Mechaniczna księżniczka. Cykl Diabelskie maszyny. Tom 3 - Cassandra Clare - ebook

Mechaniczna księżniczka. Cykl Diabelskie maszyny. Tom 3 ebook

Cassandra Clare

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mroczna sieć zaczyna się zaciskać wokół Nocnych Łowców z Instytutu Londyńskiego. Mortmain planuje wykorzystać swoje Piekielne Maszyny, armię bezlitosnych automatów, żeby zniszczyć Nocnych Łowców. Potrzebuje jeszcze tylko ostatniego elementu, żeby zrealizować swój plan. Potrzebuje Tessy Gray, Charlotte Branwell, szefowa Instytutu Londyńskiego, rozpaczliwie stara się znaleźć Mortmaina, zanim ten zaatakuje. Ale kiedy Mortmain porywa Tessę, chłopcy, którzy roszczą sobie równe prawa do jej serca, Jem i Will, zrobią wszystko, żeby ją uratować. Bo choć Tessa i Jem są zaręczeni, Will jest zakochany w niej jak zawsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 577

Oceny
4,6 (245 ocen)
178
45
19
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malalena

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowne zakończenie serii. Piękna historia Tess, Jema I Willa. Rozbudowany świat Nocnych Łowców walczących ze złem.
10
ymerrr

Nie oderwiesz się od lektury

Końcówka zmiotła mnie z planszy, ale absolutnie było warto ♥️
00
paulinka2

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne zakończenie
00
Solind

Dobrze spędzony czas

Zakończenie serii całkiem satysfakcjonujące, szczególnie jeśli zna się pozostałe cykle autorki. Jak już kiedyś wspominałam nie jest to moja ulubiona trylogia i do końca się nią nie stała, ale warto przeczytać jako uzupełnienie uniwersum Nocnych Łowców.
00
KasiaSold

Całkiem niezła

Im dalej w las tym gorzej. Fantasy zmieniło się w romansidło, połowa książki o niczym, dobrze, że to koniec serii.
00

Popularność




Pro­log

Pro­log

York, 1847

– Boję się – wyszep­tała mała dziew­czynka sie­dząca na łóżku. – Dziadku, możesz zostać ze mną?

Aloy­sius Star­kwe­ather prych­nął ze znie­cier­pli­wie­niem, ale przy­su­nął krze­sło do łóżka i usiadł. Iry­ta­cja była tylko po czę­ści szczera. W skry­to­ści ducha cie­szył się, że wnuczka mu ufa i że czę­sto tylko on potrafi ją uspo­koić. Jego szorst­kość ni­gdy nie prze­szka­dzała dziew­czynce mimo jej wraż­li­wej natury.

– Nie ma się czego bać, Adele – zapew­nił ją teraz. – Sama się prze­ko­nasz.

Wnuczka spoj­rzała na niego wiel­kimi oczami. Cere­mo­nia pierw­szych runów zwy­kle odby­wała się w któ­rymś z oka­zal­szych pomiesz­czeń Insty­tutu w Yorku, ale z powodu sła­bych ner­wów i kru­chego zdro­wia Adele posta­no­wiono tym razem prze­nieść uro­czy­stość do jej bez­piecz­nej sypialni. Dziew­czynka sie­działa na brzegu łóżka ze sztywno wypro­sto­wa­nymi ple­cami. Na sobie miała odświętną czer­woną sukienkę, deli­katne, jasne włosy były zwią­zane z tyłu czer­woną wstążką. Oczy wyda­wały się ogromne w drob­nej twa­rzyczce. Wszystko w niej było kru­che jak chiń­ska por­ce­lana.

– Co mi zro­bią Cisi Bra­cia? – spy­tała.

– Podaj mi rękę – rzekł dzia­dek, a ona z ufno­ścią wycią­gnęła do niego prawą dłoń. Star­kwe­ather obró­cił ją i popa­trzył na sia­teczkę jasno­nie­bie­skich żył rysu­ją­cych się pod skórą. – Użyją steli… wiesz, co to jest stela. Żeby nary­so­wać ci Znak. Zwy­kle zaczy­nają od Runu Wzroku, o czym dowiesz się na lek­cjach, ale w twoim wypadku roz­poczną od Siły.

– Bo nie jestem zbyt silna.

– Żeby cię wzmoc­nić.

– Tak jak mnie wzmac­nia rosół wołowy. – Adele zmarsz­czyła nos.

Dzia­dek się roze­śmiał.

– Mam nadzieję, że to nie będzie aż takie nie­przy­jemne. Poczu­jesz lek­kie ukłu­cie, ale musisz być dzielna i nie krzy­czeć, bo Nocni Łowcy nie pła­czą z bólu. Pie­cze­nie szybko ustąpi, a ty poczu­jesz się dużo sil­niej­sza. I to będzie koniec cere­mo­nii. Potem zej­dziemy na dół i zjemy tort dla uczcze­nia cere­mo­nii.

Adele kla­snęła w ręce.

– Będzie przy­ję­cie!

– Tak, przy­ję­cie. I pre­zenty. – Star­kwe­ather pokle­pał się po kie­szeni. Trzy­mał w niej małe pude­łeczko owi­nięte w nie­bie­ski papier. Znaj­do­wał się w nim jesz­cze mniej­szy rodowy pier­ścień. – Mam tu jeden dla cie­bie. Dosta­niesz go, jak tylko skoń­czy się cere­mo­nia zna­ków.

– Jesz­cze ni­gdy nie mia­łam swo­jego przy­ję­cia.

– Teraz zosta­niesz Nocną Łow­czy­nią – powie­dział Aloy­sius. – Wiesz, dla­czego to jest ważne, prawda? Pierw­sze runy ozna­czają, że już jesteś Nefi­lim, tak jak ja, jak twoja matka i ojciec. Ozna­czają, że jesteś czę­ścią Clave. Czę­ścią naszego rodu wojow­ni­ków. Kimś innym i lep­szym od pozo­sta­łych ludzi.

– Lep­szym – powtó­rzyła Adele wolno.

W tym momen­cie do pokoju weszło dwóch Cichych Braci i Aloy­sius dostrzegł błysk lęku w oczach wnuczki. Dziew­czynka pośpiesz­nie zabrała rękę z jego uści­sku. Star­kwe­ather zmarsz­czył brwi. Nie podo­bał mu się strach u wła­snych potom­ków, choć nie mógł zaprze­czyć, że Cisi Bra­cia są dość upiorni z tym swoim mil­cze­niem i dziw­nym, posu­wi­stym kro­kiem. Gdy pode­szli do łóżka, drzwi otwo­rzyły się ponow­nie i do sypialni weszli rodzice Adele. Jej ojciec, a jego syn, w szkar­łat­nym stroju, synowa w czer­wo­nej sukni wybrzu­sza­ją­cej się w talii i w zło­tym naszyj­niku z runem enkeli. Uśmiech­nęli się oboje do córki, a ona odpo­wie­działa im drżą­cym gry­ma­sem.

Adele Lucindo Star­kwe­ather, roz­brzmiał głos pierw­szego Cichego Brata, Cimona. Osią­gnę­łaś odpo­wiedni wiek, żeby otrzy­mać pierw­szy ze Zna­ków Anioła. Jesteś świa­doma zaszczytu i zro­bisz wszystko w swo­jej mocy, żeby na niego zasłu­żyć?

Adele posłusz­nie ski­nęła głową.

– Tak.

Przyj­miesz Znaki Anioła, które na zawsze pozo­staną na twoim ciele i będą ci przy­po­mi­nały, co jesteś winna Anio­łowi, oraz o twoim uświę­co­nym obo­wiązku wobec świata?

Dziew­czynka powtór­nie kiw­nęła głową. Serce Aloy­siusa napęcz­niało dumą.

– Przyjmę.

Zaczy­najmy więc. W dłu­giej, bia­łej dłoni Cichego Brata bły­snęła stela. Cimon ujął drżącą rękę Adele i przy­tknął do niej czu­bek narzę­dzia. Zaczął ryso­wać.

Adele ze zdu­mie­niem patrzyła, jak na jej bla­dym przed­ra­mie­niu poja­wia się zarys sym­bolu Siły, deli­katny wzór z prze­pla­ta­ją­cych się czar­nych linii. Całe ciało miała napięte, zęby wbiła w górną wargę. W pew­nym momen­cie pomknęła wzro­kiem ku dziad­kowi, a on zdzi­wił się na widok tego, co dostrzegł w jej oczach.

Ból. Odro­bina cier­pie­nia w cza­sie nakła­da­nia zna­ków była rze­czą nor­malną, ale w źre­ni­cach wnuczki Aloy­sius zoba­czył… ago­nię.

Pode­rwał się z krze­sła tak gwał­tow­nie, że upa­dło.

– Stop! – krzyk­nął.

Nie­stety, za późno.

Znak był gotowy. Cichy Brat cof­nął się i wytrzesz­czył oczy na widok steli spla­mio­nej krwią. Adele cicho jęczała, naj­wy­raź­niej mając w pamięci upo­mnie­nie dziadka, żeby nie krzy­czeć z bólu… ale kiedy jej pora­niona skóra zaczęła czer­nieć, pło­nąć i odcho­dzić od kości, jakby znak był ogniem, nie zdo­łała się powstrzy­mać, tylko odrzu­ciła głowę do tyłu i zaczęła wrzesz­czeć, wrzesz­czeć…

Lon­dyn, 1873

– Will? – Char­lotte Fair­child uchy­liła drzwi sali tre­nin­go­wej Insty­tutu.

