Łańcuch z żelaza. Cykl Ostatnie godziny. Księga 2 - Cassandra Clare - ebook

Łańcuch z żelaza. Cykl Ostatnie godziny. Księga 2 ebook

Cassandra Clare

4,6

Opis

Sekrety niszczą nawet najprawdziwszą miłość

Cordelia Carstairs ma pozornie wszystko, czego chciała. Jest zaręczona z Jamesem Herondale’em, chłopcem, którego kochała od dziecka. Wiedzie nowe życie w Londynie z najlepszą przyjaciółką, Lucie Herondale. I dzierży legendarny miecz, Cortanę. Prawda jest jednak taka, że James kocha tajemniczą Grace Blackthorn, a Cortana parzy Cordelię w rękę za każdym razem, gdy ta jej dotknie.

Co gorsza, seryjny morderca atakuje Nocnych Łowców. Cordelia, James i Lucie podążają jego tropem ulicami miasta, a jednocześnie każde z nich ukrywa szokujący sekret. W dodatku James obawia się, że on sam jest poszukiwanym mordercą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 804

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (146 ocen)
97
40
7
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NikaSztangierska

Nie oderwiesz się od lektury

Po przeczytaniu tej części nie mogę się doczekać kolejnej. Złoto! ❤️
10
anetag51

Nie oderwiesz się od lektury

Gdzie kolejny tom? 🥲😂
10
09600-000005686

Nie oderwiesz się od lektury

tego się nie spodziewałam ale obecnie jest to moja ulubiona seria i uważam za najlepszą historię jaka powstała świecie nocnych łowców
10
Tynka8

Dobrze spędzony czas

Kocham to!
00
ewaa66

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka tak frustrująco łamała mi serce. Ja tylko chciałam, żeby ci bohaterowie byli szczęśliwi, ale nie... Przynajmniej dzięki Cassandrze Clare wiem, że jeszcze nie jestem martwa w środku. Boże, moje biedne serce...
00

Popularność




Część pierw­sza

Część pierw­sza

Figielki

Wkrótce usły­szy­cie o mnie i moich figiel­kach. Zacho­wa­łem sobie tro­chę nale­ży­tego czer­wo­nego płynu w butelce po piwie imbi­ro­wym po ostat­niej robo­cie, żeby nim napi­sać, ale zgęst­niał jak klej i nie dam rady go użyć. Mam nadzieję, że czer­wony atra­ment wystar­czy.

Kuba Roz­pru­wacz

Lon­dyn

Lon­dyn

East End

To było dziwne i nowe odczu­cie – znowu mieć ludz­kie ciało. Czuć wiatr we wło­sach i chłodne płatki śniegu na twa­rzy, idąc po bruku. Poru­szać rękami i odmie­rzać kroki, które miały nową dłu­gość.

Dopiero co nad­szedł świt i ulice były w więk­szo­ści opu­sto­szałe. Od czasu do czasu dostrze­gał stra­ga­nia­rza pcha­ją­cego wózek ośnie­żoną ulicą albo sprzą­taczkę w far­tu­chu i szalu, śpie­szącą, by zacząć kolejny znojny dzień.

Kiedy omi­nął zaspę, potknął się i zmarsz­czył czoło. Jego ciało było słabe. Despe­racko potrze­bo­wał siły. Dłu­żej nie da sobie bez niej rady.

Cień prze­mknął przed nim. Stary męż­czy­zna w robot­ni­czym kom­bi­ne­zo­nie, z czapką nacią­gniętą mocno na uszy, który nie­po­strze­że­nie skrę­cił do zaułka w bok od głów­nej ulicy. Gdy obser­wo­wał sta­rego, ten usa­do­wił się na skrzynce, oparł się o ceglany mur, się­gnął do wewnętrz­nej kie­szeni poprze­cie­ra­nej kurtki, wyjął butelkę dżinu i ją otwo­rzył.

Mor­derca wszedł bez­gło­śnie do zaułka. Ściany wzno­siły się po obu stro­nach, odci­na­jąc słabe sło­neczne świa­tło.

Robot­nik pod­niósł wzrok i spoj­rzał na niego prze­krwio­nymi oczami.

– Czego?

Nóż z ada­masu roz­bły­snął w sła­bym świe­tle. Wbi­jał się w pierś sta­rego raz za razem. Wez­brała krew, try­snęła rza­dziutka mgiełka drob­niut­kich czer­wo­nych czą­ste­czek, która zabar­wiła śnieg szkar­ła­tem.

Mor­derca przy­siadł na pię­tach, nabrał powie­trza. Ener­gia śmierci, jedyna uży­teczna rzecz, jaką ta śmier­telna istota miała do zaofe­ro­wa­nia, popły­nęła do niego przez nóż. Wstał i uśmiech­nął się, patrząc na mlecz­no­białe niebo. Już czuł się lepiej. Już był sil­niej­szy.

Wkrótce będzie dość silny, żeby zająć się swo­imi praw­dzi­wymi wro­gami. Kiedy się odwró­cił, żeby wyjść z zaułka, wyszep­tał ich imiona.

James Heron­dale.

Cor­de­lia Car­sta­irs.

1

1

Cza­rów splot

„I swych cza­rów splo­tem,

Chy­trze wpa­trzona w sie­bie, męż­czyzn pie­ści,

Aże w swej sieci ich ciało pomie­ści,

Serce i życie, młoda, choć nawro­tem

Lat coraz star­szą jest zie­mia… Twe zioła

To mak i róża: bo któż całun­kowi

I snu prze­mocy oprzeć się wydoła?”1

Dante Gabriel Ros­setti, Lilith, czyli pięk­ność ciała

Zimowa mgła prze­mie­szana z dymem opa­dła na Lon­dyn, się­ga­jąc bla­dymi mac­kami w głąb ulic, owi­ja­jąc budynki zma­to­wiałą lametą. Nada­wała szary odcień zapusz­czo­nym drze­wom, gdy Lucie Heron­dale jechała powo­zem wzdłuż dłu­giego, zanie­dba­nego pod­jazdu do Chi­swick House, któ­rego dach wynu­rzał się z mgły jak hima­laj­ski szczyt ster­czący ponad chmu­rami.

Poca­ło­wała swo­jego konia Baliosa w chrapy i zarzu­ciła mu derkę na grzbiet, po czym zosta­wiła go u pod­nóża fron­to­wych scho­dów i ruszyła przez pozo­sta­ło­ści tara­so­wego ogrodu. Minęła popę­kane i znisz­czone posągi Wergi­liu­sza i Sofo­klesa, teraz zaro­śnięte dłu­gimi pną­czami, któ­rych poutrą­cane koń­czyny leżały wśród chwa­stów. Inne posągi zni­kały czę­ściowo pod pochy­la­ją­cymi się drze­wami i za nie­przy­ci­na­nymi żywo­pło­tami, jakby były poże­rane przez gęste listo­wie.

Minęła prze­wró­coną różaną altankę i w końcu dotarła do sta­rej cegla­nej szopy w ogro­dzie. Budy­nek od dawna nie miał dachu. Lucie czuła się tro­chę tak, jakby natknęła się na porzu­coną chatę owcza­rza na wrzo­so­wi­skach. Cie­niutki palec sza­rego dymu wyla­ty­wał ze środka. Gdyby to działo się w Pięk­nej Cor­de­lii, sza­lony, ale przy­stojny książę nad­szedłby teraz chwiej­nym kro­kiem z wrzo­so­wisk. Życie jed­nak w niczym nie przy­po­mi­nało histo­rii z ksią­żek.

Wszę­dzie wokół szopy widziała małe kop­czyki ziemi, w miej­scach, gdzie pod­czas ostat­nich czte­rech mie­sięcy razem z Grace zako­pały efekty swo­ich nie­uda­nych eks­pe­ry­men­tów – ciała nie­szczę­sne pta­ków albo zła­pa­nych przez koty szczu­rów i myszy, któ­rym pró­bo­wały przy­wró­cić życie.

Na razie nic nie podzia­łało. A Grace nawet nie wie­działa o wszyst­kim. Wciąż nie miała poję­cia o zdol­no­ści Lucie do roz­ka­zy­wa­nia umar­łym. Nie wie­działa, że Lucie pró­bo­wała roz­ka­zy­wać małym cia­łom, żeby ożyły, pró­bo­wała się­gnąć w ich głąb, żeby zła­pać coś, co mogłaby zawlec z powro­tem do świata żywych. To jed­nak ni­gdy nie podzia­łało. Ta cząstka, któ­rej Lucie mogłaby roz­ka­zy­wać, umy­kała w chwili ich śmierci.

Nie wspo­mniała ani sło­wem na ten temat Grace.

Wzru­szyła filo­zo­ficz­nie ramio­nami i pode­szła do masyw­nych drew­nia­nych drzwi. Zasta­na­wiała się cza­sem, jaki sens mają drzwi w budynku bez dachu. Zapu­kała w umó­wiony spo­sób: raz, dwa razy i znowu raz-dwa.

Natych­miast usły­szała, że ktoś pod­cho­dzi i prze­suwa rygiel. Drzwi się otwo­rzyły. Grace Black­thorn stała w progu z poważną, zaciętą miną. Mimo mgli­stej pogody jej roz­pusz­czone, się­ga­jące ramion włosy lśniły sre­brzy­ście.

– Przy­szłaś – powie­działa, robiąc wra­że­nie raczej zasko­czo­nej niż ucie­szo­nej.

– Powie­dzia­łam, że przyjdę. – Lucie prze­pchnęła się do środka, mija­jąc Grace.

Szopa spro­wa­dzała się do jed­nego pomiesz­cze­nia z kle­pi­skiem zamiast pod­łogi, teraz czę­ściowo zamar­z­nię­tym.

Pod ścianą z rodo­wym mie­czem Black­thor­nów, zawie­szo­nym na zwy­kłych żela­znych hakach, usta­wiono stół, na któ­rym roz­sta­wiono pro­wi­zo­ryczne labo­ra­to­rium. Stały tam rzędy alem­bi­ków i szkla­nych butli, moź­dzierz z tłucz­kiem, dzie­siątki pró­bó­wek. Naj­róż­niej­sze paczuszki i puszki zaj­mo­wały resztę blatu, nie­które otwarte, inne puste i zebrane w stos.

Obok stołu pło­nął bez­po­śred­nio na kle­pi­sku ogień, źró­dło dymu ucie­ka­ją­cego górą. Ogień pło­nął nie­na­tu­ral­nie cicho, ema­no­wał nie z polan, ale ze sterty kamieni. Zie­lon­kawe pło­mie­nie uno­siły się i lizały żela­zny kocio­łek zawie­szony na haku. W kociołku goto­wał się na wol­nym ogniu czarny wywar, który pach­niał zie­mią i che­mią.

Lucie pode­szła powoli do dru­giego, więk­szego stołu. Na nim stała trumna. Przez szklane wieko widziała Jes­sego – wyglą­dał dokład­nie tak, jak przy ich ostat­nim spo­tka­niu – nosił białą koszulę, deli­katne czarne włosy się­gały mu karku. Jego powieki przy­po­mi­nały blade pół­księ­życe.

Lucie nie ogra­ni­czała się do pta­ków, nie­to­pe­rzy i myszy. Pró­bo­wała także Jes­semu narzu­cić powrót do życia, cho­ciaż mogła tego pró­bo­wać tylko w krót­kich chwi­lach, kiedy Grace odcho­dziła po coś i zosta­wiała ją samą z jego cia­łem. Z nim szło jej jesz­cze gorzej niż ze zwie­rzę­tami. Jesse nie był tak pusty jak one – Lucie coś w nim wyczu­wała: życie, siłę życiową, duszę. Cokol­wiek to było, tkwiło zako­twi­czone w prze­strzeni mię­dzy życiem i śmier­cią – nie mogła tego prze­mie­ścić. Już same próby spra­wiały, że robiło jej się nie­do­brze i słabo, jakby pró­bo­wała cze­goś nie­wła­ści­wego.

– Nie byłam pewna, czy przyj­dziesz – powie­działa z roz­draż­nie­niem Grace. – Cze­ka­łam tu całą wiecz­ność. Zdo­by­łaś owoc bie­lu­nia?

Lucie wyjęła z kie­szeni malutki pakie­cik.

– Trudno było to zdo­być. I nie mogę zostać dłu­żej. Spo­ty­kam się dziś wie­czo­rem z Cor­de­lią.

Grace wzięła pakie­cik i roze­rwała.

– Z powodu jutrzej­szego ślubu? Ale co to ma wspól­nego z tobą?

Lucie spoj­rzała ostro na Grace, ale ona spra­wiała wra­że­nie, jakby naprawdę nie rozu­miała. Grace czę­sto nie poj­mo­wała, dla­czego ludzie coś robią, jeśli odpo­wiedź brzmiała „bo tak się zacho­wują przy­ja­ciele” albo „bo takie rze­czy robisz, gdy kogoś lubisz”.

– Jestem sug­ge­nes Cor­de­lii – odpo­wie­działa. – Popro­wa­dzę ją do ołta­rza, ale także powin­nam jej poma­gać i wspie­rać ją przed cere­mo­nią. A dziś wie­czo­rem wycho­dzę z nią, żeby…

Buch! Grace wrzu­ciła zawar­tość torebki do kociołka. Pło­mień roz­bły­snął i strze­lił w górę, a potem wzbił się dym. Zapach­niało octem.

– Nie musisz mi mówić. Jestem pewna, że Cor­de­lia mnie nie lubi.

– Nie będę roz­ma­wiać z tobą na temat Cor­de­lii – odparła Lucie i zakasz­lała.

– Cóż, sama nie lubi­ła­bym sie­bie na jej miej­scu – orze­kła Grace. – Ale nie musimy niczego oma­wiać. Nie zapra­sza­łam cię tu na poga­wędki.

Zaj­rzała do kociołka. Mgła i dym zde­rzały się w nie­wiel­kim pomiesz­cze­niu, ota­cza­jąc Grace roz­mytą aure­olą. Lucie zatarła dło­nie w ręka­wicz­kach i serce zaczęło jej bić szyb­ciej, gdy Grace zare­cy­to­wała:

– Hic mor­tus vivunt. Igni fer­ro­que, ex silen­tio, ex animo. Ex silen­tio, ex animo! Resur­get!

