Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mroczna sieć zaczyna się zaciskać wokół Nocnych Łowców z Instytutu Londyńskiego. Mortmain planuje wykorzystać swoje Piekielne Maszyny, armię bezlitosnych automatów, żeby zniszczyć Nocnych Łowców. Potrzebuje jeszcze tylko ostatniego elementu, żeby zrealizować swój plan. Potrzebuje Tessy Gray, Charlotte Branwell, szefowa Instytutu Londyńskiego, rozpaczliwie stara się znaleźć Mortmaina, zanim ten zaatakuje. Ale kiedy Mortmain porywa Tessę, chłopcy, którzy roszczą sobie równe prawa do jej serca, Jem i Will, zrobią wszystko, żeby ją uratować. Bo choć Tessa i Jem są zaręczeni, Will jest zakochany w niej jak zawsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 577
Prolog
York, 1847
– Boję się – wyszeptała mała dziewczynka siedząca na łóżku. – Dziadku, możesz zostać ze mną?
Aloysius Starkweather prychnął ze zniecierpliwieniem, ale przysunął krzesło do łóżka i usiadł. Irytacja była tylko po części szczera. W skrytości ducha cieszył się, że wnuczka mu ufa i że często tylko on potrafi ją uspokoić. Jego szorstkość nigdy nie przeszkadzała dziewczynce mimo jej wrażliwej natury.
– Nie ma się czego bać, Adele – zapewnił ją teraz. – Sama się przekonasz.
Wnuczka spojrzała na niego wielkimi oczami. Ceremonia pierwszych runów zwykle odbywała się w którymś z okazalszych pomieszczeń Instytutu w Yorku, ale z powodu słabych nerwów i kruchego zdrowia Adele postanowiono tym razem przenieść uroczystość do jej bezpiecznej sypialni. Dziewczynka siedziała na brzegu łóżka ze sztywno wyprostowanymi plecami. Na sobie miała odświętną czerwoną sukienkę, delikatne, jasne włosy były związane z tyłu czerwoną wstążką. Oczy wydawały się ogromne w drobnej twarzyczce. Wszystko w niej było kruche jak chińska porcelana.
– Co mi zrobią Cisi Bracia? – spytała.
– Podaj mi rękę – rzekł dziadek, a ona z ufnością wyciągnęła do niego prawą dłoń. Starkweather obrócił ją i popatrzył na siateczkę jasnoniebieskich żył rysujących się pod skórą. – Użyją steli… wiesz, co to jest stela. Żeby narysować ci Znak. Zwykle zaczynają od Runu Wzroku, o czym dowiesz się na lekcjach, ale w twoim wypadku rozpoczną od Siły.
– Bo nie jestem zbyt silna.
– Żeby cię wzmocnić.
– Tak jak mnie wzmacnia rosół wołowy. – Adele zmarszczyła nos.
Dziadek się roześmiał.
– Mam nadzieję, że to nie będzie aż takie nieprzyjemne. Poczujesz lekkie ukłucie, ale musisz być dzielna i nie krzyczeć, bo Nocni Łowcy nie płaczą z bólu. Pieczenie szybko ustąpi, a ty poczujesz się dużo silniejsza. I to będzie koniec ceremonii. Potem zejdziemy na dół i zjemy tort dla uczczenia ceremonii.
Adele klasnęła w ręce.
– Będzie przyjęcie!
– Tak, przyjęcie. I prezenty. – Starkweather poklepał się po kieszeni. Trzymał w niej małe pudełeczko owinięte w niebieski papier. Znajdował się w nim jeszcze mniejszy rodowy pierścień. – Mam tu jeden dla ciebie. Dostaniesz go, jak tylko skończy się ceremonia znaków.
– Jeszcze nigdy nie miałam swojego przyjęcia.
– Teraz zostaniesz Nocną Łowczynią – powiedział Aloysius. – Wiesz, dlaczego to jest ważne, prawda? Pierwsze runy oznaczają, że już jesteś Nefilim, tak jak ja, jak twoja matka i ojciec. Oznaczają, że jesteś częścią Clave. Częścią naszego rodu wojowników. Kimś innym i lepszym od pozostałych ludzi.
– Lepszym – powtórzyła Adele wolno.
W tym momencie do pokoju weszło dwóch Cichych Braci i Aloysius dostrzegł błysk lęku w oczach wnuczki. Dziewczynka pośpiesznie zabrała rękę z jego uścisku. Starkweather zmarszczył brwi. Nie podobał mu się strach u własnych potomków, choć nie mógł zaprzeczyć, że Cisi Bracia są dość upiorni z tym swoim milczeniem i dziwnym, posuwistym krokiem. Gdy podeszli do łóżka, drzwi otworzyły się ponownie i do sypialni weszli rodzice Adele. Jej ojciec, a jego syn, w szkarłatnym stroju, synowa w czerwonej sukni wybrzuszającej się w talii i w złotym naszyjniku z runem enkeli. Uśmiechnęli się oboje do córki, a ona odpowiedziała im drżącym grymasem.
Adele Lucindo Starkweather, rozbrzmiał głos pierwszego Cichego Brata, Cimona. Osiągnęłaś odpowiedni wiek, żeby otrzymać pierwszy ze Znaków Anioła. Jesteś świadoma zaszczytu i zrobisz wszystko w swojej mocy, żeby na niego zasłużyć?
Adele posłusznie skinęła głową.
– Tak.
Przyjmiesz Znaki Anioła, które na zawsze pozostaną na twoim ciele i będą ci przypominały, co jesteś winna Aniołowi, oraz o twoim uświęconym obowiązku wobec świata?
Dziewczynka powtórnie kiwnęła głową. Serce Aloysiusa napęczniało dumą.
– Przyjmę.
Zaczynajmy więc. W długiej, białej dłoni Cichego Brata błysnęła stela. Cimon ujął drżącą rękę Adele i przytknął do niej czubek narzędzia. Zaczął rysować.
Adele ze zdumieniem patrzyła, jak na jej bladym przedramieniu pojawia się zarys symbolu Siły, delikatny wzór z przeplatających się czarnych linii. Całe ciało miała napięte, zęby wbiła w górną wargę. W pewnym momencie pomknęła wzrokiem ku dziadkowi, a on zdziwił się na widok tego, co dostrzegł w jej oczach.
Ból. Odrobina cierpienia w czasie nakładania znaków była rzeczą normalną, ale w źrenicach wnuczki Aloysius zobaczył… agonię.
Poderwał się z krzesła tak gwałtownie, że upadło.
– Stop! – krzyknął.
Niestety, za późno.
Znak był gotowy. Cichy Brat cofnął się i wytrzeszczył oczy na widok steli splamionej krwią. Adele cicho jęczała, najwyraźniej mając w pamięci upomnienie dziadka, żeby nie krzyczeć z bólu… ale kiedy jej poraniona skóra zaczęła czernieć, płonąć i odchodzić od kości, jakby znak był ogniem, nie zdołała się powstrzymać, tylko odrzuciła głowę do tyłu i zaczęła wrzeszczeć, wrzeszczeć…
Londyn, 1873
– Will? – Charlotte Fairchild uchyliła drzwi sali treningowej Instytutu.
Jedyną odpowiedzią było stłumione mruknięcie. Charlotte weszła do dużego, wysokiego pomieszczenia. Charlotte dorastała, trenując tutaj niezliczone godziny, więc znała każdy skrawek drewnianej podłogi, starą tarczę strzelniczą namalowaną na północnej ścianie, okna ze szprosami. Pośrodku sali stał Will Herondale z nożem w ręce.
Gdy odwrócił głowę i spojrzał na Charlotte, po raz kolejny naszła ją refleksja, jakim on jest dziwnym dzieckiem… Był bardzo ładnym dwunastoletnim chłopcem, o gęstych czarnych włosach, które lekko wiły się nad kołnierzykiem, teraz mokre i sklejone od potu. Kiedy przybył do Instytutu, cerę miał ogorzałą od wiejskiego powietrza i słońca, ale sześć miesięcy miejskiego życia pozbawiło jego skórę opalenizny, tak że teraz rumieńce na policzkach tym bardziej się odznaczały. Niebieskie oczy były wyjątkowo świetliste. Mógłby wyrosnąć na przystojnego mężczyznę, gdyby zrobił coś z gniewną miną, która na stałe gościła na jego twarzy.
– O co chodzi, Charlotte? – rzucił burkliwie, kiedy weszła do sali i zatrzymała się przy drzwiach.
Nadal mówił z lekkim walijskim akcentem, co mogłoby być czarujące, gdyby nie cierpki ton. Wytarł czoło rękawem.
– Szukam cię od wielu godzin – powiedziała Charlotte z lekkim wyrzutem, choć surowość nigdy nie robiła wrażenia na Willu. Niewiele rzeczy robiło na nim wrażenie, kiedy był nie w humorze, czyli prawie zawsze. – Pamiętasz, co ci wczoraj mówiłam? Że dzisiaj przyjeżdża do Instytutu ktoś nowy?
– Och, pamiętam. – Will rzucił nożem i jeszcze bardziej spochmurniał, kiedy ostrze utkwiło tuż poza kręgiem na tarczy. – Po prostu nic mnie to nie obchodzi.
Chłopiec ukryty za Charlotte wydał stłumiony dźwięk, całkiem podobny do śmiechu. Ale on przecież nie mógłby się śmiać? Ostrzeżono ją, że przybysz z Szanghaju nie jest całkiem zdrowy, lecz i tak była zaskoczona, kiedy wysiadł z powozu, blady i chwiejący się jak trzcina na wietrze, o ciemnych kręconych włosach przetykanych srebrem, jakby miał osiemdziesiąt lat, a nie dwanaście. Duże, srebrno-czarne oczy były dziwne i zarazem piękne, ale raczej niesamowite w tak delikatnej twarzy.
– Will, bądź uprzejmy – powiedziała z naciskiem, usunęła się na bok i popchnęła gościa ku środkowi sali. – Nie przejmuj się Willem. On po prostu bywa czasami nie w sosie. Willu Herondale, mogę cię przedstawić Jamesowi Carstairsowi z Instytutu Szanghajskiego?
– Jem – odezwał się przybysz. – Wszyscy mówią mi Jem. – Zrobił krok do przodu, obserwując Willa z przyjaznym zaciekawieniem. Ku zaskoczeniu Charlotte mówił bez śladu akcentu, ale, z drugiej strony, jego ojciec był Brytyjczykiem. – Ty też możesz.
– Cóż, skoro wszyscy tak do ciebie mówią, twoja propozycja nie jest dla mnie szczególnym wyróżnieniem, prawda? – rzucił Will kwaśnym tonem. Jak na kogoś tak młodego potrafił być zadziwiająco niemiły. – Zapewniam cię, Jamesie Carstairs, że będzie lepiej dla nas obu, jeśli zajmiesz się sobą i zostawisz mnie w spokoju.
