Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sekrety niszczą nawet najprawdziwszą miłość
Cordelia Carstairs ma pozornie wszystko, czego chciała. Jest zaręczona z Jamesem Herondale’em, chłopcem, którego kochała od dziecka. Wiedzie nowe życie w Londynie z najlepszą przyjaciółką, Lucie Herondale. I dzierży legendarny miecz, Cortanę. Prawda jest jednak taka, że James kocha tajemniczą Grace Blackthorn, a Cortana parzy Cordelię w rękę za każdym razem, gdy ta jej dotknie.
Co gorsza, seryjny morderca atakuje Nocnych Łowców. Cordelia, James i Lucie podążają jego tropem ulicami miasta, a jednocześnie każde z nich ukrywa szokujący sekret. W dodatku James obawia się, że on sam jest poszukiwanym mordercą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 804
Część pierwsza
Figielki
Wkrótce usłyszycie o mnie i moich figielkach. Zachowałem sobie trochę należytego czerwonego płynu w butelce po piwie imbirowym po ostatniej robocie, żeby nim napisać, ale zgęstniał jak klej i nie dam rady go użyć. Mam nadzieję, że czerwony atrament wystarczy.
Kuba Rozpruwacz
Londyn
East End
To było dziwne i nowe odczucie – znowu mieć ludzkie ciało. Czuć wiatr we włosach i chłodne płatki śniegu na twarzy, idąc po bruku. Poruszać rękami i odmierzać kroki, które miały nową długość.
Dopiero co nadszedł świt i ulice były w większości opustoszałe. Od czasu do czasu dostrzegał straganiarza pchającego wózek ośnieżoną ulicą albo sprzątaczkę w fartuchu i szalu, śpieszącą, by zacząć kolejny znojny dzień.
Kiedy ominął zaspę, potknął się i zmarszczył czoło. Jego ciało było słabe. Desperacko potrzebował siły. Dłużej nie da sobie bez niej rady.
Cień przemknął przed nim. Stary mężczyzna w robotniczym kombinezonie, z czapką naciągniętą mocno na uszy, który niepostrzeżenie skręcił do zaułka w bok od głównej ulicy. Gdy obserwował starego, ten usadowił się na skrzynce, oparł się o ceglany mur, sięgnął do wewnętrznej kieszeni poprzecieranej kurtki, wyjął butelkę dżinu i ją otworzył.
Morderca wszedł bezgłośnie do zaułka. Ściany wznosiły się po obu stronach, odcinając słabe słoneczne światło.
Robotnik podniósł wzrok i spojrzał na niego przekrwionymi oczami.
– Czego?
Nóż z adamasu rozbłysnął w słabym świetle. Wbijał się w pierś starego raz za razem. Wezbrała krew, trysnęła rzadziutka mgiełka drobniutkich czerwonych cząsteczek, która zabarwiła śnieg szkarłatem.
Morderca przysiadł na piętach, nabrał powietrza. Energia śmierci, jedyna użyteczna rzecz, jaką ta śmiertelna istota miała do zaoferowania, popłynęła do niego przez nóż. Wstał i uśmiechnął się, patrząc na mlecznobiałe niebo. Już czuł się lepiej. Już był silniejszy.
Wkrótce będzie dość silny, żeby zająć się swoimi prawdziwymi wrogami. Kiedy się odwrócił, żeby wyjść z zaułka, wyszeptał ich imiona.
James Herondale.
Cordelia Carstairs.
1
Czarów splot
„I swych czarów splotem,
Chytrze wpatrzona w siebie, mężczyzn pieści,
Aże w swej sieci ich ciało pomieści,
Serce i życie, młoda, choć nawrotem
Lat coraz starszą jest ziemia… Twe zioła
To mak i róża: bo któż całunkowi
I snu przemocy oprzeć się wydoła?”1
Dante Gabriel Rossetti, Lilith, czyli piękność ciała
Zimowa mgła przemieszana z dymem opadła na Londyn, sięgając bladymi mackami w głąb ulic, owijając budynki zmatowiałą lametą. Nadawała szary odcień zapuszczonym drzewom, gdy Lucie Herondale jechała powozem wzdłuż długiego, zaniedbanego podjazdu do Chiswick House, którego dach wynurzał się z mgły jak himalajski szczyt sterczący ponad chmurami.
Pocałowała swojego konia Baliosa w chrapy i zarzuciła mu derkę na grzbiet, po czym zostawiła go u podnóża frontowych schodów i ruszyła przez pozostałości tarasowego ogrodu. Minęła popękane i zniszczone posągi Wergiliusza i Sofoklesa, teraz zarośnięte długimi pnączami, których poutrącane kończyny leżały wśród chwastów. Inne posągi znikały częściowo pod pochylającymi się drzewami i za nieprzycinanymi żywopłotami, jakby były pożerane przez gęste listowie.
Minęła przewróconą różaną altankę i w końcu dotarła do starej ceglanej szopy w ogrodzie. Budynek od dawna nie miał dachu. Lucie czuła się trochę tak, jakby natknęła się na porzuconą chatę owczarza na wrzosowiskach. Cieniutki palec szarego dymu wylatywał ze środka. Gdyby to działo się w Pięknej Cordelii, szalony, ale przystojny książę nadszedłby teraz chwiejnym krokiem z wrzosowisk. Życie jednak w niczym nie przypominało historii z książek.
Wszędzie wokół szopy widziała małe kopczyki ziemi, w miejscach, gdzie podczas ostatnich czterech miesięcy razem z Grace zakopały efekty swoich nieudanych eksperymentów – ciała nieszczęsne ptaków albo złapanych przez koty szczurów i myszy, którym próbowały przywrócić życie.
Na razie nic nie podziałało. A Grace nawet nie wiedziała o wszystkim. Wciąż nie miała pojęcia o zdolności Lucie do rozkazywania umarłym. Nie wiedziała, że Lucie próbowała rozkazywać małym ciałom, żeby ożyły, próbowała sięgnąć w ich głąb, żeby złapać coś, co mogłaby zawlec z powrotem do świata żywych. To jednak nigdy nie podziałało. Ta cząstka, której Lucie mogłaby rozkazywać, umykała w chwili ich śmierci.
Nie wspomniała ani słowem na ten temat Grace.
Wzruszyła filozoficznie ramionami i podeszła do masywnych drewnianych drzwi. Zastanawiała się czasem, jaki sens mają drzwi w budynku bez dachu. Zapukała w umówiony sposób: raz, dwa razy i znowu raz-dwa.
Natychmiast usłyszała, że ktoś podchodzi i przesuwa rygiel. Drzwi się otworzyły. Grace Blackthorn stała w progu z poważną, zaciętą miną. Mimo mglistej pogody jej rozpuszczone, sięgające ramion włosy lśniły srebrzyście.
– Przyszłaś – powiedziała, robiąc wrażenie raczej zaskoczonej niż ucieszonej.
– Powiedziałam, że przyjdę. – Lucie przepchnęła się do środka, mijając Grace.
Szopa sprowadzała się do jednego pomieszczenia z klepiskiem zamiast podłogi, teraz częściowo zamarzniętym.
Pod ścianą z rodowym mieczem Blackthornów, zawieszonym na zwykłych żelaznych hakach, ustawiono stół, na którym rozstawiono prowizoryczne laboratorium. Stały tam rzędy alembików i szklanych butli, moździerz z tłuczkiem, dziesiątki próbówek. Najróżniejsze paczuszki i puszki zajmowały resztę blatu, niektóre otwarte, inne puste i zebrane w stos.
Obok stołu płonął bezpośrednio na klepisku ogień, źródło dymu uciekającego górą. Ogień płonął nienaturalnie cicho, emanował nie z polan, ale ze sterty kamieni. Zielonkawe płomienie unosiły się i lizały żelazny kociołek zawieszony na haku. W kociołku gotował się na wolnym ogniu czarny wywar, który pachniał ziemią i chemią.
Lucie podeszła powoli do drugiego, większego stołu. Na nim stała trumna. Przez szklane wieko widziała Jessego – wyglądał dokładnie tak, jak przy ich ostatnim spotkaniu – nosił białą koszulę, delikatne czarne włosy sięgały mu karku. Jego powieki przypominały blade półksiężyce.
Lucie nie ograniczała się do ptaków, nietoperzy i myszy. Próbowała także Jessemu narzucić powrót do życia, chociaż mogła tego próbować tylko w krótkich chwilach, kiedy Grace odchodziła po coś i zostawiała ją samą z jego ciałem. Z nim szło jej jeszcze gorzej niż ze zwierzętami. Jesse nie był tak pusty jak one – Lucie coś w nim wyczuwała: życie, siłę życiową, duszę. Cokolwiek to było, tkwiło zakotwiczone w przestrzeni między życiem i śmiercią – nie mogła tego przemieścić. Już same próby sprawiały, że robiło jej się niedobrze i słabo, jakby próbowała czegoś niewłaściwego.
– Nie byłam pewna, czy przyjdziesz – powiedziała z rozdrażnieniem Grace. – Czekałam tu całą wieczność. Zdobyłaś owoc bielunia?
Lucie wyjęła z kieszeni malutki pakiecik.
– Trudno było to zdobyć. I nie mogę zostać dłużej. Spotykam się dziś wieczorem z Cordelią.
Grace wzięła pakiecik i rozerwała.
– Z powodu jutrzejszego ślubu? Ale co to ma wspólnego z tobą?
Lucie spojrzała ostro na Grace, ale ona sprawiała wrażenie, jakby naprawdę nie rozumiała. Grace często nie pojmowała, dlaczego ludzie coś robią, jeśli odpowiedź brzmiała „bo tak się zachowują przyjaciele” albo „bo takie rzeczy robisz, gdy kogoś lubisz”.
– Jestem suggenes Cordelii – odpowiedziała. – Poprowadzę ją do ołtarza, ale także powinnam jej pomagać i wspierać ją przed ceremonią. A dziś wieczorem wychodzę z nią, żeby…
Buch! Grace wrzuciła zawartość torebki do kociołka. Płomień rozbłysnął i strzelił w górę, a potem wzbił się dym. Zapachniało octem.
– Nie musisz mi mówić. Jestem pewna, że Cordelia mnie nie lubi.
– Nie będę rozmawiać z tobą na temat Cordelii – odparła Lucie i zakaszlała.
– Cóż, sama nie lubiłabym siebie na jej miejscu – orzekła Grace. – Ale nie musimy niczego omawiać. Nie zapraszałam cię tu na pogawędki.
Zajrzała do kociołka. Mgła i dym zderzały się w niewielkim pomieszczeniu, otaczając Grace rozmytą aureolą. Lucie zatarła dłonie w rękawiczkach i serce zaczęło jej bić szybciej, gdy Grace zarecytowała:
– Hic mortus vivunt. Igni ferroque, ex silentio, ex animo. Ex silentio, ex animo! Resurget!
W tym czasie mikstura zaczęła się gotować, płomienie syczały, podnosiły się coraz wyżej, sięgając kociołka. Odrobina wykipiała i rozbryzgła się na ziemi. Lucie odruchowo odskoczyła, gdy zielone źdźbła buchnęły z ziemi, zaczęły wyrastać łodygi, liście i pączki, sięgając jej prawie do kolan.
– To działa! – wykrzyknęła Lucie. – To naprawdę działa!
Przez zwykle pozbawioną wyrazu twarz Grace przebiegł spazm radości. Ruszyła w stronę trumny, a Jesse…
Równie szybko, jak wyrosły, rośliny zwiędły i pąki opadły z łodyg. Przypominało to oglądanie wydarzeń w przyśpieszonym tempie. Lucie patrzyła bezradnie na opadające liście, usychające łodygi, pękające i rozpadające się pod własnym ciężarem.