W tym cza­sie mik­stura zaczęła się goto­wać, pło­mie­nie syczały, pod­no­siły się coraz wyżej, się­ga­jąc kociołka. Odro­bina wyki­piała i roz­bry­zgła się na ziemi. Lucie odru­chowo odsko­czyła, gdy zie­lone źdźbła buch­nęły z ziemi, zaczęły wyra­stać łodygi, liście i pączki, się­ga­jąc jej pra­wie do kolan.

– To działa! – wykrzyk­nęła Lucie. – To naprawdę działa!

Przez zwy­kle pozba­wioną wyrazu twarz Grace prze­biegł spazm rado­ści. Ruszyła w stronę trumny, a Jesse…

Rów­nie szybko, jak wyro­sły, rośliny zwię­dły i pąki opa­dły z łodyg. Przy­po­mi­nało to oglą­da­nie wyda­rzeń w przy­śpie­szo­nym tem­pie. Lucie patrzyła bez­rad­nie na opa­da­jące liście, usy­cha­jące łodygi, pęka­jące i roz­pa­da­jące się pod wła­snym cię­ża­rem.

Grace sta­nęła jak zmro­żona, patrząc na mar­twe kwiaty na ziemi. Zer­k­nęła na trumnę… ale Jesse się nie poru­szył.

Oczy­wi­ście, że się nie poru­szył.

Ramiona Grace były sztywne z roz­cza­ro­wa­nia.

– Popro­szę Chri­sto­phera o śwież­sze próbki następ­nym razem – powie­działa Lucie. – Albo o sil­niej­sze odczyn­niki. Z pew­no­ścią coś robimy nie tak, jak należy.

Grace sta­nęła nad trumną brata. Poło­żyła dłoń na szkle. Poru­szała ustami, jakby szep­tała, ale Lucie nie miała poję­cia co takiego.

– Kło­pot nie polega na jako­ści skład­ni­ków – ode­zwała się cichym, zim­nym gło­sem. – Kło­pot w tym, że za bar­dzo pole­gamy na nauce. Akty­wa­tory, odczyn­niki… Nauka jest żało­śnie ogra­ni­czona, kiedy w grę wcho­dzi coś tak wiel­kiego, jak to, czego się pod­ję­ły­śmy.

– Skąd wiesz?

Grace spoj­rzała na nią zimno.

– Wiem, że uwa­żasz mnie za głu­pią, bo ni­gdy nie pobie­ra­łam żad­nych nauk, ale zdo­ła­łam prze­czy­tać parę ksią­żek, kiedy prze­by­wa­łam w Idri­sie. Wła­ści­wie to prze­czy­ta­łam więk­szość pozy­cji w biblio­tece.

Lucie musiała przy­znać, że Grace przy­naj­mniej czę­ściowo miała rację – nie wie­działa, że Grace lubiła czy­tać ani że inte­re­so­wała się czym­kol­wiek innym poza drę­cze­niem męż­czyzn i wskrze­sza­niem Jes­sego.

– Jeśli nie na nauce, to na czym powin­ny­śmy pole­gać? Co pro­po­nu­jesz?

– To oczy­wi­ste. Magię. – Grace powie­działa to takim tonem, jakby pouczała dziecko. – Ale nie taką. Nie te dzie­cinne zabawy z zaklę­ciami zna­le­zio­nymi w książce, któ­rej ukry­ciem matka nawet nie zawra­cała sobie głowy. – Mówiła z tak wielką pogardą, że nie­mal splu­nęła tymi sło­wami. – Musimy zaczerp­nąć mocy z jedy­nego miej­sca, w jakim można ją zna­leźć.

Lucie z tru­dem prze­łknęła ślinę.

– Masz na myśli nekro­man­cję. Chcesz zaczerp­nąć mocy śmierci, żeby wyko­rzy­stać ją do zaklęć.

– Nie­któ­rzy uzna­liby ten rodzaj magii za coś złego. Ja jed­nak nazy­wam to koniecz­no­ścią.

– Cóż, ja sama nazwa­ła­bym to złem – odparła Lucie, nie potra­fiąc ukryć fru­stra­cji w gło­sie. Grace naj­wy­raź­niej pod­jęła decy­zję bez jej udziału, a prze­cież współ­praca pole­gała na czymś zupeł­nie innym. – A ja nie chcę robić cze­goś złego.

Grace z lek­ce­wa­że­niem pokrę­ciła głową, jakby Lucie robiła z igły widły.

– Musimy poroz­ma­wiać na ten temat z nekro­mantą.

Lucie objęła się wpół.

– Z nekro­mantą? W żad­nym razie. Clave zabro­ni­łoby tego, nawet gdy­by­śmy jakie­goś zna­la­zły.

– I nie bez powodu – odparła ostro Grace, pod­ka­su­jąc spód­nice. Naj­wy­raź­niej szy­ko­wała się do wyj­ścia z szopy. – To, co trzeba zro­bić, nie jest takie do końca dobre. W każ­dym razie nie… w taki spo­sób, w jaki więk­szość ludzi poj­muje dobro. Ale wie­dzia­łaś o tym już wcze­śniej, Lucie, więc możesz prze­stać uda­wać, że jesteś lep­sza ode mnie.

– Grace, nie. – Lucie zastą­piła jej drogę do drzwi. – Nie chcę tego i wąt­pię, żeby Jesse sobie tego życzył. Nie możemy poroz­ma­wiać z cza­row­ni­kiem? Z kimś, komu Clave ufa?

– Clave może im ufa, ale ja nie. – Oczy Grace pło­nęły. – Uzna­łam, że powin­ny­śmy współ­pra­co­wać, bo Jesse naj­wy­raź­niej cię lubi. Ty jed­nak znasz go bar­dzo krótko i ni­gdy nie spo­tka­łaś go za życia. Nie jesteś znaw­czy­nią jego cha­rak­teru. Ja jestem jego sio­strą i przy­wrócę go do życia. Bez względu na to, co trzeba będzie zro­bić, wszel­kimi moż­li­wymi spo­so­bami. Rozu­miesz? – Grace wzięła głę­boki wdech. – Czas zde­cy­do­wać, czy bar­dziej zależy ci na bez­cen­nej świę­to­ści wła­snego życia, czy na tym, żeby zwró­cić życie mojemu bratu.

***

Cor­de­lia Car­sta­irs skrzy­wiła się, gdy Risa moc­niej wbiła szyl­kre­towy grze­bień w ciężki pukiel jej ciem­no­ru­dych wło­sów. Poko­jówka upięła je w wyra­fi­no­wany spo­sób, nie­zwy­kle teraz modny, jak zapew­niała Cor­de­lię.

– Nie­po­trzeb­nie zada­jesz sobie tyle trudu dzi­siej­szego wie­czoru – zapro­te­sto­wała Cor­de­lia. – To tylko zabawa na san­kach. Pod koniec i tak będę potar­gana bez względu na liczbę szpi­lek i grze­bieni w moich wło­sach.

Risa jed­nak poko­nała ją peł­nym dez­apro­baty spoj­rze­niem. Cor­de­lia podej­rze­wała, że zda­niem Risy powinna posta­rać się ład­nie wyglą­dać dla swo­jego narze­czo­nego. W końcu Cor­de­lia miała wyjść za Jamesa Heron­dale’a, świetną par­tię według wszel­kich towa­rzy­skich stan­dar­dów, zarówno tych obo­wią­zu­ją­cych wśród Przy­ziem­nych, jak i Noc­nych Łow­ców – był przy­stojny, bogaty, usto­sun­ko­wany i uprzejmy.

Cor­de­lia nie widziała sensu w tłu­ma­cze­niu, że James nie zwró­ciłby naj­mniej­szej uwagi na to, jak ona wygląda, nawet gdyby poja­wiła się w wie­czo­ro­wej sukni albo cał­kiem nago. Niczego by nie zyskała, pró­bu­jąc wyja­śnić to Risie. Wła­ści­wie to wyja­śnia­nie tego komu­kol­wiek byłoby raczej ryzy­kowne.

– Dochtare zibaje man, tou aje­neh, cho­det ra negah kon – powie­działa Risa, przy­trzy­mu­jąc przed Cor­de­lią srebrne lusterko. „Spójrz w lustro, moja piękna córko”.

– Prze­ślicz­nie – musiała przy­znać Cor­de­lia. Per­łowe grze­bie­nie wyglą­dały pięk­nie na tle jej ciem­nych wło­sów. – Ale jak zdo­łam to prze­bić jutro?

Risa tylko mru­gnęła poro­zu­mie­waw­czo. Przy­naj­mniej jest ktoś, kto nie może docze­kać się jutra, pomy­ślała Cor­de­lia. Za każ­dym razem, gdy myślała o swoim ślu­bie, miała ochotę wysko­czyć przez okno.

Jutro po raz ostatni zasią­dzie w tym pokoju, pod­czas gdy matka i Risa będą wpla­tać w jej włosy jedwabne kwiaty. Jutro będzie musiała nie tylko pięk­nie wyglą­dać, ale i spra­wiać wra­że­nie szczę­śli­wej panny mło­dej. Jutro, jeśli Cor­de­lii będzie sprzy­jać szczę­ście, jej strój odcią­gnie uwagę więk­szo­ści gości od niej samej. Miała taką nadzieję.

Risa ude­rzyła ją lekko w ramię. Cor­de­lia posłusz­nie wstała i wzięła ostatni głę­boki wdech, zanim Risa zasznu­ro­wała moc­niej gor­set, który wypchnął jej piersi w górę i wypro­sto­wał krę­go­słup. Cor­de­lia pomy­ślała z iry­ta­cją, że zada­niem gor­setu było nie­ustanne przy­po­mi­na­nie kobie­cie, jak bar­dzo jej kształty odbie­gają od nie­moż­li­wego do speł­nie­nia ide­ału, któ­remu hoł­do­wało towa­rzy­stwo.

– Dość! – zapro­te­sto­wała, kiedy fisz­biny wbiły jej się w ciało. – Mia­łam nadzieję zjeść coś na przy­ję­ciu, wiesz?

Risa prze­wró­ciła oczami. Unio­sła zie­loną aksa­mitną suk­nię, a Cor­de­lia w nią weszła. Risa pomo­gła jej wsu­nąć na ręce dłu­gie rękawy, popra­wiła zwiewną białą koronkę przy man­kie­tach i dekol­cie. Potem nastą­piło żmudne zapi­na­nie maleń­kich guzicz­ków na ple­cach sukni. Strój był bar­dzo dopa­so­wany, bez gor­setu Cor­de­lia w życiu nie zdo­ła­łaby zmie­ścić się w sukni. Pier­ścień Heron­dale’ów, widoczny sym­bol zarę­czyn, zabły­snął na jej lewej ręce, gdy pod­nio­sła ją, żeby Risa zało­żyła jej na plecy Cor­tanę.

– Powin­nam już zejść – powie­działa Cor­de­lia, odbie­ra­jąc z rąk Risy maleńką jedwabną torebkę i mufkę do ogrza­nia rąk. – James pra­wie ni­gdy się nie spóź­nia.

Risa ski­nęła głową, co było u niej odpo­wied­ni­kiem cie­płych objęć na poże­gna­nie.

To prawda, pomy­ślała Cor­de­lia, scho­dząc po scho­dach w akom­pa­nia­men­cie sze­le­stu sukni. James rze­czy­wi­ście pra­wie ni­gdy się nie spóź­niał. Jako narze­czony miał obo­wią­zek towa­rzy­szyć swo­jej damie na przy­ję­ciach i kola­cjach, przy­no­sić jej lemo­niadę i wachlarz, usłu­gi­wać na każ­dym kroku. James odgry­wał tę rolę ide­al­nie. Przez cały sezon był jej wier­nym part­ne­rem na śmier­tel­nie nud­nych spo­tka­niach towa­rzy­skich Enklawy, ale poza tymi oka­zjami pra­wie go nie widy­wała. Cza­sem towa­rzy­szył jej i ich przy­ja­cio­łom pod­czas wypa­dów, które naprawdę były przy­jemne – w cza­sie popo­łu­dni w Dia­bel­skiej Tawer­nie, na her­bat­kach u Anny – ale nawet wtedy spra­wiał wra­że­nie nie­obec­nego duchem i czymś pochło­nię­tego. Mieli nie­wiele oka­zji, by poroz­ma­wiać o przy­szło­ści, ale Cor­de­lia nie wie­działa do końca, co by powie­działa, gdy taka oka­zja się nada­rzyła.

– Lajla?

Cor­de­lia zeszła do holu, któ­rego pod­łogę wyło­żono kafel­kami we wzór z mie­czy i słońc, i w pierw­szej chwili nikogo nie zauwa­żyła. Zaraz jed­nak zdała sobie sprawę, że jej matka, Sona, stoi przy fron­to­wym oknie. Kobieta odcią­gnęła wąską dło­nią zasłonę, a drugą rękę oparła na brzu­chu.

– Ach, to ty – powie­działa Sona. Cor­de­lia zauwa­żyła, że sińce pod oczami matki jesz­cze bar­dziej pociem­niały. – Dokąd to się znowu wybie­rasz?

– Na przy­ję­cie z san­kami u Poun­ce­bych na Par­la­ment Hill – odpo­wie­działa Cor­de­lia. – To naprawdę okropni ludzie, ale Ala­stair się wybiera, więc pomy­śla­łam, że rów­nie dobrze mogę coś zro­bić, żeby ode­rwać się od myśli o jutrze.

Sona się uśmiech­nęła.

– To cał­kiem nor­malne, że dener­wu­jesz się przed ślu­bem, Lajlo, dżun. Ja byłam prze­ra­żona w noc przed ślu­bem z twoim ojcem. Pra­wie ucie­kłam pierw­szym poran­nym pocią­giem do Kon­stan­ty­no­pola.

Cor­de­lia nabrała gwał­tow­nie powie­trza i uśmiech matki zrzedł. O rety, pomy­ślała Cor­de­lia. Minął tydzień, odkąd jej ojca, Eliasa Car­sta­irsa zwol­niono z Basi­lias, szpi­tala Noc­nych Łow­ców w Idri­sie. Spę­dził tam długi mie­siące, o wiele dłu­żej, niż się począt­kowo spo­dzie­wali, żeby wyle­czyć się z kło­po­tów z alko­ho­lem. Cor­de­lia, jej brat i matka uni­kali tego tematu.

Spo­dzie­wali się go w domu pięć dni temu, ale nie otrzy­mali żad­nych wie­ści oprócz lapi­dar­nego listu wysła­nego z Fran­cji. Nie obie­cy­wał, że wróci na ślub Cor­de­lii. Sytu­acja była okropna, a fakt, że ani jej matka, ani Ala­stair nie chcieli o tym roz­ma­wiać, tylko ją pogar­szał.

