ją od tylu lat, że zwykle nie pamiętał o jej obecności.
– Zwykle widywałem ją latem – odpowiedział. – Oczywiście nie widziałem jej tego lata.
Nie tego lata. Nie był w stanie przekonać rodziców, kiedy powiedzieli, że rodzina Herondale’ów spędzi lato w Londynie. Nie był w stanie wyjawić powodu, dla którego chciał wrócić do Idrisu. W końcu z ich punktu widzenia praktycznie nie znał Grace. Choroba, zgroza, jaka go pochwyciła na myśl, że nie zobaczy Grace przez kolejny rok, nie były czymś, co potrafił wyjaśnić.
To był sekret, jaki ukrywał od trzynastego roku życia. Oczami wyobraźni widział wysoką bramę rezydencji Blackthornów i swoje ręce przed sobą, dziecinne ręce bez blizn, ścinające pilnie cierniste pnącza. Widział westybul rezydencji, zasłony wydymające się w oknach, słyszał muzykę. Widział Grace w sukni w kolorze kości słoniowej.
Matthew przyglądał mu się w zamyśleniu. Jego zielone oczy nie skrzyły się już wesoło. Matthew, jedyny spośród przyjaciół, wiedział, że coś łączy Jamesa i Grace Blackthorn.
– W Londynie jest aż tłoczno od nowych przybyszy – zauważył Matthew. – Rodzina Carstairsów też niedługo tu przyjedzie, prawda?
James pokiwał głową.
– Lucie nie posiada się z radości, bo zobaczy Cordelię.
Matthew dolał sobie wina.
– Nie dziwię się, że mają dość wiejskiego życia w hrabstwie Devon… Jak się nazywa ich dom? Cirenworth? Myślę, że przyjadą za dzień albo dwa…
Thomas rozlał zawartość swojego kieliszka, a razem z nim przewrócił też kieliszek Jamesa i probówkę Christophera. Thomas wciąż jeszcze nie przyzwyczaił się do tego, że zajmuje znacznie więcej miejsca w świecie, i czasem był bardzo niezręczny.
– Powiedziałeś, że przyjedzie cała rodzina Carstairsów?
– Bez Eliasa Carstairsa – odpowiedział Matthew. Elias był ojcem Cordelii. – Za to przyjedzie Cordelia i… rzecz jasna… – Urwał znacząco.
– O, do diabła – powiedział Christopher. – Alastair Carstairs. – Miał minę, jakby zrobiło mu się niedobrze. – Dobrze pamiętam, prawda? To wyjątkowy hultaj?
– „Hultaj” to niezwykle życzliwe podsumowanie – odparł James.
Thomas wycierał rozlany alkohol. James patrzył na niego z troską. Thomas był w szkole nieśmiałym, drobnym chłopcem, a Alastair był paskudnym szkolnym tyranem.
– Możemy unikać Alastaira, Tom. Nie ma powodu, byśmy spędzali z nim czas, a ja nie wyobrażam sobie, żeby on rwał się do naszego towarzystwa.
Thomas zakrztusił się, ale nie w reakcji na słowa Jamesa. Zawartość probówki Christophera zrobiła się nagle fioletowobrązowa i zaczęła przeżerać stół. Wszyscy skoczyli i złapali ścierki od Polly. Thomas oblał blat wodą z dzbanka, oblewając też Christophera, a Matthew złożył się wpół ze śmiechu.
– Doprawdy – powiedział Christopher, odgarniając z oczu mokre włosy. – Myślę, że to podziałało, Tom. Zneutralizowałeś działanie kwasu.
Thomas kręcił głową.
– Ktoś powinien zneutralizować ciebie, ty barania…
Matthew popłakał się ze śmiechu.
James czuł się zupełnie oderwany od tego radosnego zamieszania. Od wielu lat w setkach wymienianych w tajemnicy listów między Londynem i Idrisem on i Grace przysięgali sobie, że pewnego dnia będą razem. Że pewnego dnia będą dorośli, a wtedy pobiorą się, nie zważając na plany rodziców, i zamieszkają razem w Londynie. To było ich marzenie.
Dlaczego więc nie powiedziała mu, że przyjeżdża?
***
– Och, popatrz! Royal Albert Hall! – wykrzyknęła Cordelia, przyciskając nos do okna powozu.
To był piękny dzień, słoneczne światło zalewało Londyn, przez co rząd białych domów w South Kensington aż skrzył się jak rząd pionków z kości słoniowej w drogim zestawie do gry w szachy.
– Architektura Londynu jest naprawdę wspaniała.
– Co za przenikliwe spostrzeżenie – rzucił przeciągle jej starszy brat Alastair, który ostentacyjnie czytał podręcznik arytmetyki w kącie powozu, jakby chciał obwieścić wszystkim, że nie zamierza nawet wyglądać przez okno. – Na pewno nikt do tej pory nie skomentował budynków w Londynie.
Cordelia spiorunowała go wzrokiem, ale on nie oderwał oczu od książki. Nie rozumiał, że ona tylko próbuje poprawić wszystkim humor? Jej matka, Sona, opierała się wyczerpana o ścianę powozu, pod oczami miała fioletowe sińce, a jej zwykle promienna brązowa skóra była teraz ziemista. Cordelia martwiła się o nią od tygodni, odkąd z Idrisu przyszły wieści dotyczące ich ojca.
– Rzecz w tym, Alastair, że teraz będziemy tu mieszkać, a nie tylko przyjeżdżamy z wizytą. Będziemy poznawać ludzi, podejmować gości, nie musimy siedzieć w Instytucie, chociaż bardzo chętnie zostałabym blisko Lucie…
– I Jamesa – dodał Alastair, nie podnosząc wzroku znad książki.
Cordelia zazgrzytała zębami.
– Dzieci. – Matka zganiła ich wzrokiem.
Alastair poczuł się urażony – za miesiąc skończy dziewiętnaście lat i z pewnością nie był dzieckiem. Przynajmniej w jego mniemaniu.