Grace stanęła jak zmrożona, patrząc na martwe kwiaty na ziemi. Zerknęła na trumnę… ale Jesse się nie poruszył.
Oczywiście, że się nie poruszył.
Ramiona Grace były sztywne z rozczarowania.
– Poproszę Christophera o świeższe próbki następnym razem – powiedziała Lucie. – Albo o silniejsze odczynniki. Z pewnością coś robimy nie tak, jak należy.
Grace stanęła nad trumną brata. Położyła dłoń na szkle. Poruszała ustami, jakby szeptała, ale Lucie nie miała pojęcia co takiego.
– Kłopot nie polega na jakości składników – odezwała się cichym, zimnym głosem. – Kłopot w tym, że za bardzo polegamy na nauce. Aktywatory, odczynniki… Nauka jest żałośnie ograniczona, kiedy w grę wchodzi coś tak wielkiego, jak to, czego się podjęłyśmy.
– Skąd wiesz?
Grace spojrzała na nią zimno.
– Wiem, że uważasz mnie za głupią, bo nigdy nie pobierałam żadnych nauk, ale zdołałam przeczytać parę książek, kiedy przebywałam w Idrisie. Właściwie to przeczytałam większość pozycji w bibliotece.
Lucie musiała przyznać, że Grace przynajmniej częściowo miała rację – nie wiedziała, że Grace lubiła czytać ani że interesowała się czymkolwiek innym poza dręczeniem mężczyzn i wskrzeszaniem Jessego.
– Jeśli nie na nauce, to na czym powinnyśmy polegać? Co proponujesz?
– To oczywiste. Magię. – Grace powiedziała to takim tonem, jakby pouczała dziecko. – Ale nie taką. Nie te dziecinne zabawy z zaklęciami znalezionymi w książce, której ukryciem matka nawet nie zawracała sobie głowy. – Mówiła z tak wielką pogardą, że niemal splunęła tymi słowami. – Musimy zaczerpnąć mocy z jedynego miejsca, w jakim można ją znaleźć.
Lucie z trudem przełknęła ślinę.
– Masz na myśli nekromancję. Chcesz zaczerpnąć mocy śmierci, żeby wykorzystać ją do zaklęć.
– Niektórzy uznaliby ten rodzaj magii za coś złego. Ja jednak nazywam to koniecznością.
– Cóż, ja sama nazwałabym to złem – odparła Lucie, nie potrafiąc ukryć frustracji w głosie. Grace najwyraźniej podjęła decyzję bez jej udziału, a przecież współpraca polegała na czymś zupełnie innym. – A ja nie chcę robić czegoś złego.
Grace z lekceważeniem pokręciła głową, jakby Lucie robiła z igły widły.
– Musimy porozmawiać na ten temat z nekromantą.
Lucie objęła się wpół.
– Z nekromantą? W żadnym razie. Clave zabroniłoby tego, nawet gdybyśmy jakiegoś znalazły.
– I nie bez powodu – odparła ostro Grace, podkasując spódnice. Najwyraźniej szykowała się do wyjścia z szopy. – To, co trzeba zrobić, nie jest takie do końca dobre. W każdym razie nie… w taki sposób, w jaki większość ludzi pojmuje dobro. Ale wiedziałaś o tym już wcześniej, Lucie, więc możesz przestać udawać, że jesteś lepsza ode mnie.
– Grace, nie. – Lucie zastąpiła jej drogę do drzwi. – Nie chcę tego i wątpię, żeby Jesse sobie tego życzył. Nie możemy porozmawiać z czarownikiem? Z kimś, komu Clave ufa?
– Clave może im ufa, ale ja nie. – Oczy Grace płonęły. – Uznałam, że powinnyśmy współpracować, bo Jesse najwyraźniej cię lubi. Ty jednak znasz go bardzo krótko i nigdy nie spotkałaś go za życia. Nie jesteś znawczynią jego charakteru. Ja jestem jego siostrą i przywrócę go do życia. Bez względu na to, co trzeba będzie zrobić, wszelkimi możliwymi sposobami. Rozumiesz? – Grace wzięła głęboki wdech. – Czas zdecydować, czy bardziej zależy ci na bezcennej świętości własnego życia, czy na tym, żeby zwrócić życie mojemu bratu.
***
Cordelia Carstairs skrzywiła się, gdy Risa mocniej wbiła szylkretowy grzebień w ciężki pukiel jej ciemnorudych włosów. Pokojówka upięła je w wyrafinowany sposób, niezwykle teraz modny, jak zapewniała Cordelię.
– Niepotrzebnie zadajesz sobie tyle trudu dzisiejszego wieczoru – zaprotestowała Cordelia. – To tylko zabawa na sankach. Pod koniec i tak będę potargana bez względu na liczbę szpilek i grzebieni w moich włosach.
Risa jednak pokonała ją pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Cordelia podejrzewała, że zdaniem Risy powinna postarać się ładnie wyglądać dla swojego narzeczonego. W końcu Cordelia miała wyjść za Jamesa Herondale’a, świetną partię według wszelkich towarzyskich standardów, zarówno tych obowiązujących wśród Przyziemnych, jak i Nocnych Łowców – był przystojny, bogaty, ustosunkowany i uprzejmy.
Cordelia nie widziała sensu w tłumaczeniu, że James nie zwróciłby najmniejszej uwagi na to, jak ona wygląda, nawet gdyby pojawiła się w wieczorowej sukni albo całkiem nago. Niczego by nie zyskała, próbując wyjaśnić to Risie. Właściwie to wyjaśnianie tego komukolwiek byłoby raczej ryzykowne.
– Dochtare zibaje man, tou ajeneh, chodet ra negah kon – powiedziała Risa, przytrzymując przed Cordelią srebrne lusterko. „Spójrz w lustro, moja piękna córko”.
– Prześlicznie – musiała przyznać Cordelia. Perłowe grzebienie wyglądały pięknie na tle jej ciemnych włosów. – Ale jak zdołam to przebić jutro?
Risa tylko mrugnęła porozumiewawczo. Przynajmniej jest ktoś, kto nie może doczekać się jutra, pomyślała Cordelia. Za każdym razem, gdy myślała o swoim ślubie, miała ochotę wyskoczyć przez okno.
Jutro po raz ostatni zasiądzie w tym pokoju, podczas gdy matka i Risa będą wplatać w jej włosy jedwabne kwiaty. Jutro będzie musiała nie tylko pięknie wyglądać, ale i sprawiać wrażenie szczęśliwej panny młodej. Jutro, jeśli Cordelii będzie sprzyjać szczęście, jej strój odciągnie uwagę większości gości od niej samej. Miała taką nadzieję.
Risa uderzyła ją lekko w ramię. Cordelia posłusznie wstała i wzięła ostatni głęboki wdech, zanim Risa zasznurowała mocniej gorset, który wypchnął jej piersi w górę i wyprostował kręgosłup. Cordelia pomyślała z irytacją, że zadaniem gorsetu było nieustanne przypominanie kobiecie, jak bardzo jej kształty odbiegają od niemożliwego do spełnienia ideału, któremu hołdowało towarzystwo.
– Dość! – zaprotestowała, kiedy fiszbiny wbiły jej się w ciało. – Miałam nadzieję zjeść coś na przyjęciu, wiesz?
Risa przewróciła oczami. Uniosła zieloną aksamitną suknię, a Cordelia w nią weszła. Risa pomogła jej wsunąć na ręce długie rękawy, poprawiła zwiewną białą koronkę przy mankietach i dekolcie. Potem nastąpiło żmudne zapinanie maleńkich guziczków na plecach sukni. Strój był bardzo dopasowany, bez gorsetu Cordelia w życiu nie zdołałaby zmieścić się w sukni. Pierścień Herondale’ów, widoczny symbol zaręczyn, zabłysnął na jej lewej ręce, gdy podniosła ją, żeby Risa założyła jej na plecy Cortanę.
– Powinnam już zejść – powiedziała Cordelia, odbierając z rąk Risy maleńką jedwabną torebkę i mufkę do ogrzania rąk. – James prawie nigdy się nie spóźnia.
Risa skinęła głową, co było u niej odpowiednikiem ciepłych objęć na pożegnanie.
To prawda, pomyślała Cordelia, schodząc po schodach w akompaniamencie szelestu sukni. James rzeczywiście prawie nigdy się nie spóźniał. Jako narzeczony miał obowiązek towarzyszyć swojej damie na przyjęciach i kolacjach, przynosić jej lemoniadę i wachlarz, usługiwać na każdym kroku. James odgrywał tę rolę idealnie. Przez cały sezon był jej wiernym partnerem na śmiertelnie nudnych spotkaniach towarzyskich Enklawy, ale poza tymi okazjami prawie go nie widywała. Czasem towarzyszył jej i ich przyjaciołom podczas wypadów, które naprawdę były przyjemne – w czasie popołudni w Diabelskiej Tawernie, na herbatkach u Anny – ale nawet wtedy sprawiał wrażenie nieobecnego duchem i czymś pochłoniętego. Mieli niewiele okazji, by porozmawiać o przyszłości, ale Cordelia nie wiedziała do końca, co by powiedziała, gdy taka okazja się nadarzyła.
– Lajla?
Cordelia zeszła do holu, którego podłogę wyłożono kafelkami we wzór z mieczy i słońc, i w pierwszej chwili nikogo nie zauważyła. Zaraz jednak zdała sobie sprawę, że jej matka, Sona, stoi przy frontowym oknie. Kobieta odciągnęła wąską dłonią zasłonę, a drugą rękę oparła na brzuchu.
– Ach, to ty – powiedziała Sona. Cordelia zauważyła, że sińce pod oczami matki jeszcze bardziej pociemniały. – Dokąd to się znowu wybierasz?
– Na przyjęcie z sankami u Pouncebych na Parlament Hill – odpowiedziała Cordelia. – To naprawdę okropni ludzie, ale Alastair się wybiera, więc pomyślałam, że równie dobrze mogę coś zrobić, żeby oderwać się od myśli o jutrze.
Sona się uśmiechnęła.
– To całkiem normalne, że denerwujesz się przed ślubem, Lajlo, dżun. Ja byłam przerażona w noc przed ślubem z twoim ojcem. Prawie uciekłam pierwszym porannym pociągiem do Konstantynopola.
Cordelia nabrała gwałtownie powietrza i uśmiech matki zrzedł. O rety, pomyślała Cordelia. Minął tydzień, odkąd jej ojca, Eliasa Carstairsa zwolniono z Basilias, szpitala Nocnych Łowców w Idrisie. Spędził tam długi miesiące, o wiele dłużej, niż się początkowo spodziewali, żeby wyleczyć się z kłopotów z alkoholem. Cordelia, jej brat i matka unikali tego tematu.
Spodziewali się go w domu pięć dni temu, ale nie otrzymali żadnych wieści oprócz lapidarnego listu wysłanego z Francji. Nie obiecywał, że wróci na ślub Cordelii. Sytuacja była okropna, a fakt, że ani jej matka, ani Alastair nie chcieli o tym rozmawiać, tylko ją pogarszał.
Cordelia wzięła głęboki wdech.
– Mâmân, wiem, że wciąż masz nadzieję, że ojciec zdąży wrócić na mój ślub…
– To nie jest nadzieja, ja to wiem – przerwała jej Sona. – Bez względu na to, co go zatrzymało, za nic w świecie nie przegapiłby ślubu córki.