Cor­de­lia wzięła głę­boki wdech.

– Mâmân, wiem, że wciąż masz nadzieję, że ojciec zdąży wró­cić na mój ślub…

– To nie jest nadzieja, ja to wiem – prze­rwała jej Sona. – Bez względu na to, co go zatrzy­mało, za nic w świe­cie nie prze­ga­piłby ślubu córki.

Nie­wiele bra­ko­wało, a Cor­de­lia pokrę­ci­łaby ze zdu­mie­niem głową. Skąd jej matka miała tyle wiary? Z powodu swo­jej „cho­roby” ojciec tyle razy prze­ga­pił jej uro­dziny, a nawet nakła­da­nie pierw­szego runu. To przez tę cho­robę został w końcu aresz­to­wany i wysłany do Basi­lias w Idri­sie. Powi­nien już wyzdro­wieć, ale jego nie­obec­ność nie wró­żyła niczego dobrego.

Roz­le­gły się kroki na scho­dach i do holu zszedł Ala­stair. Dobrze się pre­zen­to­wał w nowym twe­edo­wym płasz­czu zimo­wym, cho­ciaż miał skwa­szoną minę.

– Ala­stair, ty też wybie­rasz się na przy­ję­cie? – zapy­tała go Sona.

– Nie zapro­szono mnie.

– Nie­prawda – powie­działa Cor­de­lia. – Ala­stair, wybie­ra­łam się tam tylko ze względu na cie­bie!

– Uzna­łem, że nie­stety moje zapro­sze­nie zapo­działo się na poczcie – odparł Ala­stair i mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką. – Sam znajdę sobie roz­rywkę, mamo. Nie­któ­rzy z nas mają coś do roboty i nie mogą doka­zy­wać o każ­dej porze dnia i nocy.

– Doprawy, wy dwoje! – zbesz­tała ich Sona, krę­cąc głową.

Cor­de­lia uznała to za nad­zwy­czaj nie­spra­wie­dliwe. Ona tylko popra­wiła brata, gdy skła­mał.

Sona oparła rękę na krzyżu i wes­tchnęła.

– Powin­nam poroz­ma­wiać z Risą o jutrzej­szym dniu. Na­dal jest tyle do zro­bie­nia.

– Powin­naś odpo­czy­wać! – zawo­łał Ala­stair, gdy matka ruszyła kory­ta­rzem do kuchni. Kiedy tylko znik­nęła im z oczu, Ala­stair odwró­cił się do Cor­de­lii z gra­dową miną. – Cze­kała na ojca? – zapy­tał szep­tem. – Wciąż na niego czeka? Dla­czego musi się tak zadrę­czać?

Cor­de­lia wzru­szyła bez­rad­nie ramio­nami.

– Kocha go.

Ala­stair się żach­nął.

– Czi! Cho­dah mar­gam bedeh! – powie­dział, co Cor­de­lia uznała za nad­zwy­czaj nie­grzeczne.

– Miłość nie zawsze jest roz­sądna – odparła, a wtedy Ala­stair szybko odwró­cił wzrok.

Nie wspo­mi­nał przy Cor­de­lii o Char­le­sie od paru mie­sięcy i cho­ciaż otrzy­my­wał listy skre­ślone sta­ran­nym cha­rak­te­rem pisma Char­lesa, to Cor­de­lia widziała wię­cej niż jeden w koszu, nie­otwarty.

– Mimo wszystko wola­ła­bym, żeby cho­ciaż przy­słał wia­do­mość, że ma się dobrze – dodała po chwili. – Przez wzgląd na matkę.

– Wróci w swoim cza­sie. W naj­gor­szej moż­li­wej chwili, jak go znam.

Cor­de­lia pogła­skała pal­cem mię­ciutką jagnięcą wełnę mufki.

– Nie chcesz, żeby wró­cił?

Twarz Ala­sta­ira niczego nie wyra­żała. Przez wiele lat chro­nił Cor­de­lię przed prawdą, tłu­ma­cząc „napady złego samo­po­czu­cia” ojca i jego czę­stą nie­obec­ność. Parę mie­sięcy temu Cor­de­lia odkryła, ile Ala­sta­ira to kosz­to­wało, nie­wi­dzialne bli­zny, które tak skru­pu­lat­nie ukry­wał.

Już miał odpo­wie­dzieć, kiedy za oknem roz­le­gło się echo koń­skich kopyt na bruku, nieco stłu­mione z powodu wciąż pada­ją­cego śniegu. Ciemny kształt powozu zatrzy­mał się przy latarni ulicz­nej przed domem. Ala­stair odsu­nął zasłonę w oknie i zmarsz­czył czoło.

– To powóz Fair­chil­dów – zdzi­wił się. – Jame­sowi nie chciało się po cie­bie przy­je­chać, więc przy­słał swo­jego para­ba­tai?

– To nie w porządku – zapro­te­sto­wała ostro Cor­de­lia. – Sam dobrze to wiesz.

Ala­stair się zawa­hał.

– Chyba tak. Heron­dale wyka­zał się obo­wiąz­ko­wo­ścią.

Cor­de­lia patrzyła, jak Mat­thew Fair­child wyska­kuje lekko z powozu. Nie mogła powstrzy­mać nagłego lęku – a może James spa­ni­ko­wał i przy­słał Mat­thew, żeby zerwał z nią w jego imie­niu w wie­czór przed ślu­bem?

Nie wygłu­piaj się, zbesz­tała się w myślach. Mat­thew pogwiz­dy­wał, wcho­dząc po scho­dach. Zie­mia była bie­lutka od śniegu, pozna­czona tu i ówdzie śla­dami butów. Płatki już osia­dły na ramio­nach płasz­cza z futrza­nym koł­nie­rzem, który miał na sobie Mat­thew. Krysz­tałki błysz­czały w jego jasnych wło­sach, na wyra­zi­stych kościach policz­ko­wych malo­wały się rumieńce. Wyglą­dał jak anioł nama­lo­wany przez Cara­vag­gia i opró­szony śnie­giem. Nie pogwiz­dy­wałby, gdyby przy­cho­dził ze złymi wia­do­mo­ściami, prawda?

Cor­de­lia otwo­rzyła drzwi i zoba­czyła Mat­thew na fron­to­wych scho­dach, gdzie przy­tu­py­wał, żeby otrzą­snąć śnieg z trze­wi­ków.

– Witaj, moja droga – powie­dział do Cor­de­lii. – Przy­sze­dłem, żeby zabrać cię na szczyt wzgó­rza, skąd oboje sto­czymy się na roz­chwie­ru­ta­nym kawałku drewna, nad któ­rym nie da się zapa­no­wać.

Cor­de­lia się uśmiech­nęła.

– Brzmi cudow­nie. A co zro­bimy potem?

– Z nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn wesp­niemy się z powro­tem na wzgó­rze, żeby to powtó­rzyć. Podobno to jakaś mania zwią­zana z obec­no­ścią śniegu.

– Gdzie jest James? – prze­rwał im Ala­stair. – No wiesz, ten z was, który rze­czy­wi­ście powi­nien się tu zja­wić.

Mat­thew spoj­rzał na Ala­sta­ira z nie­chę­cią. Cor­de­lii jak zwy­kle zaci­snęło się serce. Tak to teraz zawsze wyglą­dało, gdy Ala­stair miał do czy­nie­nia z któ­rymś z Weso­łych Zło­dzie­jasz­ków. Nagle, parę mie­sięcy temu, wszy­scy zaczęli odno­sić się do Ala­sta­ira ze znacz­nie więk­szą nie­chę­cią niż dotąd, a ona nie miała poję­cia, co się stało. Nie potra­fiła się zmu­sić, żeby zapy­tać.

– James został wezwany w waż­nej spra­wie.

– W jakiej?

– Nie two­jej – odparł Mat­thew, nie kry­jąc zado­wo­le­nia z sie­bie. – Sam się pro­si­łeś o taką odpo­wiedź, co?

Czarne oczy Ala­sta­ira zabły­sły.

– Lepiej nie ścią­gnij kło­po­tów na moją sio­strę, Fair­child. Wiem, w jakim towa­rzy­stwie się obra­casz.

– Ala­stair, prze­stań – ode­zwała się Cor­de­lia. – Naprawdę zamie­rzasz odpu­ścić sobie przy­ję­cie u Poun­ce­bych czy tylko doku­cza­łeś matce? Jeśli to dru­gie, to czy masz ochotę towa­rzy­szyć mnie i Mat­thew w powo­zie?

Ala­stair zer­k­nął na Mat­thew.

– Dla­czego nie nosisz kape­lu­sza?

– Żeby zasło­nić takie włosy? – Mat­thew teatral­nym gestem wska­zał złote loki. – A przy­sła­niał­byś słońce?

Mina Ala­sta­ira świad­czyła, że nawet demon­stra­cyjne wywra­ca­nie oczami nie wystar­czy­łoby w tej sytu­acji.

– Wybie­ram się na spa­cer – oznaj­mił i wyszedł.

***

Cor­de­lia wes­tchnęła i ruszyła do powozu z Mat­thew. South Ken­sing­ton wyglą­dało jak z bajki, z bia­łymi domami powle­czo­nymi skrzą­cym się lodem i latar­niami oto­czo­nymi aure­olami świa­tła roz­pro­szo­nego w zmięk­czo­nej śnie­giem mgle.

– Mam wra­że­nie, że cią­gle prze­pra­szam za Ala­sta­ira. W zeszłym tygo­dniu mle­czarz się przez niego popła­kał.

Mat­thew podał jej rękę, poma­ga­jąc wsiąść do powozu.

– Ni­gdy nie prze­pra­szaj mnie za Ala­sta­ira. Jest adwer­sa­rzem, dzięki któ­remu mogę ostrzyć swój dow­cip.

Usiadł obok niej i zamknął cięż­kie drzwi. Obite jedwa­biem wnę­trze było przy­tulne dzięki mięk­kim podusz­kom i aksa­mit­nym zasłon­kom w oknach. Cor­de­lia roz­sia­dła się wygod­nie. Dotyk rękawa płasz­cza Mat­thew na jej dłoni dzia­łał uspo­ka­ja­jąco.

– Mam wra­że­nie, że nie widzia­łam cię całe wieki – powie­działa do Mat­thew, z rado­ścią zmie­nia­jąc temat. – Sły­sza­łam, że twoja matka wró­ciła z Idrisu? A Char­les z Paryża?

Jako kon­sul matka Mat­thew, Char­lotte, czę­sto opusz­czała Lon­dyn. Jej syn, Char­les, brat Mat­thew, pra­co­wał w Insty­tu­cie Pary­skim i uczył się poli­tyki – wszy­scy wie­dzieli, że Char­les ma nadzieję zostać pew­nego dnia następ­nym kon­sulem.

Mat­thew prze­cze­sał włosy pal­cami, zrzu­ca­jąc krysz­tałki lodu.

– Znasz matkę: gdy tylko wysią­dzie z powozu, zaraz znowu dokądś pędzi. Oczy­wi­ście Char­les nie tra­cił czasu i natych­miast odwie­dził ją w domu, żeby przy­po­mnieć Insty­tu­towi Pary­skiemu, jak bli­sko jest kon­sul, jak bar­dzo polega ona na jego radach. Pero­ro­wał w naj­lep­sze, zadrę­cza­jąc ojca i Mar­tina Wen­twor­tha, kiedy wycho­dzi­łem. Prze­rwał im par­tię sza­chów i pró­bo­wał wcią­gnąć w dys­ku­sję na temat poli­tyki Pod­ziem­nych we Fran­cji. Wen­tworth wła­ści­wie spra­wiał wra­że­nie zde­spe­ro­wa­nego, pew­nie miał nadzieję, że Chri­sto­pher spo­wo­duje kolejny wybuch w labo­ra­to­rium i da mu oka­zję do ucieczki.

– Kolejny wybuch?

Mat­thew uśmiech­nął się sze­roko.

– Kit pra­wie spa­lił Tho­ma­sowi brwi przy ostat­nim eks­pe­ry­men­cie. Twier­dzi, że jest bli­ski spra­wienia, że proch będzie się zapa­lał nawet w obec­no­ści runów, ale Tho­mas nie ma już brwi, które mógłby zło­żyć w ofie­rze na ołta­rzu nauki.

Cor­de­lia pró­bo­wała wymy­ślić coś, co mogłaby powie­dzieć na temat brwi Tho­masa, ale nic nie przy­cho­dziło jej do głowy.

– W porządku – powie­działa, obej­mu­jąc się rękami. – Pod­daję się. Gdzie jest James? Prze­stra­szył się i czmych­nął do Fran­cji? Ślub jest odwo­łany?

Mat­thew wyjął srebrną pier­siówkę z kie­szeni płasz­cza i wypił łyczek, zanim odpo­wie­dział. Chciał zyskać na cza­sie? Rze­czy­wi­ście spra­wia wra­że­nie nieco zmar­twio­nego, uznała Cor­de­lia.

– Nie­stety to moja wina – przy­znał. – Moja i pozo­sta­łych Weso­łych Zło­dzie­jasz­ków, jeśli mam być uczciwy. W ostat­niej chwili wypra­wi­li­śmy dla niego przy­ję­cie, bo nie mogli­śmy pozwo­lić, żeby poszedł do ołta­rza bez tego. Moim zada­niem jest dopil­no­wać, żebyś nic nie wie­działa o tych skan­da­licz­nych obcho­dach.

Cor­de­lii ulżyło. James jej nie porzu­cił. Oczy­wi­ście, że jej nie porzu­cił, ni­gdy by tego nie zro­bił. W końcu to James.

Wypro­sto­wała się.

– Skoro wła­śnie mi powie­dzia­łeś, że zabawa będzie skan­da­liczna, czy to nie zna­czy, że zawa­li­łeś sprawę?

– W żad­nym razie! – Mat­thew napił się znowu z pier­siówki, zanim scho­wał ją z powro­tem do kie­szeni. – Powie­dzia­łem ci tylko, że James spę­dza wigi­lię ślubu z przy­ja­ciółmi. Na ile się orien­tu­jesz, popi­jają her­batkę i stu­diują histo­rię bawar­skich faerie. Mam dopil­no­wać, żebyś niczego innego nie pomy­ślała.

Cor­de­lia nie mogła powstrzy­mać uśmie­chu.

– A jak zamie­rzasz tego doko­nać?