– To poważna sprawa – mówiła dalej Sona. – Jak wiecie, nie przyjechaliśmy do Londynu dla zabawy. Jesteśmy tu w imieniu naszej rodziny.
Cordelia i jej brat popatrzyli po sobie nieco mniej wrogo. Wiedziała, że on też się martwi o matkę, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał. Po raz milionowy zastanawiała się, jak dużo Alastair wie na temat sytuacji ojca. Wiedziała, że brat wie więcej niż ona i że nigdy nic jej na ten temat nie powie.
Serce zabiło jej mocniej, gdy powóz zatrzymał się przed numerem 102 przy Cornwall Gardens, przy jednym z domów w rzędzie wspaniałych, białych wiktoriańskich budynków z numerem wypisanym surową czernią na pierwszej kolumnie od prawej. Kilka postaci stało na frontowych schodach pod portykiem. Cordelia natychmiast rozpoznała Lucie Herondale, trochę wyższą, niż kiedy ostatni raz się widziały. Jasnobrązowe włosy miała upięte i schowane pod kapeluszem, a jasnoniebieski żakiet i spódnica pasowały do jej oczu.
Obok niej stały dwie osoby. Jedną była matka Lucie, Tessa Herondale, słynna – przynajmniej wśród Nocnych Łowców – żona Willa Herondale’a, który kierował Londyńskim Instytutem. Robiła wrażenie tylko odrobinę starszej od córki. Tessa była nieśmiertelną czarownicą, potrafiła zmieniać wygląd i w ogóle się nie starzała.
A obok Tessy stał James.
Cordelia pamiętała, jak pewnego razu, gdy była małą dziewczynką, wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać łabędzia na stawie obok jej domu. Ptak ją zaatakował, uderzył w pierś i przewrócił. Przez kilka minut leżała na trawie, dusząc się i nie mogąc zaczerpnąć tchu. Bała się, że już nigdy więcej nie złapie oddechu.
Pewnie nie było to najbardziej romantyczne stwierdzenie na świecie, ale za każdym razem gdy widziała Jamesa Herondale’a, czuła się, jakby znowu zaatakował ją łabędź.
Był piękny, tak piękny, że zapominała oddychać, gdy na niego patrzyła. Miał nieokiełznaną czarną czuprynę, która robiła wrażenie miękkiej w dotyku, długie ciemne rzęsy okalały mu oczy w kolorze bursztynu albo miodu. Miał teraz siedemnaście lat i nie wyglądał już jak tykowaty młodzik, ale był smukły, śliczny i idealnie poskładany jak cudowny przykład architektury.
– Ups! – Jej stopy uderzyły o ziemię i prawie się potknęła.
Jakimś cudem wykaraskała się z powozu i stała teraz na chodniku, a właściwie chwiała się na nim, starając się złapać równowagę na nogach, które jej zdrętwiały po wielu godzinach bezruchu.
James natychmiast stanął obok niej i położył rękę na jej ramieniu.
– Daisy? Nic ci nie jest?
Tak ją przezywał. Nie zapomniał.
– Niezdara ze mnie. – Rozejrzała się z żalem. – Miałam nadzieję na bardziej wdzięczne przybycie.
– Nie masz się czym przejmować. – Uśmiechnął się i serce zabiło jej szybciej. – Chodniki w South Kensington są naprawdę bestialskie. Sam więcej niż raz zostałem przez nie zaatakowany.
Odpowiedz błyskotliwie, ponagliła siebie. Powiedz coś dowcipnego.
James jednak już się odwrócił, kiwając głową do Alastaira. Cordelia wiedziała, że obaj nie lubili się w szkole, ale matka nie miała o tym pojęcia. Sona myślała, że Alastair był bardzo popularny.
– Widzę, że przyjechałeś – powiedział James intrygująco beznamiętnym tonem. – Wyglądasz…
Obrzucił jasne, żółto-białe włosy Alastaira z pewnym zdumieniem. Cordelia czekała, aż skończy zdanie, i miała ogromną nadzieję, że powie coś w rodzaju „jak burak”, ale nie zrobił tego.
– …dobrze – dokończył James.
Chłopcy popatrzyli na siebie w milczeniu, a Lucie zbiegła po schodach i objęła Cordelię.
– Tak bardzo, bardzo się cieszę, że cię widzę! – zdołała wykrztusić. Dla Lucie wszystko było „bardzo, bardzo, bardzo”, nieważne: piękne, podniecające czy potworne. – Droga Cordelio, będziemy się cudownie bawić…
– Lucie, Cordelia i jej rodzina przyjechali do Londynu, żebyście mogły razem trenować – wtrąciła się łagodnie Tessa. – Czeka was mnóstwo pracy i obowiązków.
Cordelia spuściła wzrok na buty. Tessa była uprzejma, powtarzając oficjalny powód, dla którego Carstairsowie przyjechali do Londynu w takim pośpiechu – ponieważ Cordelia i Lucie miały zostać parabatai. Prawda jednak była inna.
– Na pewno pani pamięta, kiedy sama miała pani szesnaście lat, pani Herondale – odpowiedziała Sona. – Dziewczęta uwielbiają tańce i sukienki. Na pewno ja taka byłam w ich wieku i podejrzewam, że pani także.
Cordelia wiedziała, że ich matka w żadnym razie taka nie była, ale trzymała język za zębami. Tessa uniosła brwi.
– Pamiętam, że brałam kiedyś udział w wampirzej zabawie. To było jakieś przyjęcie w domu Benedicta Lightwooda, nim zachorował na demoniczną ospę i zamienił się w robaka, rzecz jasna…
– Mamo! – Lucie była zgorszona.
– Naprawdę zamienił się w robaka – powiedział James. – A właściwe w straszliwego, ogromnego węża. To była absolutnie najciekawsza rzecz na zajęciach z historii.