Charlotte westchnęła w duchu. Miała nadzieję, że rówieśnik jakoś zdoła przebić się przez gniew i złośliwość Willa i być może go rozbroi, ale teraz stało się jasne, że młodego Herondale’a naprawdę nie obchodziło, że do Instytutu przybył inny Nocny Łowca. Nie chciał przyjaciół ani ich nie potrzebował. Zerknęła na Jema, spodziewając się, że zobaczy na jego twarzy zaskoczenie albo urazę, ale on tylko uśmiechał się lekko, jakby Will był kotkiem, który próbuje go podrapać.
– Nie trenowałem, odkąd wyjechałem z Szanghaju – powiedział. – Przydałby mi się partner, z którym mógłbym potrenować.
– Mnie też – odparł Will. – Ale ja potrzebuję kogoś, kto dotrzyma mi kroku, a nie słabeusza, który wygląda, jakby stał nad grobem. Choć może nadałbyś się jako cel przy ćwiczeniach z rzucania nożem.
Charlotte, która znała prawdę o Jamesie Carstairsie – ale nie podzieliła się nią z Willem – zamarła z przerażenia. „Stał nad grobem”, dobry Boże! Co powiedział jej ojciec? Że Jem musi zażywać narkotyk, który przedłuży jego życie, ale go nie uratuje. Och, Will!
Zrobiła ruch, jakby chciała wejść między chłopców, ochronić Jema przed okrucieństwem rówieśnika, w tym wypadku gorszym, niż Will mógłby przypuszczać… ale się zatrzymała.
Jem nawet nie zmienił wyrazu twarzy.
– Jeśli przez „stanie nad grobem” masz na myśli umieranie, to owszem – powiedział. – Zostały mi jakieś dwa lata życia, trzy, jeśli będę miał szczęście. Przynajmniej tak mówią.
Nawet Will nie zdołał ukryć szoku. Jego policzki poczerwieniały.
– Ja…
Ale Jem już ruszył w stronę tarczy namalowanej na ścianie. Wyszarpnął nóż z drewna, po czym odwrócił się i podszedł do Willa. Choć delikatnej budowy, był tego samego wzrostu co on. Stojąc zaledwie cale od siebie, chłopcy zwarli się spojrzeniami.
– Możesz mnie wykorzystać do ćwiczeń z celności, jeśli chcesz – powiedział Jem takim tonem, jakby mówił o pogodzie. – Chyba nie muszę się bać, bo nie masz zbyt dobrego oka. – Odwrócił się, zamachnął i rzucił nożem. – Broń utkwiła w samym środku tarczy i zadrżała lekko. – Albo możesz mi pozwolić, żebym cię potrenował. – Jem z powrotem spojrzał na Willa. – Bo ja mam bardzo dobre oko.
Charlotte osłupiała. Przez pół roku obserwowania Willa zauważyła, że chłopak z nienawiścią i precyzyjnie wymierzonym okrucieństwem odpycha od siebie wszystkich, którzy próbują się do niego zbliżyć – nauczycieli, jej ojca, jej narzeczonego Henry’ego, obu braci Lightwoodów. Gdyby nie to, że była jedyną osobą, która widziała, jak Will płacze, chyba już dawno straciłaby nadzieję, że jej podopieczny potrafi być dla kogoś dobry. A jednak teraz, kiedy patrzył na Jamesa Carstairsa, tak kruchego, że wydawał się jak zrobiony ze szkła, twardy wyraz jego twarzy powoli zmieniał się w niepewność.
– Naprawdę umierasz? – zapytał bardzo dziwnym tonem.
James kiwnął głową.
– Tak mówią.
– Przykro mi – powiedział Will.
– Tylko nie to – rzucił cicho Jem, odgarnął połę kurtki i wyjął nóż zza paska. – Nie bądź pospolity. Nie mów, że ci przykro. Powiedz, że będziesz ze mną trenował.
Podał nóż Willowi, rękojeścią do przodu. Charlotte wstrzymała oddech. Bała się poruszyć. Czuła, że jest świadkiem czegoś bardzo dziwnego i bardzo ważnego, ale sama nie wiedziała, co właściwie rozgrywa się na jej oczach.
Will wyciągnął rękę i wziął nóż, nie spuszczając wzroku z twarzy Jema. Palcami musnął przy tym dłoń drugiego chłopca. Charlotte po raz pierwszy widziała, jak jej wychowanek dotyka kogoś z własnej woli.
– Będę z tobą trenował – oznajmił Will.
Rozdział pierwszy
Potworna awantura
„W poniedziałek żeń się dla zdrowia, We wtorek dla bogactwa, Środa to dzień najlepszy, W czwartek dla udręki. W piątek dla straty, a W sobotę dla nieszczęścia”.
– przyśpiewka ludowa
– Grudzień to dobry czas na ślub – stwierdziła szwaczka z ustami pełnymi szpilek. – Jak powiadają: „Kiedy w grudniu pada śnieg, bierz ślub, a prawdziwa miłość przetrwa”. – Wbiła ostatnią szpilkę w suknię i zrobiła krok do tyłu. – No. I co panienka myśli? To jeden z ostatnich modeli Wortha.
Tessa spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Suknia była ze złotego jedwabiu, zgodnie z tradycją Nocnych Łowców, którzy uważali biały za kolor żałoby, choć sama królowa Wiktoria brała w nim ślub. Koronka zdobiła dopasowany stanik i stanowiła wykończenie rękawów.
– Piękna! – Charlotte klasnęła w ręce i pochyliła się. Jej brązowe oczy jarzyły się zachwytem. – Tesso, ten kolor świetnie na tobie wygląda.
Tessa okręciła się przed lustrem. Złoto przydawało jej policzkom tak potrzebnych kolorów, gorset nadawał jej sylwetce kształt klepsydry i zaokrąglał ją w tych miejscach, gdzie powinien, mechaniczny aniołek wiszący na szyi koił ją swoim tykaniem. Pod nim wisiał jadeit, który podarował jej Jem. Wydłużyła łańcuszek, żeby móc nosić obie te rzeczy razem, bo z żadną nie chciała się rozstawać.
– Nie sądzisz, że ta koronka jest zbyt ozdobna?
– Wcale nie! – Charlotte odchyliła się do tyłu, odruchowo kładąc rękę na brzuchu. Zawsze była bardzo szczupła – prawdę mówiąc, wręcz chuda – i nie potrzebowała gorsetu, a teraz, kiedy spodziewała się dziecka, zaczęła nosić luźne suknie, w których wyglądała jak ptaszek. – To twój ślub, Tesso. Jeśli istnieje jakaś okazja, żeby nawet przesadnie się wystroić, to właśnie w ten dzień. Tylko sobie wszystko wyobraź.
Właśnie temu zajęciu Tessa oddawała się ostatnio przez zbyt wiele nocy.
Jeszcze nie wiedziała, gdzie ona i Jem wezmą ślub, bo Rada nadal zastanawiała się nad ich sytuacją. Ale kiedy wyobrażała sobie tę chwilę, ślub zawsze odbywał się w kościele, ona szła główną nawą, wspierając się na ramieniu Henry’ego, nie rozglądając się, tylko patrząc prosto przed siebie na narzeczonego, jak przystało pannie młodej. Jem miał być w stroju nie bojowym, tylko specjalnie zaprojektowanym na tę okazję, ale w stylu militarnym: czarny ze złotymi pasami wokół nadgarstków i złotymi runami na kołnierzu i kieszonce.
Wyglądał tak młodo. Oboje byli tacy młodzi. Tessa wiedziała, że to niezwykłe, by pobierać się w wieku siedemnastu i osiemnastu lat, ale czas ich naglił.
Czas Jema.
Tessa dotknęła szyi i poczuła znajome wibracje. Skrzydła aniołka drapały wnętrze jej dłoni. Szwaczka z niepokojem spojrzała na nią. Była Przyziemną, nie Nefilim, ale miała Wzrok, jak wszyscy, którzy służyli Nocnym Łowcom.
– Mam usunąć koronkę, panienko?
Zanim Tessa zdążyła odpowiedzieć, rozległo się pukanie do drzwi:
– Jesteś tam, Tesso?
Charlotte wyprostowała się gwałtownie.
– Och! On nie może cię zobaczyć w tej sukni!
– Dlaczego? – zdziwiła się Tessa.
– Bo Nocni Łowcy uważają, że to przynosi pecha. – Charlotte wstała. – Szybko! Ukryj się za szafą!
– Za szafą? Ale…
Tessa pisnęła zaskoczona, kiedy Charlotte objęła ją w talii i niemal zaciągnęła do kryjówki jak policjant eskortujący wyjątkowo opornego przestępcę. Uwolniona Tessa otrzepała suknię i wykrzywiła się do Charlotte. Kiedy szwaczka otworzyła drzwi, obie wyjrzały zza szafy.
W szparze pojawiła się srebrna głowa. Jem był lekko rozczochrany, marynarkę miał przekrzywioną. Gdy rozejrzał się ze zdziwieniem i dostrzegł Charlotte i Tessę do połowy ukryte za szafą, westchnął z ulgą.
– Dzięki Bogu! Nie miałem pojęcia, gdzie się podziewacie. Gabriel Lightwood jest na dole i urządza straszną awanturę.
***
– Napisz do nich – powiedziała Cecily Herondale. – Proszę. Tylko jeden list.
Will odrzucił do tyłu spocone włosy i spiorunował ją wzrokiem.
– Zajmij właściwą pozycję – rozkazał, wskazując miejsce czubkiem sztyletu. – Tam.
Cecily z westchnieniem spełniła polecenie. Wcześniej celowo źle stanęła, żeby sprowokować Willa. Łatwo było go sprowokować. Tyle pamiętała z czasów, kiedy miał dwanaście lat. Wtedy też podjudzanie go, żeby coś zrobił, na przykład, wspiął się na stromy dach rezydencji, wywoływało taki sam skutek: gniewny niebieski płomień w oczach, zaciśnięte zęby, czasami złamana noga albo ręka.
Oczywiście, ten Will, prawie dorosły, nie był bratem, którego pamiętała z dzieciństwa. Stał się bardziej wybuchowy i bardziej zamknięty w sobie. Odziedziczył urodę po matce i upór po ojcu, a także, jak się obawiała, jego skłonność do występków, choć tylko się tego domyślała z szeptów mieszkańców Instytutu.
– Podnieś broń! – Ton Willa był chłodny i profesjonalny jak u jej guwernantki.
Cecily wypełniła polecenie. Minęło trochę czasu, zanim przyzwyczaiła się do stroju bojowego: luźnej tuniki, spodni i pasa. Teraz poruszała się w nim równie swobodnie jak w nocnej koszuli.
– Nie rozumiem, dlaczego chociaż nie zastanowisz się nad napisaniem listu. Jednego listu.
– A ja nie rozumiem, dlaczego ty nie zastanawiasz się nad powrotem do domu – odparował Will. – Gdybyś po prostu pojechała do Yorkshire, mogłabyś przestać martwić się o naszych rodziców i…
– A może byś się założył, Will? – przerwała mu Cecily.