– Odwo­żąc cię na twoją wła­sną skan­da­liczną zabawę, rzecz jasna. Chyba nie myśla­łaś, że naprawdę wybie­ramy się do Poun­ce­bych?

Cor­de­lia odsu­nęła zasłonę powozu i wyj­rzała. Zamiast zoba­czyć otu­lone zimo­wym śnie­giem ulice ze szpa­le­rami drzew w Ken­sing­ton, odkryła, że doje­chali do obrzeży West Endu. Tutej­sze ulice były wąskie i zamglone, wszę­dzie krę­ciły się tłumy ludzi roz­ma­wia­ją­cych w tuzi­nie róż­nych języ­ków, grze­ją­cych ręce przy ogniach pło­ną­cych w becz­kach z ole­jem.

– Soho? – zacie­ka­wiła się. – Co… Hell Ruelle?

Mat­thew uniósł brew.

– A gdzieżby indziej?

Hell Ruelle to był nocny klub i salon Pod­ziem­nych, dzia­ła­jący kilka wie­czo­rów w tygo­dniu w na pozór zupeł­nie nija­kim budynku przy Ber­wick Street. Cor­de­lia była tam już dwa razy, parę mie­sięcy temu. To były pamiętne wizyty.

Opu­ściła zasłonę i odwró­ciła się do Mat­thew, który przy­glą­dał jej się uważ­nie. Udała, że powstrzy­muje ziew­nię­cie.

– Ruelle, naprawdę? Znowu? Bywam tam tak czę­sto, że rów­nie dobrze to mógłby być klub bry­dżowy dla pań. Na pewno znasz jakieś bar­dziej skan­da­liczne miej­sce, co?

Mat­thew uśmiech­nął się sze­roko.

– Czy ty pro­sisz, żebym zabrał cię do Zajazdu pod Ogo­lo­nym Wil­ko­ła­kiem?

Cor­de­lia zdzie­liła go mufką.

– Takie miej­sce nawet nie ist­nieje. Nie zamie­rzam w to uwie­rzyć.

– Uwierz mi, że ist­nieje nie­wiele miejsc bar­dziej skan­da­licz­nych od Ruelle, jed­nak James ni­gdy by mi nie wyba­czył, gdy­bym cię do któ­re­goś z nich zabrał. Depra­wo­wa­nie oblu­bie­nicy swo­jego para­ba­tai to nie­spor­towe zacho­wa­nie.

Cor­de­lia prze­stało być do śmie­chu. Nagle ogar­nęło ją ogromne zmę­cze­nie.

– Och, Mat­thew, prze­cież wiesz, że to mał­żeń­stwo na niby. Nie ma zna­cze­nia, co ja robię. Jamesa w ogóle to nie obcho­dzi.

Mat­thew zawa­hał się. Cor­de­lia prze­rwała grę pozo­rów i to go zasko­czyło. Jed­nakże jemu ni­gdy nie odej­mo­wało mowy na zbyt długo.

– Oczy­wi­ście, że James się przej­muje – odparł, kiedy powóz skrę­cił w Ber­wick Street. – Może nie w taki spo­sób, w jaki wszy­scy sobie wyobra­żają, ale wąt­pię, żeby mał­żeń­stwo z Jame­sem oka­zało się ciężką próbą. Poza tym to tylko rok, prawda?

Cor­de­lia zamknęła oczy. Taką umowę zawarła z Jame­sem – jeden rok mał­żeń­stwa, żeby oca­lić repu­ta­cję ich obojga. Potem ona powinna zło­żyć pozew o roz­wód. Roz­staną się polu­bow­nie i pozo­staną przy­ja­ciółmi.

– Tak – odpo­wie­działa. – Tylko rok.

Powóz zatrzy­mał się tuż pod latar­nią, któ­rej żółte świa­tło oświe­tliło twarz Mat­thew. Cor­de­lia poczuła ukłu­cie w sercu. Mat­thew wie­dział to samo, co wszy­scy inni, nawet James. Zoba­czyła jed­nak w jego oczach coś, co spra­wiło, że prze­stra­szyła się, że Mat­thew domy­śla się, jak wygląda ostatni kawa­łek ukła­danki, który ukry­wała przed wszyst­kimi poza sobą. Nie znio­słaby lito­ści. Nie znio­słaby, gdyby ktoś wie­dział, jak roz­pacz­li­wie kocha Jamesa i jak bar­dzo żałuje, że ich mał­żeń­stwo nie będzie praw­dziwe.

Mat­thew otwo­rzył drzwi powozu, za któ­rymi uka­zał się chod­nik przy Ber­wick Street, lśniący od sto­pio­nego śniegu. Wysko­czył nań i po krót­kiej roz­mo­wie z doroż­ka­rzem podał rękę Cor­de­lii, by pomóc jej wysiąść.

Do Hell Ruelle szło się wąskim zauł­kiem zwa­nym Tyler’s Court. Mat­thew wziął Cor­de­lię pod ramię i razem ruszyli przez cie­nie.

– Przy­szło mi na myśl, że my znamy prawdę, lecz reszta Enklawy nie – ode­zwał się. – Pamię­tasz, jakim utra­pie­niem byli, kiedy przy­je­cha­łaś do Lon­dynu? A teraz z punktu widze­nia tej pyszał­ko­wa­tej grupki wycho­dzisz za mąż za jedną z naj­lep­szych par­tii w tym kraju. Popatrz na Rosa­mund Wen­tworth. Zarę­czyła się z Tho­bym Bay­bro­okiem tylko po to, żeby dowieść, że nie ty jedna wycho­dzisz za mąż.

– Naprawdę? – Cor­de­lia była uba­wiona. Ni­gdy nie przy­szło jej do głowy, że miała coś wspól­nego z zapo­wie­dzią ślubu Rosa­mund. – Zakła­dam jed­nak, że to mał­żeń­stwo z miło­ści.

– Ja tylko zwra­cam uwagę na budzący wąt­pli­wo­ści dobór chwili. – Mat­thew mach­nął non­sza­lancko ręką. – Rzecz w tym, że rów­nie dobrze możesz cie­szyć się z tego, że zazdro­ści ci cały Lon­dyn. Wszy­scy, któ­rzy drwili z cie­bie, kiedy przy­je­cha­łaś, wszy­scy, któ­rzy patrzyli na cie­bie z góry z powodu two­jego ojca albo powta­rzali plotki, teraz zzie­le­nieją z zazdro­ści, żału­jąc, że nie są na twoim miej­scu. Ciesz się tym.

Cor­de­lia się zaśmiała.

– Zawsze znaj­dziesz naj­bar­dziej deka­denc­kie roz­wią­za­nie pro­blemu.

– Uwa­żam, że deka­den­cja to cenna per­spek­tywa, którą zawsze należy wziąć pod uwagę.

Dotarli do wej­ścia do Hell Ruelle i weszli pry­wat­nymi drzwiami do wąskiego kory­ta­rza obwie­szo­nego cięż­kimi gobe­li­nami. Kory­tarz wyglą­dał na przy­brany z myślą o Bożym Naro­dze­niu (cho­ciaż do świąt zostało jesz­cze wiele tygo­dni); gobe­liny przy­brano zie­lo­nymi gałąz­kami sple­cio­nymi z bia­łymi różami i czer­wo­nymi makami.

Poko­nali labi­rynt małych salo­nów i zna­leźli się w głów­nym ośmio­kąt­nym pomiesz­cze­niu Ruelle. Pokój prze­szedł prze­mianę – migo­czące drzewa o nagich kona­rach i pniach poma­lo­wa­nych na biało stały w regu­lar­nych odstę­pach przy­brane ciem­no­zie­lo­nymi wień­cami i szkla­nymi czer­wo­nymi kulami. Skrzący się fresk przed­sta­wiał zimową sce­ne­rię: lodo­wiec oko­lony zagaj­ni­kiem ośnie­żo­nych sosen, sowy wyglą­da­jące z cieni mię­dzy drze­wami. Czar­no­włosa kobieta o wężo­wym ciele owi­jała się wokół tra­fio­nego przez bły­ska­wicę drzewa; jej łuski lśniły złotą farbą. Na prze­dzie pokoju Mal­com Fade, fio­le­to­wo­oki Naj­wyż­szy Cza­row­nik Lon­dynu, prze­wo­dził gru­pie faerie w nie­zwy­kle skom­pli­ko­wa­nym tańcu.

Na pod­ło­dze walały się stosy cze­goś, co wyglą­dało jak śnieg, ale przy bliż­szym zba­da­niu oka­zało się deli­kat­nym pocię­tym papie­rem, który uno­sił się i two­rzył zaspy, wzbi­jany przez tań­czą­cych Pod­ziem­nych. Oczy­wi­ście nie wszy­scy tań­czyli – wielu gości salonu tło­czyło się przy małych okrą­głych sto­li­kach, trzy­ma­jąc w dło­niach mie­dziane kubki z grza­nym winem. Nie­opo­dal wil­ko­łak i faerie sie­dzieli razem, sprze­cza­jąc się o auto­no­mię Irlan­dii. Cor­de­lię zawsze zdu­mie­wało to, jak różni Pod­ziemni bywali w Hell Ruelle. Jakby zapo­mi­nano tu o zwy­kłej wro­go­ści mię­dzy wam­pi­rami i wil­ko­łakami albo mię­dzy róż­nymi dwo­rami faerie przez wzgląd na sztukę i poezję. Mogła zro­zu­mieć, dla­czego Mat­thew tak bar­dzo lubił to miej­sce.

– No pro­szę, pro­szę, mój ulu­biony Nocny Łowca – roz­legł się zna­jomy głos.

Cor­de­lia odwró­ciła się i roz­po­znała Claude’a Kel­ling­tona, mło­dego wil­ko­łaka i muzyka, który zaj­mo­wał się roz­rywką w Ruelle. Sie­dział przy sto­liku z faerie, która miała dłu­gie nie­bie­sko-zie­lone włosy. Zer­k­nęła z zacie­ka­wie­niem na Cor­de­lię.

– Widzę, że przy­pro­wa­dzi­łaś Fair­childa – dodał Kel­ling­ton. – Prze­ko­naj go, żeby stał się bar­dziej zabawny. Ni­gdy nie tań­czy.

– Claude, jestem klu­czową posta­cią dla orga­ni­zo­wa­nych przez cie­bie roz­ry­wek – odparł Mat­thew. – Jestem nie­za­stą­piony. Jestem żywo reagu­jącą publicz­no­ścią.

– To przy­pro­wa­dzaj mi wię­cej takich wyko­naw­ców jak ona – powie­dział Kel­ling­ton, wska­zu­jąc Cor­de­lię. – O ile spo­tkasz kogoś takiego.

Cor­de­lia przy­po­mniała sobie swój występ, który zro­bił ogromne wra­że­nie na Kel­ling­to­nie. Zatań­czyła na sce­nie w Ruelle tak skan­da­licz­nie, że sama sie­bie zaszo­ko­wała. Sta­rała się teraz nie czer­wie­nić, ale spra­wiać wra­że­nie wyra­fi­no­wa­nej dziew­czyny, która jest gotowa zatań­czyć jak Salome na każde zawo­ła­nie.

Ski­nęła głową, spo­glą­da­jąc na wieńce.

– Czyli w Hell Ruelle też obcho­dzi się Boże Naro­dze­nie?

– Nie do końca.

Cor­de­lia odwró­ciła się i zoba­czyła Hypa­tię Vex, patronkę Hell Ruelle. Cho­ciaż budy­nek nale­żał do Mal­colma Fade’a, to Hypa­tia zapra­szała gości. Bez jej apro­baty nikt nie prze­stą­piłby progu salonu. Nosiła mie­niącą się czer­woną suk­nię, w chmurę ciem­nych wło­sów miała wpiętą pozła­caną peonię.

– W Ruelle nie świę­tu­jemy Bożego Naro­dze­nia. Tutejsi bywalcy mogą robić w domach, co zechcą, rzecz jasna, ale w grud­niu w Ruelle składa się hołd swo­jej patronce pod­czas święta Festum Lamia.

– Swo­jej patronce? Czyli… tobie? – zdu­miała się Cor­de­lia.

W cha­rak­te­ry­stycz­nych – z racji źre­nic w kształ­cie gwiazd – oczach Hypa­tii poja­wił się błysk roz­ba­wie­nia.

– Jego kosmicz­nej patronce. Naszej pro­to­pla­stce, zwa­nej przez nie­któ­rych matką cza­row­ni­ków, przez innych matką demo­nów.

– Ach, Lilith – zro­zu­miał Mat­thew. – Teraz, kiedy już zwró­ci­łaś na to uwagę, to rze­czy­wi­ście wśród deko­ra­cji jest wię­cej sów niż zwy­kle.

– Sowa to jeden z jej sym­boli – powie­działa Hypa­tia, prze­su­wa­jąc dło­nią po opar­ciu krze­sła Kel­ling­tona. – Pod­czas pierw­szych dni ist­nie­nia Ziemi Bóg stwo­rzył żonę dla Adama. Nazy­wała się Lilith i nie chciała speł­niać życzeń Adama, więc została wyrzu­cona z ogrodu Edenu. Spół­ko­wała z demo­nem Sama­elem i miała z nim wiele demo­nicz­nych dzieci, któ­rych potom­stwo było pierw­szymi cza­row­ni­kami. To roz­gnie­wało Niebo i trzech mści­wych anio­łów – Sanvi, San­sa­nvi i Seman­ge­laf zesłano, żeby uka­rali Lilith. Anioły uczy­niły ją bez­płodną i wygnały do Edomu, na pust­ko­wie, gdzie żyły stwo­rze­nia nocy i sowy. Prze­bywa tam do tej pory. Wyciąga jed­nak cza­sem dłoń, żeby pomóc cza­row­ni­kom, któ­rzy są wierni jej spra­wie.

Cor­de­lia znała więk­szą część tej histo­rii, cho­ciaż według legend Noc­nych Łow­ców trójka anio­łów była boha­te­rami i obroń­cami. Ósmego dnia po naro­dzi­nach dziecka Nocni Łowcy prze­pro­wa­dzali rytuał – imiona Sanvi, San­sa­nvi i Seman­ge­laf były recy­to­wane jako zaklę­cie przez Cichych Braci i Żela­zne Sio­stry. W ten spo­sób zamy­kano duszę dziecka, jak wyja­śniła to kie­dyś Cor­de­lii Sona, przed wszel­kimi demo­nicz­nymi wpły­wami i pró­bami opę­ta­nia.

Cor­de­lia uznała, że pew­nie lepiej o tym teraz nie wspo­mi­nać.