Tessę przed dalszymi komentarzami uratował przyjazd furgonów z rzeczami Carstairsów. Kilku rosłych mężczyzn zeskoczyło z jednego z wozów i zaczęli ściągać płótna przykrywające różne pedantycznie unieruchomione sznurami meble.
Jeden z mężczyzn pomógł zejść z pierwszego furgonu Risie, pokojówce i kucharce Sony. Risa pracowała dla rodziny Jahanshah, odkąd Sona był nastolatką i towarzyszyła jej od tej pory. Była Przyziemną obdarzoną Widzeniem i w związku z tym cenną towarzyszką dla Nocnej Łowczyni. Risa mówiła tylko po persku. Cordelia zastanawiała się, czy mężczyźni na furgonie próbowali ją zagadywać. Risa doskonale rozumiała język angielski, ale wolała milczeć.
– Podziękuj, proszę, w moim imieniu Cecily Lightwood, za to, że użyczyła nam swojej służby – mówiła matka Cordelii do Tessy.
– Och, rzeczywiście! Będą przychodzić od wtorku do czwartku, żeby zająć się najcięższymi obowiązkami, dopóki nie wynajmiesz własnej służby – odpowiedziała Tessa.
„Najcięższe obowiązki” to było wszystko, czym Risa – która gotowała, robiła zakupy i pomagała ubierać się Sonie i Cordelii – nie będzie się zajmowała, na przykład szorowanie podłóg albo doglądanie koni. Pomysł, że Carstairsowie wynajmą niedługo własną służbę, był kolejną uprzejmą fikcją. Cordelia o tym wiedziała. Kiedy wyjeżdżali z Devonu, Sona zwolniła całą służbę z wyjątkiem Risy, bo starała się zaoszczędzić jak najwięcej pieniędzy, dopóki Elias Carstairs czekał na proces.
Duży kształt na jednym z furgonów przyciągnął spojrzenie Cordelii.
– Mamo! – wykrzyknęła. – Przywiozłaś fortepian?
Matka wzruszyła ramionami.
– Lubię muzykę od czasu do czasu. – Machnęła władczym gestem na tragarzy. – Cordelio, będzie tu spore zamieszanie i mnóstwo kurzu. Może przejdziecie się z Lucie po okolicy? A ty, Alastair, zostaniesz i pomożesz mi kierować służbą.
Cordelia była zachwycona perspektywą spędzenia czasu z Lucie. Alastair tymczasem nie wiedział, czy krzywić się, bo musiał zostać z matką, czy się napuszyć, bo powierzono mu obowiązki pana domu.
Tessa Herondale miała rozbawioną minę.
– James, idź z dziewczętami. Może do Ogrodów Kensington? To niedaleko stąd, a dzień jest piękny.
– Ogrody Kensington robią wrażenie bezpiecznych – odparł z powagą James.
Lucie przewróciła oczami i złapała Cordelię za rękę.
– Chodźmy – powiedziała i ściągnęła ją po schodach na chodnik.
James, z racji długich nóg, z łatwością dotrzymał im kroku.
– Nie ma powodu uciekać – powiedział do siostry. – Matka nie zawlecze cię z powrotem i nie zażąda, żebyś pomogła wnosić fortepian do domu.
Cordelia zerknęła na niego z ukosa. Wiatr targał mu włosy. Nawet włosy jej matki nie były tak czarne, w dodatku połyskiwały czerwienią i złotem. Włosy Jamesa były czarne jak atrament.
Uśmiechnął się do niej, jakby wcale nie przyłapał jej na tym, że się na niego gapi. Z drugiej strony pewnie przywykł w towarzystwie Nocnych Łowców, że ludzie się na niego gapią. Nie tylko z powodu urody, ale też z innych przyczyn.
Lucie uścisnęła jej rękę.
– Tak się cieszę, że tu jesteś – oznajmiła. – Nie myślałam, że to wreszcie się stanie.
– Dlaczego? – zdziwił się James. – Prawo wymaga, żebyście razem trenowały, zanim zostaniecie parabatai, a poza tym ojciec uwielbia Daisy i ustala reguły…
– Twój ojciec uwielbia wszystkich Carstairsów – odparła Cordelia. – Nie jestem pewna, czy ja sama mam w tym jakąkolwiek zasługę. Możliwe, że lubi nawet Alastaira.
– Myślę, że jest przekonany, że Alastair ma ukrytą głębię – odparł James.
– Tak samo jak ruchome piaski – powiedziała Cordelia.
James się roześmiał.
– Dość tego – przerwała im Lucie i uderzyła Jamesa w ramię dłonią w rękawiczce. – Daisy to moja przyjaciółka, a ty zagarniasz ją całą dla siebie. Idź zająć się czymś innym.
Szli Queen’s Gate w stronę Kensington Road, otaczał ich rumor przejeżdżających omnibusów. Cordelia wyobraziła sobie, jak James odchodzi w tłum, gdzie z pewnością znajdzie ciekawsze zajęcie, a może zostanie porwany przez piękną dziedziczkę fortuny, która zakocha się w nim od pierwszego spojrzenia. Takie rzeczy zdarzały się w Londynie.
– Będę szedł za wami dziesięć kroków, jakbym niósł tren, ale muszę mieć was w zasięgu wzroku, bo inaczej matka by mnie zabiła i przegapiłbym jutrzejszy bal, a wtedy Matthew by mnie zabił i umarłbym dwa razy – odparł James.
Cordelia uśmiechnęła się, ale James już zostawał w tyle zgodnie z obietnicą, dając im swobodnie porozmawiać. Cordelia starała się ukryć rozczarowanie. Teraz w końcu mieszkała w Londynie i będzie widywała Jamesa częściej i nie tylko przelotnie; miała nadzieję, że stanie się częścią jej codzienności.
Obejrzała się na niego. Już wyjął książkę i czytał, idąc i pogwizdując cicho.
– O jakim balu mówił? – zapytała przyjaciółkę.