Niewiele brakowało, a Cordelia pokręciłaby ze zdumieniem głową. Skąd jej matka miała tyle wiary? Z powodu swojej „choroby” ojciec tyle razy przegapił jej urodziny, a nawet nakładanie pierwszego runu. To przez tę chorobę został w końcu aresztowany i wysłany do Basilias w Idrisie. Powinien już wyzdrowieć, ale jego nieobecność nie wróżyła niczego dobrego.
Rozległy się kroki na schodach i do holu zszedł Alastair. Dobrze się prezentował w nowym tweedowym płaszczu zimowym, chociaż miał skwaszoną minę.
– Alastair, ty też wybierasz się na przyjęcie? – zapytała go Sona.
– Nie zaproszono mnie.
– Nieprawda – powiedziała Cordelia. – Alastair, wybierałam się tam tylko ze względu na ciebie!
– Uznałem, że niestety moje zaproszenie zapodziało się na poczcie – odparł Alastair i machnął lekceważąco ręką. – Sam znajdę sobie rozrywkę, mamo. Niektórzy z nas mają coś do roboty i nie mogą dokazywać o każdej porze dnia i nocy.
– Doprawy, wy dwoje! – zbeształa ich Sona, kręcąc głową.
Cordelia uznała to za nadzwyczaj niesprawiedliwe. Ona tylko poprawiła brata, gdy skłamał.
Sona oparła rękę na krzyżu i westchnęła.
– Powinnam porozmawiać z Risą o jutrzejszym dniu. Nadal jest tyle do zrobienia.
– Powinnaś odpoczywać! – zawołał Alastair, gdy matka ruszyła korytarzem do kuchni. Kiedy tylko zniknęła im z oczu, Alastair odwrócił się do Cordelii z gradową miną. – Czekała na ojca? – zapytał szeptem. – Wciąż na niego czeka? Dlaczego musi się tak zadręczać?
Cordelia wzruszyła bezradnie ramionami.
– Kocha go.
Alastair się żachnął.
– Czi! Chodah margam bedeh! – powiedział, co Cordelia uznała za nadzwyczaj niegrzeczne.
– Miłość nie zawsze jest rozsądna – odparła, a wtedy Alastair szybko odwrócił wzrok.
Nie wspominał przy Cordelii o Charlesie od paru miesięcy i chociaż otrzymywał listy skreślone starannym charakterem pisma Charlesa, to Cordelia widziała więcej niż jeden w koszu, nieotwarty.
– Mimo wszystko wolałabym, żeby chociaż przysłał wiadomość, że ma się dobrze – dodała po chwili. – Przez wzgląd na matkę.
– Wróci w swoim czasie. W najgorszej możliwej chwili, jak go znam.
Cordelia pogłaskała palcem mięciutką jagnięcą wełnę mufki.
– Nie chcesz, żeby wrócił?
Twarz Alastaira niczego nie wyrażała. Przez wiele lat chronił Cordelię przed prawdą, tłumacząc „napady złego samopoczucia” ojca i jego częstą nieobecność. Parę miesięcy temu Cordelia odkryła, ile Alastaira to kosztowało, niewidzialne blizny, które tak skrupulatnie ukrywał.
Już miał odpowiedzieć, kiedy za oknem rozległo się echo końskich kopyt na bruku, nieco stłumione z powodu wciąż padającego śniegu. Ciemny kształt powozu zatrzymał się przy latarni ulicznej przed domem. Alastair odsunął zasłonę w oknie i zmarszczył czoło.
– To powóz Fairchildów – zdziwił się. – Jamesowi nie chciało się po ciebie przyjechać, więc przysłał swojego parabatai?
– To nie w porządku – zaprotestowała ostro Cordelia. – Sam dobrze to wiesz.
Alastair się zawahał.
– Chyba tak. Herondale wykazał się obowiązkowością.
Cordelia patrzyła, jak Matthew Fairchild wyskakuje lekko z powozu. Nie mogła powstrzymać nagłego lęku – a może James spanikował i przysłał Matthew, żeby zerwał z nią w jego imieniu w wieczór przed ślubem?
Nie wygłupiaj się, zbeształa się w myślach. Matthew pogwizdywał, wchodząc po schodach. Ziemia była bielutka od śniegu, poznaczona tu i ówdzie śladami butów. Płatki już osiadły na ramionach płaszcza z futrzanym kołnierzem, który miał na sobie Matthew. Kryształki błyszczały w jego jasnych włosach, na wyrazistych kościach policzkowych malowały się rumieńce. Wyglądał jak anioł namalowany przez Caravaggia i oprószony śniegiem. Nie pogwizdywałby, gdyby przychodził ze złymi wiadomościami, prawda?
Cordelia otworzyła drzwi i zobaczyła Matthew na frontowych schodach, gdzie przytupywał, żeby otrząsnąć śnieg z trzewików.
– Witaj, moja droga – powiedział do Cordelii. – Przyszedłem, żeby zabrać cię na szczyt wzgórza, skąd oboje stoczymy się na rozchwierutanym kawałku drewna, nad którym nie da się zapanować.
Cordelia się uśmiechnęła.
– Brzmi cudownie. A co zrobimy potem?
– Z niewyjaśnionych przyczyn wespniemy się z powrotem na wzgórze, żeby to powtórzyć. Podobno to jakaś mania związana z obecnością śniegu.
– Gdzie jest James? – przerwał im Alastair. – No wiesz, ten z was, który rzeczywiście powinien się tu zjawić.
Matthew spojrzał na Alastaira z niechęcią. Cordelii jak zwykle zacisnęło się serce. Tak to teraz zawsze wyglądało, gdy Alastair miał do czynienia z którymś z Wesołych Złodziejaszków. Nagle, parę miesięcy temu, wszyscy zaczęli odnosić się do Alastaira ze znacznie większą niechęcią niż dotąd, a ona nie miała pojęcia, co się stało. Nie potrafiła się zmusić, żeby zapytać.
– James został wezwany w ważnej sprawie.
– W jakiej?
– Nie twojej – odparł Matthew, nie kryjąc zadowolenia z siebie. – Sam się prosiłeś o taką odpowiedź, co?
Czarne oczy Alastaira zabłysły.
– Lepiej nie ściągnij kłopotów na moją siostrę, Fairchild. Wiem, w jakim towarzystwie się obracasz.
– Alastair, przestań – odezwała się Cordelia. – Naprawdę zamierzasz odpuścić sobie przyjęcie u Pouncebych czy tylko dokuczałeś matce? Jeśli to drugie, to czy masz ochotę towarzyszyć mnie i Matthew w powozie?
Alastair zerknął na Matthew.
– Dlaczego nie nosisz kapelusza?
– Żeby zasłonić takie włosy? – Matthew teatralnym gestem wskazał złote loki. – A przysłaniałbyś słońce?
Mina Alastaira świadczyła, że nawet demonstracyjne wywracanie oczami nie wystarczyłoby w tej sytuacji.
– Wybieram się na spacer – oznajmił i wyszedł.
***
Cordelia westchnęła i ruszyła do powozu z Matthew. South Kensington wyglądało jak z bajki, z białymi domami powleczonymi skrzącym się lodem i latarniami otoczonymi aureolami światła rozproszonego w zmiękczonej śniegiem mgle.
– Mam wrażenie, że ciągle przepraszam za Alastaira. W zeszłym tygodniu mleczarz się przez niego popłakał.
Matthew podał jej rękę, pomagając wsiąść do powozu.
– Nigdy nie przepraszaj mnie za Alastaira. Jest adwersarzem, dzięki któremu mogę ostrzyć swój dowcip.
Usiadł obok niej i zamknął ciężkie drzwi. Obite jedwabiem wnętrze było przytulne dzięki miękkim poduszkom i aksamitnym zasłonkom w oknach. Cordelia rozsiadła się wygodnie. Dotyk rękawa płaszcza Matthew na jej dłoni działał uspokajająco.
– Mam wrażenie, że nie widziałam cię całe wieki – powiedziała do Matthew, z radością zmieniając temat. – Słyszałam, że twoja matka wróciła z Idrisu? A Charles z Paryża?
Jako konsul matka Matthew, Charlotte, często opuszczała Londyn. Jej syn, Charles, brat Matthew, pracował w Instytucie Paryskim i uczył się polityki – wszyscy wiedzieli, że Charles ma nadzieję zostać pewnego dnia następnym konsulem.
Matthew przeczesał włosy palcami, zrzucając kryształki lodu.
– Znasz matkę: gdy tylko wysiądzie z powozu, zaraz znowu dokądś pędzi. Oczywiście Charles nie tracił czasu i natychmiast odwiedził ją w domu, żeby przypomnieć Instytutowi Paryskiemu, jak blisko jest konsul, jak bardzo polega ona na jego radach. Perorował w najlepsze, zadręczając ojca i Martina Wentwortha, kiedy wychodziłem. Przerwał im partię szachów i próbował wciągnąć w dyskusję na temat polityki Podziemnych we Francji. Wentworth właściwie sprawiał wrażenie zdesperowanego, pewnie miał nadzieję, że Christopher spowoduje kolejny wybuch w laboratorium i da mu okazję do ucieczki.
– Kolejny wybuch?
Matthew uśmiechnął się szeroko.
– Kit prawie spalił Thomasowi brwi przy ostatnim eksperymencie. Twierdzi, że jest bliski sprawienia, że proch będzie się zapalał nawet w obecności runów, ale Thomas nie ma już brwi, które mógłby złożyć w ofierze na ołtarzu nauki.
Cordelia próbowała wymyślić coś, co mogłaby powiedzieć na temat brwi Thomasa, ale nic nie przychodziło jej do głowy.
– W porządku – powiedziała, obejmując się rękami. – Poddaję się. Gdzie jest James? Przestraszył się i czmychnął do Francji? Ślub jest odwołany?
Matthew wyjął srebrną piersiówkę z kieszeni płaszcza i wypił łyczek, zanim odpowiedział. Chciał zyskać na czasie? Rzeczywiście sprawia wrażenie nieco zmartwionego, uznała Cordelia.
– Niestety to moja wina – przyznał. – Moja i pozostałych Wesołych Złodziejaszków, jeśli mam być uczciwy. W ostatniej chwili wyprawiliśmy dla niego przyjęcie, bo nie mogliśmy pozwolić, żeby poszedł do ołtarza bez tego. Moim zadaniem jest dopilnować, żebyś nic nie wiedziała o tych skandalicznych obchodach.
Cordelii ulżyło. James jej nie porzucił. Oczywiście, że jej nie porzucił, nigdy by tego nie zrobił. W końcu to James.
Wyprostowała się.
– Skoro właśnie mi powiedziałeś, że zabawa będzie skandaliczna, czy to nie znaczy, że zawaliłeś sprawę?
– W żadnym razie! – Matthew napił się znowu z piersiówki, zanim schował ją z powrotem do kieszeni. – Powiedziałem ci tylko, że James spędza wigilię ślubu z przyjaciółmi. Na ile się orientujesz, popijają herbatkę i studiują historię bawarskich faerie. Mam dopilnować, żebyś niczego innego nie pomyślała.
Cordelia nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– A jak zamierzasz tego dokonać?
– Odwożąc cię na twoją własną skandaliczną zabawę, rzecz jasna. Chyba nie myślałaś, że naprawdę wybieramy się do Pouncebych?
Cordelia odsunęła zasłonę powozu i wyjrzała. Zamiast zobaczyć otulone zimowym śniegiem ulice ze szpalerami drzew w Kensington, odkryła, że dojechali do obrzeży West Endu. Tutejsze ulice były wąskie i zamglone, wszędzie kręciły się tłumy ludzi rozmawiających w tuzinie różnych języków, grzejących ręce przy ogniach płonących w beczkach z olejem.