Była jednocześnie zadowolona i trochę rozczarowana, kiedy zobaczyła błysk w oczach brata, zupełnie taki jak u ojca, gdy proponowano mu zakład. Mężczyźni są tacy przewidywalni.
– O co? – Will zrobił krok do przodu.
Cecily widziała runy wijące się na jego nadgarstkach i mnemosyne na szyi. Przez dłuższy czas patrzyła na znaki jak na oszpecenia, ale teraz się do nich przyzwyczaiła. Podobnie jak do noszenia stroju Nocnych Łowców, do wielkich sal Instytutu wypełnionych echami i do jego dziwnych mieszkańców.
Wskazała na ścianę ze starą tarczą strzelniczą namalowaną pośrodku czarną farbą.
– Jeśli trafię w środek trzy razy, napiszesz do rodziców list o tym, co u ciebie słychać. Musisz im powiedzieć o klątwie i wyjaśnić, dlaczego uciekłeś.
Will spochmurniał, jak zawsze, kiedy siostra wyskakiwała z tą prośbą.
– Nigdy nie trafisz trzy razy, Cecy.
– W takim razie zakład nie powinien być dla ciebie wielkim zmartwieniem, Williamie.
Celowo użyła jego pełnego imienia. Wiedziała, że w ten sposób wprawia go w zakłopotanie, chociaż, kiedy tak mówił jego najlepszy przyjaciel Jem… nie, jego parabatai – o tej istotnej różnicy dowiedziała się po przybyciu do Instytutu – Will traktował to jak wyraz uczucia. Możliwe, że nadal pamiętał, jak ona człapie za nim na tłustych nóżkach i woła zadyszana: „Will, Will!”. Nigdy nie nazywała go wtedy Williamem, tylko Willem albo po walijsku Gwilym.
Brat zmrużył oczy, ciemnoniebieskie jak jej własne. Kiedy ich matka stwierdziła kiedyś z czułością, że Will będzie pożeraczem kobiecych serc, kiedy dorośnie, Cecily spojrzała na nią z powątpiewaniem: chudy, rozczochrany chłopak, same ręce i nogi, zawsze umorusany. Ale kiedy wparowała do jadalni Instytutu, a on wstał zdumiony, pomyślała: to nie może być Will.
Kiedy wbił w nią wzrok – miał oczy ich matki – dostrzegła w nich gniew. Nie był zadowolony, że ją widzi, o nie! I gdzie się podział ten chłopak z jej wspomnień: chudzielec z szopą czarnych włosów, z liśćmi na ubraniu. Teraz miała przed sobą wysokiego, onieśmielającego mężczyznę. Słowa, które zamierzała z siebie wyrzucić, uwięzły jej w krtani, więc odpowiedziała mu gniewnym wzrokiem. I od tamtej pory Will ledwo tolerował jej obecność, jakby była kamykiem w bucie, stałą, ale drobną przykrością.
Cecily wzięła głęboki wdech, uniosła podbródek i przygotowała się do pierwszego rzutu. Will nie wiedział, ile godzin spędziła sama w tej sali, ćwicząc, ucząc się wyważania noża, odkrywając, na czym polega dobry rzut. Odchyliła prawe ramię do tyłu, za głowę, po czym przeniosła ciężar ciała do przodu. Gdy czubek noża znalazł się na jednej linii z celem, Cecily wypuściła go, wstrzymując oddech, i błyskawicznie cofnęła rękę.
Nóż utkwił w ścianie, dokładnie pośrodku tarczy.
– Jeden – powiedziała Cecily, posyłając bratu uśmiech pełen wyższości.
Will odpowiedział jej kamiennym spojrzeniem, a następnie podszedł do ściany, wyszarpnął z niej broń i oddał ją siostrze.
Przy drugim rzucie nóż również trafił w cel i zawibrował niczym drwiący palec.
– Dwa – odliczyła Cecily grobowym tonem.
Brat oddał jej nóż z zaciśniętymi zębami, a Cecily przyjęła go z uśmiechem. Czuła, że w jej żyłach niczym krew płynie pewność siebie. Wiedziała, że jest w stanie to zrobić. Zawsze potrafiła wspiąć się tak wysoko jak Will, biegać równie szybko, wstrzymać oddech równie długo…
Rzuciła. Nóż wbił się w cel, Cecily podskoczyła, klaszcząc w ręce, ogarnięta radością zwycięstwa. Włosy uwolnione ze szpilek rozsypały się jej po twarzy. Odgarnęła je i szeroko uśmiechnęła się do brata.
– Napiszesz list. Zgodziłeś się na zakład!
Ku jej zaskoczeniu Will się uśmiechnął.
– Napiszę – powiedział. – Napiszę, a potem wrzucę go w ogień. – Uniósł rękę na widok jej oburzenia. – Obiecałem, że napiszę list, ale nie mówiłem, że go wyślę.
– Jak śmiałeś mnie tak oszukać?! – wykrzyknęła Cecily.
– Uprzedzałem cię, że nie jesteś materiałem na Nocnego Łowcę. Inaczej nie dałabyś się tak łatwo oszukać. Nie zamierzam napisać tego listu, Cecy. To wbrew Prawu, i już!
– Jakby obchodziło cię Prawo! – Cecily tupnęła nogą i od razu zirytowała się jeszcze bardziej; nie znosiła dziewczyn, które tupały nogami.
– A tobie nie zależy na byciu Nocną Łowczynią. – Will zmrużył oczy. – Co ty na to? Napiszę list i dam ci go, jeśli mi obiecasz, że sama zawieziesz go do domu… i już nie wrócisz.
Cecily aż się cofnęła. Pamiętała wiele głośnych kłótni z Willem, porcelanowych lalek wyrzucanych przez okno poddasza, ale wśród wspomnień były też miłe chwile: brat bandażujący jej rozcięte kolano albo zawiązujący wstążkę we włosach. Tej dobroci brakowało Willowi, który stał teraz przed nią. Ich mama płakała przez pierwsze dwa lata po jego wyjeździe. Tuląc Cecily, mówiła, że Nocni Łowcy „pozbawią go całej miłości”. To zimni ludzie, powtarzała, ludzie, którzy zabraniali jej małżeństwa z ich ojcem. Czego on u nich szukał, jej Will, jej mały synek?
– Nie pojadę – oświadczyła Cecily, mierząc brata wzrokiem. – I jeśli się uprzesz, że muszę, ja… ja…
W tym momencie drzwi sali się uchyliły. W progu stanął Jem.
– A, widzę, że sobie grozicie. Robicie to całe popołudnie czy dopiero zaczęliście?
– To on zaczął. – Cecily wskazała brodą na Willa, choć wiedziała, że to bezcelowe.
Parabatai Willa traktował ją z obojętną, łagodną uprzejmością zarezerwowaną dla młodszych sióstr przyjaciół, ale zawsze stawał po jego stronie. Uprzejmie, ale zdecydowanie stawiał jej brata ponad wszystkim na świecie.
Cóż, prawie wszystkim. Widok Jema zrobił na niej piorunujące wrażenie, kiedy zjawiła się w Instytucie: jego nieziemska, niezwykła uroda, srebrzyste włosy i oczy, delikatne rysy. Wyglądał jak książę z bajki. Cecily mogłaby nawet rozważyć zakochanie się w nim, gdyby nie było oczywiste, że Jem jest po uszy zakochany w Tessie Grey. Jego wzrok podążał za nią wszędzie, dokądkolwiek szła, głos się zmieniał, kiedy do niej mówił. Matka Cecily stwierdziła kiedyś z rozbawieniem, że jeden z ich młodych sąsiadów wpatruje się w dziewczynę, jakby „była jedyną gwiazdą na niebie”, i właśnie w taki sposób Jem patrzył na Tessę.
Cecily nie czuła zazdrości. Tessa była wobec niej miła i przyjazna, choć trochę nieśmiała, zawsze z nosem w książce, podobnie jak Will. Jeśli właśnie takiej dziewczyny pragnął Jem, Cecily do niego nie pasowała. Im dłużej przebywała w Instytucie, tym wyraźniej sobie uświadamiała, jak bardzo skomplikowałyby się sprawy z Willem. Jej brat był wyjątkowo opiekuńczy wobec Jema. Obserwowałby ją przez cały czas i czuwał, żeby przypadkiem go nie zdenerwowała albo nie skrzywdziła w inny sposób. Nie, lepiej trzymać się od tego wszystkiego z dala.
– Właśnie myślałem, żebym związać Cecily i nakarmić nią kaczki w Hyde Parku – powiedział Will, odgarniając do tyłu wilgotne włosy i posyłając Jemowi rzadki u niego uśmiech. – Przydałaby mi się twoja pomoc.
– Niestety, chyba będziesz musiał odłożyć na później swoje plany wobec siostry. Na dole jest Gabriel Lightwood, a ja chciałbym ci przypomnieć dwa słowa. Twoje ulubione słowa, przynajmniej kiedy ty je wypowiadasz.
– „Kompletny prostak”? – podsunął Will. – „Bezwartościowy uzurpator”?
Jem uśmiechnął się szeroko.
– Demoniczna ospa.
***
Z wprawą trzymają tacę w jednej ręce, drugą Sophie zapukała do pokoju Gideona Lightwooda.
Usłyszała pośpieszne kroki i drzwi się otworzyły. W progu stał Gideon w spodniach, szelkach i białej koszuli z podwiniętymi rękawami. Ręce miał mokre, a włosy wilgotne, jakby pośpiesznie przeczesał je palcami. Sophie drgnęło serce w piersi, ale zmusiła się do tego, żeby przybrać surową minę.
– Panie Lightwood, przyniosłam rogaliki, o które pan prosił, a Bridget zrobiła kanapki – oznajmiła.
Gideon zrobił krok do tyłu, żeby wpuścić ją do środka. Pokój był taki sam jak wszystkie inne w Instytucie: ciężkie, ciemne meble, wielkie łoże z baldachimem, duży kominek, wysokie okna, tutaj wychodzące na dziedziniec. Sophie czuła na sobie spojrzenie Gideona, kiedy szła przez pokój i stawiała tacę na stoliku. Potem się wyprostowała i odwróciła z rękami złożonymi z przodu na fartuchu.
– Sophie… – zaczął Gideon.
– Panie Lightwood – przerwała mu Sophie. – Ma pan jeszcze jakieś życzenie?
Spojrzał na nią na pół buntowniczo, na pół ze smutkiem.
– Chciałbym, żebyś mówiła mi Gideon.
– Już panu tłumaczyłam, że nie mogę.
– Sophie, proszę. – Zrobił krok w jej stronę. – Zanim wprowadziłem się do Instytutu, myślałem, że jesteśmy na dobrej drodze do przyjaźni. Ale od dnia, kiedy tu zamieszkałem, traktujesz mnie chłodno.