Do Ogrodów Kensington weszły przez bramę z kutego żelaza i znalazły się w cieniu listowia. Park był pełen niań z wózkami i młodych par. Dwie małe dziewczynki plotły wianki, chłopiec w marynarskim ubranku ganiał za kółkiem, piszcząc z uciechy. Podbiegł do wysokiego mężczyzny, który wziął go na ręce i podrzucił w powietrze ze śmiechem. Cordelia zacisnęła na chwilę powieki, myśląc o ojcu, o tym, jak podrzucał ją, gdy była bardzo mała, a ona śmiała się i śmiała, gdy ją łapał.
– Odbędzie się jutro wieczorem – wyjaśniła Lucie, biorąc Cordelię pod rękę. – Urządzamy go z okazji waszego przyjazdu do Londynu. Będzie tam cała Enklawa, będą tańce, matka będzie mogła popisać się nową salą balową. A ja będę mogła popisać się tobą.
Cordelię przeszedł dreszcz, trochę z podniecenia, a trochę ze strachu. Enklawa to oficjalna nazwa dla Nocnych Łowców mieszkających w Londynie; każde miasto miało swoją Enklawę, która podlegała miejscowemu Instytutowi, a także stojącym wyżej Clave i Konsulowi. Wiedziała, że to niemądre, ale na samą myśl o takim tłumie skóra ją mrowiła z niepokoju. Życie, jakie prowadziła ze swoją rodziną – w ciągłym ruchu poza chwilami spędzonymi w Cirenworth w Devonie – było wolne od tłumów.
A jednak musiała to zrobić. Przyjechali do Londynu właśnie po to, żeby to zrobić. Pomyślała o matce.
To nie bal, powiedziała sobie. To pierwsza potyczka w wojnie.
Zniżyła głos:
– Czy wszyscy tam będą wiedz… Czy oni wiedzą o moim ojcu?
– O, nie. Bardzo niewiele osób poznało szczegóły i niewiele na ten temat mówią. – Lucie przyjrzała jej się w zamyśleniu. – Czy mogłabyś…? Jeśli powiesz mi, co się stało, to przysięgam, że nie powiem o tym nikomu, nawet Jamesowi.
Cordelię zabolało serce, jak zawsze, kiedy myślała o ojcu. Musiała jednak powiedzieć Lucie i będzie musiała powiedzieć też innym. Nie zdoła pomóc ojcu, jeśli nie zażąda wprost tego, czego chce.
– Jakiś miesiąc temu mój ojciec wybrał się do Idrisu – powiedziała. – To była bardzo tajna misja. Odkryto gniazdo demonów kravyād tuż poza granicą Idrisu.
– Naprawdę? To są te wyjątkowo paskudne demony, prawda? Ludożercy?
Cordelia pokiwała głową.
– Wybiły prawie całe stado wilkołaków. To właśnie wilki przekazały informację do Alicante. Konsul zebrała ekspedycję Nefilim i wezwała mojego ojca ze względu na jego wiedzę na temat rzadkich demonów. Razem z dwoma Podziemnymi pomógł zaplanować wyprawę mającą na celu zniszczenie kravyādów.
– To brzmi niesłychanie ekscytująco – powiedziała Lucie. – Cudownie, że można tak współpracować z Podziemnymi.
– To się jeszcze okaże – odparła Cordelia. Obejrzała się. James szedł spory kawałek za nimi i nadal czytał. Nie mógł ich słyszeć. – Misja się nie powiodła. Kravyādy zniknęły, a Nefilim zapędzili się na tereny, które klan wampirów uważa za swoje. Doszło do walki. Krwawej.
Lucie pobladła.
– Na Anioła. Ktoś zginął?
– Kilku Nefilim odniosło rany – odpowiedziała Cordelia. – A klan wampirów uważa, że my, to znaczy Nocni Łowcy, sprzymierzyliśmy się z wilkołakami, żeby ich zaatakować. Zrobił się potworny bałagan i może to doprowadzić do zerwania Porozumień.
Lucie była przerażona. Cordelia wcale jej się nie dziwiła. Porozumienia to traktat pokojowy zawarty między Nocnymi Łowcami a Poziemnymi, który pomagał zachować porządek. Gdyby doszło do ich zerwania, mogłoby to doprowadzić do wybuchu krwawego chaosu.
– Clave rozpoczęło dochodzenie – powiedziała Cordelia. – Wszystko załatwiono, jak należy. Myśleliśmy, że mój ojciec zostanie wezwany na świadka, ale zamiast tego aresztowano go. Obwiniają go za niepowodzenie misji. Ale to nie jego wina. Nie mógł wiedzieć… – Zamknęła oczy. – Fakt, że tak bardzo zawiódł Clave, prawie go zabił. Będzie musiał żyć z poczuciem winy. Jednak nikt z nas nie spodziewał się, że dochodzenie zostanie zamknięte, a on zostanie aresztowany. – Ręce jej się trzęsły; splotła mocno palce. – Przysłał mi jeden list, ale potem już nic. Zabronili mu. Umieszczono go w areszcie domowym w Alicante, dopóki nie odbędzie się proces.
– Proces? – powtórzyła Lucie. – Tylko dla niego? Ale przecież misją kierowali też inni, zgadza się?
– Oczywiście, ale mój ojciec został kozłem ofiarnym. Całą winę zrzucono na niego. Moja matka chciała pojechać do Idrisu, żeby się z nim zobaczyć, ale on jej zabronił – dodała Cordelia. – Powiedział, że musimy pojechać do Londynu, bo jeśli zostanie skazany, to wstyd, jaki spadnie na naszą rodzinę, będzie ogromny i musimy szybko się od niego odciąć.
– To byłoby okropnie niesprawiedliwe! – Oczy Lucie zabłysły. – Wszyscy wiedzą, że praca Nocnych Łowców jest niebezpieczna. Na pewno, gdy twój ojciec zostanie przepytany, uznają, że zrobił wszystko, co w jego mocy.