– Soho? – zaciekawiła się. – Co… Hell Ruelle?
Matthew uniósł brew.
– A gdzieżby indziej?
Hell Ruelle to był nocny klub i salon Podziemnych, działający kilka wieczorów w tygodniu w na pozór zupełnie nijakim budynku przy Berwick Street. Cordelia była tam już dwa razy, parę miesięcy temu. To były pamiętne wizyty.
Opuściła zasłonę i odwróciła się do Matthew, który przyglądał jej się uważnie. Udała, że powstrzymuje ziewnięcie.
– Ruelle, naprawdę? Znowu? Bywam tam tak często, że równie dobrze to mógłby być klub brydżowy dla pań. Na pewno znasz jakieś bardziej skandaliczne miejsce, co?
Matthew uśmiechnął się szeroko.
– Czy ty prosisz, żebym zabrał cię do Zajazdu pod Ogolonym Wilkołakiem?
Cordelia zdzieliła go mufką.
– Takie miejsce nawet nie istnieje. Nie zamierzam w to uwierzyć.
– Uwierz mi, że istnieje niewiele miejsc bardziej skandalicznych od Ruelle, jednak James nigdy by mi nie wybaczył, gdybym cię do któregoś z nich zabrał. Deprawowanie oblubienicy swojego parabatai to niesportowe zachowanie.
Cordelia przestało być do śmiechu. Nagle ogarnęło ją ogromne zmęczenie.
– Och, Matthew, przecież wiesz, że to małżeństwo na niby. Nie ma znaczenia, co ja robię. Jamesa w ogóle to nie obchodzi.
Matthew zawahał się. Cordelia przerwała grę pozorów i to go zaskoczyło. Jednakże jemu nigdy nie odejmowało mowy na zbyt długo.
– Oczywiście, że James się przejmuje – odparł, kiedy powóz skręcił w Berwick Street. – Może nie w taki sposób, w jaki wszyscy sobie wyobrażają, ale wątpię, żeby małżeństwo z Jamesem okazało się ciężką próbą. Poza tym to tylko rok, prawda?
Cordelia zamknęła oczy. Taką umowę zawarła z Jamesem – jeden rok małżeństwa, żeby ocalić reputację ich obojga. Potem ona powinna złożyć pozew o rozwód. Rozstaną się polubownie i pozostaną przyjaciółmi.
– Tak – odpowiedziała. – Tylko rok.
Powóz zatrzymał się tuż pod latarnią, której żółte światło oświetliło twarz Matthew. Cordelia poczuła ukłucie w sercu. Matthew wiedział to samo, co wszyscy inni, nawet James. Zobaczyła jednak w jego oczach coś, co sprawiło, że przestraszyła się, że Matthew domyśla się, jak wygląda ostatni kawałek układanki, który ukrywała przed wszystkimi poza sobą. Nie zniosłaby litości. Nie zniosłaby, gdyby ktoś wiedział, jak rozpaczliwie kocha Jamesa i jak bardzo żałuje, że ich małżeństwo nie będzie prawdziwe.
Matthew otworzył drzwi powozu, za którymi ukazał się chodnik przy Berwick Street, lśniący od stopionego śniegu. Wyskoczył nań i po krótkiej rozmowie z dorożkarzem podał rękę Cordelii, by pomóc jej wysiąść.
Do Hell Ruelle szło się wąskim zaułkiem zwanym Tyler’s Court. Matthew wziął Cordelię pod ramię i razem ruszyli przez cienie.
– Przyszło mi na myśl, że my znamy prawdę, lecz reszta Enklawy nie – odezwał się. – Pamiętasz, jakim utrapieniem byli, kiedy przyjechałaś do Londynu? A teraz z punktu widzenia tej pyszałkowatej grupki wychodzisz za mąż za jedną z najlepszych partii w tym kraju. Popatrz na Rosamund Wentworth. Zaręczyła się z Thobym Baybrookiem tylko po to, żeby dowieść, że nie ty jedna wychodzisz za mąż.
– Naprawdę? – Cordelia była ubawiona. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że miała coś wspólnego z zapowiedzią ślubu Rosamund. – Zakładam jednak, że to małżeństwo z miłości.
– Ja tylko zwracam uwagę na budzący wątpliwości dobór chwili. – Matthew machnął nonszalancko ręką. – Rzecz w tym, że równie dobrze możesz cieszyć się z tego, że zazdrości ci cały Londyn. Wszyscy, którzy drwili z ciebie, kiedy przyjechałaś, wszyscy, którzy patrzyli na ciebie z góry z powodu twojego ojca albo powtarzali plotki, teraz zzielenieją z zazdrości, żałując, że nie są na twoim miejscu. Ciesz się tym.
Cordelia się zaśmiała.
– Zawsze znajdziesz najbardziej dekadenckie rozwiązanie problemu.
– Uważam, że dekadencja to cenna perspektywa, którą zawsze należy wziąć pod uwagę.
Dotarli do wejścia do Hell Ruelle i weszli prywatnymi drzwiami do wąskiego korytarza obwieszonego ciężkimi gobelinami. Korytarz wyglądał na przybrany z myślą o Bożym Narodzeniu (chociaż do świąt zostało jeszcze wiele tygodni); gobeliny przybrano zielonymi gałązkami splecionymi z białymi różami i czerwonymi makami.
Pokonali labirynt małych salonów i znaleźli się w głównym ośmiokątnym pomieszczeniu Ruelle. Pokój przeszedł przemianę – migoczące drzewa o nagich konarach i pniach pomalowanych na biało stały w regularnych odstępach przybrane ciemnozielonymi wieńcami i szklanymi czerwonymi kulami. Skrzący się fresk przedstawiał zimową scenerię: lodowiec okolony zagajnikiem ośnieżonych sosen, sowy wyglądające z cieni między drzewami. Czarnowłosa kobieta o wężowym ciele owijała się wokół trafionego przez błyskawicę drzewa; jej łuski lśniły złotą farbą. Na przedzie pokoju Malcom Fade, fioletowooki Najwyższy Czarownik Londynu, przewodził grupie faerie w niezwykle skomplikowanym tańcu.
Na podłodze walały się stosy czegoś, co wyglądało jak śnieg, ale przy bliższym zbadaniu okazało się delikatnym pociętym papierem, który unosił się i tworzył zaspy, wzbijany przez tańczących Podziemnych. Oczywiście nie wszyscy tańczyli – wielu gości salonu tłoczyło się przy małych okrągłych stolikach, trzymając w dłoniach miedziane kubki z grzanym winem. Nieopodal wilkołak i faerie siedzieli razem, sprzeczając się o autonomię Irlandii. Cordelię zawsze zdumiewało to, jak różni Podziemni bywali w Hell Ruelle. Jakby zapominano tu o zwykłej wrogości między wampirami i wilkołakami albo między różnymi dworami faerie przez wzgląd na sztukę i poezję. Mogła zrozumieć, dlaczego Matthew tak bardzo lubił to miejsce.
– No proszę, proszę, mój ulubiony Nocny Łowca – rozległ się znajomy głos.
Cordelia odwróciła się i rozpoznała Claude’a Kellingtona, młodego wilkołaka i muzyka, który zajmował się rozrywką w Ruelle. Siedział przy stoliku z faerie, która miała długie niebiesko-zielone włosy. Zerknęła z zaciekawieniem na Cordelię.
– Widzę, że przyprowadziłaś Fairchilda – dodał Kellington. – Przekonaj go, żeby stał się bardziej zabawny. Nigdy nie tańczy.
– Claude, jestem kluczową postacią dla organizowanych przez ciebie rozrywek – odparł Matthew. – Jestem niezastąpiony. Jestem żywo reagującą publicznością.
– To przyprowadzaj mi więcej takich wykonawców jak ona – powiedział Kellington, wskazując Cordelię. – O ile spotkasz kogoś takiego.
Cordelia przypomniała sobie swój występ, który zrobił ogromne wrażenie na Kellingtonie. Zatańczyła na scenie w Ruelle tak skandalicznie, że sama siebie zaszokowała. Starała się teraz nie czerwienić, ale sprawiać wrażenie wyrafinowanej dziewczyny, która jest gotowa zatańczyć jak Salome na każde zawołanie.
Skinęła głową, spoglądając na wieńce.
– Czyli w Hell Ruelle też obchodzi się Boże Narodzenie?
– Nie do końca.
Cordelia odwróciła się i zobaczyła Hypatię Vex, patronkę Hell Ruelle. Chociaż budynek należał do Malcolma Fade’a, to Hypatia zapraszała gości. Bez jej aprobaty nikt nie przestąpiłby progu salonu. Nosiła mieniącą się czerwoną suknię, w chmurę ciemnych włosów miała wpiętą pozłacaną peonię.
– W Ruelle nie świętujemy Bożego Narodzenia. Tutejsi bywalcy mogą robić w domach, co zechcą, rzecz jasna, ale w grudniu w Ruelle składa się hołd swojej patronce podczas święta Festum Lamia.
– Swojej patronce? Czyli… tobie? – zdumiała się Cordelia.
W charakterystycznych – z racji źrenic w kształcie gwiazd – oczach Hypatii pojawił się błysk rozbawienia.
– Jego kosmicznej patronce. Naszej protoplastce, zwanej przez niektórych matką czarowników, przez innych matką demonów.
– Ach, Lilith – zrozumiał Matthew. – Teraz, kiedy już zwróciłaś na to uwagę, to rzeczywiście wśród dekoracji jest więcej sów niż zwykle.
– Sowa to jeden z jej symboli – powiedziała Hypatia, przesuwając dłonią po oparciu krzesła Kellingtona. – Podczas pierwszych dni istnienia Ziemi Bóg stworzył żonę dla Adama. Nazywała się Lilith i nie chciała spełniać życzeń Adama, więc została wyrzucona z ogrodu Edenu. Spółkowała z demonem Samaelem i miała z nim wiele demonicznych dzieci, których potomstwo było pierwszymi czarownikami. To rozgniewało Niebo i trzech mściwych aniołów – Sanvi, Sansanvi i Semangelaf zesłano, żeby ukarali Lilith. Anioły uczyniły ją bezpłodną i wygnały do Edomu, na pustkowie, gdzie żyły stworzenia nocy i sowy. Przebywa tam do tej pory. Wyciąga jednak czasem dłoń, żeby pomóc czarownikom, którzy są wierni jej sprawie.
Cordelia znała większą część tej historii, chociaż według legend Nocnych Łowców trójka aniołów była bohaterami i obrońcami. Ósmego dnia po narodzinach dziecka Nocni Łowcy przeprowadzali rytuał – imiona Sanvi, Sansanvi i Semangelaf były recytowane jako zaklęcie przez Cichych Braci i Żelazne Siostry. W ten sposób zamykano duszę dziecka, jak wyjaśniła to kiedyś Cordelii Sona, przed wszelkimi demonicznymi wpływami i próbami opętania.
Cordelia uznała, że pewnie lepiej o tym teraz nie wspominać.
– Matthew obiecał mi coś skandalicznego, ale podejrzewam, że Clave krzywo patrzy na Nocnych Łowców, którzy uczestniczą w przyjęciach urodzinowych znanych demonów – powiedziała.
– To nie są jej urodziny – odpowiedziała Hypatia. – To tylko święto. Wierzymy, że w tym czasie opuściła Eden.
– Czerwone bańki na drzewach – zrozumiała wreszcie Cordelia. – To jabłka. Zakazany owoc.