Sophie odruchowo powędrowała dłonią do twarzy. Przypomniała sobie, jak pan Teddy, syn jej dawnego pracodawcy, dopadał ją w ciemnych kątach, przyciskał do ściany i wsuwał ręce pod stanik, mamrocząc jej do ucha, żeby była mu przychylniejsza, jeśli wie, co dla niej dobre. Na to wspomnienie zrobiło się jej słabo, nawet teraz, po latach.
– Sophie. – W kącikach oczu Gideona pojawiły się zmarszczki. – O co chodzi? Jeśli zrobiłem coś złego, czymś cię obraziłem, powiedz mi, proszę, jak mogę to naprawić…
– Nic złego pan nie zrobił, niczym mnie nie obraził. Jest pan dżentelmenem, a ja służącą. Nie może być między nami poufałości. Proszę nie wprawiać mnie w zakłopotanie, panie Lightwood.
Gideon opuścił uniesioną rękę. Minę miał tak żałosną, że Sophie zmiękło serce. Ja mam wszystko do stracenia, a on nic, upomniała się surowo. Powtarzała to sobie późno w nocy, leżąc w wąskim łóżku, dręczona wspomnieniem oczu koloru burzy.
– Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi.
– Nie mogę być pańską przyjaciółką.
Gideon zrobił krok do przodu.
– A gdybym cię poprosił…
– Gideonie! – W otwartych drzwiach stanął zdyszany Henry w jednej z tych swoich okropnych kamizelek w zielone i pomarańczowe paski. – Twój brat jest na dole…
Oczy Gideona się rozszerzyły.
– Gabriel jest tutaj?
– Tak. Krzyczy coś o waszym ojcu, ale zaklina się, że nic nam nie powie, póki ty się nie zjawisz. Chodź.
Gideon się zawahał, przesuwając wzrok z Henry’ego na Sophie, która starała się być niewidzialna.
– Ja…
– Chodź, Gideonie. – Henry rzadko mówił ostrym tonem, a kiedy to robił, efekt był zdumiewający. – On jest cały we krwi.
Gideon zbladł i sięgnął po miecz wiszący przy drzwiach.
– Idę.
***
Gabriel Lightwood opierał się o ścianę przy drzwiach Instytutu, bez kurtki, w samej koszuli i spodniach przesiąkniętych krwią. Na zewnątrz u stóp schodów Tessa widziała powóz Lightwoodów z herbem w postaci płomienia namalowanym na boku. Chłopak musiał sam nim przyjechać.
– Gabrielu – zaczęła Charlotte kojącym tonem, jakby próbowała uspokoić znarowionego konia. – Powiesz nam, proszę, co się stało.
Gabriel – wysoki i smukły, z kasztanowymi włosami sklejonymi krwią – podrapał się po twarzy. Wzrok miał dziki.
– Gdzie mój brat? Muszę porozmawiać z moim bratem.
– Już idzie. Posłałam po niego Henry’ego, a Cyril szykuje nasz powóz. Gabrielu, jesteś ranny? Potrzebujesz iratze? – Charlotte mówiła macierzyńskim tonem, jakby chłopak nigdy nie patrzył na nią z góry, stojąc za krzesłem Benedicta Lightwooda, nigdy nie spiskował ze swoim ojcem, żeby odebrać jej Instytut.
– Tak dużo krwi – zauważyła Tessa, wysuwając się do przodu. – Gabrielu, to nie tylko twoja, prawda?
Gdy na nią spojrzał, Tessa pomyślała, że młody Lightwood po raz pierwszy na nikogo nie pozuje. W jego oczach widziała jedynie strach, oszołomienie… i dezorientację.
– Nie. To ich…
– Ich? O kim mówisz?
Pytanie zadał Gideon, zbiegając po schodach z mieczem w ręce. Za nim śpieszyli Henry, Jem, Will i Cecily. Gdy Jem nagle zatrzymał się na stopniach, Tessa uświadomiła sobie, że zobaczył ją w sukni ślubnej. Jego oczy się rozszerzyły, ale pozostali już przepychali się obok niego, tak że pociągnęli go ze sobą jak liść niesiony prądem rzeki.
– Ojciec jest ranny? – Gideon stanął przed bratem. – A ty?
Ujął brata za podbródek i odwrócił do siebie jego twarz. Choć Gabriel był wyższy, na jego twarzy odmalowała się ulga, że starszy brat jest obok. W jego surowym tonie zabrzmiała nuta urazy.
– Ojciec… Ojciec to robak.
Will zaśmiał się krótko. Był w pełnym rynsztunku, jakby właśnie wyszedł z sali treningowej, wilgotne włosy miał przyklejone do skroni. Nie patrzył na Tessę, ale ona już się do tego przyzwyczaiła. Nigdy na nią nie patrzył, jeśli nie musiał.
– Dobrze widzieć, że zacząłeś podzielać nasz punkt widzenia, Gabrielu, ale oznajmiasz to w dość niezwykły sposób.
Gideon posłał mu spojrzenie pełne nagany, po czym zwrócił się do brata.
– Co masz na myśli, Gabrielu? Co ojciec zrobił?
Chłopak potrząsnął głową.
– Jest robakiem – powtórzył bezdźwięcznie.
– Wiem. Zhańbił nazwisko Lightwoodów i okłamał nas obu. Okrył wstydem i zniszczył naszą matkę. Ale nie musimy być tacy jak on.
Gabriel uwolnił się z uścisku brata i błysnął zębami w gniewnym grymasie.
– Nie słuchasz mnie. On jest robakiem. Robakiem. Przeklętym wielkim wężem. Odkąd Mortmain przestał przysyłać lek, było coraz gorzej. Ojciec się zmieniał. Te plamy, które miał na rękach, zaczęły się rozprzestrzeniać na całe ciało. Dłonie, szyję, twarz… – Zielone oczy Gabriela odszukały Willa. – To demoniczna ospa, prawda? Wiesz o niej wszystko, tak? Jesteś ekspertem?
– Nie musisz się zachowywać, jakbym to ja ją wymyślił – odparł Will. – Tylko dlatego, że wierzyłem w jej istnienie. Są o niej relacje w starych księgach w naszej bibliotece…
– O demonicznej ospie? – zapytała Cecily, marszcząc brwi. – Will, o czym ty mówisz?
Jej brat otworzył usta i zarumienił się lekko. Tessa ukryła uśmiech. Minęły tygodnie od chwili przybycia Cecily do Instytutu, ale jej obecność nadal irytowała i niepokoiła Willa. Najwyraźniej nie wiedział, jak się zachowywać w obecności młodszej siostry, która już nie była dzieckiem, jakim ją pamiętał. Z uporem powtarzał, że jej obecność tutaj jest niemile widziana. Ale Tessa widziała, że wodzi za nią wzrokiem z taką samą opiekuńczością i miłością jak czasami za Jemem. Z pewnością istnienie demonicznej ospy i sposobu jej przenoszenia się było ostatnią rzeczą, jaką miałby ochotę wyjaśniać Cecily.
– Nie musisz nic o tym wiedzieć – wymamrotał.
Spojrzenie Gabriela powędrowało ku Cecily, jego usta rozchyliły się z zaskoczenia. Tessa zobaczyła, że młody Lightwood wręcz pożera ją wzrokiem. Rodzice Willa musieli być kiedyś bardzo piękni, pomyślała. Cecily była równie ładna, jak Will przystojny: oboje mieli takie same lśniące czarne włosy i zadziwiające ciemnoniebieskie oczy. Dziewczyna śmiało odwzajemniła spojrzenie Gabriela. Na jej twarzy malowała się ciekawość. Pewnie się zastanawiała, kim jest ten chłopak, który wyraźnie nie lubi jej brata.
– Ojciec nie żyje? – spytał Gideon, podnosząc głos. – Demoniczna ospa go zabiła?
– Nie zabiła, tylko zmieniła – odparł Gabriel. – Zmieniła go. Przed paroma tygodniami zarządził przeprowadzkę do Chiswick. Nie wyjaśnił, dlaczego. Kilka dni temu zamknął się w gabinecie i nie wychodził z niego nawet po to, żeby coś zjeść. Dziś rano poszedłem tam, żeby spróbować coś zrobić. Drzwi były wyrwane z zawiasów, a przez korytarz biegł jakiś oślizły ślad. Ruszyłem za nim na dół i dalej do ogrodu. – Rozejrzał się po obecnych. – Stał się robakiem. Właśnie to mówię.
– Pewnie nie byłoby możliwe, żeby… hm, na niego nadepnąć? – odezwał się Henry.
Lightwood popatrzył na niego z niesmakiem.
– Przeszukałem ogród. Znalazłem paru służących. A kiedy mówię „znalazłem”, dosłownie to mam na myśli. Byli rozerwani na strzępy. – Gabriel przełknął ślinę i spojrzał na swoje zakrwawione ubranie. – Usłyszałem jakiś dźwięk, przeraźliwe, wysokie wycie. Odwróciłem się i zobaczyłem, że w moją stronę sunie wielki ślepy robal, zupełnie jak smok z legend. Paszczę miał rozdziawioną i pełną zębów ostrych jak sztylety. Odwróciłem się i pobiegłem do stajni. Robal wśliznął się za mną, ale ja wskoczyłem do powozu i wyjechałem przez bramę. Stwór… ojciec, nie podążył za mną. Chyba nie chciał, żeby ktoś go zobaczył.
– Aha – mruknął Henry. – Więc za duży, żeby na niego nadepnąć.
– Nie powinienem był uciekać – stwierdził Gabriel, patrząc na brata. – Powinienem był zostać i walczyć z tym stworem. Może dałoby się przemówić mu do rozumu. Może ojciec gdzieś tam jest.
– A może przegryzłby cię na pół – rzucił Will. – Opisałeś właśnie transformację w demona, ostatnie stadium ospy.
– Will! – Charlotte wyrzuciła ręce w górę. – Dlaczego wcześniej tego nie powiedziałeś?
– W bibliotece są książki na temat demonicznej ospy – odparował Will urażonym tonem. – Nikomu nie broniłem ich czytać.
– Tak, ale skoro Benedict miał się zmienić w ogromnego węża, mogłeś przynajmniej uprzedzić o takiej możliwości – stwierdziła Charlotte. – Nie sądzisz, że sprawa dotyczy nas wszystkich?
– Po pierwsze, nie wiedziałem, że Benedict zmieni się w gigantycznego robala – zaczął Will. – Ostatnim stadium demonicznej ospy jest przemiana w demona. Dowolnego rodzaju. Po drugie, transformacja trwa kilka tygodni. Można by sądzić, że nawet taki patentowany idiota jak Gabriel kogoś powiadomi o tym, co się dzieje.
– Kogo miał powiadomić? – wtrącił Jem, całkiem rozsądnie. W czasie rozmowy przysunął się do Tessy. Teraz stali obok siebie, a ich dłonie się stykały.
– Clave. Listonosza. Nas. Kogokolwiek. – Will rzucił zirytowane spojrzenie Gabrielowi, który tymczasem odzyskał rumieńce i teraz wyglądał na wściekłego.