– Mat­thew obie­cał mi coś skan­da­licz­nego, ale podej­rze­wam, że Clave krzywo patrzy na Noc­nych Łow­ców, któ­rzy uczest­ni­czą w przy­ję­ciach uro­dzi­no­wych zna­nych demo­nów – powie­działa.

– To nie są jej uro­dziny – odpo­wie­działa Hypa­tia. – To tylko święto. Wie­rzymy, że w tym cza­sie opu­ściła Eden.

– Czer­wone bańki na drze­wach – zro­zu­miała wresz­cie Cor­de­lia. – To jabłka. Zaka­zany owoc.

– Hell Ruelle roz­ko­szuje się spo­ży­wa­niem tego, co zaka­zane – powie­działa z uśmie­chem Hypa­tia. – Wie­rzymy, że tabu czyni zaka­zany owoc słod­szym.

Mat­thew wzru­szył ramio­nami.

– Nie widzę powodu, dla któ­rego Clave mia­łoby mieć coś prze­ciwko temu. Wąt­pię, żeby­śmy musieli uczcić Lilith czy cokol­wiek w tym stylu. To tylko deko­ra­cje.

Hypa­tia była roz­ba­wiona.

– Oczy­wi­ście, że to tylko deko­ra­cje. A skoro o tym mowa…

Zer­k­nęła zna­cząco na towa­rzyszkę Kel­ling­tona, która wstała i zaofe­ro­wała jej swoje miej­sce. Hypa­tia usia­dła, nawet na nią nie patrząc, i roz­ło­żyła wokół sie­bie suk­nię. Faerie znik­nęła w tłu­mie, a Hypa­tia kon­ty­nu­owała:

– Moje pudełko Pyxis znik­nęło tego wie­czoru, kiedy była tu pani ostat­nim razem, panno Car­sta­irs. Mat­thew też tu był, pamię­tam. Zasta­na­wiam się, czy nie­umyśl­nie poda­ro­wa­łam wam to pudełko?

O, nie. Cor­de­lia pomy­ślała o pudełku Pyxis, które ukra­dli parę mie­sięcy temu. Wybu­chło pod­czas walki z demo­nem Man­di­kho­rem. Spoj­rzała na Mat­thew. On wzru­szył ramio­nami i zgar­nął kubek grzańca z tacy, z którą prze­cho­dził kel­ner-faerie. Cor­de­lia odchrząk­nęła.

– Wydaje mi się, że tak wła­śnie było. Mam wra­że­nie, że życzy­łaś mi przy tym szczę­ścia w przy­szło­ści.

– Nie dość, że był to poda­rek, który świad­czył o nie­zwy­kłej życz­li­wo­ści, to jesz­cze bar­dzo się przy­dał w rato­wa­niu Lon­dynu przed znisz­cze­niem – dodał Mat­thew.

– Tak – zgo­dziła się z nim Cor­de­lia. – Oka­zał się klu­czowy, abso­lut­nie nie­zbędny w zapo­bie­że­niu kata­stro­fie.

– Panie Fair­child, ma pan fatalny wpływ na pannę Car­sta­irs. Zaczyna się robić nie­po­ko­jąco bez­czelna. – Hypa­tia spoj­rzała na Cor­de­lię, ale z jej oczu nie dało się niczego wyczy­tać. – Muszę przy­znać, że tro­chę się dzi­wię, widząc cię tu dzi­siej­szego wie­czoru. Spo­dzie­wa­ła­bym się, że Nocna Łow­czyni w wie­czór przed ślu­bem sie­dzi i ostrzy broń albo ścina głowy mane­ki­nom.

Cor­de­lia zaczęła się zasta­na­wiać, dla­czego Mat­thew przy­pro­wa­dził ją do Ruelle. Nikt nie chce spę­dzać wie­czoru panień­skiego, słu­cha­jąc drwin wynio­słej cza­row­nicy, nawet wziąw­szy pod uwagę cie­kawe deko­ra­cje.

– Nie jestem zwy­kłą panną młodą – odparła.

Hypa­tia się uśmiech­nęła.

– Skoro tak mówisz. Chyba jest tu paru gości, któ­rzy cię ocze­kują.

Cor­de­lia spoj­rzała przez pokój i ku swo­jemu zasko­cze­niu zoba­czyła dwie zna­jome postaci sie­dzące przy sto­liku. Anna Ligh­twood, która jak zawsze wyglą­dała olśnie­wa­jąco w dopa­so­wa­nym sur­du­cie i nie­bie­skich getrach, oraz Lucie Heron­dale, która wyglą­dała schlud­nie i ład­nie w sukni w odcie­niu kości sło­nio­wej z nie­bie­skimi kora­li­kami. Lucie machała do niej ener­gicz­nie.

– Zapro­si­łeś je? – zapy­tała Mat­thew, który znowu wyjął pier­siówkę, przy­su­nął do ust i skrzy­wił się, gdy oka­zała się pusta. Scho­wał ją z powro­tem do kie­szeni. Oczy mu błysz­czały.

– Ow­szem – odpo­wie­dział. – Nie mogę zostać, muszę jechać na przy­ję­cie Jamesa, ale chcia­łem dopil­no­wać, żebyś miała dobre towa­rzy­stwo. Zostały pouczone, że mają tań­czyć z tobą i pić przez cały wie­czór. Miłej zabawy.

– Dzię­kuję. – Cor­de­lia pochy­liła się, żeby poca­ło­wać Mat­thew w poli­czek, który pach­niał goź­dzi­kami i brandy, ale on w tej samej chwili obró­cił twarz, więc musnęła go w usta. Odsu­nęła się szybko, widząc, że Kel­ling­ton i Hypa­tia przy­glą­dają się im czuj­nie.

– Zanim wyj­dziesz, Fair­child… widzę, że twoja pier­siówka jest pusta – ode­zwał się Kel­ling­ton. – Chodź ze mną do baru, napeł­nię ją, czym­kol­wiek zechcesz.

Przy­glą­dał się Mat­thew z zacie­ka­wie­niem, tro­chę tak, jak patrzył na Cor­de­lię po jej tańcu. Z gło­dem.

– Ni­gdy nie odmó­wił­bym ofer­cie, która brzmi „co tylko zechcesz” – odparł Mat­thew i odszedł z Kel­ling­to­nem.

Cor­de­lia zasta­na­wiała się, czy nie zawo­łać za nim, ale zre­zy­gno­wała. Poza tym Anna przy­wo­ły­wała ją do sto­lika.

Ruszyła przez salę, kiedy coś przy­cią­gnęło jej wzrok: dwóch męż­czyzn w cie­niu sto­ją­cych bli­sko sie­bie. Zdała sobie nagle sprawę, że to Mat­thew i Kel­ling­ton. Mat­thew opie­rał się o ścianę, a nad nim pochy­lał się wyż­szy od niego Kel­ling­ton.

Kel­ling­ton oparł dłoń na karku Mat­thew i wsu­nął palce w jego włosy.

Cor­de­lia zoba­czyła jesz­cze, że Mat­thew pokrę­cił głową, ale wtedy kolejni tan­ce­rze dołą­czyli do tłumu na par­kie­cie i prze­sło­nili jej widok. Kiedy się prze­su­nęli, Mat­thew już nie było, a Kel­ling­ton, który miał minę jak gra­dowa chmura, szedł przez salon do Hypa­tii. Cor­de­lia zasta­na­wiała się, dla­czego ten widok tak ją zaszo­ko­wał – wie­działa prze­cież, że Mat­thew lubi zarówno męż­czyzn, jak i kobiety, a poza tym z nikim nie był zwią­zany, mógł robić, co chciał. Mimo wszytko spo­sób bycia Kel­ling­tona, ogól­nie rzecz bio­rąc, ją kon­ster­no­wał. Miała nadzieję, że Mat­thew będzie ostrożny…

Ktoś poło­żył rękę na jej ramie­niu.

Obró­ciła się gwał­tow­nie i zoba­czyła kobietę, faerie, która sie­działa wcze­śniej z Kel­ling­to­nem. Nosiła aksa­mitną suk­nię w kolo­rze szma­rag­dów i naszyj­nik z błysz­czą­cych nie­bie­skich kamieni.

– Wybacz, że się wtrą­cam – wyrzu­ciła bez tchu, jakby się dener­wo­wała. – Czy to ty… Czy to ty tań­czy­łaś dla nas parę mie­sięcy temu?

– Tak – odpo­wie­działa ostroż­nie Cor­de­lia.

– Tak mi się wyda­wało – powie­działa faerie. Była blada i patrzyła na Cor­de­lię w sku­pie­niu. – Podzi­wiam twoje umie­jęt­no­ści. I miecz, rzecz jasna. Czy mam rację, że ostrze, które nosisz, to sama Cor­tana? – Ostat­nie słowa wyszep­tała, jakby samo ich wymó­wie­nie wyma­gało odwagi.

– Nie, skąd – odpo­wie­działa Cor­de­lia. – To tylko pod­róbka. Ład­nie zro­biona replika.

Faerie wpa­try­wała się w nią przez chwilę, a potem wybuch­nęła śmie­chem.

– Och, świetne! Zapo­mi­nam cza­sem, że śmier­tel­nicy żar­tują. To taki rodzaj kłam­stwa, który ma być zabawny, prawda? Jed­nak każdy praw­dziwy faerie roz­po­znałby dzieło Way­landa Kowala. – Popa­trzyła na miecz z podzi­wem. – Pozwolę sobie powie­dzieć, że Way­land to naj­więk­szy żyjący kowal na Wyspach Bry­tyj­skich.

Cor­de­lię zatkało.

– Żyjący?! – powtó­rzyła. – Chcesz powie­dzieć, że Way­land Kowal na­dal żyje?

– Ależ oczy­wi­ście! – odpo­wie­działa faerie, klasz­cząc w dło­nie, a Cor­de­lia zasta­na­wiała się, czy zaraz jej powie, że Way­land Kowal to pijany goblin, który sie­dzi w kącie z aba­żu­rem na gło­wie. – Od stu­leci żadne jego dzieło nie tra­fiło do ludz­kich rąk, ale podobno na­dal ma swoją kuź­nię pod kur­ha­nem w Berk­shire Downs.

– Doprawdy – powie­działa Cor­de­lia, pró­bu­jąc pochwy­cić spoj­rze­nie Anny. Liczyła na ratu­nek. – Jakie to cie­kawe.

– Gdy­byś chciała spo­tkać twórcę Cor­tany, to mogę cię tam zabrać. Trzeba minąć wiel­kiego bia­łego konia i wejść pod wzgó­rze. Wystar­czą moneta i obiet­nica…

– Nie – odpo­wie­działa sta­now­czo Cor­de­lia. Może i była tak naiwna, jak bywalcy Ruelle uwa­żali, ale nawet ona wie­działa, jak należy odpo­wie­dzieć faerie, gdy pró­buje zawrzeć z tobą umowę. – Miłej zabawy, muszę już iść.

Kiedy się odwró­ciła, kobieta ode­zwała się cichym gło­sem:

– Nie musisz wycho­dzić za męż­czy­znę, który cię nie kocha, wiesz?

Cor­de­lia zamarła. Obej­rzała się przez ramię. Faerie patrzyła na nią, ale całe roz­ma­rze­nie znik­nęło z jej twa­rzy. Teraz jej rysy się wyostrzyły.

– Ist­nieją inne ścieżki – powie­działa. – Mogę pomóc.

Cor­de­lia przy­brała bez­na­miętną minę.

– Przy­ja­ciółki na mnie cze­kają – oznaj­miła i ode­szła z mocno biją­cym ser­cem.

Opa­dła na krze­sło naprze­ciwko Anny i Lucie. Powi­tały ją entu­zja­stycz­nie, ale ona myślami była gdzie indziej.

„Męż­czy­zna, który cię nie kocha”. Skąd faerie to wie­działa?

– Daisy! – wykrzyk­nęła Anna. – Uwa­żaj tro­chę. Cac­kamy się z tobą…

Piła bla­dego szam­pana z wąskiego kie­liszka i gdy mach­nęła pal­cami, poja­wił się drugi, który podała Cor­de­lii.

– Hura! – zawo­łała zachwy­cona Lucie, a potem, cał­ko­wi­cie igno­ru­jąc swój cydr oraz przy­ja­ciółki, powró­ciła do bazgra­nia w notat­niku na prze­mian z gapie­niem się w pustą prze­strzeń.

– Dopa­dła cię inspi­ra­cja, skar­bie? – zagad­nęła ją Cor­de­lia.

Serce powoli jej się uspo­ka­jało. Wmó­wiła sobie sta­now­czo, że faerie gadała od rze­czy. Pew­nie usły­szała, jak Hypa­tia roz­ma­wiała z Cor­de­lią o ślu­bie, i uznała, że spró­buje wyko­rzy­stać wąt­pli­wo­ści panny mło­dej. Jaka dziew­czyna nie mar­twi­łaby się, że męż­czy­zna, za któ­rego wycho­dzi, może jej nie kochać? W przy­padku Cor­de­lii to była prawda, ale każdy mógł się tego oba­wiać, a faerie żero­wały na lękach śmier­tel­ni­ków. To nic nie zna­czyło, po pro­stu chciała wyrwać od Cor­de­lii to, o co pro­siła wcze­śniej – monetę i obiet­nicę.

Lucie poma­chała ubru­dzoną atra­men­tem ręką, by przy­cią­gnąć jej uwagę.

– Tu jest tak dużo mate­riału. Widzia­łaś Mal­colma Fade’a? Uwiel­biam jego sur­dut. Och, uzna­łam, że lord Kin­caid, zamiast być szy­kow­nym ofi­ce­rem mary­narki, powi­nien być arty­stą, któ­rego prace zostały zaka­zane w Lon­dy­nie, więc musiał uciec do Paryża, gdzie piękna Cor­de­lia zostaje jego muzą, a on tra­fia do naj­lep­szych salo­nów…

– A co się stało z diu­kiem Blank­shire? – zapy­tała Cor­de­lia. – Myśla­łam, że fik­cyjna Cor­de­lia zosta­nie duchessą.

– Umarł – odpo­wie­działa Lucie, zli­zu­jąc atra­ment z palca.