Jedyną odpo­wie­dzią było stłu­mione mruk­nię­cie. Char­lotte weszła do dużego, wyso­kiego pomiesz­cze­nia. Char­lotte dora­stała, tre­nu­jąc tutaj nie­zli­czone godziny, więc znała każdy skra­wek drew­nia­nej pod­łogi, starą tar­czę strzel­ni­czą nama­lo­waną na pół­noc­nej ścia­nie, okna ze szpro­sami. Pośrodku sali stał Will Heron­dale z nożem w ręce.

Gdy odwró­cił głowę i spoj­rzał na Char­lotte, po raz kolejny naszła ją reflek­sja, jakim on jest dziw­nym dziec­kiem… Był bar­dzo ład­nym dwu­na­sto­let­nim chłop­cem, o gęstych czar­nych wło­sach, które lekko wiły się nad koł­nie­rzy­kiem, teraz mokre i skle­jone od potu. Kiedy przy­był do Insty­tutu, cerę miał ogo­rzałą od wiej­skiego powie­trza i słońca, ale sześć mie­sięcy miej­skiego życia pozba­wiło jego skórę opa­le­ni­zny, tak że teraz rumieńce na policz­kach tym bar­dziej się odzna­czały. Nie­bie­skie oczy były wyjąt­kowo świe­tli­ste. Mógłby wyro­snąć na przy­stoj­nego męż­czy­znę, gdyby zro­bił coś z gniewną miną, która na stałe gościła na jego twa­rzy.

– O co cho­dzi, Char­lotte? – rzu­cił bur­kli­wie, kiedy weszła do sali i zatrzy­mała się przy drzwiach.

Na­dal mówił z lek­kim walij­skim akcen­tem, co mogłoby być cza­ru­jące, gdyby nie cierpki ton. Wytarł czoło ręka­wem.

– Szu­kam cię od wielu godzin – powie­działa Char­lotte z lek­kim wyrzu­tem, choć suro­wość ni­gdy nie robiła wra­że­nia na Willu. Nie­wiele rze­czy robiło na nim wra­że­nie, kiedy był nie w humo­rze, czyli pra­wie zawsze. – Pamię­tasz, co ci wczo­raj mówi­łam? Że dzi­siaj przy­jeż­dża do Insty­tutu ktoś nowy?

– Och, pamię­tam. – Will rzu­cił nożem i jesz­cze bar­dziej spo­chmur­niał, kiedy ostrze utkwiło tuż poza krę­giem na tar­czy. – Po pro­stu nic mnie to nie obcho­dzi.

Chło­piec ukryty za Char­lotte wydał stłu­miony dźwięk, cał­kiem podobny do śmie­chu. Ale on prze­cież nie mógłby się śmiać? Ostrze­żono ją, że przy­bysz z Szan­ghaju nie jest cał­kiem zdrowy, lecz i tak była zasko­czona, kiedy wysiadł z powozu, blady i chwie­jący się jak trzcina na wie­trze, o ciem­nych krę­co­nych wło­sach prze­ty­ka­nych sre­brem, jakby miał osiem­dzie­siąt lat, a nie dwa­na­ście. Duże, srebrno-czarne oczy były dziwne i zara­zem piękne, ale raczej nie­sa­mo­wite w tak deli­kat­nej twa­rzy.

– Will, bądź uprzejmy – powie­działa z naci­skiem, usu­nęła się na bok i popchnęła gościa ku środ­kowi sali. – Nie przej­muj się Wil­lem. On po pro­stu bywa cza­sami nie w sosie. Willu Heron­dale, mogę cię przed­sta­wić Jame­sowi Car­sta­ir­sowi z Insty­tutu Szan­ghaj­skiego?

– Jem – ode­zwał się przy­bysz. – Wszy­scy mówią mi Jem. – Zro­bił krok do przodu, obser­wu­jąc Willa z przy­ja­znym zacie­ka­wie­niem. Ku zasko­cze­niu Char­lotte mówił bez śladu akcentu, ale, z dru­giej strony, jego ojciec był Bry­tyj­czy­kiem. – Ty też możesz.

– Cóż, skoro wszy­scy tak do cie­bie mówią, twoja pro­po­zy­cja nie jest dla mnie szcze­gól­nym wyróż­nie­niem, prawda? – rzu­cił Will kwa­śnym tonem. Jak na kogoś tak mło­dego potra­fił być zadzi­wia­jąco nie­miły. – Zapew­niam cię, Jame­sie Car­sta­irs, że będzie lepiej dla nas obu, jeśli zaj­miesz się sobą i zosta­wisz mnie w spo­koju.

Char­lotte wes­tchnęła w duchu. Miała nadzieję, że rówie­śnik jakoś zdoła prze­bić się przez gniew i zło­śli­wość Willa i być może go roz­broi, ale teraz stało się jasne, że mło­dego Heron­dale’a naprawdę nie obcho­dziło, że do Insty­tutu przy­był inny Nocny Łowca. Nie chciał przy­ja­ciół ani ich nie potrze­bo­wał. Zer­k­nęła na Jema, spo­dzie­wa­jąc się, że zoba­czy na jego twa­rzy zasko­cze­nie albo urazę, ale on tylko uśmie­chał się lekko, jakby Will był kot­kiem, który pró­buje go podra­pać.

– Nie tre­no­wa­łem, odkąd wyje­cha­łem z Szan­ghaju – powie­dział. – Przy­dałby mi się part­ner, z któ­rym mógł­bym potre­no­wać.

– Mnie też – odparł Will. – Ale ja potrze­buję kogoś, kto dotrzyma mi kroku, a nie sła­be­usza, który wygląda, jakby stał nad gro­bem. Choć może nadał­byś się jako cel przy ćwi­cze­niach z rzu­ca­nia nożem.

Char­lotte, która znała prawdę o Jame­sie Car­sta­ir­sie – ale nie podzie­liła się nią z Wil­lem – zamarła z prze­ra­że­nia. „Stał nad gro­bem”, dobry Boże! Co powie­dział jej ojciec? Że Jem musi zaży­wać nar­ko­tyk, który prze­dłuży jego życie, ale go nie ura­tuje. Och, Will!

Zro­biła ruch, jakby chciała wejść mię­dzy chłop­ców, ochro­nić Jema przed okru­cień­stwem rówie­śnika, w tym wypadku gor­szym, niż Will mógłby przy­pusz­czać… ale się zatrzy­mała.

Jem nawet nie zmie­nił wyrazu twa­rzy.

– Jeśli przez „sta­nie nad gro­bem” masz na myśli umie­ra­nie, to ow­szem – powie­dział. – Zostały mi jakieś dwa lata życia, trzy, jeśli będę miał szczę­ście. Przy­naj­mniej tak mówią.

Nawet Will nie zdo­łał ukryć szoku. Jego policzki poczer­wie­niały.

– Ja…

Ale Jem już ruszył w stronę tar­czy nama­lo­wa­nej na ścia­nie. Wyszarp­nął nóż z drewna, po czym odwró­cił się i pod­szedł do Willa. Choć deli­kat­nej budowy, był tego samego wzro­stu co on. Sto­jąc zale­d­wie cale od sie­bie, chłopcy zwarli się spoj­rze­niami.

– Możesz mnie wyko­rzy­stać do ćwi­czeń z cel­no­ści, jeśli chcesz – powie­dział Jem takim tonem, jakby mówił o pogo­dzie. – Chyba nie muszę się bać, bo nie masz zbyt dobrego oka. – Odwró­cił się, zamach­nął i rzu­cił nożem. – Broń utkwiła w samym środku tar­czy i zadrżała lekko. – Albo możesz mi pozwo­lić, żebym cię potre­no­wał. – Jem z powro­tem spoj­rzał na Willa. – Bo ja mam bar­dzo dobre oko.

Char­lotte osłu­piała. Przez pół roku obser­wo­wa­nia Willa zauwa­żyła, że chło­pak z nie­na­wi­ścią i pre­cy­zyj­nie wymie­rzo­nym okru­cień­stwem odpy­cha od sie­bie wszyst­kich, któ­rzy pró­bują się do niego zbli­żyć – nauczy­cieli, jej ojca, jej narze­czo­nego Henry’ego, obu braci Ligh­two­odów. Gdyby nie to, że była jedyną osobą, która widziała, jak Will pła­cze, chyba już dawno stra­ci­łaby nadzieję, że jej pod­opieczny potrafi być dla kogoś dobry. A jed­nak teraz, kiedy patrzył na Jamesa Car­sta­irsa, tak kru­chego, że wyda­wał się jak zro­biony ze szkła, twardy wyraz jego twa­rzy powoli zmie­niał się w nie­pew­ność.

– Naprawdę umie­rasz? – zapy­tał bar­dzo dziw­nym tonem.

James kiw­nął głową.

– Tak mówią.

– Przy­kro mi – powie­dział Will.

– Tylko nie to – rzu­cił cicho Jem, odgar­nął połę kurtki i wyjął nóż zza paska. – Nie bądź pospo­lity. Nie mów, że ci przy­kro. Powiedz, że będziesz ze mną tre­no­wał.