– Hell Ruelle rozkoszuje się spożywaniem tego, co zakazane – powiedziała z uśmiechem Hypatia. – Wierzymy, że tabu czyni zakazany owoc słodszym.
Matthew wzruszył ramionami.
– Nie widzę powodu, dla którego Clave miałoby mieć coś przeciwko temu. Wątpię, żebyśmy musieli uczcić Lilith czy cokolwiek w tym stylu. To tylko dekoracje.
Hypatia była rozbawiona.
– Oczywiście, że to tylko dekoracje. A skoro o tym mowa…
Zerknęła znacząco na towarzyszkę Kellingtona, która wstała i zaoferowała jej swoje miejsce. Hypatia usiadła, nawet na nią nie patrząc, i rozłożyła wokół siebie suknię. Faerie zniknęła w tłumie, a Hypatia kontynuowała:
– Moje pudełko Pyxis zniknęło tego wieczoru, kiedy była tu pani ostatnim razem, panno Carstairs. Matthew też tu był, pamiętam. Zastanawiam się, czy nieumyślnie podarowałam wam to pudełko?
O, nie. Cordelia pomyślała o pudełku Pyxis, które ukradli parę miesięcy temu. Wybuchło podczas walki z demonem Mandikhorem. Spojrzała na Matthew. On wzruszył ramionami i zgarnął kubek grzańca z tacy, z którą przechodził kelner-faerie. Cordelia odchrząknęła.
– Wydaje mi się, że tak właśnie było. Mam wrażenie, że życzyłaś mi przy tym szczęścia w przyszłości.
– Nie dość, że był to podarek, który świadczył o niezwykłej życzliwości, to jeszcze bardzo się przydał w ratowaniu Londynu przed zniszczeniem – dodał Matthew.
– Tak – zgodziła się z nim Cordelia. – Okazał się kluczowy, absolutnie niezbędny w zapobieżeniu katastrofie.
– Panie Fairchild, ma pan fatalny wpływ na pannę Carstairs. Zaczyna się robić niepokojąco bezczelna. – Hypatia spojrzała na Cordelię, ale z jej oczu nie dało się niczego wyczytać. – Muszę przyznać, że trochę się dziwię, widząc cię tu dzisiejszego wieczoru. Spodziewałabym się, że Nocna Łowczyni w wieczór przed ślubem siedzi i ostrzy broń albo ścina głowy manekinom.
Cordelia zaczęła się zastanawiać, dlaczego Matthew przyprowadził ją do Ruelle. Nikt nie chce spędzać wieczoru panieńskiego, słuchając drwin wyniosłej czarownicy, nawet wziąwszy pod uwagę ciekawe dekoracje.
– Nie jestem zwykłą panną młodą – odparła.
Hypatia się uśmiechnęła.
– Skoro tak mówisz. Chyba jest tu paru gości, którzy cię oczekują.
Cordelia spojrzała przez pokój i ku swojemu zaskoczeniu zobaczyła dwie znajome postaci siedzące przy stoliku. Anna Lightwood, która jak zawsze wyglądała olśniewająco w dopasowanym surducie i niebieskich getrach, oraz Lucie Herondale, która wyglądała schludnie i ładnie w sukni w odcieniu kości słoniowej z niebieskimi koralikami. Lucie machała do niej energicznie.
– Zaprosiłeś je? – zapytała Matthew, który znowu wyjął piersiówkę, przysunął do ust i skrzywił się, gdy okazała się pusta. Schował ją z powrotem do kieszeni. Oczy mu błyszczały.
– Owszem – odpowiedział. – Nie mogę zostać, muszę jechać na przyjęcie Jamesa, ale chciałem dopilnować, żebyś miała dobre towarzystwo. Zostały pouczone, że mają tańczyć z tobą i pić przez cały wieczór. Miłej zabawy.
– Dziękuję. – Cordelia pochyliła się, żeby pocałować Matthew w policzek, który pachniał goździkami i brandy, ale on w tej samej chwili obrócił twarz, więc musnęła go w usta. Odsunęła się szybko, widząc, że Kellington i Hypatia przyglądają się im czujnie.
– Zanim wyjdziesz, Fairchild… widzę, że twoja piersiówka jest pusta – odezwał się Kellington. – Chodź ze mną do baru, napełnię ją, czymkolwiek zechcesz.
Przyglądał się Matthew z zaciekawieniem, trochę tak, jak patrzył na Cordelię po jej tańcu. Z głodem.
– Nigdy nie odmówiłbym ofercie, która brzmi „co tylko zechcesz” – odparł Matthew i odszedł z Kellingtonem.
Cordelia zastanawiała się, czy nie zawołać za nim, ale zrezygnowała. Poza tym Anna przywoływała ją do stolika.
Ruszyła przez salę, kiedy coś przyciągnęło jej wzrok: dwóch mężczyzn w cieniu stojących blisko siebie. Zdała sobie nagle sprawę, że to Matthew i Kellington. Matthew opierał się o ścianę, a nad nim pochylał się wyższy od niego Kellington.
Kellington oparł dłoń na karku Matthew i wsunął palce w jego włosy.
Cordelia zobaczyła jeszcze, że Matthew pokręcił głową, ale wtedy kolejni tancerze dołączyli do tłumu na parkiecie i przesłonili jej widok. Kiedy się przesunęli, Matthew już nie było, a Kellington, który miał minę jak gradowa chmura, szedł przez salon do Hypatii. Cordelia zastanawiała się, dlaczego ten widok tak ją zaszokował – wiedziała przecież, że Matthew lubi zarówno mężczyzn, jak i kobiety, a poza tym z nikim nie był związany, mógł robić, co chciał. Mimo wszytko sposób bycia Kellingtona, ogólnie rzecz biorąc, ją konsternował. Miała nadzieję, że Matthew będzie ostrożny…
Ktoś położył rękę na jej ramieniu.
Obróciła się gwałtownie i zobaczyła kobietę, faerie, która siedziała wcześniej z Kellingtonem. Nosiła aksamitną suknię w kolorze szmaragdów i naszyjnik z błyszczących niebieskich kamieni.
– Wybacz, że się wtrącam – wyrzuciła bez tchu, jakby się denerwowała. – Czy to ty… Czy to ty tańczyłaś dla nas parę miesięcy temu?
– Tak – odpowiedziała ostrożnie Cordelia.
– Tak mi się wydawało – powiedziała faerie. Była blada i patrzyła na Cordelię w skupieniu. – Podziwiam twoje umiejętności. I miecz, rzecz jasna. Czy mam rację, że ostrze, które nosisz, to sama Cortana? – Ostatnie słowa wyszeptała, jakby samo ich wymówienie wymagało odwagi.
– Nie, skąd – odpowiedziała Cordelia. – To tylko podróbka. Ładnie zrobiona replika.
Faerie wpatrywała się w nią przez chwilę, a potem wybuchnęła śmiechem.
– Och, świetne! Zapominam czasem, że śmiertelnicy żartują. To taki rodzaj kłamstwa, który ma być zabawny, prawda? Jednak każdy prawdziwy faerie rozpoznałby dzieło Waylanda Kowala. – Popatrzyła na miecz z podziwem. – Pozwolę sobie powiedzieć, że Wayland to największy żyjący kowal na Wyspach Brytyjskich.
Cordelię zatkało.
– Żyjący?! – powtórzyła. – Chcesz powiedzieć, że Wayland Kowal nadal żyje?
– Ależ oczywiście! – odpowiedziała faerie, klaszcząc w dłonie, a Cordelia zastanawiała się, czy zaraz jej powie, że Wayland Kowal to pijany goblin, który siedzi w kącie z abażurem na głowie. – Od stuleci żadne jego dzieło nie trafiło do ludzkich rąk, ale podobno nadal ma swoją kuźnię pod kurhanem w Berkshire Downs.
– Doprawdy – powiedziała Cordelia, próbując pochwycić spojrzenie Anny. Liczyła na ratunek. – Jakie to ciekawe.
– Gdybyś chciała spotkać twórcę Cortany, to mogę cię tam zabrać. Trzeba minąć wielkiego białego konia i wejść pod wzgórze. Wystarczą moneta i obietnica…
– Nie – odpowiedziała stanowczo Cordelia. Może i była tak naiwna, jak bywalcy Ruelle uważali, ale nawet ona wiedziała, jak należy odpowiedzieć faerie, gdy próbuje zawrzeć z tobą umowę. – Miłej zabawy, muszę już iść.
Kiedy się odwróciła, kobieta odezwała się cichym głosem:
– Nie musisz wychodzić za mężczyznę, który cię nie kocha, wiesz?
Cordelia zamarła. Obejrzała się przez ramię. Faerie patrzyła na nią, ale całe rozmarzenie zniknęło z jej twarzy. Teraz jej rysy się wyostrzyły.
– Istnieją inne ścieżki – powiedziała. – Mogę pomóc.
Cordelia przybrała beznamiętną minę.
– Przyjaciółki na mnie czekają – oznajmiła i odeszła z mocno bijącym sercem.
Opadła na krzesło naprzeciwko Anny i Lucie. Powitały ją entuzjastycznie, ale ona myślami była gdzie indziej.
„Mężczyzna, który cię nie kocha”. Skąd faerie to wiedziała?
– Daisy! – wykrzyknęła Anna. – Uważaj trochę. Cackamy się z tobą…
Piła bladego szampana z wąskiego kieliszka i gdy machnęła palcami, pojawił się drugi, który podała Cordelii.
– Hura! – zawołała zachwycona Lucie, a potem, całkowicie ignorując swój cydr oraz przyjaciółki, powróciła do bazgrania w notatniku na przemian z gapieniem się w pustą przestrzeń.
– Dopadła cię inspiracja, skarbie? – zagadnęła ją Cordelia.
Serce powoli jej się uspokajało. Wmówiła sobie stanowczo, że faerie gadała od rzeczy. Pewnie usłyszała, jak Hypatia rozmawiała z Cordelią o ślubie, i uznała, że spróbuje wykorzystać wątpliwości panny młodej. Jaka dziewczyna nie martwiłaby się, że mężczyzna, za którego wychodzi, może jej nie kochać? W przypadku Cordelii to była prawda, ale każdy mógł się tego obawiać, a faerie żerowały na lękach śmiertelników. To nic nie znaczyło, po prostu chciała wyrwać od Cordelii to, o co prosiła wcześniej – monetę i obietnicę.
Lucie pomachała ubrudzoną atramentem ręką, by przyciągnąć jej uwagę.
– Tu jest tak dużo materiału. Widziałaś Malcolma Fade’a? Uwielbiam jego surdut. Och, uznałam, że lord Kincaid, zamiast być szykownym oficerem marynarki, powinien być artystą, którego prace zostały zakazane w Londynie, więc musiał uciec do Paryża, gdzie piękna Cordelia zostaje jego muzą, a on trafia do najlepszych salonów…
– A co się stało z diukiem Blankshire? – zapytała Cordelia. – Myślałam, że fikcyjna Cordelia zostanie duchessą.
– Umarł – odpowiedziała Lucie, zlizując atrament z palca.
Na jej szyi zabłysnął złoty łańcuszek. Od miesięcy nosiła ten sam prosty złoty medalion. Kiedy Cordelia zapytała o niego, Lucie powiedziała, że to stara pamiątka rodzinna, która ma przynosić szczęście. Cordelia nadal pamiętała jego obecność, złoty rozbłysk w ciemności podczas nocy, kiedy James prawie umarł z powodu trucizny demona na cmentarzu w Highgate. Nie przypominała sobie, żeby Lucie nosiła go wcześniej. Mogłaby ją przycisnąć, ale wiedziała, że sama ukrywała pewne rzeczy przed swoją przyszłą parabatai, więc nie mogła oczekiwać, że Lucie będzie jej mówiła wszystko, zwłaszcza gdy w grę wchodził taki drobiazg jak medalion.