– Być może – odparła cicho Cordelia. – Ale potrzebują kogoś, żeby go obwinić, a on pasuje do tej roli, bo mamy niewielu przyjaciół wśród Nocnych Łowców. Ciągle się przeprowadzaliśmy z powodu choroby papy i nigdzie nie zagrzaliśmy miejsca. Byliśmy w Paryżu, Bombaju, Maroku…
– Zawsze uważałam, że to naprawdę wspaniałe życie.
– Próbowaliśmy znaleźć klimat, który najlepiej odpowiadałby jego zdrowiu, lecz teraz moja matka czuje, że ma bardzo niewielu sprzymierzeńców. Dlatego jesteśmy tutaj, w Londynie. Ma nadzieję, że szybko znajdziemy przyjaciół, więc jeśli naszemu ojcu będzie grozić więzienie, to ktoś stanie w naszej obronie.
– Zawsze jest wuj Jem. W końcu to twój kuzyn – zauważyła Lucie. – A Cisi Bracia cieszą się ogromnym poważaniem Clave.
Wuj Jem to był James Carstairs, znany większości Nefilim jako brat Zachariasz. Cisi Bracia byli lekarzami i archiwistami Nefilim. Niemi, długowieczni, potężni, mieszkali w Cichym Mieście, w podziemnym mauzoleum, z którego tysiące wyjść prowadziło do świata powyżej.
Zdaniem Cordelii najdziwniejsze w nich – a także ich żeńskim odpowiedniku, Żelaznych Siostrach, które wycinały broń i stele z adamasu – było to, że sami wybierali sobie ten los. Jem był kiedyś zwykłym Nocnym Łowcą, parabatai ojca Lucie, Willa. Kiedy został Cichym Bratem, potężne runy uciszyły go i poznaczyły bliznami, zamknęły na zawsze jego oczy. Cisi Bracia nie starzeli się fizycznie, ale też nie mieli dzieci, żon ani domów. Wiedli okropnie samotne życie. Cordelia z pewnością widziała brata Zachariasza – Jema – przy różnych ważnych okazjach, ale nie czuła, że zna go tak dobrze jak James i Lucie. Jej ojciec nigdy nie czuł się swobodnie w towarzystwie Cichego Brata i przez całe życie robił co w jego mocy, żeby zapobiegać rodzinnym wizytom Jema.
Gdyby tylko Elias myślał inaczej, Jem mógłby teraz być ich sprzymierzeńcem. A w obecnej sytuacji Cordelia nie miała nawet pojęcia, jak zagadnąć brata Zachariasza.
– Twój ojciec nie zostanie skazany – pocieszyła ją Lucie, ściskając jej dłoń. – Porozmawiam z rodzicami…
– Nie, Lucie. – Cordelia pokręciła głową. – Wszyscy wiedzą, jak blisko trzymają się nasze rodziny. Nie uznają twoich rodziców za bezstronnych. – Odetchnęła. – Zwrócę się do Konsul. Bezpośrednio. Może nie zdawać sobie sprawy, że Clave próbuje uciszyć skandal z Podziemnymi, zrzucając całą winę na mojego ojca. Łatwiej wytknąć palcem jedną osobę niż przyznać, że wszyscy popełnili błąd.
Lucie pokiwała głową.
– Ciotka Charlotte jest życzliwa, na pewno pomoże.
Ciotka Charlotte to była Charlotte Fairchild, pierwsza kobieta, jaką kiedykolwiek wybrano na Konsula. Była też matką parabatai Jamesa, Matthew i starą przyjaciółką rodziny Herondale’ów.
Konsul miała ogromną władzę i kiedy Cordelia pierwszy raz usłyszała o uwięzieniu ojca, od razu o niej pomyślała. Niestety Konsul nie mogła uwolnić, kogo zechce, jak wyjaśniła Sona. Pewne frakcje w Clave, potężne frakcje, zawsze naciskały na Konsul, żeby zrobiła tę czy inną rzecz, a ona nie mogła ryzykować ich gniewu. Gdyby zwrócili się do Konsul, to tylko pogorszyłoby sytuację ich rodziny.
Osobiście Cordelia uważała, że jej matka się myli. Czy nie na tym właśnie polegała władza, że można ryzykować, że rozgniewa się innych ludzi? Jaki sens ma bycie kobietą-konsulem, jeśli nadal zamartwiasz się tym, czy wszystkich zadowolisz? Jej matka była zbyt ostrożna, zbyt lękliwa. Sona uważała, że jedynym wyjściem z obecnej sytuacji będzie wydanie Cordelii za kogoś wpływowego, za kogoś, kto zdoła uratować ich rodzinę, jeśli Elias trafi do więzienia.
Jednakże Cordelia nie zamierzał wspominać o tym Lucie. Nie chciała nikomu o tym mówić. Ledwie sama była w stanie o tym myśleć. Nie miała nic przeciwko małżeństwu, ale chciała wyjść za właściwą osobę i zrobić to z miłości. Małżeństwo nie mogło być częścią umowy, mającą na celu zmniejszenie wstydu rodziny, skoro jej ojciec nie zrobił nic złego. Cordelia rozwiąże ten problem za pomocą własnego sprytu i odwagi, a nie sprzedając swoją rękę.
– Wiem, że w tej chwili to wygląda naprawdę potwornie… – powiedziała Lucie, a Cordelia miała wrażenie, że przegapiła część wypowiedzi przyjaciółki – …ale wierzę, że to niedługo się skończy i twój ojciec znowu będzie bezpieczny. A na razie jesteś w Londynie i możesz ze mną trenować, i… Och! – Lucie zabrała rękę z uścisku Cordelii i pogrzebała w torebce. – Prawie zapomniałam. Mam dla ciebie kolejny odcinek Pięknej Cordelii do przeczytania.