Podał nóż Wil­lowi, ręko­je­ścią do przodu. Char­lotte wstrzy­mała oddech. Bała się poru­szyć. Czuła, że jest świad­kiem cze­goś bar­dzo dziw­nego i bar­dzo waż­nego, ale sama nie wie­działa, co wła­ści­wie roz­grywa się na jej oczach.

Will wycią­gnął rękę i wziął nóż, nie spusz­cza­jąc wzroku z twa­rzy Jema. Pal­cami musnął przy tym dłoń dru­giego chłopca. Char­lotte po raz pierw­szy widziała, jak jej wycho­wa­nek dotyka kogoś z wła­snej woli.

– Będę z tobą tre­no­wał – oznaj­mił Will.

Roz­dział pierw­szy. Potworna awan­tura

Roz­dział pierw­szy

Potworna awan­tura

„W ponie­dzia­łek żeń się dla zdro­wia, We wto­rek dla bogac­twa, Środa to dzień naj­lep­szy, W czwar­tek dla udręki. W pią­tek dla straty, a W sobotę dla nie­szczę­ścia”.

– przy­śpiewka ludowa

– Gru­dzień to dobry czas na ślub – stwier­dziła szwaczka z ustami peł­nymi szpi­lek. – Jak powia­dają: „Kiedy w grud­niu pada śnieg, bierz ślub, a praw­dziwa miłość prze­trwa”. – Wbiła ostat­nią szpilkę w suk­nię i zro­biła krok do tyłu. – No. I co panienka myśli? To jeden z ostat­nich modeli Wor­tha.

Tessa spoj­rzała na swoje odbi­cie w lustrze. Suk­nia była ze zło­tego jedwa­biu, zgod­nie z tra­dy­cją Noc­nych Łow­ców, któ­rzy uwa­żali biały za kolor żałoby, choć sama kró­lowa Wik­to­ria brała w nim ślub. Koronka zdo­biła dopa­so­wany sta­nik i sta­no­wiła wykoń­cze­nie ręka­wów.

– Piękna! – Char­lotte kla­snęła w ręce i pochy­liła się. Jej brą­zowe oczy jarzyły się zachwy­tem. – Tesso, ten kolor świet­nie na tobie wygląda.

Tessa okrę­ciła się przed lustrem. Złoto przy­da­wało jej policz­kom tak potrzeb­nych kolo­rów, gor­set nada­wał jej syl­wetce kształt klep­sy­dry i zaokrą­glał ją w tych miej­scach, gdzie powi­nien, mecha­niczny anio­łek wiszący na szyi koił ją swoim tyka­niem. Pod nim wisiał jadeit, który poda­ro­wał jej Jem. Wydłu­żyła łań­cu­szek, żeby móc nosić obie te rze­czy razem, bo z żadną nie chciała się roz­sta­wać.

– Nie sądzisz, że ta koronka jest zbyt ozdobna?

– Wcale nie! – Char­lotte odchy­liła się do tyłu, odru­chowo kła­dąc rękę na brzu­chu. Zawsze była bar­dzo szczu­pła – prawdę mówiąc, wręcz chuda – i nie potrze­bo­wała gor­setu, a teraz, kiedy spo­dzie­wała się dziecka, zaczęła nosić luźne suk­nie, w któ­rych wyglą­dała jak pta­szek. – To twój ślub, Tesso. Jeśli ist­nieje jakaś oka­zja, żeby nawet prze­sad­nie się wystroić, to wła­śnie w ten dzień. Tylko sobie wszystko wyobraź.

Wła­śnie temu zaję­ciu Tessa odda­wała się ostat­nio przez zbyt wiele nocy.

Jesz­cze nie wie­działa, gdzie ona i Jem wezmą ślub, bo Rada na­dal zasta­na­wiała się nad ich sytu­acją. Ale kiedy wyobra­żała sobie tę chwilę, ślub zawsze odby­wał się w kościele, ona szła główną nawą, wspie­ra­jąc się na ramie­niu Henry’ego, nie roz­glą­da­jąc się, tylko patrząc pro­sto przed sie­bie na narze­czo­nego, jak przy­stało pan­nie mło­dej. Jem miał być w stroju nie bojo­wym, tylko spe­cjal­nie zapro­jek­to­wa­nym na tę oka­zję, ale w stylu mili­tar­nym: czarny ze zło­tymi pasami wokół nad­garst­ków i zło­tymi runami na koł­nie­rzu i kie­szonce.

Wyglą­dał tak młodo. Oboje byli tacy mło­dzi. Tessa wie­działa, że to nie­zwy­kłe, by pobie­rać się w wieku sie­dem­na­stu i osiem­na­stu lat, ale czas ich naglił.

Czas Jema.

Tessa dotknęła szyi i poczuła zna­jome wibra­cje. Skrzy­dła aniołka dra­pały wnę­trze jej dłoni. Szwaczka z nie­po­ko­jem spoj­rzała na nią. Była Przy­ziemną, nie Nefi­lim, ale miała Wzrok, jak wszy­scy, któ­rzy słu­żyli Noc­nym Łow­com.

– Mam usu­nąć koronkę, panienko?

Zanim Tessa zdą­żyła odpo­wie­dzieć, roz­le­gło się puka­nie do drzwi:

– Jesteś tam, Tesso?

Char­lotte wypro­sto­wała się gwał­tow­nie.

– Och! On nie może cię zoba­czyć w tej sukni!

– Dla­czego? – zdzi­wiła się Tessa.

– Bo Nocni Łowcy uwa­żają, że to przy­nosi pecha. – Char­lotte wstała. – Szybko! Ukryj się za szafą!

– Za szafą? Ale…

Tessa pisnęła zasko­czona, kiedy Char­lotte objęła ją w talii i nie­mal zacią­gnęła do kry­jówki jak poli­cjant eskor­tu­jący wyjąt­kowo opor­nego prze­stępcę. Uwol­niona Tessa otrze­pała suk­nię i wykrzy­wiła się do Char­lotte. Kiedy szwaczka otwo­rzyła drzwi, obie wyj­rzały zza szafy.

W szpa­rze poja­wiła się srebrna głowa. Jem był lekko roz­czo­chrany, mary­narkę miał prze­krzy­wioną. Gdy rozej­rzał się ze zdzi­wie­niem i dostrzegł Char­lotte i Tessę do połowy ukryte za szafą, wes­tchnął z ulgą.

– Dzięki Bogu! Nie mia­łem poję­cia, gdzie się podzie­wa­cie. Gabriel Ligh­twood jest na dole i urzą­dza straszną awan­turę.

***

– Napisz do nich – powie­działa Cecily Heron­dale. – Pro­szę. Tylko jeden list.

Will odrzu­cił do tyłu spo­cone włosy i spio­ru­no­wał ją wzro­kiem.

– Zaj­mij wła­ściwą pozy­cję – roz­ka­zał, wska­zu­jąc miej­sce czub­kiem szty­letu. – Tam.

Cecily z wes­tchnie­niem speł­niła pole­ce­nie. Wcze­śniej celowo źle sta­nęła, żeby spro­wo­ko­wać Willa. Łatwo było go spro­wo­ko­wać. Tyle pamię­tała z cza­sów, kiedy miał dwa­na­ście lat. Wtedy też pod­ju­dza­nie go, żeby coś zro­bił, na przy­kład, wspiął się na stromy dach rezy­den­cji, wywo­ły­wało taki sam sku­tek: gniewny nie­bie­ski pło­mień w oczach, zaci­śnięte zęby, cza­sami zła­mana noga albo ręka.

Oczy­wi­ście, ten Will, pra­wie doro­sły, nie był bra­tem, któ­rego pamię­tała z dzie­ciń­stwa. Stał się bar­dziej wybu­chowy i bar­dziej zamknięty w sobie. Odzie­dzi­czył urodę po matce i upór po ojcu, a także, jak się oba­wiała, jego skłon­ność do występ­ków, choć tylko się tego domy­ślała z szep­tów miesz­kań­ców Insty­tutu.

– Pod­nieś broń! – Ton Willa był chłodny i pro­fe­sjo­nalny jak u jej guwer­nantki.

Cecily wypeł­niła pole­ce­nie. Minęło tro­chę czasu, zanim przy­zwy­cza­iła się do stroju bojo­wego: luź­nej tuniki, spodni i pasa. Teraz poru­szała się w nim rów­nie swo­bod­nie jak w noc­nej koszuli.

– Nie rozu­miem, dla­czego cho­ciaż nie zasta­no­wisz się nad napi­sa­niem listu. Jed­nego listu.

– A ja nie rozu­miem, dla­czego ty nie zasta­na­wiasz się nad powro­tem do domu – odpa­ro­wał Will. – Gdy­byś po pro­stu poje­chała do York­shire, mogła­byś prze­stać mar­twić się o naszych rodzi­ców i…

– A może byś się zało­żył, Will? – prze­rwała mu Cecily.

Była jed­no­cze­śnie zado­wo­lona i tro­chę roz­cza­ro­wana, kiedy zoba­czyła błysk w oczach brata, zupeł­nie taki jak u ojca, gdy pro­po­no­wano mu zakład. Męż­czyźni są tacy prze­wi­dy­walni.