– To mi wygląda na tragiczną powieść – odezwała się Anna, podziwiając sposób, w jaki światło odbija się w szampanie.
– Skądże – odpowiedziała Lucie. – Nie chciałam, żeby fikcyjna Cordelia związała się z jednym mężczyzną. Chciałam, żeby przeżywała przygody.
– Nie do końca coś takiego chce się usłyszeć w przeddzień ślubu – powiedziała Anna. – Ale mimo to przyklaskuję ci. Mam jednak nadzieję, że nawet po ślubie będziesz przeżywała przygody, Daisy. – Jej niebieskie oczy zabłysły, gdy uniosła kieliszek w toaście.
Lucie podniosła kubek.
– Za koniec wolności! Za początek radosnej niewoli!
– Bzdura – powiedziała Anna. – Ślub dla kobiety jest początkiem wyzwolenia.
– Jak to? – spytała Cordelia.
– Niezamężna kobieta jest postrzegana przez towarzystwo jako ktoś, kto czeka na zamążpójście – wyjaśniła Anna. – Panieństwo to stan chwilowy wypełniony nadzieją na rychłe małżeństwo. Mężatka zaś może flirtować, z kim zechce, nie rujnując sobie reputacji. Może swobodnie podróżować. Na przykład do i z mojego mieszkania.
Lucie wytrzeszczyła oczy.
– Chcesz powiedzieć, że romansowałaś także z mężatkami?
– Mówię tylko, że często tak bywa. Rzecz po prostu w tym, że mężatka ma więcej swobody, żeby robić to, co zechce. Panna praktycznie nie może wyjść z domu bez opieki. Zamężna kobieta może chodzić na zakupy, na wykłady, spotykać przyjaciół… Ma mnóstwo powodów, żeby wyjść z domu w szykownym kapeluszu.
Cordelia zachichotała. Anna i Lucie potrafiły ją pocieszyć.
– A ty lubisz damy w szykownych kapeluszach.
Anna uniosła w zamyśleniu palec.
– Dama, która potrafi wybrać naprawdę twarzowy kapelusz, najpewniej zwraca uwagę na każdą warstwę swojego stroju.
– Wnikliwe spostrzeżenie – powiedziała Lucie. – Masz coś przeciwko temu, bym wykorzystała je w powieści? Lord Kincaid mógłby coś takiego powiedzieć.
– Rób, co chcesz, męczybuło, ukradłaś już połowę moich najlepszych powiedzonek. – Anna rozejrzała się po salonie. – Widziałaś Matthew i Kellingtona? Mam nadzieję, że nie zaczną znowu.
– O co chodzi z Kellingtonem? – zaciekawiła się Lucie.
– Złamał serce Matthew jakiś rok temu – odpowiedziała Anna. – Matthew weszło w nałóg pozwalanie, by inni łamali mu serce. Najwyraźniej preferuje beznadziejną miłość.
– Tak? – Lucie znowu coś nagryzmoliła w notesie. – O rety.
– Pozdrawiam, piękne panie – powiedział wysoki młody mężczyzna o śmiertelnie bladej skórze i kręconych ciemnych włosach, który pojawił się przy ich stoliku jak za sprawą czarów. – Która z was, oszałamiające piękności, pragnie pierwsza ze mną zatańczyć?
Lucie się poderwała.
– Ja z tobą zatańczę. Jesteś wampirem, prawda?
– Ehm, tak…
– Wyśmienicie. Zatańczymy, a ty mi opowiesz wszystko o wampiryzmie. Czy tropisz piękne damy na ulicach miasta w nadziei na odrobinę ich wytwornej krwi? Opłakujesz swoją potępioną duszę?
Młodzieniec zerkał na boki, wyraźnie zaniepokojony.
– Ja naprawdę chciałem tylko zatańczyć walca – odparł, ale Lucie już go złapała i zaciągnęła na parkiet.
Przy pierwszych taktach muzyki Cordelia i Anna stuknęły się kieliszkami i obie się roześmiały.
– Biedny Edwin – powiedziała Anna, zerkając na tancerzy. – Nawet w najlepszych chwilach jest nerwowy. No dobrze, Cordelio, przedstaw mi ze wszystkimi szczegółami plany ślubne, a ja załatwię nam trochę świeżego szampana.
2
Wszystko, co krąży
„A jeśli kiedyś, ocknąwszy się na stopniach jakiegoś pałacu, na zielonej trawie skarpy, w ponurej samotni waszego pokoju poczujecie, że upojenie osłabło lub przeszło, spytajcie wiatru, fali, gwiazdy, ptaka, zegara, wszystkiego co pędzi, wszystkiego co wzdycha, wszystkiego co krąży, wszystkiego co śpiewa, wszystkiego co mówi, spytajcie, która godzina; a wiatr, fala, gwiazda, ptak, zegar odpowiedzą: »Jest godzina pijaństwa! Żeby nie być znękanymi niewolnikami Czasu, upijajcie się; upijajcie się bez przerwy! Winem, poezją albo cnotą, wedle upodobania«”2.
Charles Baudelaire, XXXIII. Upijajcie się
– Za tobą! – krzyknął ostrzegawczo Christopher.
James pośpiesznie uskoczył w bok. Dwa uczepione siebie wilkołaki przeleciały obok nich, walcząc ze sobą po pijanemu, i z hukiem grzmotnęły o podłogę. Thomas uniósł kieliszek nad głowę, żeby uchronić zawartość przed rozpychającym się tłumem.
James nie był pewien, czy Diabelska Tawerna to odpowiednie miejsce na wieczór kawalerski, zwłaszcza że i tak bywał tu kilka razy w tygodniu, ale Matthew uparł się, sugerując, że zaaranżował coś specjalnego.
James rozejrzał się po chaosie i westchnął w duchu.
– Wyobrażałem sobie nieco spokojniejszy wieczór.
Sytuacja nie wyglądała aż tak hałaśliwie, kiedy przyjechali. W Diabelskiej Tawernie jak zwykle zaczął się żywy, przyjazny wieczór, a James z radością przemknąłby na górę do ich prywatnych pokojów, jak robił to wcześniej wiele razy, żeby zwyczajnie zrelaksować się w towarzystwie najbliższych przyjaciół.
Matthew jednakże natychmiast wszedł na krzesło, ściągając uwagę wszystkich stukaniem stelą o metalowy żyrandol, po czym wykrzyknął:
– Przyjaciele! Tego wieczoru mój parabatai, James Jeremiah Jehoshaphat Herondale świętuje swój ostatni wieczór wolności!
W całej gospodzie poniosły się wiwaty i okrzyki.
James pomachał ręką w ramach podziękowania, żeby zbyć wszystkich życzliwych, ale najwyraźniej to nie był jeszcze koniec. Podziemni wszelkiej maści zeszli się, żeby uścisnąć mu dłoń i poklepać go po plecach, życząc szczęścia. Ku swojemu zdumieniu James zdał sobie sprawę, że zna wielu z obecnych, co więcej wielu nich zna od dzieciństwa – na ich oczach dorastał.
Była tam Nisha „najstarsza wampirzyca z najstarszej części starego miasta”, jak lubiła o sobie mawiać. Byli Sid i Sid, dwa wilkołaki, które sprzeczały się, który z nich powinien być Sidem, a który w związku z tym musi być Sidneyem. Pojawiła się dziwna grupka goblinów, które zawsze gawędziły tylko ze sobą, nigdy nie odzywały się do nikogo innego, ale od czasu do czasu posyłały darmowego drinka różnym klientom, na oko zupełnie przypadkowo wybranym. Otoczyły Jamesa i zażądały, żeby dopił swoją whisky, bo wtedy będzie mógł wypić tę, którą one mu postawią.
James był szczerze wzruszony tym zalewem serdeczności, ale to tylko sprawiło, że jeszcze gorzej poczuł się na myśl o prawdziwej naturze swojego małżeństwa. Za rok będzie po wszystkim, pomyślał. Gdybyście o tym wiedzieli, nie świętowalibyście ze mną.
Matthew zniknął na górze po swojej przemowie i zostawił ich otoczonych przez hałaśliwych hulaków, którzy coraz bardziej się upijali na cześć Jamesa, aż w końcu doszło do rzeczy nieuniknionej, kiedy jeden Sid przyłożył drugiemu Sidowi i nad tłumem poniósł się ryk, wyrażający zarówno aprobatę, jak i kpinę.
Thomas wykorzystał swoją potężną sylwetkę i silne mięśnie, żeby pomóc ich trójce przenieść się do mniej zatłoczonego kąta.
– Zdrowie, Thomasie – powiedział Christopher. Ciemne włosy miał zmierzwione, okulary przesunięte na głowę. – Zaraz powinna zacząć się specjalna część rozrywkowa zorganizowana przez Matthew… – Zerknął z nadzieją na schody. – Dosłownie za chwileczkę.
– Kiedy Matthew coś zaplanuje, to zwykle jest to albo potwornie rozkoszne, albo rozkosznie potworne – powiedział James. – Ktoś z was chce się założyć, która ewentualność przypadnie nam w udziale?
Christopher uśmiechnął się leciutko.
– Według Matthew to będzie rzecz niedoścignienie piękna.
– Co może oznaczać wszystko – uznał James, patrząc, jak barmanka Polly maszeruje ku przepychance, żeby rozdzielić Sidów, a kelpie zwany Pickles przyjmuje zakłady, który z nich wygra.
Thomas opuścił ręce, które krzyżował na piersi, i powiedział:
– To syrena.
– Co takiego? – zapytał James.
– Syrena – powtórzył Thomas. – Która zaprezentuje jakiś… zmysłowy syreni… występ.
– To jakaś jego przyjaciółka z demi-monde, rozumiesz – wtrącił Christopher, który najwyraźniej był zadowolony z siebie, bo znał słówko demi-monde. Trzeba przyznać, że często spotkania Matthew z poetami i kurtyzanami w niczym nie przypominały tynktur i próbówek Christophera ani rozleglej biblioteki Thomasa i jego rygorystycznych treningów.
– Co ona zamierza zrobić? – zachodził w głowę James. – I… gdzie zamierza to zrobić?
– W dużym zbiorniku z wodą, należy mieć nadzieję – odparł Christopher.
– A jeśli idzie o to, co zamierza, to na pewno coś w stylu cyganerii, z użyciem dzwonków, kastanietów i woali – wtrącił się Thomas. – Jak podejrzewam.
Christopher się zaniepokoił.
– Woale się nie zamoczą?
– To będzie coś, czego nigdy nie zapomnimy – mówił Thomas. – Tak twierdzi Matthew. Piękno niedoścignione i tak dalej.
James złapał się na tym, że bez zastanowienia sięga do srebrnej bransoletki na ręce, przesuwa z roztargnieniem palcami po jej powierzchni. Po tak długim czasie prawie nie zauważał jej obecności. Grace Blackthorn powierzyła mu ją, kiedy miał raptem czternaście lat. James jednak usilnie starał się nie myśleć o Grace, gdy zbliżał się jego ślub.
Tylko rok, pomyślał. Jeszcze przez jeden rok nie wolno mu myśleć o Grace. To sobie obiecali. I obiecał też Cordelii, że nie będzie widywał się z Grace samotnie ani za jej plecami – gdyby ktoś się dowiedział, przeżyłaby upokorzenie. Świat musi uwierzyć, że ich małżeństwo jest prawdziwe.