Na jej szyi zabły­snął złoty łań­cu­szek. Od mie­sięcy nosiła ten sam pro­sty złoty meda­lion. Kiedy Cor­de­lia zapy­tała o niego, Lucie powie­działa, że to stara pamiątka rodzinna, która ma przy­no­sić szczę­ście. Cor­de­lia na­dal pamię­tała jego obec­ność, złoty roz­błysk w ciem­no­ści pod­czas nocy, kiedy James pra­wie umarł z powodu tru­ci­zny demona na cmen­ta­rzu w High­gate. Nie przy­po­mi­nała sobie, żeby Lucie nosiła go wcze­śniej. Mogłaby ją przy­ci­snąć, ale wie­działa, że sama ukry­wała pewne rze­czy przed swoją przy­szłą para­ba­tai, więc nie mogła ocze­ki­wać, że Lucie będzie jej mówiła wszystko, zwłasz­cza gdy w grę wcho­dził taki dro­biazg jak meda­lion.

– To mi wygląda na tra­giczną powieść – ode­zwała się Anna, podzi­wia­jąc spo­sób, w jaki świa­tło odbija się w szam­pa­nie.

– Skądże – odpo­wie­działa Lucie. – Nie chcia­łam, żeby fik­cyjna Cor­de­lia zwią­zała się z jed­nym męż­czy­zną. Chcia­łam, żeby prze­ży­wała przy­gody.

– Nie do końca coś takiego chce się usły­szeć w przed­dzień ślubu – powie­działa Anna. – Ale mimo to przy­kla­skuję ci. Mam jed­nak nadzieję, że nawet po ślu­bie będziesz prze­ży­wała przy­gody, Daisy. – Jej nie­bie­skie oczy zabły­sły, gdy unio­sła kie­li­szek w toa­ście.

Lucie pod­nio­sła kubek.

– Za koniec wol­no­ści! Za począ­tek rado­snej nie­woli!

– Bzdura – powie­działa Anna. – Ślub dla kobiety jest począt­kiem wyzwo­le­nia.

– Jak to? – spy­tała Cor­de­lia.

– Nie­za­mężna kobieta jest postrze­gana przez towa­rzy­stwo jako ktoś, kto czeka na zamąż­pój­ście – wyja­śniła Anna. – Panień­stwo to stan chwi­lowy wypeł­niony nadzieją na rychłe mał­żeń­stwo. Mężatka zaś może flir­to­wać, z kim zechce, nie ruj­nu­jąc sobie repu­ta­cji. Może swo­bod­nie podró­żo­wać. Na przy­kład do i z mojego miesz­ka­nia.

Lucie wytrzesz­czyła oczy.

– Chcesz powie­dzieć, że roman­so­wa­łaś także z mężat­kami?

– Mówię tylko, że czę­sto tak bywa. Rzecz po pro­stu w tym, że mężatka ma wię­cej swo­body, żeby robić to, co zechce. Panna prak­tycz­nie nie może wyjść z domu bez opieki. Zamężna kobieta może cho­dzić na zakupy, na wykłady, spo­ty­kać przy­ja­ciół… Ma mnó­stwo powo­dów, żeby wyjść z domu w szy­kow­nym kape­lu­szu.

Cor­de­lia zachi­cho­tała. Anna i Lucie potra­fiły ją pocie­szyć.

– A ty lubisz damy w szy­kow­nych kape­lu­szach.

Anna unio­sła w zamy­śle­niu palec.

– Dama, która potrafi wybrać naprawdę twa­rzowy kape­lusz, naj­pew­niej zwraca uwagę na każdą war­stwę swo­jego stroju.

– Wni­kliwe spo­strze­że­nie – powie­działa Lucie. – Masz coś prze­ciwko temu, bym wyko­rzy­stała je w powie­ści? Lord Kin­caid mógłby coś takiego powie­dzieć.

– Rób, co chcesz, męczy­buło, ukra­dłaś już połowę moich naj­lep­szych powie­dzo­nek. – Anna rozej­rzała się po salo­nie. – Widzia­łaś Mat­thew i Kel­ling­tona? Mam nadzieję, że nie zaczną znowu.

– O co cho­dzi z Kel­ling­to­nem? – zacie­ka­wiła się Lucie.

– Zła­mał serce Mat­thew jakiś rok temu – odpo­wie­działa Anna. – Mat­thew weszło w nałóg pozwa­la­nie, by inni łamali mu serce. Naj­wy­raź­niej pre­fe­ruje bez­na­dziejną miłość.

– Tak? – Lucie znowu coś nagry­zmo­liła w note­sie. – O rety.

– Pozdra­wiam, piękne panie – powie­dział wysoki młody męż­czy­zna o śmier­tel­nie bla­dej skó­rze i krę­co­nych ciem­nych wło­sach, który poja­wił się przy ich sto­liku jak za sprawą cza­rów. – Która z was, osza­ła­mia­jące pięk­no­ści, pra­gnie pierw­sza ze mną zatań­czyć?

Lucie się pode­rwała.

– Ja z tobą zatań­czę. Jesteś wam­pi­rem, prawda?

– Ehm, tak…

– Wyśmie­ni­cie. Zatań­czymy, a ty mi opo­wiesz wszystko o wam­pi­ry­zmie. Czy tro­pisz piękne damy na uli­cach mia­sta w nadziei na odro­binę ich wytwor­nej krwi? Opła­ku­jesz swoją potę­pioną duszę?

Mło­dzie­niec zer­kał na boki, wyraź­nie zanie­po­ko­jony.

– Ja naprawdę chcia­łem tylko zatań­czyć walca – odparł, ale Lucie już go zła­pała i zacią­gnęła na par­kiet.

Przy pierw­szych tak­tach muzyki Cor­de­lia i Anna stuk­nęły się kie­lisz­kami i obie się roze­śmiały.

– Biedny Edwin – powie­działa Anna, zer­ka­jąc na tan­ce­rzy. – Nawet w naj­lep­szych chwi­lach jest ner­wowy. No dobrze, Cor­de­lio, przed­staw mi ze wszyst­kimi szcze­gó­łami plany ślubne, a ja zała­twię nam tro­chę świe­żego szam­pana.

2

2

Wszystko, co krąży

„A jeśli kie­dyś, ock­nąw­szy się na stop­niach jakie­goś pałacu, na zie­lo­nej tra­wie skarpy, w ponu­rej samotni waszego pokoju poczu­je­cie, że upo­je­nie osła­bło lub prze­szło, spy­taj­cie wia­tru, fali, gwiazdy, ptaka, zegara, wszyst­kiego co pędzi, wszyst­kiego co wzdy­cha, wszyst­kiego co krąży, wszyst­kiego co śpiewa, wszyst­kiego co mówi, spy­taj­cie, która godzina; a wiatr, fala, gwiazda, ptak, zegar odpo­wie­dzą: »Jest godzina pijań­stwa! Żeby nie być znę­ka­nymi nie­wol­ni­kami Czasu, upi­jaj­cie się; upi­jaj­cie się bez prze­rwy! Winem, poezją albo cnotą, wedle upodo­ba­nia«”2.

Char­les Bau­de­la­ire, XXXIII. Upi­jaj­cie się

– Za tobą! – krzyk­nął ostrze­gaw­czo Chri­sto­pher.

James pośpiesz­nie usko­czył w bok. Dwa ucze­pione sie­bie wil­ko­łaki prze­le­ciały obok nich, wal­cząc ze sobą po pija­nemu, i z hukiem grzmot­nęły o pod­łogę. Tho­mas uniósł kie­li­szek nad głowę, żeby uchro­nić zawar­tość przed roz­py­cha­ją­cym się tłu­mem.

James nie był pewien, czy Dia­bel­ska Tawerna to odpo­wied­nie miej­sce na wie­czór kawa­ler­ski, zwłasz­cza że i tak bywał tu kilka razy w tygo­dniu, ale Mat­thew uparł się, suge­ru­jąc, że zaaran­żo­wał coś spe­cjal­nego.

James rozej­rzał się po cha­osie i wes­tchnął w duchu.

– Wyobra­ża­łem sobie nieco spo­koj­niej­szy wie­czór.

Sytu­acja nie wyglą­dała aż tak hała­śli­wie, kiedy przy­je­chali. W Dia­bel­skiej Tawer­nie jak zwy­kle zaczął się żywy, przy­ja­zny wie­czór, a James z rado­ścią prze­mknąłby na górę do ich pry­wat­nych poko­jów, jak robił to wcze­śniej wiele razy, żeby zwy­czaj­nie zre­lak­so­wać się w towa­rzy­stwie naj­bliż­szych przy­ja­ciół.

Mat­thew jed­nakże natych­miast wszedł na krze­sło, ścią­ga­jąc uwagę wszyst­kich stu­ka­niem stelą o meta­lowy żyran­dol, po czym wykrzyk­nął:

– Przy­ja­ciele! Tego wie­czoru mój para­ba­tai, James Jere­miah Jeho­sha­phat Heron­dale świę­tuje swój ostatni wie­czór wol­no­ści!

W całej gospo­dzie ponio­sły się wiwaty i okrzyki.

James poma­chał ręką w ramach podzię­ko­wa­nia, żeby zbyć wszyst­kich życz­li­wych, ale naj­wy­raź­niej to nie był jesz­cze koniec. Pod­ziemni wszel­kiej maści zeszli się, żeby uści­snąć mu dłoń i pokle­pać go po ple­cach, życząc szczę­ścia. Ku swo­jemu zdu­mie­niu James zdał sobie sprawę, że zna wielu z obec­nych, co wię­cej wielu nich zna od dzie­ciń­stwa – na ich oczach dora­stał.

Była tam Nisha „naj­star­sza wam­pi­rzyca z naj­star­szej czę­ści sta­rego mia­sta”, jak lubiła o sobie mawiać. Byli Sid i Sid, dwa wil­ko­łaki, które sprze­czały się, który z nich powi­nien być Sidem, a który w związku z tym musi być Sid­neyem. Poja­wiła się dziwna grupka gobli­nów, które zawsze gawę­dziły tylko ze sobą, ni­gdy nie odzy­wały się do nikogo innego, ale od czasu do czasu posy­łały dar­mo­wego drinka róż­nym klien­tom, na oko zupeł­nie przy­pad­kowo wybra­nym. Oto­czyły Jamesa i zażą­dały, żeby dopił swoją whi­sky, bo wtedy będzie mógł wypić tę, którą one mu posta­wią.

James był szcze­rze wzru­szony tym zale­wem ser­decz­no­ści, ale to tylko spra­wiło, że jesz­cze gorzej poczuł się na myśl o praw­dzi­wej natu­rze swo­jego mał­żeń­stwa. Za rok będzie po wszyst­kim, pomy­ślał. Gdy­by­ście o tym wie­dzieli, nie świę­to­wa­li­by­ście ze mną.

Mat­thew znik­nął na górze po swo­jej prze­mo­wie i zosta­wił ich oto­czo­nych przez hała­śli­wych hula­ków, któ­rzy coraz bar­dziej się upi­jali na cześć Jamesa, aż w końcu doszło do rze­czy nie­unik­nio­nej, kiedy jeden Sid przy­ło­żył dru­giemu Sidowi i nad tłu­mem poniósł się ryk, wyra­ża­jący zarówno apro­batę, jak i kpinę.

Tho­mas wyko­rzy­stał swoją potężną syl­wetkę i silne mię­śnie, żeby pomóc ich trójce prze­nieść się do mniej zatło­czo­nego kąta.

– Zdro­wie, Tho­ma­sie – powie­dział Chri­sto­pher. Ciemne włosy miał zmierz­wione, oku­lary prze­su­nięte na głowę. – Zaraz powinna zacząć się spe­cjalna część roz­ryw­kowa zor­ga­ni­zo­wana przez Mat­thew… – Zer­k­nął z nadzieją na schody. – Dosłow­nie za chwi­leczkę.

– Kiedy Mat­thew coś zapla­nuje, to zwy­kle jest to albo potwor­nie roz­koszne, albo roz­kosz­nie potworne – powie­dział James. – Ktoś z was chce się zało­żyć, która ewen­tu­al­ność przy­pad­nie nam w udziale?

Chri­sto­pher uśmiech­nął się leciutko.

– Według Mat­thew to będzie rzecz nie­do­ści­gnie­nie piękna.

– Co może ozna­czać wszystko – uznał James, patrząc, jak bar­manka Polly masze­ruje ku prze­py­chance, żeby roz­dzie­lić Sidów, a kel­pie zwany Pic­kles przyj­muje zakłady, który z nich wygra.

Tho­mas opu­ścił ręce, które krzy­żo­wał na piersi, i powie­dział:

– To syrena.

– Co takiego? – zapy­tał James.

– Syrena – powtó­rzył Tho­mas. – Która zapre­zen­tuje jakiś… zmy­słowy syreni… występ.

– To jakaś jego przy­ja­ciółka z demi-monde, rozu­miesz – wtrą­cił Chri­sto­pher, który naj­wy­raź­niej był zado­wo­lony z sie­bie, bo znał słówko demi-monde. Trzeba przy­znać, że czę­sto spo­tka­nia Mat­thew z poetami i kur­ty­za­nami w niczym nie przy­po­mi­nały tynk­tur i pró­bó­wek Chri­sto­phera ani roz­le­glej biblio­teki Tho­masa i jego rygo­ry­stycz­nych tre­nin­gów.

– Co ona zamie­rza zro­bić? – zacho­dził w głowę James. – I… gdzie zamie­rza to zro­bić?

– W dużym zbior­niku z wodą, należy mieć nadzieję – odparł Chri­sto­pher.

– A jeśli idzie o to, co zamie­rza, to na pewno coś w stylu cyga­ne­rii, z uży­ciem dzwon­ków, kasta­nie­tów i woali – wtrą­cił się Tho­mas. – Jak podej­rze­wam.

Chri­sto­pher się zanie­po­koił.

– Woale się nie zamo­czą?

– To będzie coś, czego ni­gdy nie zapo­mnimy – mówił Tho­mas. – Tak twier­dzi Mat­thew. Piękno nie­do­ści­gnione i tak dalej.

James zła­pał się na tym, że bez zasta­no­wie­nia sięga do srebr­nej bran­so­letki na ręce, prze­suwa z roz­tar­gnie­niem pal­cami po jej powierzchni. Po tak dłu­gim cza­sie pra­wie nie zauwa­żał jej obec­no­ści. Grace Black­thorn powie­rzyła mu ją, kiedy miał rap­tem czter­na­ście lat. James jed­nak usil­nie sta­rał się nie myśleć o Grace, gdy zbli­żał się jego ślub.