– O co? – Will zro­bił krok do przodu.

Cecily widziała runy wijące się na jego nad­garst­kach i mne­mo­syne na szyi. Przez dłuż­szy czas patrzyła na znaki jak na oszpe­ce­nia, ale teraz się do nich przy­zwy­cza­iła. Podob­nie jak do nosze­nia stroju Noc­nych Łow­ców, do wiel­kich sal Insty­tutu wypeł­nio­nych echami i do jego dziw­nych miesz­kań­ców.

Wska­zała na ścianę ze starą tar­czą strzel­ni­czą nama­lo­waną pośrodku czarną farbą.

– Jeśli tra­fię w śro­dek trzy razy, napi­szesz do rodzi­ców list o tym, co u cie­bie sły­chać. Musisz im powie­dzieć o klą­twie i wyja­śnić, dla­czego ucie­kłeś.

Will spo­chmur­niał, jak zawsze, kiedy sio­stra wyska­ki­wała z tą prośbą.

– Ni­gdy nie tra­fisz trzy razy, Cecy.

– W takim razie zakład nie powi­nien być dla cie­bie wiel­kim zmar­twie­niem, Wil­lia­mie.

Celowo użyła jego peł­nego imie­nia. Wie­działa, że w ten spo­sób wpra­wia go w zakło­po­ta­nie, cho­ciaż, kiedy tak mówił jego naj­lep­szy przy­ja­ciel Jem… nie, jego para­ba­tai – o tej istot­nej róż­nicy dowie­działa się po przy­by­ciu do Insty­tutu – Will trak­to­wał to jak wyraz uczu­cia. Moż­liwe, że na­dal pamię­tał, jak ona czła­pie za nim na tłu­stych nóż­kach i woła zady­szana: „Will, Will!”. Ni­gdy nie nazy­wała go wtedy Wil­lia­mem, tylko Wil­lem albo po walij­sku Gwi­lym.

Brat zmru­żył oczy, ciem­no­nie­bie­skie jak jej wła­sne. Kiedy ich matka stwier­dziła kie­dyś z czu­ło­ścią, że Will będzie poże­ra­czem kobie­cych serc, kiedy doro­śnie, Cecily spoj­rzała na nią z powąt­pie­wa­niem: chudy, roz­czo­chrany chło­pak, same ręce i nogi, zawsze umo­ru­sany. Ale kiedy wpa­ro­wała do jadalni Insty­tutu, a on wstał zdu­miony, pomy­ślała: to nie może być Will.

Kiedy wbił w nią wzrok – miał oczy ich matki – dostrze­gła w nich gniew. Nie był zado­wo­lony, że ją widzi, o nie! I gdzie się podział ten chło­pak z jej wspo­mnień: chu­dzie­lec z szopą czar­nych wło­sów, z liśćmi na ubra­niu. Teraz miała przed sobą wyso­kiego, onie­śmie­la­ją­cego męż­czy­znę. Słowa, które zamie­rzała z sie­bie wyrzu­cić, uwię­zły jej w krtani, więc odpo­wie­działa mu gniew­nym wzro­kiem. I od tam­tej pory Will ledwo tole­ro­wał jej obec­ność, jakby była kamy­kiem w bucie, stałą, ale drobną przy­kro­ścią.

Cecily wzięła głę­boki wdech, unio­sła pod­bró­dek i przy­go­to­wała się do pierw­szego rzutu. Will nie wie­dział, ile godzin spę­dziła sama w tej sali, ćwi­cząc, ucząc się wywa­ża­nia noża, odkry­wa­jąc, na czym polega dobry rzut. Odchy­liła prawe ramię do tyłu, za głowę, po czym prze­nio­sła cię­żar ciała do przodu. Gdy czu­bek noża zna­lazł się na jed­nej linii z celem, Cecily wypu­ściła go, wstrzy­mu­jąc oddech, i bły­ska­wicz­nie cof­nęła rękę.

Nóż utkwił w ścia­nie, dokład­nie pośrodku tar­czy.

– Jeden – powie­działa Cecily, posy­ła­jąc bratu uśmiech pełen wyż­szo­ści.

Will odpo­wie­dział jej kamien­nym spoj­rze­niem, a następ­nie pod­szedł do ściany, wyszarp­nął z niej broń i oddał ją sio­strze.

Przy dru­gim rzu­cie nóż rów­nież tra­fił w cel i zawi­bro­wał niczym drwiący palec.

– Dwa – odli­czyła Cecily gro­bo­wym tonem.

Brat oddał jej nóż z zaci­śnię­tymi zębami, a Cecily przy­jęła go z uśmie­chem. Czuła, że w jej żyłach niczym krew pły­nie pew­ność sie­bie. Wie­działa, że jest w sta­nie to zro­bić. Zawsze potra­fiła wspiąć się tak wysoko jak Will, bie­gać rów­nie szybko, wstrzy­mać oddech rów­nie długo…

Rzu­ciła. Nóż wbił się w cel, Cecily pod­sko­czyła, klasz­cząc w ręce, ogar­nięta rado­ścią zwy­cię­stwa. Włosy uwol­nione ze szpi­lek roz­sy­pały się jej po twa­rzy. Odgar­nęła je i sze­roko uśmiech­nęła się do brata.

– Napi­szesz list. Zgo­dzi­łeś się na zakład!

Ku jej zasko­cze­niu Will się uśmiech­nął.

– Napi­szę – powie­dział. – Napi­szę, a potem wrzucę go w ogień. – Uniósł rękę na widok jej obu­rze­nia. – Obie­ca­łem, że napi­szę list, ale nie mówi­łem, że go wyślę.

– Jak śmia­łeś mnie tak oszu­kać?! – wykrzyk­nęła Cecily.

– Uprze­dza­łem cię, że nie jesteś mate­ria­łem na Noc­nego Łowcę. Ina­czej nie dała­byś się tak łatwo oszu­kać. Nie zamie­rzam napi­sać tego listu, Cecy. To wbrew Prawu, i już!

– Jakby obcho­dziło cię Prawo! – Cecily tup­nęła nogą i od razu ziry­to­wała się jesz­cze bar­dziej; nie zno­siła dziew­czyn, które tupały nogami.

– A tobie nie zależy na byciu Nocną Łow­czy­nią. – Will zmru­żył oczy. – Co ty na to? Napi­szę list i dam ci go, jeśli mi obie­casz, że sama zawie­ziesz go do domu… i już nie wró­cisz.

Cecily aż się cof­nęła. Pamię­tała wiele gło­śnych kłótni z Wil­lem, por­ce­la­no­wych lalek wyrzu­ca­nych przez okno pod­da­sza, ale wśród wspo­mnień były też miłe chwile: brat ban­da­żu­jący jej roz­cięte kolano albo zawią­zu­jący wstążkę we wło­sach. Tej dobroci bra­ko­wało Wil­lowi, który stał teraz przed nią. Ich mama pła­kała przez pierw­sze dwa lata po jego wyjeź­dzie. Tuląc Cecily, mówiła, że Nocni Łowcy „pozba­wią go całej miło­ści”. To zimni ludzie, powta­rzała, ludzie, któ­rzy zabra­niali jej mał­żeń­stwa z ich ojcem. Czego on u nich szu­kał, jej Will, jej mały synek?

– Nie pojadę – oświad­czyła Cecily, mie­rząc brata wzro­kiem. – I jeśli się uprzesz, że muszę, ja… ja…

W tym momen­cie drzwi sali się uchy­liły. W progu sta­nął Jem.

– A, widzę, że sobie gro­zi­cie. Robi­cie to całe popo­łu­dnie czy dopiero zaczę­li­ście?

– To on zaczął. – Cecily wska­zała brodą na Willa, choć wie­działa, że to bez­ce­lowe.

Para­ba­tai Willa trak­to­wał ją z obo­jętną, łagodną uprzej­mo­ścią zare­zer­wo­waną dla młod­szych sióstr przy­ja­ciół, ale zawsze sta­wał po jego stro­nie. Uprzej­mie, ale zde­cy­do­wa­nie sta­wiał jej brata ponad wszyst­kim na świe­cie.

Cóż, pra­wie wszyst­kim. Widok Jema zro­bił na niej pio­ru­nu­jące wra­że­nie, kiedy zja­wiła się w Insty­tu­cie: jego nie­ziem­ska, nie­zwy­kła uroda, sre­brzy­ste włosy i oczy, deli­katne rysy. Wyglą­dał jak książę z bajki. Cecily mogłaby nawet roz­wa­żyć zako­cha­nie się w nim, gdyby nie było oczy­wi­ste, że Jem jest po uszy zako­chany w Tes­sie Grey. Jego wzrok podą­żał za nią wszę­dzie, dokąd­kol­wiek szła, głos się zmie­niał, kiedy do niej mówił. Matka Cecily stwier­dziła kie­dyś z roz­ba­wie­niem, że jeden z ich mło­dych sąsia­dów wpa­truje się w dziew­czynę, jakby „była jedyną gwiazdą na nie­bie”, i wła­śnie w taki spo­sób Jem patrzył na Tessę.