Myśl, że ma ożenić się z Cordelią, wciąż nosząc bransoletkę, wywoływała u niego zakłopotanie. Napominał się w myślach, żeby ją zdjąć, gdy już wróci do domu. To może być policzkiem dla Grace, ale gdyby nosił ją dalej, obraziłby Cordelię. Postanowił sobie, kiedy podjął decyzję o ślubie, że nie złamie przysięgi małżeńskiej ani słowem, ani uczynkiem. Może nie jest w stanie kontrolować swojego serca i myśli, ale może zdjąć bransoletkę. Przynajmniej tyle był w stanie zrobić.
Na drugim końcu sali Polly kierowała małą grupką skrzatów. Ustawiali scenę, na której rzeczywiście znalazł się wielki zbiornik z wodą. Dwa skrzaty przeniosły kandelabry do oświetlenia sceny, a pozostałe rozbiegły się, sprzątając podłogę, żeby przygotować miejsce dla publiczności.
Schody zatrzeszczały. Zbiegał po nich Matthew, jego jasne włosy przybrały w gospodzie kolor światła świec. Zdjął surdut i był w samej koszuli i kamizelce w zielono-niebieskie prążki. Przeskoczył nad poręczą schodów i wylądował na scenie. Stanął za zbiornikiem i uniósł ręce, żeby uciszyć zgromadzonych.
Jednakże harmider nie ucichł, dopóki pierwszy Sid nie uniósł potężnych pięści nad głowę i nie wrzasnął:
– Ej! Cicho, bo porozbijam wam te parchate łby!
– Właśnie! – przytaknął mu drugi Sid; najwyraźniej panowie się pogodzili.
Tłum pomrukiwał, a siedzący nieopodal wilkołak powiedział:
– Parchate! Też coś!
W końcu jednak publika ucichła.
– Chwileczkę – szepnął James. – Jak syrena ma zejść po schodach?
Przez chwilę milczeli, a Christopher, który zdjął okulary, by je wyczyścić, zapytał:
– A jak syrena weszła po nich na górę?
Thomas wzruszył ramionami.
– Dobry wieczór, przyjaciele! – zawołał Matthew i odpowiedziały mu skąpe uprzejme oklaski. – Dzisiaj wieczór zaprezentujemy wam coś naprawdę nadzwyczajnego na cześć starego przyjaciela Diabelskiej Tawerny. Byliście na tyle uprzejmi, że tolerujecie obecność Wesołych Złodziejaszków już od kilku lat…
– My po prostu myśleliśmy, że wy, jak to Nocni Łowcy, napadliście tu na nas, tylko załatwiacie to wyjątkowo nieśpiesznie – odparła z kpiącym uśmieszkiem Polly.
– Jutro jeden z nas, pierwszy z nas, pomaszeruje ku swojemu przeznaczeniu i dołączy do szeregów nieszczęsnych żonatych łajdaków – kontynuował Matthew. – Ale dzisiejszego wieczoru pożegnamy go w wielkim stylu!
Gwizdy i wiwaty towarzyszyły wykrzykiwanym żartom i waleniu pięściami w stoły. Siedzący na przedzie satyr i przysadziste rogate stworzenie wstali i zaczęli odgrywać lubieżne uściski, dopóki ktoś nie rzucił w nich kiełbasą. Jeden z goblinów przy pianinie zagrał wesołą melodyjkę. Muzyka wypełniła salę, a Matthew uniósł magiczne światełko. Blask oświetlił postać schodzącą po schodach.
James zastanawiał się przez chwilę, czy to pierwszy przypadek, gdy ktoś posłużył się magicznym światłem z runicznego kamienia, żeby oświetlić scenę. Nagle zdał sobie sprawę, co widzi, i wszelkie myśli uciekły mu z głowy. Christopherowi wyrwał się cichy pisk, a Thomas wytrzeszczył oczy.
Syrena miała ludzkie nogi. Były długie i całkiem kształtne, musiał przyznać James, spowite w luźne, przeświecające spódnice utkane z egzotycznych wodorostów.
Niestety od pasa w górę wyglądała jak ryba o wytrzeszczonych ślepiach i rozwartym pyszczku. Jej łuski lśniły metalicznie i srebrzyście, odbijając światło w sposób, który niemalże – ale niestety nie do końca – odwracał uwagę od jej wielgachnych jak talerze nieruchomych żółtych ślepi.
Publika oszalała, wiwatując i pogwizdując dwa razy głośniej niż dotychczas. Jeden z wilkołaków zawył „Claribella!” żałosnym, tęsknym głosem.
– Pozwolę sobie zaprezentować Syrenę Claribellę! – powiedział Matthew z szerokim uśmiechem.
Tłum gwizdał i walił z aprobatą pięściami w stoły. James, Christopher i Thomas nie mogli wykrztusić słowa.
– Syrena na odwrót – powiedział w końcu James, gdy odzyskał zdolność mówienia. Chociaż może nie odzyskał jej do końca.
– Matthew wynajął odwróconą syrenę – przytaknął mu Thomas. – Ale dlaczego?
– Ciekawe, co to za ryba – zastanawiał się Christopher. – Czy syreny to konkretny gatunek ryb? Rekiny, śledzie albo coś takiego?
– Jadłem dzisiaj śledzie na śniadanie – przyznał ze smutkiem Thomas.
Syrena na odwrót zaczęła kołysać biodrami na boki z wprawą zawodowej tancerki kabaretowej. Poruszała ustami w rytm muzyki. Machała małymi płetewkami z boków ciała.
Trzeba przyznać Matthew, że reszta bywalców Diabelskiej Tawerny była najszczerszymi wielbicielami Claribelli i zachwycała się jej występem. Kiedy syrena skończyła taniec i wycofała się za zbiornik, uczyniła to przede wszystkim po to, żeby schować się przed najbardziej żarliwymi wielbicielami.
– Rzeczywiście ma styl – przyznał Christopher. Spojrzał z nadzieją na Jamesa. – Prawda?
– Trzeba było pójść na sanki u Pouncebych – odparł James.
– Co powiesz na cichy wieczór na górze? – zaproponował ze współczuciem Thomas. – Wywalczę nam ścieżkę przez tłum.
Kiedy szli za Thomasem przez ciżbę Podziemnych, Matthew, który sprzedawał bilety na prywatne sesje z Claribellą, spostrzegł ich i zeskoczył ze sceny.
– Szukasz pięknej pociechy w postaci odosobnienia? – zapytał, biorąc Jamesa pod ramię. Pachniał tak jak zawsze: wodą kolońską i brandy z odrobiną dymu i nutką trocin.
– Idę na górę z waszą trójką – odparł James. – Nie nazwałbym tego „odosobnieniem”.
– W takim razie „spokoju” – poprawił się Matthew. – „O, spokoju wybranko czysta, która muska łagodność ciszy, wolno płynącego czasu”3.
Kiedy doszli do schodów, Ernie, właściciel gospody, wskoczył na scenę i spróbował zatańczyć z Claribellą, ale ta, mając tylko dwie krótkie płetewki, z łatwością wymknęła mu się i skoczyła głową naprzód do wanny dżinu zajmowanej przez kelpie zwanego Pickles. Wynurzyła się sekundę później, wypuszczając fontannę dżinu, podczas gdy Pickles rżał z zachwytu.
Gdy dotarli do swoich prywatnych pokojów na górze, Thomas solidnie zaryglował za nimi drzwi. Było tam zimno, woda ciurkała z sufitu na poprzecierane dywany, ale James i tak ucieszył się na ten widok. To była kwatera główna Wesołych Złodziejaszków, ich kryjówka, ich miejsce na świecie – jedyne, w jakim James chciał być w tej chwili. Śnieg rozpadał się mocniej i uderzał niesiony podmuchami wiatru w łączone ołowiem gomółki w oknie.
Kiedy Thomas podstawił pusty garnek pod ciurkającą wodę, Christopher przyklęknął przed kominkiem i przyjrzał się leżącemu tam drewnu – zamokło od śniegu. Wyjął coś z kieszeni – metalową rurkę połączoną z małą szklaną buteleczką – zapalnik chemiczny jego własnego pomysłu, nad którym pracował w ostatnich tygodniach. Przesunął przełącznik i buteleczka wypełniła się różowawym gazem. Rozległ się cichy strzał i nastąpił krótki rozbłysk płomienia, który wystrzelił z rurki, ale zaraz zgasł i pokój wypełnił się czarnym dymem.
– Nie tego się spodziewałem – powiedział Christopher, próbując zatkać rurkę chusteczką.
James i Matthew spojrzeli po sobie zdesperowani i pobiegli otworzyć okna, kaszląc i krztusząc się. Thomas porwał podniszczoną książkę z półki i zaczął nią wachlować, żeby dym szybciej leciał do okna. Otwarli pozostałe okna i drzwi, aż w końcu udało im się przewietrzyć pomieszczenia, ale dym zostawił po sobie kwaśny odór i warstwę sadzy na każdej powierzchni.
Zatrzasnęli okna. Thomas poszedł do przyległego pokoju i wrócił z suchym drewnem. Tym razem, gdy Christopher spróbował rozpalić ogień – zwykłymi zapałkami – udało się. We czwórkę stłoczyli się przy okrągłym stoliku pośrodku pokoju. Wszyscy się trzęśli. Matthew złapał Jamesa za ręce i zaczął je rozcierać.
– To dopiero wspaniały sposób spędzenia wigilii ślubu – powiedział przepraszająco.
– To jedyne miejsce, w którym chciałbym teraz być – odpowiedział James, szczekając zębami. – Choćby dla tego, że znacie prawdę na temat ślubu.
– Co tym samym uwalnia nas od typowych oczekiwań, że wieczór kawalerski okaże się przyjemny – dodał Matthew.
Wypuścił ręce Jamesa i rozstawił cztery kubki. Sięgnął po butelkę brandy i wlał do każdego miarkę.
Mówił beztroskim tonem, ale w jego głosie pojawiła się nerwowa nuta i James zastanawiał się, ile Matthew musiał wypić, zanim przyjechał dzisiaj do Diabelskiej Tawerny.
– Bywalcy świetnie się bawili przy występie Claribelli – odezwał się Thomas.
– Wiedziałeś, że to odwrotna syrena? – zapytał Christopher, a jego oczy w kolorze bzu wyrażały niewinną ciekawość.
– Ehm – mruknął Matthew, nalewając sobie znowu brandy do kubka. – Nie całkiem. To znaczy jej agent powiedział, że jest „anty”, ale ja pomyślałem, że chodzi o jej poglądy polityczne, a nie chciałem wyjść na snoba.
Thomas parsknął śmiechem.
– Mogłeś powiedzieć, że chcesz ją zobaczyć, nim zamówisz jej usługi – zasugerował James. Wypił łyczek z kubka. Brandy rozgrzewała mu wnętrzności, podczas gdy ogień, który już trzaskał na kominku, ogrzewał go od zewnątrz.
To miał być żart, ale Matthew wyglądał na zranionego.
– Postarałem się – zaprotestował, a do Christophera i Thomasa dodał: – Nie słyszałem, żebyście mieli jakieś wspaniałe pomysły na dzisiejszy wieczór.
– Bo powiedziałeś, że sam się tym zajmiesz – odparł Thomas.
– Najważniejsze jest to, że jesteśmy tu razem – wtrącił Christopher, który zaniepokoił się tym, że zaraz może dojść do kłótni. – I żebyśmy jutro punktualnie dostarczyli Jamesa na ceremonię, rzecz jasna.
– Jasne, zwłaszcza że pan młody aż się rwie do żeniaczki – rzucił przeciągle Matthew.