Tylko rok, pomy­ślał. Jesz­cze przez jeden rok nie wolno mu myśleć o Grace. To sobie obie­cali. I obie­cał też Cor­de­lii, że nie będzie widy­wał się z Grace samot­nie ani za jej ple­cami – gdyby ktoś się dowie­dział, prze­ży­łaby upo­ko­rze­nie. Świat musi uwie­rzyć, że ich mał­żeń­stwo jest praw­dziwe.

Myśl, że ma oże­nić się z Cor­de­lią, wciąż nosząc bran­so­letkę, wywo­ły­wała u niego zakło­po­ta­nie. Napo­mi­nał się w myślach, żeby ją zdjąć, gdy już wróci do domu. To może być policz­kiem dla Grace, ale gdyby nosił ją dalej, obra­ziłby Cor­de­lię. Posta­no­wił sobie, kiedy pod­jął decy­zję o ślu­bie, że nie zła­mie przy­sięgi mał­żeń­skiej ani sło­wem, ani uczyn­kiem. Może nie jest w sta­nie kon­tro­lo­wać swo­jego serca i myśli, ale może zdjąć bran­so­letkę. Przy­naj­mniej tyle był w sta­nie zro­bić.

Na dru­gim końcu sali Polly kie­ro­wała małą grupką skrza­tów. Usta­wiali scenę, na któ­rej rze­czy­wi­ście zna­lazł się wielki zbior­nik z wodą. Dwa skrzaty prze­nio­sły kan­de­la­bry do oświe­tle­nia sceny, a pozo­stałe roz­bie­gły się, sprzą­ta­jąc pod­łogę, żeby przy­go­to­wać miej­sce dla publicz­no­ści.

Schody zatrzesz­czały. Zbie­gał po nich Mat­thew, jego jasne włosy przy­brały w gospo­dzie kolor świa­tła świec. Zdjął sur­dut i był w samej koszuli i kami­zelce w zie­lono-nie­bie­skie prążki. Prze­sko­czył nad porę­czą scho­dów i wylą­do­wał na sce­nie. Sta­nął za zbior­ni­kiem i uniósł ręce, żeby uci­szyć zgro­ma­dzo­nych.

Jed­nakże har­mi­der nie ucichł, dopóki pierw­szy Sid nie uniósł potęż­nych pię­ści nad głowę i nie wrza­snął:

– Ej! Cicho, bo poroz­bi­jam wam te par­chate łby!

– Wła­śnie! – przy­tak­nął mu drugi Sid; naj­wy­raź­niej pano­wie się pogo­dzili.

Tłum pomru­ki­wał, a sie­dzący nie­opo­dal wil­ko­łak powie­dział:

– Par­chate! Też coś!

W końcu jed­nak publika uci­chła.

– Chwi­leczkę – szep­nął James. – Jak syrena ma zejść po scho­dach?

Przez chwilę mil­czeli, a Chri­sto­pher, który zdjął oku­lary, by je wyczy­ścić, zapy­tał:

– A jak syrena weszła po nich na górę?

Tho­mas wzru­szył ramio­nami.

– Dobry wie­czór, przy­ja­ciele! – zawo­łał Mat­thew i odpo­wie­działy mu skąpe uprzejme okla­ski. – Dzi­siaj wie­czór zapre­zen­tu­jemy wam coś naprawdę nad­zwy­czaj­nego na cześć sta­rego przy­ja­ciela Dia­bel­skiej Tawerny. Byli­ście na tyle uprzejmi, że tole­ru­je­cie obec­ność Weso­łych Zło­dzie­jasz­ków już od kilku lat…

– My po pro­stu myśle­li­śmy, że wy, jak to Nocni Łowcy, napa­dli­ście tu na nas, tylko zała­twia­cie to wyjąt­kowo nie­śpiesz­nie – odparła z kpią­cym uśmiesz­kiem Polly.

– Jutro jeden z nas, pierw­szy z nas, poma­sze­ruje ku swo­jemu prze­zna­cze­niu i dołą­czy do sze­re­gów nie­szczę­snych żona­tych łaj­da­ków – kon­ty­nu­ował Mat­thew. – Ale dzi­siej­szego wie­czoru poże­gnamy go w wiel­kim stylu!

Gwizdy i wiwaty towa­rzy­szyły wykrzy­ki­wa­nym żar­tom i wale­niu pię­ściami w stoły. Sie­dzący na prze­dzie satyr i przy­sa­dzi­ste rogate stwo­rze­nie wstali i zaczęli odgry­wać lubieżne uści­ski, dopóki ktoś nie rzu­cił w nich kieł­basą. Jeden z gobli­nów przy pia­ni­nie zagrał wesołą melo­dyjkę. Muzyka wypeł­niła salę, a Mat­thew uniósł magiczne świa­tełko. Blask oświe­tlił postać scho­dzącą po scho­dach.

James zasta­na­wiał się przez chwilę, czy to pierw­szy przy­pa­dek, gdy ktoś posłu­żył się magicz­nym świa­tłem z runicz­nego kamie­nia, żeby oświe­tlić scenę. Nagle zdał sobie sprawę, co widzi, i wszel­kie myśli ucie­kły mu z głowy. Chri­sto­phe­rowi wyrwał się cichy pisk, a Tho­mas wytrzesz­czył oczy.

Syrena miała ludz­kie nogi. Były dłu­gie i cał­kiem kształtne, musiał przy­znać James, spo­wite w luźne, prze­świe­ca­jące spód­nice utkane z egzo­tycz­nych wodo­ro­stów.

Nie­stety od pasa w górę wyglą­dała jak ryba o wytrzesz­czo­nych śle­piach i roz­war­tym pyszczku. Jej łuski lśniły meta­licz­nie i sre­brzy­ście, odbi­ja­jąc świa­tło w spo­sób, który nie­malże – ale nie­stety nie do końca – odwra­cał uwagę od jej wiel­gach­nych jak tale­rze nie­ru­cho­mych żół­tych ślepi.

Publika osza­lała, wiwa­tu­jąc i pogwiz­du­jąc dwa razy gło­śniej niż dotych­czas. Jeden z wil­ko­ła­ków zawył „Cla­ri­bella!” żało­snym, tęsk­nym gło­sem.

– Pozwolę sobie zapre­zen­to­wać Syrenę Cla­ri­bellę! – powie­dział Mat­thew z sze­ro­kim uśmie­chem.

Tłum gwiz­dał i walił z apro­batą pię­ściami w stoły. James, Chri­sto­pher i Tho­mas nie mogli wykrztu­sić słowa.

– Syrena na odwrót – powie­dział w końcu James, gdy odzy­skał zdol­ność mówie­nia. Cho­ciaż może nie odzy­skał jej do końca.

– Mat­thew wyna­jął odwró­coną syrenę – przy­tak­nął mu Tho­mas. – Ale dla­czego?

– Cie­kawe, co to za ryba – zasta­na­wiał się Chri­sto­pher. – Czy syreny to kon­kretny gatu­nek ryb? Rekiny, śle­dzie albo coś takiego?

– Jadłem dzi­siaj śle­dzie na śnia­da­nie – przy­znał ze smut­kiem Tho­mas.

Syrena na odwrót zaczęła koły­sać bio­drami na boki z wprawą zawo­do­wej tan­cerki kaba­re­to­wej. Poru­szała ustami w rytm muzyki. Machała małymi płe­tew­kami z boków ciała.

Trzeba przy­znać Mat­thew, że reszta bywal­ców Dia­bel­skiej Tawerny była naj­szczer­szymi wiel­bi­cie­lami Cla­ri­belli i zachwy­cała się jej wystę­pem. Kiedy syrena skoń­czyła taniec i wyco­fała się za zbior­nik, uczy­niła to przede wszyst­kim po to, żeby scho­wać się przed naj­bar­dziej żar­li­wymi wiel­bi­cie­lami.

– Rze­czy­wi­ście ma styl – przy­znał Chri­sto­pher. Spoj­rzał z nadzieją na Jamesa. – Prawda?

– Trzeba było pójść na sanki u Poun­ce­bych – odparł James.

– Co powiesz na cichy wie­czór na górze? – zapro­po­no­wał ze współ­czu­ciem Tho­mas. – Wywal­czę nam ścieżkę przez tłum.

Kiedy szli za Tho­ma­sem przez ciżbę Pod­ziem­nych, Mat­thew, który sprze­da­wał bilety na pry­watne sesje z Cla­ri­bellą, spo­strzegł ich i zesko­czył ze sceny.

– Szu­kasz pięk­nej pocie­chy w postaci odosob­nie­nia? – zapy­tał, bio­rąc Jamesa pod ramię. Pach­niał tak jak zawsze: wodą koloń­ską i brandy z odro­biną dymu i nutką tro­cin.

– Idę na górę z waszą trójką – odparł James. – Nie nazwał­bym tego „odosob­nie­niem”.

– W takim razie „spo­koju” – popra­wił się Mat­thew. – „O, spo­koju wybranko czy­sta, która muska łagod­ność ciszy, wolno pły­ną­cego czasu”3.

Kiedy doszli do scho­dów, Ernie, wła­ści­ciel gospody, wsko­czył na scenę i spró­bo­wał zatań­czyć z Cla­ri­bellą, ale ta, mając tylko dwie krót­kie płe­tewki, z łatwo­ścią wymknęła mu się i sko­czyła głową naprzód do wanny dżinu zaj­mo­wa­nej przez kel­pie zwa­nego Pic­kles. Wynu­rzyła się sekundę póź­niej, wypusz­cza­jąc fon­tannę dżinu, pod­czas gdy Pic­kles rżał z zachwytu.

Gdy dotarli do swo­ich pry­wat­nych poko­jów na górze, Tho­mas solid­nie zary­glo­wał za nimi drzwi. Było tam zimno, woda ciur­kała z sufitu na poprze­cie­rane dywany, ale James i tak ucie­szył się na ten widok. To była kwa­tera główna Weso­łych Zło­dzie­jasz­ków, ich kry­jówka, ich miej­sce na świe­cie – jedyne, w jakim James chciał być w tej chwili. Śnieg roz­pa­dał się moc­niej i ude­rzał nie­siony podmu­chami wia­tru w łączone oło­wiem gomółki w oknie.

Kiedy Tho­mas pod­sta­wił pusty gar­nek pod ciur­ka­jącą wodę, Chri­sto­pher przy­klęk­nął przed komin­kiem i przyj­rzał się leżą­cemu tam drewnu – zamo­kło od śniegu. Wyjął coś z kie­szeni – meta­lową rurkę połą­czoną z małą szklaną bute­leczką – zapal­nik che­miczny jego wła­snego pomy­słu, nad któ­rym pra­co­wał w ostat­nich tygo­dniach. Prze­su­nął prze­łącz­nik i bute­leczka wypeł­niła się różo­wa­wym gazem. Roz­legł się cichy strzał i nastą­pił krótki roz­błysk pło­mie­nia, który wystrze­lił z rurki, ale zaraz zgasł i pokój wypeł­nił się czar­nym dymem.

– Nie tego się spo­dzie­wa­łem – powie­dział Chri­sto­pher, pró­bu­jąc zatkać rurkę chu­s­teczką.

James i Mat­thew spoj­rzeli po sobie zde­spe­ro­wani i pobie­gli otwo­rzyć okna, kasz­ląc i krztu­sząc się. Tho­mas porwał pod­nisz­czoną książkę z półki i zaczął nią wachlo­wać, żeby dym szyb­ciej leciał do okna. Otwarli pozo­stałe okna i drzwi, aż w końcu udało im się prze­wie­trzyć pomiesz­cze­nia, ale dym zosta­wił po sobie kwa­śny odór i war­stwę sadzy na każ­dej powierzchni.

Zatrza­snęli okna. Tho­mas poszedł do przy­le­głego pokoju i wró­cił z suchym drew­nem. Tym razem, gdy Chri­sto­pher spró­bo­wał roz­pa­lić ogień – zwy­kłymi zapał­kami – udało się. We czwórkę stło­czyli się przy okrą­głym sto­liku pośrodku pokoju. Wszy­scy się trzę­śli. Mat­thew zła­pał Jamesa za ręce i zaczął je roz­cie­rać.

– To dopiero wspa­niały spo­sób spę­dze­nia wigi­lii ślubu – powie­dział prze­pra­sza­jąco.

– To jedyne miej­sce, w któ­rym chciał­bym teraz być – odpo­wie­dział James, szcze­ka­jąc zębami. – Choćby dla tego, że zna­cie prawdę na temat ślubu.

– Co tym samym uwal­nia nas od typo­wych ocze­ki­wań, że wie­czór kawa­ler­ski okaże się przy­jemny – dodał Mat­thew.

Wypu­ścił ręce Jamesa i roz­sta­wił cztery kubki. Się­gnął po butelkę brandy i wlał do każ­dego miarkę.

Mówił bez­tro­skim tonem, ale w jego gło­sie poja­wiła się ner­wowa nuta i James zasta­na­wiał się, ile Mat­thew musiał wypić, zanim przy­je­chał dzi­siaj do Dia­bel­skiej Tawerny.

– Bywalcy świet­nie się bawili przy wystę­pie Cla­ri­belli – ode­zwał się Tho­mas.

– Wie­dzia­łeś, że to odwrotna syrena? – zapy­tał Chri­sto­pher, a jego oczy w kolo­rze bzu wyra­żały nie­winną cie­ka­wość.

– Ehm – mruk­nął Mat­thew, nale­wa­jąc sobie znowu brandy do kubka. – Nie cał­kiem. To zna­czy jej agent powie­dział, że jest „anty”, ale ja pomy­śla­łem, że cho­dzi o jej poglądy poli­tyczne, a nie chcia­łem wyjść na snoba.

Tho­mas par­sk­nął śmie­chem.

– Mogłeś powie­dzieć, że chcesz ją zoba­czyć, nim zamó­wisz jej usługi – zasu­ge­ro­wał James. Wypił łyczek z kubka. Brandy roz­grze­wała mu wnętrz­no­ści, pod­czas gdy ogień, który już trza­skał na kominku, ogrze­wał go od zewnątrz.

To miał być żart, ale Mat­thew wyglą­dał na zra­nio­nego.

– Posta­ra­łem się – zapro­te­sto­wał, a do Chri­sto­phera i Tho­masa dodał: – Nie sły­sza­łem, żeby­ście mieli jakieś wspa­niałe pomy­sły na dzi­siej­szy wie­czór.

– Bo powie­dzia­łeś, że sam się tym zaj­miesz – odparł Tho­mas.

– Naj­waż­niej­sze jest to, że jeste­śmy tu razem – wtrą­cił Chri­sto­pher, który zanie­po­koił się tym, że zaraz może dojść do kłótni. – I żeby­śmy jutro punk­tu­al­nie dostar­czyli Jamesa na cere­mo­nię, rzecz jasna.