Cecily nie czuła zazdro­ści. Tessa była wobec niej miła i przy­ja­zna, choć tro­chę nie­śmiała, zawsze z nosem w książce, podob­nie jak Will. Jeśli wła­śnie takiej dziew­czyny pra­gnął Jem, Cecily do niego nie paso­wała. Im dłu­żej prze­by­wała w Insty­tu­cie, tym wyraź­niej sobie uświa­da­miała, jak bar­dzo skom­pli­ko­wa­łyby się sprawy z Wil­lem. Jej brat był wyjąt­kowo opie­kuń­czy wobec Jema. Obser­wo­wałby ją przez cały czas i czu­wał, żeby przy­pad­kiem go nie zde­ner­wo­wała albo nie skrzyw­dziła w inny spo­sób. Nie, lepiej trzy­mać się od tego wszyst­kiego z dala.

– Wła­śnie myśla­łem, żebym zwią­zać Cecily i nakar­mić nią kaczki w Hyde Parku – powie­dział Will, odgar­nia­jąc do tyłu wil­gotne włosy i posy­ła­jąc Jemowi rzadki u niego uśmiech. – Przy­da­łaby mi się twoja pomoc.

– Nie­stety, chyba będziesz musiał odło­żyć na póź­niej swoje plany wobec sio­stry. Na dole jest Gabriel Ligh­twood, a ja chciał­bym ci przy­po­mnieć dwa słowa. Twoje ulu­bione słowa, przy­naj­mniej kiedy ty je wypo­wia­dasz.

– „Kom­pletny pro­stak”? – pod­su­nął Will. – „Bez­war­to­ściowy uzur­pa­tor”?

Jem uśmiech­nął się sze­roko.

– Demo­niczna ospa.

***

Z wprawą trzy­mają tacę w jed­nej ręce, drugą Sophie zapu­kała do pokoju Gide­ona Ligh­two­oda.

Usły­szała pośpieszne kroki i drzwi się otwo­rzyły. W progu stał Gideon w spodniach, szel­kach i bia­łej koszuli z pod­wi­nię­tymi ręka­wami. Ręce miał mokre, a włosy wil­gotne, jakby pośpiesz­nie prze­cze­sał je pal­cami. Sophie drgnęło serce w piersi, ale zmu­siła się do tego, żeby przy­brać surową minę.

– Panie Ligh­twood, przy­nio­słam roga­liki, o które pan pro­sił, a Brid­get zro­biła kanapki – oznaj­miła.

Gideon zro­bił krok do tyłu, żeby wpu­ścić ją do środka. Pokój był taki sam jak wszyst­kie inne w Insty­tu­cie: cięż­kie, ciemne meble, wiel­kie łoże z bal­da­chi­mem, duży komi­nek, wyso­kie okna, tutaj wycho­dzące na dzie­dzi­niec. Sophie czuła na sobie spoj­rze­nie Gide­ona, kiedy szła przez pokój i sta­wiała tacę na sto­liku. Potem się wypro­sto­wała i odwró­ciła z rękami zło­żo­nymi z przodu na far­tu­chu.

– Sophie… – zaczął Gideon.

– Panie Ligh­twood – prze­rwała mu Sophie. – Ma pan jesz­cze jakieś życze­nie?

Spoj­rzał na nią na pół bun­tow­ni­czo, na pół ze smut­kiem.

– Chciał­bym, żebyś mówiła mi Gideon.

– Już panu tłu­ma­czy­łam, że nie mogę.

– Sophie, pro­szę. – Zro­bił krok w jej stronę. – Zanim wpro­wa­dzi­łem się do Insty­tutu, myśla­łem, że jeste­śmy na dobrej dro­dze do przy­jaźni. Ale od dnia, kiedy tu zamiesz­ka­łem, trak­tu­jesz mnie chłodno.

Sophie odru­chowo powę­dro­wała dło­nią do twa­rzy. Przy­po­mniała sobie, jak pan Teddy, syn jej daw­nego pra­co­dawcy, dopa­dał ją w ciem­nych kątach, przy­ci­skał do ściany i wsu­wał ręce pod sta­nik, mam­ro­cząc jej do ucha, żeby była mu przy­chyl­niej­sza, jeśli wie, co dla niej dobre. Na to wspo­mnie­nie zro­biło się jej słabo, nawet teraz, po latach.

– Sophie. – W kąci­kach oczu Gide­ona poja­wiły się zmarszczki. – O co cho­dzi? Jeśli zro­bi­łem coś złego, czymś cię obra­zi­łem, powiedz mi, pro­szę, jak mogę to napra­wić…

– Nic złego pan nie zro­bił, niczym mnie nie obra­ził. Jest pan dżen­tel­me­nem, a ja słu­żącą. Nie może być mię­dzy nami poufa­ło­ści. Pro­szę nie wpra­wiać mnie w zakło­po­ta­nie, panie Ligh­twood.

Gideon opu­ścił unie­sioną rękę. Minę miał tak żało­sną, że Sophie zmię­kło serce. Ja mam wszystko do stra­ce­nia, a on nic, upo­mniała się surowo. Powta­rzała to sobie późno w nocy, leżąc w wąskim łóżku, drę­czona wspo­mnie­niem oczu koloru burzy.

– Myśla­łem, że jeste­śmy przy­ja­ciółmi.

– Nie mogę być pań­ską przy­ja­ciółką.

Gideon zro­bił krok do przodu.

– A gdy­bym cię popro­sił…

– Gide­onie! – W otwar­tych drzwiach sta­nął zdy­szany Henry w jed­nej z tych swo­ich okrop­nych kami­ze­lek w zie­lone i poma­rań­czowe paski. – Twój brat jest na dole…

Oczy Gide­ona się roz­sze­rzyły.

– Gabriel jest tutaj?

– Tak. Krzy­czy coś o waszym ojcu, ale zaklina się, że nic nam nie powie, póki ty się nie zja­wisz. Chodź.

Gideon się zawa­hał, prze­su­wa­jąc wzrok z Henry’ego na Sophie, która sta­rała się być nie­wi­dzialna.

– Ja…

– Chodź, Gide­onie. – Henry rzadko mówił ostrym tonem, a kiedy to robił, efekt był zdu­mie­wa­jący. – On jest cały we krwi.

Gideon zbladł i się­gnął po miecz wiszący przy drzwiach.

– Idę.

***

Gabriel Ligh­twood opie­rał się o ścianę przy drzwiach Insty­tutu, bez kurtki, w samej koszuli i spodniach prze­siąk­nię­tych krwią. Na zewnątrz u stóp scho­dów Tessa widziała powóz Ligh­twoodów z her­bem w postaci pło­mie­nia nama­lo­wa­nym na boku. Chło­pak musiał sam nim przy­je­chać.

– Gabrielu – zaczęła Char­lotte koją­cym tonem, jakby pró­bo­wała uspo­koić zna­ro­wio­nego konia. – Powiesz nam, pro­szę, co się stało.

Gabriel – wysoki i smu­kły, z kasz­ta­no­wymi wło­sami skle­jo­nymi krwią – podra­pał się po twa­rzy. Wzrok miał dziki.

– Gdzie mój brat? Muszę poroz­ma­wiać z moim bra­tem.

– Już idzie. Posła­łam po niego Henry’ego, a Cyril szy­kuje nasz powóz. Gabrielu, jesteś ranny? Potrze­bu­jesz iratze? – Char­lotte mówiła macie­rzyń­skim tonem, jakby chło­pak ni­gdy nie patrzył na nią z góry, sto­jąc za krze­słem Bene­dicta Ligh­two­oda, ni­gdy nie spi­sko­wał ze swoim ojcem, żeby ode­brać jej Insty­tut.

– Tak dużo krwi – zauwa­żyła Tessa, wysu­wa­jąc się do przodu. – Gabrielu, to nie tylko twoja, prawda?

Gdy na nią spoj­rzał, Tessa pomy­ślała, że młody Ligh­twood po raz pierw­szy na nikogo nie pozuje. W jego oczach widziała jedy­nie strach, oszo­ło­mie­nie… i dez­orien­ta­cję.

– Nie. To ich…

– Ich? O kim mówisz?

Pyta­nie zadał Gideon, zbie­ga­jąc po scho­dach z mie­czem w ręce. Za nim śpie­szyli Henry, Jem, Will i Cecily. Gdy Jem nagle zatrzy­mał się na stop­niach, Tessa uświa­do­miła sobie, że zoba­czył ją w sukni ślub­nej. Jego oczy się roz­sze­rzyły, ale pozo­stali już prze­py­chali się obok niego, tak że pocią­gnęli go ze sobą jak liść nie­siony prą­dem rzeki.

– Ojciec jest ranny? – Gideon sta­nął przed bra­tem. – A ty?

Ujął brata za pod­bró­dek i odwró­cił do sie­bie jego twarz. Choć Gabriel był wyż­szy, na jego twa­rzy odma­lo­wała się ulga, że star­szy brat jest obok. W jego suro­wym tonie zabrzmiała nuta urazy.

– Ojciec… Ojciec to robak.

Will zaśmiał się krótko. Był w peł­nym rynsz­tunku, jakby wła­śnie wyszedł z sali tre­nin­go­wej, wil­gotne włosy miał przy­kle­jone do skroni. Nie patrzył na Tessę, ale ona już się do tego przy­zwy­cza­iła. Ni­gdy na nią nie patrzył, jeśli nie musiał.