Wszyscy popatrzyli po sobie, równie zaniepokojeni jak wcześniej Christopher. Ich czwórka bardzo rzadko się kłóciła, a Matthew i James praktycznie nigdy.
Nawet Matthew zdał sobie sprawę, że jego komentarz był zbyt brutalny w swojej szczerości, szkielet prawdy przeświecał białą kością spod ziemi. Wyjął piersiówkę z płaszcza i obrócił do góry nogami, ale okazała się pusta. Rzucił ją na sofę obok i spojrzał na Jamesa błyszczącymi oczami.
– Jamie, serce moje. Przyjacielu mój. Nie musisz tego robić. Nie musisz przez to przechodzić. Wiesz chyba o tym, prawda?
Christopher i Thomas zamarli przy stole.
– Cordelia… – zaczął James.
– Cordelia też może tego nie chcieć – przerwał mu Matthew. – Lipne małżeństwo to z pewnością ostatnia rzecz, o jakiej marzyłaby młoda dziewczyna…
James wstał od stołu. Serce wybijało mu przedziwny rytm w piersi.
– Żeby uchronić mnie przed uwięzieniem przez Clave z powodu podpalenia, zniszczenia mienia i Anioł jeden wie, z powodu czego jeszcze, Cordelia skłamała dla mnie. Powiedziała, że razem spędziliśmy noc – mówił szorstko, każde słowo wypowiadał wyraźnie i precyzyjnie. – Wiesz, co to znaczy dla kobiety. Naraziła dla mnie na szwank swoją reputację.
– Ale jej reputacja została uratowana, bo ty… – zaczął Christopher.
– Zaproponowałem jej małżeństwo – skończył James. – Nie, skreśl to. Powiedziałem jej, że bierzemy ślub. Bo Cordelia rzeczywiście pierwsza odrzuciłaby propozycję takiego związku. Nigdy nie zgodziłaby się, żebym zrobił coś, do czego czuję się zmuszony, nigdy nie chciałaby, żebym się unieszczęśliwił przez wzgląd na nią.
– A unieszczęśliwiasz się? – zapytał Thomas, patrząc spokojnie i uważnie. – Przez wzgląd na nią?
– Byłbym bardziej nieszczęśliwy, gdyby skończyła zrujnowana, a ja ponosiłbym za to odpowiedzialność – odpowiedział James. – Rok małżeństwa z Daisy to niska cena za to, że oboje zostaniemy uratowani. – Odetchnął. – Zapomnieliście? Wszyscy orzekliśmy, że będziemy się świetnie bawić. Że to będzie niezła heca.
– Pewnie im bardziej ten dzień się zbliża, tym poważniej to wygląda – odparł Christopher.
– To nie jest coś, co można lekceważyć – powiedział Thomas. – Runy małżeńskie, przysięgi…
– Wiem – odpowiedział James, odwracając się w stronę okien.
Wydawało się, że śnieg pochłonął cały Londyn. Siedzieli pochwyceni w punkciku światła i ciepła pośród świata lodu.
– I Grace Blackthorn – powiedział Matthew.
Zapadło milczenie. Żaden z nich nie wypowiadał imienia Grace przy Jamesie od jego przyjęcia zaręczynowego z Cordelią, które odbyło się cztery miesiące temu.
– Właściwie to nie wiem, co myśli o tym Grace – przyznał James. – Zachowywała się bardzo dziwnie po zaręczynach…
Matthew wykrzywił usta.
– Chociaż sama już była zaręczona i nie miała najmniejszego powodu…
– Matthew – przerwał mu cicho Thomas.
– Nie rozmawiałem z nią od miesięcy – powiedział James. – Nie odezwałem się słowem.
– Nie zapomniałeś, że spaliłeś dla niej tamten dom, co? – rzucił Matthew, nalewając sobie brandy.
– Nie – odparł cierpko James. – Ale to nie ma znaczenia. Złożyłem Daisy obietnicę i dotrzymam jej. Jeśli chciałeś powstrzymać mnie przed zrobieniem tego, co należy, to trzeba było zacząć swoją kampanię nieco wcześniej, a nie w wieczór przed moim ślubem.
Na chwilę zapadła cisza. Wszyscy czterej siedzieli nieruchomo, prawie nie oddychali. Śnieg uderzał o szyby w delikatnych eksplozjach bieli. James widział w szkle swoje odbicie – ciemne włosy, blada twarz.
– Masz rację, oczywiście – odezwał się w końcu Matthew. – Może martwimy się tylko, że jesteś zbyt uczciwy, za dobry, a dobroć bywa ostrą klingą, która rani równie mocno jak złe intencje.
– Nie jestem aż tak dobry – powiedział James, odwracając się od okna…
…i nagle pokój i jego przyjaciele zniknęli, a jego ogarnęło wrażenie, że spada, obraca się i koziołkuje przez rozległą pustkę, chociaż czuł też, że stoi nieruchomo.
Wylądował na twardym kawałku ziemi.
Nie, nie teraz, to niemożliwe. Jednakże kiedy się podniósł, znajdował się na jałowej ziemi pod niebem pokrytym popiołem. Pomyślał, że to niemożliwe, przecież widział, jak królestwo cieni się rozpadło, a Belial ryczał z wściekłości.
Kiedy ostatnim razem był w tym miejscu, widział, jak Cordelia wbija miecz w pierś Beliala. Jej obraz powrócił nieproszony do jego umysłu: zadawała cios – wyciągnięty miecz, rozwiane włosy – wyglądała jak bogini uchwycona na obrazie, jak Zwycięstwo albo Wolność wiodąca lud na barykady.
A potem świat rozwarł się, niebo pękło i czerwono-czarne światło zalało rozpadającą się ziemię. James widział, jak twarz Beliala się zapada, a jego ciało roztrzaskuje się na tysiąc kawałeczków.
Belial nie umarł, ale został tak osłabiony przez Cortanę, że zdaniem Jema nie będzie w stanie wrócić przez co najmniej sto lat. I rzeczywiście od tamtego czasu nastał spokój. James nie widział dziadka ani nawet sugestii królestwa cieni, które należało do Beliala. Jednakże kto inny jeśli nie Belial mógł ponownie ściągnąć Jamesa do tego miejsca?
James obrócił się gwałtownie, mrużąc oczy. Coś w tym miejscu, które widział tak wiele razy w snach i wizjach, się zmieniło. Gdzie się podziały stosy wybielonych kości, wydmy i poskręcane, sękate drzewa? W oddali ponad rozległym wymarłym rumowiskiem porośniętym chwastami spostrzegł potężną kamienną budowlę, wysoką fortecę unoszącą się nad równiną.
Tylko ludzkie ręce, a w każdym razie ręce inteligentnych istot, mogły wybudować coś takiego. James nigdy nie widział nawet sugestii istnienia czegoś takiego na pustkowiu królestwa Beliala.
Zrobił ostrożny krok i poczuł, że powietrze uderza w niego jak fala. Oślepł, padł na kolana, krztusząc się, i nagle coś pociągnęło go w bezdenną czerń. Znowu leciał przez pustkę, koziołkując i wymachując rękami, aż wylądował ciężko na twardej drewnianej podłodze.
Uniósł się na łokciach, wciągając zapach przypalonych chemikaliów i wilgotnej wełny. Usłyszał głosy, zanim przejrzał na oczy – okrzyki Matthew głośniejsze niż pozostałych:
– James? Jamie!
James zakaszlał słabo. Poczuł sól w ustach. Dotknął ich i na palcach zobaczył czerń i czerwień. Ktoś go złapał za nadgarstki, pociągnięto go do góry, objęto. Poczuł zapach brandy i wody kolońskiej.
– Matthew – zdołał wychrypieć.
– Wody – powiedział Christopher. – Mamy jakąś wodę?
– Nigdy tego nie tykam – odparł Matthew, sadzając Jamesa na długiej sofie.
Sam usiadł obok niego i wpatrywał się w jego twarz z taką uwagą, że wbrew wszystkiemu James prawie parsknął śmiechem.
– Nic mi nie jest – zapewnił przyjaciela. – Poza tym nie wiem, co spodziewasz się odkryć, wpatrując się w moją gałkę oczną.
– Mam wodę – powiedział Thomas, mijając Christophera, żeby podać Jamesowi kubek.
Jamesowi tak się trzęsły ręce, że przy pierwszym łyku jedną połowę wlał sobie do tchawicy, a drugą wylał na koszulę. Christopher walił go w plecy, aż James zdołał nabrać powietrza i zaczął normalnie oddychać, a wtedy wreszcie napił się, jak należy.
Odstawił pusty kubek na podłokietnik sofy.
– Dzięki, Thomasie…
I nagle Matthew porwał go w objęcia. Zacisnął mocno ręce na jego plecach i przycisnął chłodny policzek do jego twarzy.
– Stałeś się cieniem – powiedział cicho Matthew. – Jakbyś miał zniknąć. Jakbym zapragnął, żebyś zniknął, i ty zacząłeś znikać…
James odsunął się na tyle, żeby odgarnąć Matthew włosy z czoła.
– A życzyłeś sobie, żebym zniknął? – droczył się z nim.
– Nie. Czasem tylko sam chciałbym zniknąć – odpowiedział szeptem Matthew i była to jedna z najrzadszych rzeczy: mówił o sobie i wypowiedział całkowicie prawdziwe zdanie bez kpiny, ironii czy żartów.
– Nigdy tak nie myśl – powiedział James i odsunął się na tyle, żeby widzieć pozostałych dwóch Wesołych Złodziejaszków i ich zatroskane miny. – Zamieniłem się w cień?
Thomas skinął głową. Matthew odpadł na oparcie sofy, trzymając tylko prawą ręką Jamesa za nadgarstek, jakby chciał się upewnić, że parabatai wciąż tam jest.
– Naprawdę myślałem, że te bzdury już się skończyły – przyznał James.
– Minęły miesiące – powiedział Christopher.
– Myślałem, że to już nie może ci się przydarzać – dodał Thomas. – Myślałem, że królestwo Beliala zostało zniszczone.
James spojrzał na przyjaciół i chciał ich uspokoić, powiedzieć: „To nic nie znaczy, to się mogło wydarzyć z wielu różnych powodów i na pewno to nic ważnego”, ale słowa zamarły mu na ustach. Wciąż zbyt wyraźnie odczuwał ponurość tamtego miejsca, kwaśny posmak powietrza, zbyt dobrze pamiętał odległą fortecę spowitą dymem. Pomyślał, że ktoś chciał, żeby on to ujrzał. I wątpił, żeby ten ktoś dobrze mu życzył.
– Wiem – powiedział w końcu. – Ja też tak myślałem.
***
Powietrze na zewnątrz było tak zimne, że wydawało się, iż migocze, gdy podchmielona i rozchichotana Cordelia wygramoliła się z powozu i machała energicznie na pożegnanie Lucie. Za nią domy przy Cornwall Gardens były ciemne, miały pozamykane okiennice.
– Dziękuję za przyjęcie-niespodziankę! – zawołała, zamykając drzwi do powozu. – W życiu nie spodziewałam się, że spędzę wieczór przed ślubem na grze w pchełki z wilkołakami.
– Uważasz, że oszukiwali? Moim zdaniem oszukiwali. Ale i tak to było potwornie zabawne. – Lucie wychyliła się przez otwarte okno i teatralnym gestem posłała Cordelii całusa. – Dobranoc, moja droga! Jutro będę twoją suggenes! Zostaniemy siostrami!
Cordelia się zaniepokoiła.
– Tylko na rok.
– Nie – odparła stanowczo Lucie. – Cokolwiek się wydarzy, zawsze będziemy siostrami.