Cordelia uśmiechnęła się i spróbowała odsunąć na bok myśli o ojcu. Piękna Cordelia to powieść, którą Lucie zaczęła pisać jako dwunastolatka. Chciała w ten sposób pocieszyć Cordelię podczas jej przedłużonego pobytu w Szwajcarii. Opisywała przygody młodej, porażająco pięknej kobiety imieniem Cordelia, uwielbianej przez przystojnego mężczyznę, który nazywał się lord Hawke. Niestety zostali rozdzieleni, kiedy piękna Cordelia została porwana przez piratów i od tamtej pory próbowała do niego wrócić, ale jej powrót komplikowały liczne przygody, a także tak wielu atrakcyjnych mężczyzn, którzy zawsze zakochiwali się w niej i pragnęli się z nią żenić, że Cordelia już dawno straciła rachubę.
Nieodmiennie przez cztery lata Lucie co miesiąc przesyłała nowy rozdział, a Cordelia sadowiła się z romantycznymi przygodami swojej fikcyjnej imienniczki i zatracała się w nich na jakiś czas.
– Cudownie – powiedziała, biorąc arkusze papieru. – Nie mogę się doczekać, żeby się dowiedzieć, czy Cordelia uciekła od tego nikczemnego Króla Bandytów!
– Jak się okaże, Król Bandytów wcale nie jest taki całkiem nikczemny. Widzisz, jest najmłodszym synem diuka, który zawsze był… Wybacz… – Lucie urwała, kiedy Cordelia spiorunowała ją wzrokiem. – Zapomniałam, jak nie cierpisz, kiedy opowiada ci się historię, zanim ją przeczytasz.
– Owszem. – Cordelia szturchnęła przyjaciółkę zwiniętym w rulon rękopisem. – Ale dziękuję, moja droga, przeczytam natychmiast, jak tylko będę miała chwilę dla siebie. – Obejrzała się przez ramię. – Myślisz… To znaczy okropnie chcę pogawędzić z tobą sam na sam, ale czy to nie jest okropnie niegrzeczne kazać twojemu bratu tak iść za nami?
– Ani odrobinę – zapewniła ją Lucie. – Popatrz na niego. Książka całkiem go pochłonęła.
Rzeczywiście. Chociaż James sprawiał wrażenie całkowicie skupionego na lekturze, był w stanie z godnym podziwu wdziękiem omijać przechodniów idących z naprzeciwka, czasem kamień albo gałąź leżące na ziemi, a raz nawet małego chłopca z kółkiem. Cordelia podejrzewała, że gdyby ona spróbowała czegoś takiego, wpadłaby na drzewo.
– Masz takie szczęście – powiedziała, nadal oglądając się przez ramię na Jamesa.
– A niby to czemu, u licha? – Lucie wytrzeszczyła oczy.
O ile James miał bursztynowe oczy, to Lucie miała jasnoniebieskie, kilka odcieni jaśniejsze od oczu ojca.
Cordelia odwróciła gwałtownie głowę.
– Och, bo…
„Bo możesz codziennie spędzać czas z Jamesem?”. Wątpiła, żeby Lucie uznała to za szczególny dar. Nie odbierało się tego w taki sposób, kiedy chodziło o członka własnej rodziny.
– To taki dobry starszy brat. Gdybym poprosiła Alastaira, żeby szedł dziesięć kroków za mną w parku, to na pewno szedłby przez cały czas tuż obok mnie, żeby mnie denerwować.
– Phi! Pewnie, że uwielbiam Jamiego, ale ostatnio jest potworny. Odkąd się zakochał.
Równie dobrze mogłaby spuścić Cordelii na głowę bombę zapalającą. Wszystko wokół niej się rozpadło.
– Co takiego?!
– Zakochał się – powtórzyła Lucie z miną kogoś, kto z radością dzieli się ploteczkami. – Oczywiście nie powie, w kim, ale to Jamie, a on nigdy nic nam nie mówi. Jednak ojciec go zdiagnozował i mówi, że to z całą pewnością miłość.
– Mówisz o tym tak, jakby zachorował na gruźlicę. – Cordelii w głowie się kręciło z niepokoju. James się zakochał? W kim?
– Bo to trochę podobne, nie? Pobladł, stał się humorzasty i cały czas wygląda przez okno jak Keats.
– A Keats wyglądał przez okno?
Czasem trudno było nadążyć za Lucie.
Lucie mówiła dalej, nie zważając na pytanie, czy największy angielski poeta romantyczny rzeczywiście wyglądał godzinami przez okno, czy też nie.
– Nic nie powie nikomu poza Matthew, a Matthew milczy jak grób w sprawach Jamesa. Ale tego ranka usłyszałam niechcący kawałek ich rozmowy…
– Niechcący? – Cordelia uniosła brew.
– Możliwe, że chowałam się pod stołem – odpowiedziała z godnością Lucie. – Ale to tylko dlatego, że zgubiłam kolczyk i właśnie go szukałam.
Cordelia zdusiła uśmiech.
– Mów dalej.
– Zdecydowanie jest zakochany i Matthew uważa, że zachowuje się niemądrze. Chodzi o dziewczynę, która nie mieszka w Londynie, ale niedługo przyjedzie tu na dłużej. Matthew nie pochwala jego wyboru… – Lucie urwała nagle i złapała Cordelię za nadgarstek. – Rety!
– Auć! Lucie…
– Cudna młoda dama, która przyjedzie do Londynu! Ale ze mnie głupia gęś! To jasne, że miał na myśli ciebie!
– Tak? – powątpiewała Cordelia. Zbliżały się do Long Water, widziała już słońce skrzące się na powierzchni jeziora.
– Miał na myśli ciebie – ekscytowała się Lucie. – Och, jak cudownie! Wyobraź sobie, gdybyście się pobrali! Byłybyśmy naprawdę siostrami!
– Lucie! – Cordelia zniżyła głos do szeptu. – Nie mamy dowodu, że miał na myśli mnie.
– Musiałby być szalony, żeby się w tobie nie zakochać – odparła Lucie. – Jesteś okropnie ładna i tak jak powiedział Matthew, dopiero co przyjechałaś do Londynu na dłużej. O kogo innego może chodzić? Enklawa nie jest aż tak duża. To musisz być ty.
– Sama nie wiem…
Lucie wytrzeszczyła oczy.