– Dobrze widzieć, że zaczą­łeś podzie­lać nasz punkt widze­nia, Gabrielu, ale oznaj­miasz to w dość nie­zwy­kły spo­sób.

Gideon posłał mu spoj­rze­nie pełne nagany, po czym zwró­cił się do brata.

– Co masz na myśli, Gabrielu? Co ojciec zro­bił?

Chło­pak potrzą­snął głową.

– Jest roba­kiem – powtó­rzył bez­dź­więcz­nie.

– Wiem. Zhań­bił nazwi­sko Ligh­two­odów i okła­mał nas obu. Okrył wsty­dem i znisz­czył naszą matkę. Ale nie musimy być tacy jak on.

Gabriel uwol­nił się z uści­sku brata i bły­snął zębami w gniew­nym gry­ma­sie.

– Nie słu­chasz mnie. On jest roba­kiem. Roba­kiem. Prze­klę­tym wiel­kim wężem. Odkąd Mort­main prze­stał przy­sy­łać lek, było coraz gorzej. Ojciec się zmie­niał. Te plamy, które miał na rękach, zaczęły się roz­prze­strze­niać na całe ciało. Dło­nie, szyję, twarz… – Zie­lone oczy Gabriela odszu­kały Willa. – To demo­niczna ospa, prawda? Wiesz o niej wszystko, tak? Jesteś eks­per­tem?

– Nie musisz się zacho­wy­wać, jak­bym to ja ją wymy­ślił – odparł Will. – Tylko dla­tego, że wie­rzy­łem w jej ist­nie­nie. Są o niej rela­cje w sta­rych księ­gach w naszej biblio­tece…

– O demo­nicz­nej ospie? – zapy­tała Cecily, marsz­cząc brwi. – Will, o czym ty mówisz?

Jej brat otwo­rzył usta i zaru­mie­nił się lekko. Tessa ukryła uśmiech. Minęły tygo­dnie od chwili przy­by­cia Cecily do Insty­tutu, ale jej obec­ność na­dal iry­to­wała i nie­po­ko­iła Willa. Naj­wy­raź­niej nie wie­dział, jak się zacho­wy­wać w obec­no­ści młod­szej sio­stry, która już nie była dziec­kiem, jakim ją pamię­tał. Z upo­rem powta­rzał, że jej obec­ność tutaj jest nie­mile widziana. Ale Tessa widziała, że wodzi za nią wzro­kiem z taką samą opie­kuń­czo­ścią i miło­ścią jak cza­sami za Jemem. Z pew­no­ścią ist­nie­nie demo­nicz­nej ospy i spo­sobu jej prze­no­sze­nia się było ostat­nią rze­czą, jaką miałby ochotę wyja­śniać Cecily.

– Nie musisz nic o tym wie­dzieć – wymam­ro­tał.

Spoj­rze­nie Gabriela powę­dro­wało ku Cecily, jego usta roz­chy­liły się z zasko­cze­nia. Tessa zoba­czyła, że młody Ligh­twood wręcz pożera ją wzro­kiem. Rodzice Willa musieli być kie­dyś bar­dzo piękni, pomy­ślała. Cecily była rów­nie ładna, jak Will przy­stojny: oboje mieli takie same lśniące czarne włosy i zadzi­wia­jące ciem­no­nie­bie­skie oczy. Dziew­czyna śmiało odwza­jem­niła spoj­rze­nie Gabriela. Na jej twa­rzy malo­wała się cie­ka­wość. Pew­nie się zasta­na­wiała, kim jest ten chło­pak, który wyraź­nie nie lubi jej brata.

– Ojciec nie żyje? – spy­tał Gideon, pod­no­sząc głos. – Demo­niczna ospa go zabiła?

– Nie zabiła, tylko zmie­niła – odparł Gabriel. – Zmie­niła go. Przed paroma tygo­dniami zarzą­dził prze­pro­wadzkę do Chi­swick. Nie wyja­śnił, dla­czego. Kilka dni temu zamknął się w gabi­ne­cie i nie wycho­dził z niego nawet po to, żeby coś zjeść. Dziś rano posze­dłem tam, żeby spró­bo­wać coś zro­bić. Drzwi były wyrwane z zawia­sów, a przez kory­tarz biegł jakiś ośli­zły ślad. Ruszy­łem za nim na dół i dalej do ogrodu. – Rozej­rzał się po obec­nych. – Stał się roba­kiem. Wła­śnie to mówię.

– Pew­nie nie byłoby moż­liwe, żeby… hm, na niego nadep­nąć? – ode­zwał się Henry.

Ligh­twood popa­trzył na niego z nie­sma­kiem.

– Prze­szu­ka­łem ogród. Zna­la­złem paru słu­żą­cych. A kiedy mówię „zna­la­złem”, dosłow­nie to mam na myśli. Byli roze­rwani na strzępy. – Gabriel prze­łknął ślinę i spoj­rzał na swoje zakrwa­wione ubra­nie. – Usły­sza­łem jakiś dźwięk, prze­raź­liwe, wyso­kie wycie. Odwró­ci­łem się i zoba­czy­łem, że w moją stronę sunie wielki ślepy robal, zupeł­nie jak smok z legend. Pasz­czę miał roz­dzia­wioną i pełną zębów ostrych jak szty­lety. Odwró­ci­łem się i pobie­głem do stajni. Robal wśli­znął się za mną, ale ja wsko­czy­łem do powozu i wyje­cha­łem przez bramę. Stwór… ojciec, nie podą­żył za mną. Chyba nie chciał, żeby ktoś go zoba­czył.

– Aha – mruk­nął Henry. – Więc za duży, żeby na niego nadep­nąć.

– Nie powi­nie­nem był ucie­kać – stwier­dził Gabriel, patrząc na brata. – Powi­nie­nem był zostać i wal­czyć z tym stwo­rem. Może dałoby się prze­mó­wić mu do rozumu. Może ojciec gdzieś tam jest.

– A może prze­gry­złby cię na pół – rzu­cił Will. – Opi­sa­łeś wła­śnie trans­for­ma­cję w demona, ostat­nie sta­dium ospy.

– Will! – Char­lotte wyrzu­ciła ręce w górę. – Dla­czego wcze­śniej tego nie powie­dzia­łeś?

– W biblio­tece są książki na temat demo­nicz­nej ospy – odpa­ro­wał Will ura­żo­nym tonem. – Nikomu nie bro­ni­łem ich czy­tać.

– Tak, ale skoro Bene­dict miał się zmie­nić w ogrom­nego węża, mogłeś przy­naj­mniej uprze­dzić o takiej moż­li­wo­ści – stwier­dziła Char­lotte. – Nie sądzisz, że sprawa doty­czy nas wszyst­kich?

– Po pierw­sze, nie wie­dzia­łem, że Bene­dict zmieni się w gigan­tycz­nego robala – zaczął Will. – Ostat­nim sta­dium demo­nicz­nej ospy jest prze­miana w demona. Dowol­nego rodzaju. Po dru­gie, trans­for­ma­cja trwa kilka tygo­dni. Można by sądzić, że nawet taki paten­to­wany idiota jak Gabriel kogoś powia­domi o tym, co się dzieje.

– Kogo miał powia­do­mić? – wtrą­cił Jem, cał­kiem roz­sąd­nie. W cza­sie roz­mowy przy­su­nął się do Tessy. Teraz stali obok sie­bie, a ich dło­nie się sty­kały.

– Clave. Listo­no­sza. Nas. Kogo­kol­wiek. – Will rzu­cił ziry­to­wane spoj­rze­nie Gabrie­lowi, który tym­cza­sem odzy­skał rumieńce i teraz wyglą­dał na wście­kłego.

– Nie jestem paten­to­wa­nym idiotą…

– Brak patentu nie dowo­dzi inte­li­gen­cji – odpa­ro­wał Will.

– Poza tym mówi­łem, że ojciec zamknął się w gabi­ne­cie na cały zeszły tydzień…

– I nie pomy­śla­łeś, żeby się tym zain­te­re­so­wać? – rzu­cił Will.

– Nie znasz naszego ojca – ode­zwał się Gideon bez­na­mięt­nym tonem, który przy­bie­rał cza­sami, kiedy roz­mowa o ojcu była nie­unik­niona. Następ­nie odwró­cił się do brata, poło­żył ręce na jego ramio­nach i zaczął coś do niego mówić spo­koj­nie i cicho, tak że nikt wię­cej go nie sły­szał.

Jem splótł mały palec z pal­cem Tessy. Był to zwy­cza­jowy czuły gest, do któ­rego tak się przy­zwy­cza­iła w ciągu kilku ostat­nich mie­sięcy, że cza­sami odru­chowo wycią­gała rękę, kiedy Jem sta­wał obok niej.

– To twoja suk­nia ślubna? – zapy­tał szep­tem.

Tessę ura­to­wało od odpo­wie­dzi poja­wie­nie się Brid­get z ekwi­pun­kiem. Gideon nagle zwró­cił się do wszyst­kich obec­nych i powie­dział:

– Chi­swick. Musimy tam jechać. Przy­naj­mniej Gabriel i ja.

– Sami? – wyrwało się Tes­sie. – Dla­czego nie wezwie­cie innych…

– Clave – prze­rwał jej Will z roz­iskrzo­nymi nie­bie­skimi oczami. – On nie chce, żeby Clave dowie­działo się o jego ojcu.