– Nie jestem patentowanym idiotą…
– Brak patentu nie dowodzi inteligencji – odparował Will.
– Poza tym mówiłem, że ojciec zamknął się w gabinecie na cały zeszły tydzień…
– I nie pomyślałeś, żeby się tym zainteresować? – rzucił Will.
– Nie znasz naszego ojca – odezwał się Gideon beznamiętnym tonem, który przybierał czasami, kiedy rozmowa o ojcu była nieunikniona. Następnie odwrócił się do brata, położył ręce na jego ramionach i zaczął coś do niego mówić spokojnie i cicho, tak że nikt więcej go nie słyszał.
Jem splótł mały palec z palcem Tessy. Był to zwyczajowy czuły gest, do którego tak się przyzwyczaiła w ciągu kilku ostatnich miesięcy, że czasami odruchowo wyciągała rękę, kiedy Jem stawał obok niej.
– To twoja suknia ślubna? – zapytał szeptem.
Tessę uratowało od odpowiedzi pojawienie się Bridget z ekwipunkiem. Gideon nagle zwrócił się do wszystkich obecnych i powiedział:
– Chiswick. Musimy tam jechać. Przynajmniej Gabriel i ja.
– Sami? – wyrwało się Tessie. – Dlaczego nie wezwiecie innych…
– Clave – przerwał jej Will z roziskrzonymi niebieskimi oczami. – On nie chce, żeby Clave dowiedziało się o jego ojcu.
– A ty byś chciał? – gwałtownie spytał Gabriel. – Gdyby chodziło o twoją rodzinę? – Wykrzywił usta. – Nieważne. Przecież ty nie masz pojęcia o lojalności…
– Gabrielu, nie mów do Willa w taki sposób – skarcił go Gideon.
Młodszy brat wyglądał na zaskoczonego i Tessa wcale mu się nie dziwiła. Tak jak wszyscy w Instytucie, Gideon wiedział o klątwie, która była przyczyną wrogości i gwałtownych zachowań Willa, ale nikt z zewnątrz nie znał tej historii.
– Pojedziemy z tobą. Oczywiście, że pojedziemy z tobą. – Jem puścił rękę Tessy i wystąpił do przodu. – Gideon wyświadczył nam przysługę. Nie zapomnieliśmy o tym, prawda, Charlotte?
– Oczywiście, że nie – odparła Charlotte. – Bridget, strój bojowy…
– Dobrze się składa, że ja swój już mam na sobie – powiedział Will.
Tymczasem Henry zrzucił marynarkę i zamienił ją na górę od stroju bojowego oraz pas z bronią.
Jem poszedł za jego przykładem i nagle w przedsionku zrobił się ruch. Charlotte mówiła coś cicho do Henry’ego, trzymając rękę na brzuchu. Tessa odwróciła od nich wzrok i zobaczyła ciemną głowę pochyloną ku jasnej. Jem stał obok Willa i kreślił stelą znak na jego szyi. Cecily spojrzała na brata i spochmurniała.
– Ja też jestem w stroju bojowym – oznajmiła.
Will tak gwałtownie uniósł głowę, że Jem zaprotestował z irytacją.
– Cecily, absolutnie nie.
– Nie masz prawa mówić mi, co mogę robić, a czego nie. – Oczy dziewczyny zapłonęły. – Idę.
Will spojrzał na Henry’ego, ale ten przepraszająco wzruszył ramionami.
– Ona ma prawo. Trenuje od prawie dwóch miesięcy…
– Jest jeszcze dziewczynką!
– Ty robiłeś to samo w wieku piętnastu lat – przypomniał mu cicho Jem, a Will odwrócił się do niego gwałtownie.
Przez chwilę wszyscy wstrzymywali oddech, nawet Gabriel. Jem spokojnie patrzył w oczy przyjaciela, a Tessa nie po raz pierwszy odnosiła wrażenie, że ci dwaj bezgłośnie przekazują sobie jakieś słowa.
W końcu Will westchnął i zmrużył oczy.
– Teraz twoja narzeczona zgłosi się na ochotnika – powiedział.
– Oczywiście, że jadę – oświadczyła Tessa. – Może nie jestem Nocną Łowczynią, ale ja też trenowałam. Jem nigdzie się beze mnie nie ruszy.
– Jesteś w sukni ślubnej – zauważył Will.
– Wszyscy już ją widzieli, więc nie mogę w niej wziąć ślubu – stwierdziła Tessa. – No wiecie, pech.
Will wymamrotał coś po walijsku, ale tonem pokonanego. Jem posłał Tessie lekki, zatroskany uśmiech. W tym momencie otworzyły się drzwi Instytutu i do środka wpadł blask jesiennego słońca. W progu stał zdyszany Cyril.
– Drugi powóz gotowy – oznajmił. – Kto jedzie?
***
Do: Konsula Josiaha WaylandaOd: Rady
Drogi Panie,
z pewnością jest Pan świadomy, że po dziesięciu latach kończy się okres Pańskiej służby jako Konsula. Przyszła pora wyznaczyć następcę.
Jeśli chodzi o nas, poważnie rozważamy kandydaturę Charlotte Branwell z domu Fairchild, która dobrze się spisuje w roli szefowej Instytutu Londyńskiego. Przypuszczamy, że ma ona Pańską aprobatę, jako że po śmierci jej ojca została wyznaczona na to stanowisko właśnie przez Pana.
Ponieważ Pańska opinia jest dla nas niezwykle cenna, będziemy wdzięczni za wszelkie uwagi w tej kwestii.
Z poważaniem
Victor Whitelaw, Inkwizytor, w imieniu Rady
Rozdział drugi
Robak zdobywca
„Szaleństwo – grzechy i niedole – I strach, co życie skraca”.
– Edgar Allan Poe, Robak zdobywca (Przełożył Antoni Lange)
Kiedy powóz Instytutu wtoczył się przez bramę Lightwood House w Chiswick, Tessa mogła dokładniej obejrzeć sobie to miejsce, ponieważ za pierwszym razem była tutaj w środku nocy. Długa, szutrowa droga obsadzona po obu stronach drzewami wiodła do kolistego podjazdu znajdującego się przed ogromnym białym domem. Rezydencja o silnych, symetrycznych liniach i wyniosłych kolumnach bardzo przypominała jej znane z rycin klasyczne greckie i rzymskie świątynie. Przed schodami stał powóz, przez ogrody biegły żwirowe ścieżki.
Były to piękne ogrody. Nawet w październiku tonęły w powodzi kwiatów. Wzdłuż porządnie utrzymanych alejek wijących się między drzewami rosły późne czerwone róże oraz brązowo–pomarańczowe, żółte i ciemnozłote chryzantemy. Kiedy Henry zatrzymał powóz, Tessa wysiadła z pomocą Jema i usłyszała szmer strumienia, którego bieg, jak podejrzewała, zmieniono tak, żeby płynął przez ogrody. Tego przepięknego miejsca w żaden sposób nie potrafiła połączyć w myślach z tamtym, w którym Benedict wydał swój diabelski bal, choć widziała okrążającą dom ścieżkę, którą szła tamtej nocy. Prowadziła ona do skrzydła, które wyglądało, jakby dobudowano je niedawno…
Za nimi zatrzymał się powóz Lightwoodów kierowany przez Gideona i wysypali się z niego Gabriel, Will i Cecily. Rodzeństwo Herondale’ów nadal kłóciło się ze sobą. Will podkreślał swoje racje, wymachując rękami, Cecily łypała na niego spode łba. Gniewny wyraz twarzy bardzo upodabniał ją do brata, co w innych okolicznościach mogłoby być nawet zabawne.
Gideon, jeszcze bledszy niż wcześniej, zeskoczył na ziemię i rozejrzał się z nieobnażonym mieczem w ręce.
– Powóz Tatiany – stwierdził krótko, kiedy Jem i Tessa się do niego zbliżyli. Wskazał na pojazd stojący przy schodach. Obie pary drzwi były otwarte. – Pewnie postanowiła złożyć wizytę w domu.
– Akurat teraz… – Gabriel był wyraźnie wściekły, ale w jego zielonych oczach czaił się strach.
Tatiana, ich siostra, niedawno wyszła za mąż. Herb na boku powozu, wieniec z cierni, musiał być symbolem rodu jej męża. Cała grupka stała jak wmurowana, kiedy Gabriel podchodził do powozu, wysuwając broń zza pasa. Zajrzał do środka i zaklął głośno, po czym odsunął się i spojrzał na Gideona.
– Na siedzeniach jest krew – oznajmił. – I… to paskudztwo. – Dźgnął koło czubkiem klingi. Kiedy ją cofnął, zwisała z niej długa nić cuchnącego śluzu.
Will wyszarpnął zza pasa seraficki miecz i krzyknął:
– Eremiel! – Kiedy ostrze rozjarzyło się w jesiennym słońcu niczym jasna gwiazda, wskazał najpierw na północ, a potem na południe. – Ogrody otaczają cały dom i schodzą aż do rzeki. Dobrze o tym wiem. Pewnej nocy ścigałem po nich demona Marbasa. Gdziekolwiek jest Benedict, wątpię, czy opuścił ten teren. Bałby się, że zostanie zauważony.
– My weźmiemy zachodnią część domu, ty sprawdź wschodnią – zadecydował Gabriel. – Krzyknij, jeśli coś zobaczysz, a wtedy przybiegniemy.
Wytarł ostrze o żwir podjazdu i ruszył za bratem wzdłuż boku rezydencji. Will skierował się w przeciwną stronę, a za nim podążyli Jem, Cecily i Tessa. Will zatrzymał się w narożniku i powiódł wzrokiem po ogrodach, wyczulony na każdy podejrzany dźwięk czy widok. Chwilę później skinął na pozostałych, żeby szli za nim. Kiedy ruszyli dalej, Tessa zawadziła obcasem o luźny kamień leżący pod żywopłotem. Natychmiast odzyskała równowagę, ale Will obejrzał się i spiorunował ją wzrokiem.
– Tesso. – Kiedyś mówił do niej Tess, ale te czasy już dawno minęły. – Nie powinnaś być z nami. Nie jesteś przygotowana. Zaczekaj w powozie.
– Nie!
Will odwrócił się do Jema i powiedział:
– Tessa jest twoją narzeczoną. Przemów jej do rozsądku.
Skrywając uśmiech, Jem zbliżył się do niej z laską mieczem w ręce.
– Tesso, mogłabyś wyświadczyć mi tę przysługę?
– Uważasz, że nie potrafię walczyć, bo jestem dziewczyną – rzuciła Tessa, mierząc go wzrokiem.
– Uważam, że nie możesz walczyć, bo jesteś w sukni ślubnej – odparł Jem. – I cokolwiek to dla ciebie znaczy, nie sądzę, żeby Will też potrafił walczyć w takim stroju.
– Może i nie – przyznał Will, który miał uszy jak nietoperz. – Ale byłbym olśniewającą panną młodą.
– Kto to jest? – spytała nagle Cecily, wskazując przed siebie.