– Bo on się tobie nie podoba? Cóż, to naturalne, przynajmniej na razie. Znasz go całe życie, więc pewnie nie robi na tobie nadzwyczajnego wrażenia, ale jestem pewna, że można przywyknąć do jego twarzy. Nie chrapie i nie opowiada ordynarnych dowcipów. Naprawdę nie jest taki najgorszy – dodała roztropnie. – Zastanów się, dobrze? Zatańcz z nim jutro z jeden raz. Masz sukienkę, prawda? Musisz mieć piękna sukienkę, żebyś stosownie go olśniła.
– Mam sukienkę – pośpiesznie zapewniła ją Cordelia, chociaż daleko jej było do czegoś olśniewającego.
– Gdy już go olśnisz, to on się oświadczy – mówiła Lucie. – Wtedy zastanowimy się, czy masz się zgodzić, czy nie, a jeśli tak, to czy zaręczyny mają być długie. Może lepiej tak, żebyśmy mogły skończyć trening parabatai.
– Lucie, w głowie mi się kręci od tego wszystkiego! – zaprotestowała Cordelia i obejrzała się z niepokojem przez ramię. Czy James usłyszał cokolwiek z tego, co powiedziały? Nie, nie wyglądało na to. Nadal szedł i czytał.
Zdradziecka nadzieja wezbrała jej w sercu i przez chwilę wyobrażała sobie, że jest zaręczona z Jamesem i została powitana w rodzinie Lucie. A Lucie, teraz jej siostra zgodnie z prawem, niesie pęk kwiatów na jej ślubie. Ich przyjaciele, bo z pewnością mieliby przyjaciół, wykrzykują: „Och wy dwoje jesteście idealną parą…”.
Zmarszczyła nagle czoło.
– Dlaczego Matthew mnie nie pochwala? – zapytała i zaraz odchrząknęła. – Gdybym rzeczywiście była dziewczyną, o której rozmawiali, a jestem pewna, że nie jestem.
Lucie machnęła nonszalancko ręką.
– Uważa, że tej dziewczynie nie zależy na Jamesie, choć, jak już ustaliłyśmy, możesz z łatwością się w nim zakochać, jeśli włożysz w to trochę pracy. Matthew za bardzo chroni Jamesa, ale nie musisz się go obawiać. Może i nie przepada za wieloma osobami, ale dla tych, których polubi, jest bardzo miły.
Cordelia pomyślała o Matthew, parabatai Jamesa. Prawie nie odstępował Jamesa, odkąd razem uczęszczali do szkoły w Idrisie. Cordelia spotkała go parę razy przy różnych towarzyskich okazjach. Matthew miał złociste włosy i piękny uśmiech, ale podejrzewała, że pod wdziękiem słodkiego kociaka kryje się lew, który ujawniłby się, gdyby ktoś skrzywdził Jamesa.
Tyle że ona nigdy nie skrzywdziłaby Jamesa. Kochała go. Kochała go całe życie.
A jutro będzie miała szansę mu to powiedzieć. Była przekonana, że to doda jej odwagi, żeby zwrócić się do Konsul i poprosić o wyrozumiałość dla ojca, zwłaszcza gdy James będzie stał u jej boku.
Cordelia uniosła podbródek. Tak, po jutrzejszym balu jej życie całkiem się zmieni.
Minione dni Idris, 1899
Co roku, odkąd James sięgał pamięcią, jego rodzina i on spędzali lato w rezydencji Herondale’ów w Idrisie. To był wielgachny gmach ze złoto-żółtego kamienia z ogrodami opadającymi ku zaczarowanej zielonej przestrzeni lasu Brocelind. Wysoki mur oddzielał ich od posiadłości Blackthornów po sąsiedzku.
James i Lucie całymi dniami bawili się na skraju ciemnego lasu, pływając i łowiąc ryby w pobliskiej rzece, jeżdżąc konno po zielonych polach. Czasem próbowali zerknąć ponad murem na dom Blackthornów, ale był cały porośnięty ciernistymi pnączami. Ostre jak brzytwy kolce porastały też bramę do posiadłości Blackthornów, jakby dom dawno temu porzucono, ale wiedzieli, że mieszka tam Tatiana Blackthorn. Widywali czasem z daleka jej powóz przyjeżdżający i wyjeżdżający, z oknami i drzwiami dokładnie zamkniętymi.
James zapytał raz, dlaczego nie utrzymują kontaktów z sąsiadką, zwłaszcza że Tatiana była spokrewniona z jego wujami, Gideonem i Gabrielem Lightwoodami. Tessa wyjaśniła dyplomatycznie, że rodziny są skłócone, odkąd na ojca Tatiany spadło przekleństwo, a oni nie zdołali go uratować. Ojciec i mąż Tatiany zmarli tamtego dnia, a jej syn Jesse kilka lat później. Obwiniała Willa i swoich braci za poniesioną stratę. „Ludzie zamykają się czasem w swojej goryczy i pragną znaleźć kogoś, kogokolwiek, żeby obwinić go o swoje cierpienie. To wielka szkoda, bo Will i twoi wujkowie pomogliby jej, gdyby mogli” – powiedziała Tessa.
James nie myślał dużo więcej o Tatianie; nie chciał znać dziwnej kobiety, która bezpodstawnie nienawidziła jego ojca. A potem latem, kiedy James skończył trzynaście lat, do Willa przyszła wiadomość z Londynu, że Edmund i Linette Herondale’owie, dziadkowie Jamesa, zmarli z powodu influency.
Gdyby Willa nie pochłonęła tak jego strata, to może sprawy przybrałyby inny obrót.
A tak wydarzenia potoczyły się tak, jak się potoczyły.