– A ty byś chciał? – gwał­tow­nie spy­tał Gabriel. – Gdyby cho­dziło o twoją rodzinę? – Wykrzy­wił usta. – Nie­ważne. Prze­cież ty nie masz poję­cia o lojal­no­ści…

– Gabrielu, nie mów do Willa w taki spo­sób – skar­cił go Gideon.

Młod­szy brat wyglą­dał na zasko­czo­nego i Tessa wcale mu się nie dzi­wiła. Tak jak wszy­scy w Insty­tu­cie, Gideon wie­dział o klą­twie, która była przy­czyną wro­go­ści i gwał­tow­nych zacho­wań Willa, ale nikt z zewnątrz nie znał tej histo­rii.

– Poje­dziemy z tobą. Oczy­wi­ście, że poje­dziemy z tobą. – Jem puścił rękę Tessy i wystą­pił do przodu. – Gideon wyświad­czył nam przy­sługę. Nie zapo­mnie­li­śmy o tym, prawda, Char­lotte?

– Oczy­wi­ście, że nie – odparła Char­lotte. – Brid­get, strój bojowy…

– Dobrze się składa, że ja swój już mam na sobie – powie­dział Will.

Tym­cza­sem Henry zrzu­cił mary­narkę i zamie­nił ją na górę od stroju bojo­wego oraz pas z bro­nią.

Jem poszedł za jego przy­kła­dem i nagle w przed­sionku zro­bił się ruch. Char­lotte mówiła coś cicho do Henry’ego, trzy­ma­jąc rękę na brzu­chu. Tessa odwró­ciła od nich wzrok i zoba­czyła ciemną głowę pochy­loną ku jasnej. Jem stał obok Willa i kre­ślił stelą znak na jego szyi. Cecily spoj­rzała na brata i spo­chmur­niała.

– Ja też jestem w stroju bojo­wym – oznaj­miła.

Will tak gwał­tow­nie uniósł głowę, że Jem zapro­te­sto­wał z iry­ta­cją.

– Cecily, abso­lut­nie nie.

– Nie masz prawa mówić mi, co mogę robić, a czego nie. – Oczy dziew­czyny zapło­nęły. – Idę.

Will spoj­rzał na Henry’ego, ale ten prze­pra­sza­jąco wzru­szył ramio­nami.

– Ona ma prawo. Tre­nuje od pra­wie dwóch mie­sięcy…

– Jest jesz­cze dziew­czynką!

– Ty robi­łeś to samo w wieku pięt­na­stu lat – przy­po­mniał mu cicho Jem, a Will odwró­cił się do niego gwał­tow­nie.

Przez chwilę wszy­scy wstrzy­my­wali oddech, nawet Gabriel. Jem spo­koj­nie patrzył w oczy przy­ja­ciela, a Tessa nie po raz pierw­szy odno­siła wra­że­nie, że ci dwaj bez­gło­śnie prze­ka­zują sobie jakieś słowa.

W końcu Will wes­tchnął i zmru­żył oczy.

– Teraz twoja narze­czona zgłosi się na ochot­nika – powie­dział.

– Oczy­wi­ście, że jadę – oświad­czyła Tessa. – Może nie jestem Nocną Łow­czy­nią, ale ja też tre­no­wa­łam. Jem ni­gdzie się beze mnie nie ruszy.

– Jesteś w sukni ślub­nej – zauwa­żył Will.

– Wszy­scy już ją widzieli, więc nie mogę w niej wziąć ślubu – stwier­dziła Tessa. – No wie­cie, pech.

Will wymam­ro­tał coś po walij­sku, ale tonem poko­na­nego. Jem posłał Tes­sie lekki, zatro­skany uśmiech. W tym momen­cie otwo­rzyły się drzwi Insty­tutu i do środka wpadł blask jesien­nego słońca. W progu stał zdy­szany Cyril.

– Drugi powóz gotowy – oznaj­mił. – Kto jedzie?

***

Do: Kon­sula Josiaha Way­landaOd: Rady

Drogi Panie,

z pew­no­ścią jest Pan świa­domy, że po dzie­się­ciu latach koń­czy się okres Pań­skiej służby jako Kon­sula. Przy­szła pora wyzna­czyć następcę.

Jeśli cho­dzi o nas, poważ­nie roz­wa­żamy kan­dy­da­turę Char­lotte Bran­well z domu Fair­child, która dobrze się spi­suje w roli sze­fo­wej Insty­tutu Lon­dyń­skiego. Przy­pusz­czamy, że ma ona Pań­ską apro­batę, jako że po śmierci jej ojca została wyzna­czona na to sta­no­wi­sko wła­śnie przez Pana.

Ponie­waż Pań­ska opi­nia jest dla nas nie­zwy­kle cenna, będziemy wdzięczni za wszel­kie uwagi w tej kwe­stii.

Z powa­ża­niem

Vic­tor Whi­te­law, Inkwi­zy­tor, w imie­niu Rady

Roz­dział drugi. Robak zdo­bywca

Roz­dział drugi

Robak zdo­bywca

„Sza­leń­stwo – grze­chy i nie­dole – I strach, co życie skraca”.

– Edgar Allan Poe, Robak zdo­bywca (Prze­ło­żył Antoni Lange)

Kiedy powóz Insty­tutu wto­czył się przez bramę Ligh­twood House w Chi­swick, Tessa mogła dokład­niej obej­rzeć sobie to miej­sce, ponie­waż za pierw­szym razem była tutaj w środku nocy. Długa, szu­trowa droga obsa­dzona po obu stro­nach drze­wami wio­dła do koli­stego pod­jazdu znaj­du­ją­cego się przed ogrom­nym bia­łym domem. Rezy­den­cja o sil­nych, syme­trycz­nych liniach i wynio­słych kolum­nach bar­dzo przy­po­mi­nała jej znane z rycin kla­syczne grec­kie i rzym­skie świą­ty­nie. Przed scho­dami stał powóz, przez ogrody bie­gły żwi­rowe ścieżki.

Były to piękne ogrody. Nawet w paź­dzier­niku tonęły w powo­dzi kwia­tów. Wzdłuż porząd­nie utrzy­ma­nych ale­jek wiją­cych się mię­dzy drze­wami rosły późne czer­wone róże oraz brą­zowo–poma­rań­czowe, żółte i ciem­no­złote chry­zan­temy. Kiedy Henry zatrzy­mał powóz, Tessa wysia­dła z pomocą Jema i usły­szała szmer stru­mie­nia, któ­rego bieg, jak podej­rze­wała, zmie­niono tak, żeby pły­nął przez ogrody. Tego prze­pięk­nego miej­sca w żaden spo­sób nie potra­fiła połą­czyć w myślach z tam­tym, w któ­rym Bene­dict wydał swój dia­bel­ski bal, choć widziała okrą­ża­jącą dom ścieżkę, którą szła tam­tej nocy. Pro­wa­dziła ona do skrzy­dła, które wyglą­dało, jakby dobu­do­wano je nie­dawno…

Za nimi zatrzy­mał się powóz Ligh­two­odów kie­ro­wany przez Gide­ona i wysy­pali się z niego Gabriel, Will i Cecily. Rodzeń­stwo Heron­dale’ów na­dal kłó­ciło się ze sobą. Will pod­kre­ślał swoje racje, wyma­chu­jąc rękami, Cecily łypała na niego spode łba. Gniewny wyraz twa­rzy bar­dzo upo­dab­niał ją do brata, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby być nawet zabawne.

Gideon, jesz­cze bled­szy niż wcze­śniej, zesko­czył na zie­mię i rozej­rzał się z nie­obna­żo­nym mie­czem w ręce.

– Powóz Tatiany – stwier­dził krótko, kiedy Jem i Tessa się do niego zbli­żyli. Wska­zał na pojazd sto­jący przy scho­dach. Obie pary drzwi były otwarte. – Pew­nie posta­no­wiła zło­żyć wizytę w domu.

– Aku­rat teraz… – Gabriel był wyraź­nie wście­kły, ale w jego zie­lo­nych oczach czaił się strach.

Tatiana, ich sio­stra, nie­dawno wyszła za mąż. Herb na boku powozu, wie­niec z cierni, musiał być sym­bo­lem rodu jej męża. Cała grupka stała jak wmu­ro­wana, kiedy Gabriel pod­cho­dził do powozu, wysu­wa­jąc broń zza pasa. Zaj­rzał do środka i zaklął gło­śno, po czym odsu­nął się i spoj­rzał na Gide­ona.

– Na sie­dze­niach jest krew – oznaj­mił. – I… to paskudz­two. – Dźgnął koło czub­kiem klingi. Kiedy ją cof­nął, zwi­sała z niej długa nić cuch­ną­cego śluzu.

Will wyszarp­nął zza pasa sera­ficki miecz i krzyk­nął:

– Ere­miel! – Kiedy ostrze roz­ja­rzyło się w jesien­nym słońcu niczym jasna gwiazda, wska­zał naj­pierw na pół­noc, a potem na połu­dnie. – Ogrody ota­czają cały dom i scho­dzą aż do rzeki. Dobrze o tym wiem. Pew­nej nocy ści­ga­łem po nich demona Mar­basa. Gdzie­kol­wiek jest Bene­dict, wąt­pię, czy opu­ścił ten teren. Bałby się, że zosta­nie zauwa­żony.