Wszyscy odwrócili się i zobaczyli pędzącą ku nim postać.
Słońce stało nad ich głowami, tak że przez chwilę, zanim jej oczy przyzwyczaiły się do blasku, Tessa widziała tylko niewyraźną plamę. Plama szybko okazała się biegnącą dziewczyną bez kapelusza, o jasnych włosach rozwianych na wietrze. Wysoka i koścista, miała na sobie fuksjową suknię, kiedyś zapewne elegancką, teraz podartą i poplamioną krwią. Nieznajoma z wrzaskiem rzuciła się w ramiona Willa.
Ten się zachwiał i omal nie upuścił Eremiela.
– Tatiana…
Tessa nie potrafiła stwierdzić, czy Will ją odepchnął, czy dziewczyna sama się odsunęła, ale w każdym razie dopiero teraz wyraźnie zobaczyła jej twarz, wąską i kanciastą. Piaskowe włosy były takie same jak u Gideona, oczy zielone jak u Gabriela. Mogłaby uchodzić za ładną, gdyby jej rysów nie szpecił wyraz dezaprobaty. Choć zalana łzami i zdyszana, zachowywała się trochę teatralnie, jakby była świadoma, że spojrzenia wszystkich skierowane są na nią, zwłaszcza spojrzenie Willa.
– Wielki potwór! – zaszlochała. – Ta istota… wyrwała mojego kochanego Ruperta z powozu i z nim umknęła!
Will odsunął się od niej jeszcze bardziej.
– Co to znaczy „umknęła”?
Tatiana wskazała ręką.
– T-tam – wykrztusiła. – Zaciągnęła go do włoskich ogrodów. Z początku Rupertowi udawało się unikać jej paszczy, ale stwór wlókł go ścieżkami. Choć krzyczałam, nie puszczał go! – Znowu zalała się łzami.
– Wrzeszczałaś – powtórzył Will. – Tylko to zrobiłaś?
– Głośno wrzeszczałam. – Tatiana była wyraźnie urażona. Całkiem odsunęła się od Willa i wbiła w niego wzrok. – Widzę, że jesteś nieżyczliwie nastawiony jak zawsze. – Pomknęła wzrokiem ku Jemowi, Cecily i Tessie. – Pan Carstairs – powiedziała sztywno, jakby brała udział w przyjęciu ogrodowym. Kiedy spojrzała na Cecily, zmrużyła oczy. – A pani…
– Och, w imię Anioła! – Will wyminął ją i poszedł dalej, a Jem uśmiechnął się do Tessy i ruszył za nim.
– Pani musi być siostrą Willa – stwierdziła Tatiana, kiedy obaj Nocni Łowcy się oddalili. Tessę z rozmysłem zignorowała.
Cecily popatrzyła na nią z niedowierzaniem.
– Tak, choć nie rozumiem, co to za różnica. Tesso, idziesz?
– Tak.
Czy Will tego chciał czy nie, po prostu nie mogła bezczynnie patrzeć, jak ci dwaj narażają się na niebezpieczeństwo. Po chwili usłyszała za sobą kroki na żwirze. To Tatiana niechętnie poszła za nimi.
Zmierzali w stronę ogrodu francuskiego na pół ukrytego za wysokimi żywopłotami. W oddali światło słoneczne odbijało się od szklanej kopuły oranżerii. Był piękny jesienny dzień, wiał rześki wiatr, powietrze pachniało liśćmi. Tessa obejrzała się na dom. Gładka biała fasada wznosiła się wysoko, przełamana jedynie łukami balkonów.
„Will” – wyszeptała, kiedy rozplótł jej dłonie i zdjął je ze swojej szyi. Ściągnął jej rękawiczki i rzucił je na kamienną posadzkę, po chwili dołączyła do nich maseczka i szpilki do włosów pożyczone od Jessie. On też zdjął swoją maskę i cisnął ją na bok, po czym przesunął palcami po wilgotnych czarnych włosach, odgarnął je z czoła. Dolna część półmaski zostawiła odciśnięty, jaśniejszy ślad na jego wydatnych kościach policzkowych, ale kiedy Tessa wyciągnęła ręce, żeby ich dotknąć, on chwycił je i łagodnie opuścił w dół. „Nie” – powiedział. – „Najpierw ja ciebie dotknę…”.
Rumieniąc się mocno, Tessa oderwała wzrok od domu i przepędziła wspomnienia. Tymczasem dotarli do przerwy w żywopłocie. Za nią rozciągał się „włoski ogród” otoczony listowiem. Stały w nim rzędy posągów klasycznych bohaterów i postaci mitycznych. W umieszczonej pośrodku fontannie Wenus lała wodę z dzbana, rzeźby wielkich historyków i mężów stanu – Cezara, Herodota, Tukidydesa – patrzyły na siebie pustymi oczami poprzez alejki odchodzące od centralnego punktu. Byli tam również poeci i dramaturdzy. Tessa minęła Arystotelesa, Owidiusza, Homera z oczami przesłoniętymi kamienną maską przypominającą o jego ślepocie, Wergiliusza i Sofoklesa. Nagle powietrze rozdarł przeraźliwy krzyk.
Tessa odwróciła się gwałtownie. Kilka stóp za nią Tatiana stała jak wmurowana, z wytrzeszczonymi oczami. Tessa rzuciła się w jej stronę, pozostali tuż za nią. Ona pierwsza dotarła do dziewczyny. Tatiana chwyciła ją na oślep, jakby na chwilę zapomniała, z kim ma do czynienia.
– Rupert – jęknęła, wpatrując się przed siebie.
Idąc za jej wzrokiem, Tessa zobaczyła męski but sterczący z żywopłotu. Przez chwilę myślała, że jego właściciel po prostu leży nieprzytomny na ziemi, z resztą ciała ukrytą w listowiu, ale kiedy się pochyliła, stwierdziła, że jest to sam but i kawałek pogryzionego, zakrwawionego ciała wystającego z cholewki.
***
– Robal długi na dwanaście metrów? – mruknął Will do Jema, kiedy szli przez włoski ogród. Ich buty dzięki runom bezdźwięczności nie chrzęściły na żwirze. – Pomyśl, jaką rybę można by na niego złapać.
Usta Jema drgnęły.
– To nie jest zabawne, wiesz.
– Trochę.
– Nie możesz w tych okolicznościach silić się na żarty o robakach, Will. Mówimy o ojcu Gabriela i Gideona.
– Nie mówimy o nim, tylko ścigamy go w ozdobnym ogrodzie z posągami, bo zmienił się w robaka.
– Demonicznego robaka – przypomniał mu Jem, zatrzymując się i ostrożnie wyglądając zza żywopłotu. – Wielkiego węża. Może to zniechęci cię do niestosownych dowcipów?
– Czasami moje niestosowne dowcipy choć odrobinę cię bawiły. – Will westchnął. – Nawet o robakach.
– Will…
Słysząc przeraźliwy krzyk, obaj odwrócili się i zobaczyli, jak Tatiana Blackthorn zatacza się w objęcia Tessy. Tessa chwyciła ją i podtrzymała, a Cecily ruszyła do przerwy w żywopłocie, wyciągając zza pasa seraficki miecz z wprawą doświadczonego Nocnego Łowcy. Will nie słyszał, co siostra mówi, ale ostrze rozjarzyło się w jej ręce, oświetlając jej twarz i rozpalając płomień strachu w jego żołądku.
Zaczął biec. Jem za nim. Tatiana bezwładnie opierała się o Tessę, twarz miała wykrzywioną od płaczu.
– Rupert! – zawodziła. – Rupert!
Tessa z trudem ją podtrzymywała. Will chciał się zatrzymać, żeby jej pomóc, ale uprzedził go Jem. I dobrze. To była jego rola jako narzeczonego.
Will oderwał od nich wzrok i skierował go na siostrę, która właśnie przechodziła przez otwór w żywopłocie, z wysoko uniesionym mieczem omijając ponure szczątki Ruperta Blackthorna.
– Cecily! – zawołał Will z irytacją.
Dziewczyna zaczęła się odwracać…
I świat eksplodował. Przed nimi trysnęła pod niebo fontanna błota. Grudy ziemi spadły na nich jak grad. Ze środka gejzeru wyrastał ogromny, ślepy wąż o szarawo-białej skórze. Koloru martwego ciała, pomyślał Will. Bił od niego odór jak z grobu. Tatiana pisnęła i zemdlona osunęła się na trawę, pociągając za sobą Tessę.
Robak zaczął się kołysać, starając się uwolnić z ziemi. Paszczę miał rozdziawioną. Była to nie tyle paszcza, co wielkie rozcięcie dzielące jego głowę na pół, najeżone zębami ostrymi jak u rekina. Z gardła wydobywał się przenikliwy syk.
– Stój! – krzyknęła Cecily, unosząc przed sobą seraficki miecz. Wyglądała na całkowicie pozbawioną strachu. – Cofnij się, przeklęta istoto!
Bestia zaatakowała. Dziewczyna nawet nie drgnęła, kiedy wielka paszcza zawisła tuż nad nią…W tym momencie Will skoczył i odepchnął siostrę na bok. Oboje potoczyli się w żywopłot w chwili, kiedy łeb robaka uderzył w ziemię, tam gdzie przed chwilą stała Cecily. Zostawił w niej spore wgłębienie.
– Will! – Cecily wyrwała mu się, ale tak niezręcznie, że seraficki miecz ciął go w czoło i zostawił po sobie czerwone oparzenie. Jej oczy płonęły niebieskim ogniem. – To było niepotrzebne!
– Nie jesteś wyszkolona! – krzyknął Will, oszalały z wściekłości i przerażenia. – Zginiesz! Zostań, gdzie jesteś!
Sięgnął po jej miecz, ale Cecily już zerwała się z ziemi. Chwilę później robak znowu zaatakował z otwartą paszczą. Ratując wcześniej siostrę, Will upuścił swój miecz. Broń leżała teraz kilka stóp dalej. Will uskoczył w bok, unikając o włos zębów bestii, i w tym momencie zjawił się przy nim Jem z laską w ręce. Uniósł ostrze i wbił je mocno w bok robala. Z krtani stwora wyrwał się diabelski wrzask, trysnęła krew. Demon cofnął się gwałtownie i z sykiem zniknął za żywopłotem.
Will się odwrócił. Nie widział Cecily. Jem wskoczył między nią a Benedicta i teraz był cały zbryzgany czarną krwią i błotem. Za nim zobaczył Tessę, która trzymała Tatianę na kolanach. Ich spódnice mieszały się ze sobą: jaskraworóżowa ze zniszczoną ślubną w kolorze złota. Tessa pochylała się nad dziewczyną, żeby chronić ją przed widokiem ojca, tak że większość demonicznej krwi spryskała jej włosy i ubranie. Teraz uniosła pobladłą twarz i napotkała wzrokiem oczy Willa.
Na chwilę ogród, hałas i odór krwi demona zniknęły, a on znajdował się w cichym miejscu sam na sam z Tessą. Chciał do niej podbiec, objąć ją. Chronić.