Wieczorem, po wiadomości o śmierci Linette i Edmunda Will siedział na podłodze w bawialni, a Tessa w wyściełanym fotelu za nim, podczas gdy Lucie i James wyciągali się na dywanie przed kominkiem. Will opierał się plecami o nogi Tessy i patrzył na ogień, nie widząc go tak naprawdę. Wszyscy słyszeli, jak otwierają się frontowe drzwi; Will podniósł wzrok, gdy wszedł Jem, ten zaś podszedł do Willa i usiadł obok niego w swoich szatach Cichego Brata. Oparł sobie głowę Willa na ramieniu, a Will złapał w pięści przód jego szaty i zapłakał. Tessa pochyliła się nad nimi i we trójkę pogrążyli się w smutku ludzi dorosłych, w sferze, której James nie potrafił jeszcze przeniknąć. Po raz pierwszy do Jamesa dotarło, że jego ojciec może z jakiegoś powodu płakać.
Lucie i James uciekli do kuchni. Tam zastała ich Tatiana Blackthorn – siedzieli przy stole z kucharką Bridget, która dała im pudding na kolację. Przyszła poprosić Jamesa, żeby ściął kolczaste pnącza.
Wyglądała jak szara wrona i zupełnie nie pasowała do ich jasnej kuchni. Nosiła suknię ze znoszonej serży z postrzępionymi mankietami i rąbkiem oraz przekrzywiony brudny kapelusz z wypchanym ptakiem o oczach z paciorków. Włosy miała siwe, jej skóra była szara, oczy mętnie zielone, jakby żałość i gniew odebrały jej wszelkie kolory.
– Chłopcze, moja brama klinuje się z powodu dzikich róż – powiedziała, patrząc na Jamesa. – Ktoś musi je ściąć. Zajmiesz się tym?
Może sprawy potoczyłby się inaczej, gdyby James nie rwał się do tego, żeby pomóc ojcu, chociaż nie miał pojęcia, w jaki sposób. Może odmówiłby. Może zastanowiłby się, dlaczego pani Blackthorn nie poprosi o to osoby, która od lat zajmowała się przycinaniem dzikich róż, i dlaczego nagle właśnie tego wieczoru potrzebowała pomocy.
Nie zrobił tego jednak. Wstał od stołu i poszedł za Tatianą o zmierzchu. Słońce już zachodziło, drzewa lasu Brocelind wyglądały, jakby płonęły, kiedy Tatiana szła przez teren między ich domami w stronę swojej frontowej bramy. Była zrobiona z czarnego, poskręcanego żelaza, a na łuku nad nimi widniały słowa „lex malla, lex nulla”.
Złe prawo to żadne prawo.
Pochyliła się pośród opadłych liści i wyprostowała, trzymając ogromny nóż. Ewidentnie kiedyś był ostry, ale teraz ostrze miało ciemnobrązowy kolor od rdzy, prawie czarny. Przez chwilę James wyobrażał sobie, że Tatiana Blackthorn przyprowadziła go tam, żeby go zabić. Wytnie mu serce i zostawi go na ziemi, a krew rozleje się wokół niego kałużą.
Zamiast tego wepchnęła mu nóż do ręki.
– Proszę, chłopcze. Nie śpiesz się.
Przez chwilę myślał, że się uśmiechnęła, ale może to była tylko gra światła i cienia. Odeszła pośród szelestu suchej trawy, zostawiając go przy bramie z zardzewiałym nożem w ręce jak najbardziej pechowego konkurenta do ręki Śpiącej Królewny. Z westchnieniem James zaczął ciąć kolczaste zarośla.
A przynajmniej spróbował. Tępe ostrze niczego nie cięło, kolczaste gałęzie gęsto porastały pręty bramy. Więcej niż raz pokłuł się wrednymi cierniami.
Obolałe ręce wkrótce miał jak z ołowiu, a na jego białej koszuli pojawiły się plamki krwi. To idiotyczne, powiedział sobie. Z pewnością to przekraczało zobowiązania wobec sąsiadki. Na pewno rodzice zrozumieliby, gdyby wyrzucił nóż i wrócił do domu. Na pewno…
Nagle pośród pnączy pojawiły się białe jak lilie dłonie.
– Herondale – szepnął ktoś. – Pomogę ci.
Popatrzył ze zdumieniem, jak kilka gałęzi spada. Chwilę potem w dziurze pojawiła się blada i drobna dziewczęca twarz.
– Herondale – powtórzyła. – Potrafisz mówić?
– Tak. I mam imię. Nazywam się James.
Jej twarz zniknęła. Rozległ się brzęk i chwilę potem sekator, może nie tyle nowy, ile sprawny, wysunął się spod bramy. James pochylił się po niego.
Prostował się, kiedy usłyszał, że ktoś go nawołuje po imieniu. To była jego matka.
– Muszę iść, ale dziękuję ci, Grace – powiedział. – Nazywasz się Grace, prawda? Grace Blackthorn?
Usłyszał ciche westchnienie i dziewczyna znowu pojawiła się w dziurze.
– Och, ale wróć, proszę – powiedziała Grace. – Jeśli wrócisz jutro wieczorem, to wymknę się do bramy i porozmawiamy, kiedy będziesz ciął pnącza. Minęło tyle czasu, odkąd rozmawiałam z kimkolwiek poza mamą.
Wyciągnęła rękę między prętami i zobaczył czerwone linie w miejscach, gdzie pokaleczyły ją ciernie. James podniósł swoją i ich dłonie musnęły się przelotnie.
– Obiecuję – powiedział zaskoczony własnymi słowami. – Wrócę.
2 Popioły róż
„Choćby był jak pąk róży Blask urody się chmurzy I nawet miłość dłużej Nie trwa niż jawy bieg”3.
Algernon Charles Swinburne, Ogród Persefony
– Matthew – powiedział James. – Matthew, wiem, że tam jesteś. Wyjdź, bo przysięgam na Anioła, że przetrącę ci kark jak żabie.
James leżał na stole bilardowym w sali gier w Instytucie i piorunował wzrokiem przestrzeń poniżej.
Bal trwał już co najmniej pół godziny i nikt nie był w stanie znaleźć Matthew. Tylko James domyślił się, gdzie się schował jego parabatai