– Jasne, zwłasz­cza że pan młody aż się rwie do żeniaczki – rzu­cił prze­cią­gle Mat­thew.

Wszy­scy popa­trzyli po sobie, rów­nie zanie­po­ko­jeni jak wcze­śniej Chri­sto­pher. Ich czwórka bar­dzo rzadko się kłó­ciła, a Mat­thew i James prak­tycz­nie ni­gdy.

Nawet Mat­thew zdał sobie sprawę, że jego komen­tarz był zbyt bru­talny w swo­jej szcze­ro­ści, szkie­let prawdy prze­świe­cał białą kością spod ziemi. Wyjął pier­siówkę z płasz­cza i obró­cił do góry nogami, ale oka­zała się pusta. Rzu­cił ją na sofę obok i spoj­rzał na Jamesa błysz­czą­cymi oczami.

– Jamie, serce moje. Przy­ja­cielu mój. Nie musisz tego robić. Nie musisz przez to prze­cho­dzić. Wiesz chyba o tym, prawda?

Chri­sto­pher i Tho­mas zamarli przy stole.

– Cor­de­lia… – zaczął James.

– Cor­de­lia też może tego nie chcieć – prze­rwał mu Mat­thew. – Lipne mał­żeń­stwo to z pew­no­ścią ostat­nia rzecz, o jakiej marzy­łaby młoda dziew­czyna…

James wstał od stołu. Serce wybi­jało mu prze­dziwny rytm w piersi.

– Żeby uchro­nić mnie przed uwię­zie­niem przez Clave z powodu pod­pa­le­nia, znisz­cze­nia mie­nia i Anioł jeden wie, z powodu czego jesz­cze, Cor­de­lia skła­mała dla mnie. Powie­działa, że razem spę­dzi­li­śmy noc – mówił szorstko, każde słowo wypo­wia­dał wyraź­nie i pre­cy­zyj­nie. – Wiesz, co to zna­czy dla kobiety. Nara­ziła dla mnie na szwank swoją repu­ta­cję.

– Ale jej repu­ta­cja została ura­to­wana, bo ty… – zaczął Chri­sto­pher.

– Zapro­po­no­wa­łem jej mał­żeń­stwo – skoń­czył James. – Nie, skreśl to. Powie­dzia­łem jej, że bie­rzemy ślub. Bo Cor­de­lia rze­czy­wi­ście pierw­sza odrzu­ci­łaby pro­po­zy­cję takiego związku. Ni­gdy nie zgo­dzi­łaby się, żebym zro­bił coś, do czego czuję się zmu­szony, ni­gdy nie chcia­łaby, żebym się uniesz­czę­śli­wił przez wzgląd na nią.

– A uniesz­czę­śli­wiasz się? – zapy­tał Tho­mas, patrząc spo­koj­nie i uważ­nie. – Przez wzgląd na nią?

– Był­bym bar­dziej nie­szczę­śliwy, gdyby skoń­czyła zruj­no­wana, a ja pono­sił­bym za to odpo­wie­dzial­ność – odpo­wie­dział James. – Rok mał­żeń­stwa z Daisy to niska cena za to, że oboje zosta­niemy ura­to­wani. – Ode­tchnął. – Zapo­mnie­li­ście? Wszy­scy orze­kli­śmy, że będziemy się świet­nie bawić. Że to będzie nie­zła heca.

– Pew­nie im bar­dziej ten dzień się zbliża, tym poważ­niej to wygląda – odparł Chri­sto­pher.

– To nie jest coś, co można lek­ce­wa­żyć – powie­dział Tho­mas. – Runy mał­żeń­skie, przy­sięgi…

– Wiem – odpo­wie­dział James, odwra­ca­jąc się w stronę okien.

Wyda­wało się, że śnieg pochło­nął cały Lon­dyn. Sie­dzieli pochwy­ceni w punk­ciku świa­tła i cie­pła pośród świata lodu.

– I Grace Black­thorn – powie­dział Mat­thew.

Zapa­dło mil­cze­nie. Żaden z nich nie wypo­wia­dał imie­nia Grace przy Jame­sie od jego przy­ję­cia zarę­czy­no­wego z Cor­de­lią, które odbyło się cztery mie­siące temu.

– Wła­ści­wie to nie wiem, co myśli o tym Grace – przy­znał James. – Zacho­wy­wała się bar­dzo dziw­nie po zarę­czy­nach…

Mat­thew wykrzy­wił usta.

– Cho­ciaż sama już była zarę­czona i nie miała naj­mniej­szego powodu…

– Mat­thew – prze­rwał mu cicho Tho­mas.

– Nie roz­ma­wia­łem z nią od mie­sięcy – powie­dział James. – Nie ode­zwa­łem się sło­wem.

– Nie zapo­mnia­łeś, że spa­li­łeś dla niej tam­ten dom, co? – rzu­cił Mat­thew, nale­wa­jąc sobie brandy.

– Nie – odparł cierpko James. – Ale to nie ma zna­cze­nia. Zło­ży­łem Daisy obiet­nicę i dotrzy­mam jej. Jeśli chcia­łeś powstrzy­mać mnie przed zro­bie­niem tego, co należy, to trzeba było zacząć swoją kam­pa­nię nieco wcze­śniej, a nie w wie­czór przed moim ślu­bem.

Na chwilę zapa­dła cisza. Wszy­scy czte­rej sie­dzieli nie­ru­chomo, pra­wie nie oddy­chali. Śnieg ude­rzał o szyby w deli­kat­nych eks­plo­zjach bieli. James widział w szkle swoje odbi­cie – ciemne włosy, blada twarz.

– Masz rację, oczy­wi­ście – ode­zwał się w końcu Mat­thew. – Może mar­twimy się tylko, że jesteś zbyt uczciwy, za dobry, a dobroć bywa ostrą klingą, która rani rów­nie mocno jak złe inten­cje.

– Nie jestem aż tak dobry – powie­dział James, odwra­ca­jąc się od okna…

…i nagle pokój i jego przy­ja­ciele znik­nęli, a jego ogar­nęło wra­że­nie, że spada, obraca się i kozioł­kuje przez roz­le­głą pustkę, cho­ciaż czuł też, że stoi nie­ru­chomo.

Wylą­do­wał na twar­dym kawałku ziemi.

Nie, nie teraz, to nie­moż­liwe. Jed­nakże kiedy się pod­niósł, znaj­do­wał się na jało­wej ziemi pod nie­bem pokry­tym popio­łem. Pomy­ślał, że to nie­moż­liwe, prze­cież widział, jak kró­le­stwo cieni się roz­pa­dło, a Belial ryczał z wście­kło­ści.

Kiedy ostat­nim razem był w tym miej­scu, widział, jak Cor­de­lia wbija miecz w pierś Beliala. Jej obraz powró­cił nie­pro­szony do jego umy­słu: zada­wała cios – wycią­gnięty miecz, roz­wiane włosy – wyglą­dała jak bogini uchwy­cona na obra­zie, jak Zwy­cię­stwo albo Wol­ność wio­dąca lud na bary­kady.

A potem świat roz­warł się, niebo pękło i czer­wono-czarne świa­tło zalało roz­pa­da­jącą się zie­mię. James widział, jak twarz Beliala się zapada, a jego ciało roz­trza­skuje się na tysiąc kawa­łecz­ków.

Belial nie umarł, ale został tak osła­biony przez Cor­tanę, że zda­niem Jema nie będzie w sta­nie wró­cić przez co naj­mniej sto lat. I rze­czy­wi­ście od tam­tego czasu nastał spo­kój. James nie widział dziadka ani nawet suge­stii kró­le­stwa cieni, które nale­żało do Beliala. Jed­nakże kto inny jeśli nie Belial mógł ponow­nie ścią­gnąć Jamesa do tego miej­sca?

James obró­cił się gwał­tow­nie, mru­żąc oczy. Coś w tym miej­scu, które widział tak wiele razy w snach i wizjach, się zmie­niło. Gdzie się podziały stosy wybie­lo­nych kości, wydmy i poskrę­cane, sękate drzewa? W oddali ponad roz­le­głym wymar­łym rumo­wi­skiem poro­śnię­tym chwa­stami spo­strzegł potężną kamienną budowlę, wysoką for­tecę uno­szącą się nad rów­niną.

Tylko ludz­kie ręce, a w każ­dym razie ręce inte­li­gent­nych istot, mogły wybu­do­wać coś takiego. James ni­gdy nie widział nawet suge­stii ist­nie­nia cze­goś takiego na pust­ko­wiu kró­le­stwa Beliala.

Zro­bił ostrożny krok i poczuł, że powie­trze ude­rza w niego jak fala. Oślepł, padł na kolana, krztu­sząc się, i nagle coś pocią­gnęło go w bez­denną czerń. Znowu leciał przez pustkę, kozioł­ku­jąc i wyma­chu­jąc rękami, aż wylą­do­wał ciężko na twar­dej drew­nia­nej pod­ło­dze.

Uniósł się na łok­ciach, wcią­ga­jąc zapach przy­pa­lo­nych che­mi­ka­liów i wil­got­nej wełny. Usły­szał głosy, zanim przej­rzał na oczy – okrzyki Mat­thew gło­śniej­sze niż pozo­sta­łych:

– James? Jamie!

James zakasz­lał słabo. Poczuł sól w ustach. Dotknął ich i na pal­cach zoba­czył czerń i czer­wień. Ktoś go zła­pał za nad­garstki, pocią­gnięto go do góry, objęto. Poczuł zapach brandy i wody koloń­skiej.

– Mat­thew – zdo­łał wychry­pieć.

– Wody – powie­dział Chri­sto­pher. – Mamy jakąś wodę?

– Ni­gdy tego nie tykam – odparł Mat­thew, sadza­jąc Jamesa na dłu­giej sofie.

Sam usiadł obok niego i wpa­try­wał się w jego twarz z taką uwagą, że wbrew wszyst­kiemu James pra­wie par­sk­nął śmie­chem.

– Nic mi nie jest – zapew­nił przy­ja­ciela. – Poza tym nie wiem, co spo­dzie­wasz się odkryć, wpa­tru­jąc się w moją gałkę oczną.

– Mam wodę – powie­dział Tho­mas, mija­jąc Chri­sto­phera, żeby podać Jame­sowi kubek.

Jame­sowi tak się trzę­sły ręce, że przy pierw­szym łyku jedną połowę wlał sobie do tcha­wicy, a drugą wylał na koszulę. Chri­sto­pher walił go w plecy, aż James zdo­łał nabrać powie­trza i zaczął nor­mal­nie oddy­chać, a wtedy wresz­cie napił się, jak należy.

Odsta­wił pusty kubek na pod­ło­kiet­nik sofy.

– Dzięki, Tho­ma­sie…

I nagle Mat­thew porwał go w obję­cia. Zaci­snął mocno ręce na jego ple­cach i przy­ci­snął chłodny poli­czek do jego twa­rzy.

– Sta­łeś się cie­niem – powie­dział cicho Mat­thew. – Jak­byś miał znik­nąć. Jak­bym zapra­gnął, żebyś znik­nął, i ty zaczą­łeś zni­kać…

James odsu­nął się na tyle, żeby odgar­nąć Mat­thew włosy z czoła.

– A życzy­łeś sobie, żebym znik­nął? – dro­czył się z nim.

– Nie. Cza­sem tylko sam chciał­bym znik­nąć – odpo­wie­dział szep­tem Mat­thew i była to jedna z naj­rzad­szych rze­czy: mówił o sobie i wypo­wie­dział cał­ko­wi­cie praw­dziwe zda­nie bez kpiny, iro­nii czy żar­tów.

– Ni­gdy tak nie myśl – powie­dział James i odsu­nął się na tyle, żeby widzieć pozo­sta­łych dwóch Weso­łych Zło­dzie­jasz­ków i ich zatro­skane miny. – Zamie­ni­łem się w cień?

Tho­mas ski­nął głową. Mat­thew odpadł na opar­cie sofy, trzy­ma­jąc tylko prawą ręką Jamesa za nad­gar­stek, jakby chciał się upew­nić, że para­ba­tai wciąż tam jest.

– Naprawdę myśla­łem, że te bzdury już się skoń­czyły – przy­znał James.

– Minęły mie­siące – powie­dział Chri­sto­pher.

– Myśla­łem, że to już nie może ci się przy­da­rzać – dodał Tho­mas. – Myśla­łem, że kró­le­stwo Beliala zostało znisz­czone.

James spoj­rzał na przy­ja­ciół i chciał ich uspo­koić, powie­dzieć: „To nic nie zna­czy, to się mogło wyda­rzyć z wielu róż­nych powo­dów i na pewno to nic waż­nego”, ale słowa zamarły mu na ustach. Wciąż zbyt wyraź­nie odczu­wał ponu­rość tam­tego miej­sca, kwa­śny posmak powie­trza, zbyt dobrze pamię­tał odle­głą for­tecę spo­witą dymem. Pomy­ślał, że ktoś chciał, żeby on to ujrzał. I wąt­pił, żeby ten ktoś dobrze mu życzył.

– Wiem – powie­dział w końcu. – Ja też tak myśla­łem.

***

Powie­trze na zewnątrz było tak zimne, że wyda­wało się, iż migo­cze, gdy pod­chmie­lona i roz­chi­cho­tana Cor­de­lia wygra­mo­liła się z powozu i machała ener­gicz­nie na poże­gna­nie Lucie. Za nią domy przy Corn­wall Gar­dens były ciemne, miały poza­my­kane okien­nice.

– Dzię­kuję za przy­ję­cie-nie­spo­dziankę! – zawo­łała, zamy­ka­jąc drzwi do powozu. – W życiu nie spo­dzie­wa­łam się, że spę­dzę wie­czór przed ślu­bem na grze w pchełki z wil­ko­ła­kami.

– Uwa­żasz, że oszu­ki­wali? Moim zda­niem oszu­ki­wali. Ale i tak to było potwor­nie zabawne. – Lucie wychy­liła się przez otwarte okno i teatral­nym gestem posłała Cor­de­lii całusa. – Dobra­noc, moja droga! Jutro będę twoją sug­ge­nes! Zosta­niemy sio­strami!

Cor­de­lia się zanie­po­ko­iła.

– Tylko na rok.

– Nie – odparła sta­now­czo Lucie. – Cokol­wiek się wyda­rzy, zawsze będziemy sio­strami.