Ale to było zadanie Jema, nie jego. Nie jego.
Chwila minęła i oto Tessa już stała. Dźwignęła Tatianę z ziemi, zakładając jej rękę na swoje ramiona. Młoda wdowa opierała się o nią półprzytomna.
– Musisz ją stąd zabrać – stwierdził Will, wodząc wzrokiem po ogrodzie. – Mogłaby zginąć. Nie ma wyszkolenia.
Usta Tessy zaczęły się zaciskać w znajomą, upartą linię.
– Nie chcę cię zostawiać.
– Chyba nie myślisz… – Cecily była wyraźnie wstrząśnięta. – Sądzisz, że ten stwór by się nie pohamował? Przecież ona jest jego córką. Jeśli… jeśli zostały mu jakieś rodzicielskie uczucia…
– Pożarł własnego zięcia, Cecy – burkliwie przypomniał Will. – Tesso, idź z Tatianą, jeśli chcesz uratować jej życie. I zostań z nią przy domu. Byłoby niedobrze, gdyby tu wróciła.
– Dziękuję ci, Will – szepnął Jem, kiedy Tessa pociągnęła ze sobą słaniającą się dziewczynę.
Will odczuł te słowa jak trzy ukłucia igły w serce. Zawsze kiedy starał się chronić Tessę, Jem myślał, że robi to ze względu na niego. Każda z tych igieł miała swoje imię. Poczucie winy. Wstyd. Miłość.
Nagle Cecily wrzasnęła. Żywopłot się rozstąpił i jakiś cień zasłonił słońce. Will ujrzał tuż przed sobą przepastny czerwony przełyk ogromnego robaka i ślinę kapiącą z wielkich zębów. Sięgnął do pasa po miecz, ale bestia już się cofała ze sztyletem sterczącym z szyi. Will od razu rozpoznał tę broń. Należała do Jema. Jego parabatai wydał ostrzegawczy okrzyk i w tym momencie demon ponownie zaatakował. Will wymierzył mieczem cios w górę, w spód szczęki. Przez zębiska robala trysnęła krew, zasyczała w zetknięciu ze strojem Nocnego Łowcy. Coś od tyłu uderzyło Willa w kolana. Nieprzygotowany, przewrócił się i rąbnął twardo plecami w ziemię.
Zaparło mu dech. Wokół kolan miał owinięty cienki, szczątkowy ogon robaka. Wierzgnął nogami, zobaczył gwiazdy, zaniepokojoną twarz Jema, niebieskie niebo…
Łup. Strzała wbiła się w ogon bestii, tuż pod kolanem Willa. Benedict zwolnił chwyt, Will odtoczył się od niego i ukląkł z trudem. W tym momencie zobaczył, że w ich stronę pędzą obaj Lightwoodowie. Młodszy z nich trzymał w ręce łuk i w biegu nasadzał na niego strzałę. Will uświadomił sobie z chłodnym zaskoczeniem, że Gabriel Lightwood właśnie strzelił do ojca, żeby uratować mu życie.
Robak zatoczył się do tyłu, jakieś ręce wsunęły się pod ramiona Willa i pomogły mu wstać. Kiedy go puściły, Will zobaczył, że jego parabatai ściska w dłoni laskę i patrzy przed siebie. Demon wił się w agonii, poruszając wielką głową, wyrywając krzewy. Liście fruwały w powietrzu, mała grupka Nocnych Łowców krztusiła się od kurzu. Will usłyszał kaszel Cecily i miał ochotę jej powiedzieć, żeby biegła do domu, ale wiedział, że siostra go nie posłucha.
Rzucając łbem, robak jakoś zdołał uwolnić się od miecza wbitego w szczękę. Broń z brzękiem wpadła między krzewy róż, umazana czarną posoką. Demon zaczął sunąć do tyłu, zostawiając za sobą śluz i krew. Gideon skrzywił się, skoczył po miecz i podniósł go dłonią w rękawiczce.
Benedict nagle wyprostował się jak kobra, z rozdziawionymi, ociekającymi szczękami. Gideon uniósł broń. Wyglądał na żałośnie małego w porównaniu z ogromną bestią.
– Gideonie!
To krzyknął Gabriel i blady na twarzy wycelował z łuku. Will uchylił się, kiedy obok niego przemknęła strzała i wbiła się w cielsko bestii. Robak zawył, odwrócił się i zaczął uciekać z niewiarygodną szybkością. W szalonym pędzie trafił ogonem jeden z posągów i strącił go z postumentu. Rzeźba rozpadła się w pył, a ten po chwili osiadł na suchej, ozdobnej sadzawce.
– Na Anioła, właśnie zniszczył Sofoklesa – stwierdził Will, kiedy robak zniknął za dużą budowlą w kształcie greckiej świątyni. – Czy w dzisiejszych czasach nikt już nie ma szacunku dla klasyki?
Gabriel opuścił łuk, oddychając ciężko.
– Ty głupcze! – wrzasnął do brata. – Co sobie myślałeś, kiedy tak na niego biegłeś?
Gideon odwrócił się i wycelował w niego zakrwawiony miecz.
– Nie na niego, tylko na demona. To już nie jest nasz ojciec, Gabrielu. Jeśli nie możesz się z tym pogodzić…
– Strzeliłem do niego z łuku! – krzyknął Gabriel. – Czego jeszcze ode mnie chcesz?
Gideon potrząsnął głową, jakby był zdegustowany jego zachowaniem. Nawet Will, który nie lubił Gabriela, doznał dla niego odrobiny współczucia. Ostatecznie chłopak strzelił do bestii.
– Musimy go ścigać – stwierdził Gideon. – Zniknął za folly.
– Za czym? – spytał Will.
– Za folly – odezwał się Jem. – To dekoracyjna budowla ogrodowa, atrapa. Przypuszczam, że nawet nie ma prawdziwego wnętrza.
Gideon pokiwał głową.
– To sam gips. My dwaj obejdziemy ją z jednej strony, a ty i James z drugiej…
– Co robisz, Cecily? – przerwał mu Will. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się jak nadopiekuńczy rodzic, ale nie dbał o to, co inni sobie pomyślą. Jego siostra wsunęła miecz za pas i najwyraźniej próbowała się wspiąć na jeden z małych cisów tworzących żywopłot. – To nie pora na łażenie po drzewach.
Dziewczyna rzuciła mu gniewne spojrzenie i już otworzyła usta, żeby coś odpowiedzieć, ale nagle rozległ się łoskot jak przy trzęsieniu ziemi i budowla ogrodowa rozpadła się w kłębach gipsowego pyłu. W ich stronę pomknął robak z przerażającą szybkością pociągu bez maszynisty.
***
Zanim obie dowlekły się do domu Lightwoodów, Tessę bolała szyja i plecy. Pod niewygodną suknią ślubną miała ciasno zasznurowany gorset, a ciężar szlochającej Tatiany boleśnie ciągnął w dół jej lewe ramię.
Na widok dziedzińca poczuła ulgę. Ulgę i jednocześnie zaskoczenie. Wszystko wyglądało tak zwyczajnie: pojazdy stały tam, gdzie je zostawili, konie skubały trawę, nic nie zakłócało spokoju. Tessa na pół zaciągnęła, na pół zaniosła Tatianę do pierwszego powozu, otworzyła drzwi i pomogła jej wsiąść. Skrzywiła się, kiedy dziewczyna wbiła paznokcie w jej ramię, gramoląc się do środka.
– O, Boże! – jęknęła Tatiana. – Jaki wstyd, jaka straszna hańba. Clave może się dowiedzieć, co spotkało mojego ojca. Na litość boską, nie mógł pomyśleć o mnie, choć przez chwilę?
Tessa wytrzeszczyła oczy.
– Nie sądzę, żeby ta istota była zdolna do myślenia o kimkolwiek, pani Blackthorne – powiedziała.
Tatiana spojrzała na nią oszołomiona i przez chwilę Tessa wstydziła się niechęci, którą do niej czuła. Nie podobało się jej, że odesłano ją do domu, choć mogłaby pomóc Nocnym Łowcom… ale Tatiana właśnie widziała, jak własny ojciec rozszarpał jej męża na kawałki. Zasługiwała na więcej współczucia.
– Wiem, że przeżyła pani wielki wstrząs – rzuciła ostrożnie, siląc się na łagodny ton. – Może się pani położy…
– Jesteś bardzo wysoka – stwierdziła raptem Tatiana. – Dżentelmeni się na to nie skarżą?
Tessa osłupiała.
– Jesteś w stroju panny młodej – ciągnęła Tatiana. – Bardzo dziwne. Czy strój bojowy nie byłby bardziej stosowny? Rozumiem, że jest mało twarzowy, a poza tym, jak trzeba, to trzeba, ale…
Nagle rozległ się głośny trzask. Tessa odsunęła się od powozu i rozejrzała. Dźwięk dochodził z wnętrza rezydencji. Henry, pomyślała od razu. Wszedł do środka, sam. Oczywiście bestia grasowała po ogrodach, ale… to był dom Benedicta. Pomyślała o sali balowej pełnej demonów, kiedy ostatnio tutaj przebywała. Zebrała spódnice w obie ręce.
– Proszę tu zostać, pani Blackthorne – powiedziała. – Muszę odkryć przyczynę hałasu.
– Nie! – Tatiana usiadła prosto. – Nie zostawiaj mnie!
– Przykro mi. – Tessa cofnęła się, kręcąc głową. – Muszę. Proszę zostać w powozie.
Tatiana coś za nią krzyczała, ale Tessa już wbiegała po schodach. Wpadła przez frontowe drzwi do wielkiego holu z marmurową posadzką w biało-czarną szachownicę. Z sufitu zwisał masywny żyrandol, ale świece nie były zapalone. Jedyne oświetlenie stanowił dzienny blask wpadający przez wysokie okna. Na piętro prowadziły kręte, imponujące schody.
– Henry! – krzyknęła Tessa. – Henry, gdzie jesteś?
Z góry dobiegł okrzyk i kolejny trzask. Tessa popędziła po schodach. Po kilku krokach potknęła się o rąbek sukni i rozdarła szew. Niecierpliwie odgarnęła spódnice i pobiegła dalej długim korytarzem o ścianach pomalowanych na pudrowy róż i obwieszonych dziesiątkami sztychów w złoconych ramach. Wpadła do jakiegoś pokoju.
Pomieszczenie, biblioteka albo gabinet, bez wątpienia należało do mężczyzny: zasłony z grubej, ciemnej tkaniny, na ścianach stare olejne obrazy wielkich statków wojennych, ciemnozielona tapeta pokryta tajemniczymi plamami. W środku panował dziwny zapach… taki jak nad brzegami Tamizy, gdzie w upalne dni gniły różne podejrzane rzeczy. Ale nad wszystkim dominowała miedziana woń krwi. Regał na książki był przewrócony, po podłodze walało się rozbite szkło i połamane drewno, a na perskim dywanie mąż Charlotte toczył pojedynek z istotą o szarej skórze i niepokojącej liczbie rąk. Henry wrzeszczał i kopał długimi nogami, a stwór – bez wątpienia demon – szarpał pazurami jego strój bojowy i kłapał wilczą paszczą tuż przed jego twarzą.
Tessa rozejrzała się gorączkowo, chwyciła pogrzebacz, który leżał przy nierozpalonym kominku, i zaatakowała. Próbowała przypomnieć sobie szkolenie – godziny cierpliwych lekcji Gideona – ale w rezultacie chyba zadziałał instynkt, kiedy wbiła długi stalowy pręt w tors istoty, tam gdzie powinna znajdować się klatka piersiowa, gdyby to było zwykłe ziemskie zwierzę.
Usłyszała nieprzyjemny chrzęst, kiedy broń weszła w ciało. Demon zawył jak pies i stoczył się z Henry’ego, pogrzebacz z brzękiem upadł na podłogę. Trysnęła czarna posoka, powietrze wypełnił smród dymu i zgnilizny. Tessa cofnęła się chwiejnie i przydeptała obcasami oberwany brzeg sukni. Runęła na podłogę w chwili, kiedy Henry dźwignął się na kolana i z cichym przekleństwem ciął demona przez gardło sztyletem, na którego ostrzu jarzyły się runy. Stwór zacharczał i złożył się jak papier.
Henry się wyprostował. Jego rude włosy były sklejone krwią i posoką, strój podarty na ramieniu, z rany sączył się szkarłatny płyn.
– Tesso! – wykrzyknął i w jednej chwili znalazł się przy niej. Pomógł jej wstać i rzucił na swój zwykły sposób: – Na Anioła, ale z nas para. – Spojrzał na nią z niepokojem. – Jesteś ranna?
Tessa spojrzała na siebie i zrozumiała, o co chodzi Henry’emu: suknię miała umazaną posoką, na przedramieniu ziała brzydka rana od potłuczonego szkła. Nie bolała ją za bardzo, ale krwawiła.
– Wszystko w porządku – zapewniła. – Co się stało, Henry? Co to był za stwór i skąd się tu wziął?
– Demoniczny stróż. Przeszukiwałem biurko Benedicta i musiałem dotknąć czegoś, co go obudziło. Z szuflady buchnął czarny dym i zmienił się w to coś. Stwór skoczył na mnie…
– I poorał cię pazurami – stwierdziła Tessa z troską. – Krwawisz…
– Nie, sam to sobie zrobiłem. Upadłem na sztylet – wyjaśnił Henry ze skrępowaniem, wyciągając zza paska stelę. – Tylko nie mów Charlotte.
Tessa niemal się uśmiechnęła. Zaraz jednak się zreflektowała, podbiegła do okna i odsunęła zasłony. Mogła stąd zobaczyć ogrody, ale, niestety, nie włoski, bo ten znajdował się po drugiej stronie domu. Przed nią ciągnęły się zielone bukszpanowe żywopłoty i płaskie trawniki, które już zaczynały brązowieć przed zimą.
– Muszę iść – oznajmiła. – Will, Jem i Cecily walczą z demonem. Stwór zabił męża Tatiany. Musiałam zaprowadzić ją do powozu. Była bliska omdlenia.
W gabinecie zapadła cisza.
– Tesso – odezwał się po chwili Henry dziwnym głosem.
Odwróciła się i zobaczyła, że przerwał rysowanie iratze na swoim ramieniu. Wpatrywał się w przeciwległą ścianę, tę pokrytą dziwnymi plamami. Tessa zauważyła teraz, że nie jest to przypadkowy wzór. Na tapecie widniały trzydziestocentymetrowe litery napisane zaschniętą czarną krwią.
DIABELSKIE MASZYNY NIE ZNAJĄ LITOŚCI. DIABELSKIE MASZYNY NIE ZNAJĄ ŻALU. DIABELSKIE MASZYNY SĄ NIEZLICZONE. DIABELSKIE MASZYNY NIGDY NIE PRZESTANĄ PRZYBYWAĆ.
Pod tymi słowami znajdowało się jeszcze jedno zdanie, ledwo widoczne, jakby ten, kto je pisał, stracił władzę w rękach. Tessa wyobraziła sobie Benedicta zamkniętego w tym pokoju, powoli wpadającego w obłęd w miarę transformacji, własną krwią zmieszaną z posoką mażącego na ścianie te wielkie litery.
Niech Bóg zlituje się nad naszymi duszami.
***
Robak zaatakował. Will rzucił się na ziemię i potoczył, o włos unikając kłapiących szczęk. Błyskawicznie zerwał się do przysiadu, wyprostował i popędził wzdłuż cielska demona. Zobaczył, że stwór unosi się jak kobra nad Gideonem i Gabrielem… ale, ku jego zaskoczeniu, nie rzuca się na nich, tylko syczy. Czyżby rozpoznał swoje dzieci? Coś poczuł? Trudno było stwierdzić.
Cecily znajdowała się w połowie drogi na cis i kurczowo przywierała do gałęzi. Mając nadzieję, że siostra wykaże się rozsądkiem i zostanie na drzewie, Will odwrócił się do Jema i uniósł rękę. Dawno temu opracowali serię gestów, którymi porozumiewali się w czasie bitwy, jeśli nie mogli słyszeć swoich głosów. W oczach Jema zabłysło zrozumienie. Rzucił laskę swojemu parabatai. Ta pofrunęła idealnym łukiem, a Will ją złapał i nacisnął rączkę. Gdy z trzaskiem wysunęło się z niej ostrze, zadał nim szybki, mocny cios, rozrywając grubą skórę bestii. Robak szarpnął się do tyłu i zawył, a Will uderzył znowu, odrąbując ogon od ciała. Benedict zaczął się miotać, posoka trysnęła kleistym strumieniem prosto na Nocnego Łowcę. Will uskoczył z krzykiem. Skóra paliła go żywym ogniem.
– Will! – Jem popędził w jego stronę.
Tymczasem Gideon i Gabriel cięli głowę demona, żeby ściągnąć na siebie jego uwagę. Podczas gdy Will wycierał piekącą ciecz z oczu, Cecily zeskoczyła z drzewa i wylądowała prosto na plecach bestii.
Wstrząśnięty Will upuścił laskę. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się zgubić broni w trakcie walki, ale teraz jego siostra przywierała z determinacją do pleców ogromnego węża. Zupełnie jak pchła wczepiona w futro psa. Will zobaczył z przerażeniem, że Cecily wyszarpuje zza pasa sztylet i wbija go z wściekłością w cielsko demona.
Co ona sobie wyobraża? Że ten nożyk jest w stanie zabić tak ogromnego stwora?
– Will, Will – natarczywym tonem powtarzał mu wprost do ucha Jem, a on uświadomił sobie, że mówił na głos.
W imię Anioła! Łeb demona obrócił się w stronę Cecily, z otwartą, zębatą paszczą…
Cecily puściła rękojeść sztyletu i stoczyła się po boku demona. Groźne szczęki minęły ją o włos i z wściekłym kłapnięciem zacisnęły się na jego własnym ciele. Trysnęła czarna posoka, robak szarpnął łeb do tyłu, z jego gardła wyrwało się upiorne wycie. W jego boku ziała wielka rana, z kłów zwisały strzępy mięsa. Podczas gdy Will tylko się gapił, Gabriel uniósł łuk i strzelił.
Strzała trafiła w jedno z czarnych, pozbawionych powiek ślepi stwora. Demon wyprostował się na całą wysokość… po czym jego łeb opadł do przodu, a on sam złożył się wpół i zniknął jak wszystkie demony, kiedy opuszcza je życie.
Łuk Gabriela upadł z cichym trzaskiem na zadeptaną ziemię przesiąkniętą krwią demona. Tymczasem Cecy wstawała z niej powoli, krzywiąc się z bólu. Prawy nadgarstek miała wykręcony pod dziwnym kątem.
Will sam nie wiedział, kiedy ruszył pędem w jej stronę. Uświadomił sobie, że biegnie, kiedy w pół kroku zatrzymał go Jem. Will odwrócił się do niego gwałtownie.
– Moja siostra…
– Twoja twarz – rzekł przyjaciel z godnym podziwu spokojem. – Jesteś cały pokryty krwią demona, Williamie. Muszę nałożyć ci iratze, zanim nieodwracalne wypali ci skórę.
– Puść mnie. – Will próbował się wyrwać, ale chłodna ręka parabatai przytrzymała go za kark.
Po chwili poczuł piekący dotyk steli na nadgarstku i ból, którego do tej pory sobie nie uświadamiał, zaczął ustępować. Jem puścił go i syknął, kiedy trochę posoki dostało się na jego palce. Will zatrzymał się niezdecydowany, ale przyjaciel gestem kazał mu iść i sam przyłożył stelę do swojej ręki.
Była to tylko chwila zwłoki, ale zanim Will dotarł do siostry, Gabriel już zdążył ująć ją pod brodę i przesunąć wzrokiem po jej twarzy. Ona patrzyła na niego ze zdumieniem. W tym momencie zjawił się Will, chwycił ją za ramię i warknął:
– Odejdź od mojej siostry.
Gabriel cofnął się, zaciskając usta w wąską kreskę. Tymczasem nadbiegł Gideon i teraz wszyscy trzej ją otaczali. Will przytrzymał ją mocno jedną ręką, drugą wyjął stelę. Siostra patrzyła na niego płonącymi niebieskimi oczami, kiedy rysował czarny iratze na jednym boku jej szyi, a mendelin na drugim. Jej czarne włosy wymknęły się z warkocza, tak że wyglądała teraz jak dzikuska, którą pamiętał z dawnych lat, gwałtowna i nieustraszona.
– Jesteś ranna, cariad? – Niechcący wymsknęło mu się czułe słówko, które już niemal zapomniał.
– Cariad? – powtórzyła Cecily z niedowierzaniem w oczach. – Nic mi nie jest.
– Niezupełnie – zauważył Will, wskazując na jej nadgarstek, na zadrapania na twarzy i dłoniach, które już zaczynały się goić pod wpływem iratze. Buzował w nim taki gniew, że nawet nie usłyszał kaszlu Jema. Zwykle ten dźwięk pobudziłby go do działania jak iskra rzucona na suche drewno. – Cecily, co ty wyprawiałaś…
– To była jedna z najodważniejszych akcji, jakie widziałem w wykonaniu Nocnego Łowcy – przerwał mu Gabriel. Nie patrzył na Willa, tylko na Cecily, z mieszaniną zaskoczenia i czegoś jeszcze na twarzy. We włosach miał błoto i krew, tak jak wszyscy, ale jego zielone oczy promieniały.
Cecily się zarumieniła.
– Ja tylko…
Urwała raptownie i rozszerzonymi oczami spojrzała za brata. Nagle Jem znowu zakaszlał i tym razem Will go usłyszał. Odwrócił się i zobaczył, że jego parabatai osuwa się na kolana.