– My weź­miemy zachod­nią część domu, ty sprawdź wschod­nią – zade­cy­do­wał Gabriel. – Krzyk­nij, jeśli coś zoba­czysz, a wtedy przy­bie­gniemy.

Wytarł ostrze o żwir pod­jazdu i ruszył za bra­tem wzdłuż boku rezy­den­cji. Will skie­ro­wał się w prze­ciwną stronę, a za nim podą­żyli Jem, Cecily i Tessa. Will zatrzy­mał się w naroż­niku i powiódł wzro­kiem po ogro­dach, wyczu­lony na każdy podej­rzany dźwięk czy widok. Chwilę póź­niej ski­nął na pozo­sta­łych, żeby szli za nim. Kiedy ruszyli dalej, Tessa zawa­dziła obca­sem o luźny kamień leżący pod żywo­pło­tem. Natych­miast odzy­skała rów­no­wagę, ale Will obej­rzał się i spio­ru­no­wał ją wzro­kiem.

– Tesso. – Kie­dyś mówił do niej Tess, ale te czasy już dawno minęły. – Nie powin­naś być z nami. Nie jesteś przy­go­to­wana. Zacze­kaj w powo­zie.

– Nie!

Will odwró­cił się do Jema i powie­dział:

– Tessa jest twoją narze­czoną. Prze­mów jej do roz­sądku.

Skry­wa­jąc uśmiech, Jem zbli­żył się do niej z laską mie­czem w ręce.

– Tesso, mogła­byś wyświad­czyć mi tę przy­sługę?

– Uwa­żasz, że nie potra­fię wal­czyć, bo jestem dziew­czyną – rzu­ciła Tessa, mie­rząc go wzro­kiem.

– Uwa­żam, że nie możesz wal­czyć, bo jesteś w sukni ślub­nej – odparł Jem. – I cokol­wiek to dla cie­bie zna­czy, nie sądzę, żeby Will też potra­fił wal­czyć w takim stroju.

– Może i nie – przy­znał Will, który miał uszy jak nie­to­perz. – Ale był­bym olśnie­wa­jącą panną młodą.

– Kto to jest? – spy­tała nagle Cecily, wska­zu­jąc przed sie­bie.

Wszy­scy odwró­cili się i zoba­czyli pędzącą ku nim postać.

Słońce stało nad ich gło­wami, tak że przez chwilę, zanim jej oczy przy­zwy­cza­iły się do bla­sku, Tessa widziała tylko nie­wy­raźną plamę. Plama szybko oka­zała się bie­gnącą dziew­czyną bez kape­lu­sza, o jasnych wło­sach roz­wia­nych na wie­trze. Wysoka i kości­sta, miała na sobie fuk­sjową suk­nię, kie­dyś zapewne ele­gancką, teraz podartą i popla­mioną krwią. Nie­zna­joma z wrza­skiem rzu­ciła się w ramiona Willa.

Ten się zachwiał i omal nie upu­ścił Ere­miela.

– Tatiana…

Tessa nie potra­fiła stwier­dzić, czy Will ją ode­pchnął, czy dziew­czyna sama się odsu­nęła, ale w każ­dym razie dopiero teraz wyraź­nie zoba­czyła jej twarz, wąską i kan­cia­stą. Pia­skowe włosy były takie same jak u Gide­ona, oczy zie­lone jak u Gabriela. Mogłaby ucho­dzić za ładną, gdyby jej rysów nie szpe­cił wyraz dez­apro­baty. Choć zalana łzami i zdy­szana, zacho­wy­wała się tro­chę teatral­nie, jakby była świa­doma, że spoj­rze­nia wszyst­kich skie­ro­wane są na nią, zwłasz­cza spoj­rze­nie Willa.

– Wielki potwór! – zaszlo­chała. – Ta istota… wyrwała mojego kocha­nego Ruperta z powozu i z nim umknęła!

Will odsu­nął się od niej jesz­cze bar­dziej.

– Co to zna­czy „umknęła”?

Tatiana wska­zała ręką.

– T-tam – wykrztu­siła. – Zacią­gnęła go do wło­skich ogro­dów. Z początku Ruper­towi uda­wało się uni­kać jej pasz­czy, ale stwór wlókł go ścież­kami. Choć krzy­cza­łam, nie pusz­czał go! – Znowu zalała się łzami.

– Wrzesz­cza­łaś – powtó­rzył Will. – Tylko to zro­bi­łaś?

– Gło­śno wrzesz­cza­łam. – Tatiana była wyraź­nie ura­żona. Cał­kiem odsu­nęła się od Willa i wbiła w niego wzrok. – Widzę, że jesteś nie­życz­li­wie nasta­wiony jak zawsze. – Pomknęła wzro­kiem ku Jemowi, Cecily i Tes­sie. – Pan Car­sta­irs – powie­działa sztywno, jakby brała udział w przy­ję­ciu ogro­do­wym. Kiedy spoj­rzała na Cecily, zmru­żyła oczy. – A pani…

– Och, w imię Anioła! – Will wymi­nął ją i poszedł dalej, a Jem uśmiech­nął się do Tessy i ruszył za nim.

– Pani musi być sio­strą Willa – stwier­dziła Tatiana, kiedy obaj Nocni Łowcy się odda­lili. Tessę z roz­my­słem zigno­ro­wała.

Cecily popa­trzyła na nią z nie­do­wie­rza­niem.

– Tak, choć nie rozu­miem, co to za róż­nica. Tesso, idziesz?

– Tak.

Czy Will tego chciał czy nie, po pro­stu nie mogła bez­czyn­nie patrzeć, jak ci dwaj nara­żają się na nie­bez­pie­czeń­stwo. Po chwili usły­szała za sobą kroki na żwi­rze. To Tatiana nie­chęt­nie poszła za nimi.

Zmie­rzali w stronę ogrodu fran­cu­skiego na pół ukry­tego za wyso­kimi żywo­pło­tami. W oddali świa­tło sło­neczne odbi­jało się od szkla­nej kopuły oran­że­rii. Był piękny jesienny dzień, wiał rześki wiatr, powie­trze pach­niało liśćmi. Tessa obej­rzała się na dom. Gładka biała fasada wzno­siła się wysoko, prze­ła­mana jedy­nie łukami bal­ko­nów.

„Will” – wyszep­tała, kiedy roz­plótł jej dło­nie i zdjął je ze swo­jej szyi. Ścią­gnął jej ręka­wiczki i rzu­cił je na kamienną posadzkę, po chwili dołą­czyła do nich maseczka i szpilki do wło­sów poży­czone od Jes­sie. On też zdjął swoją maskę i cisnął ją na bok, po czym prze­su­nął pal­cami po wil­got­nych czar­nych wło­sach, odgar­nął je z czoła. Dolna część pół­ma­ski zosta­wiła odci­śnięty, jaśniej­szy ślad na jego wydat­nych kościach policz­ko­wych, ale kiedy Tessa wycią­gnęła ręce, żeby ich dotknąć, on chwy­cił je i łagod­nie opu­ścił w dół. „Nie” – powie­dział. – „Naj­pierw ja cie­bie dotknę…”.

Rumie­niąc się mocno, Tessa ode­rwała wzrok od domu i prze­pę­dziła wspo­mnie­nia. Tym­cza­sem dotarli do prze­rwy w żywo­pło­cie. Za nią roz­cią­gał się „wło­ski ogród” oto­czony listo­wiem. Stały w nim rzędy posą­gów kla­sycz­nych boha­te­rów i postaci mitycz­nych. W umiesz­czo­nej pośrodku fon­tan­nie Wenus lała wodę z dzbana, rzeźby wiel­kich histo­ry­ków i mężów stanu – Cezara, Hero­dota, Tuki­dy­desa – patrzyły na sie­bie pustymi oczami poprzez alejki odcho­dzące od cen­tral­nego punktu. Byli tam rów­nież poeci i dra­ma­tur­dzy. Tessa minęła Ary­sto­te­lesa, Owi­diu­sza, Homera z oczami prze­sło­nię­tymi kamienną maską przy­po­mi­na­jącą o jego śle­po­cie, Wergi­liu­sza i Sofo­klesa. Nagle powie­trze roz­darł prze­raź­liwy krzyk.

Tessa odwró­ciła się gwał­tow­nie. Kilka stóp za nią Tatiana stała jak wmu­ro­wana, z wytrzesz­czo­nymi oczami. Tessa rzu­ciła się w jej stronę, pozo­stali tuż za nią. Ona pierw­sza dotarła do dziew­czyny. Tatiana chwy­ciła ją na oślep, jakby na chwilę zapo­mniała, z kim ma do czy­nie­nia.

– Rupert – jęk­nęła, wpa­tru­jąc się przed sie­bie.

Idąc za jej wzro­kiem, Tessa zoba­czyła męski but ster­czący z żywo­płotu. Przez chwilę myślała, że jego wła­ści­ciel po pro­stu leży nie­przy­tomny na ziemi, z resztą ciała ukrytą w listo­wiu, ale kiedy się pochy­liła, stwier­dziła, że jest to sam but i kawa­łek pogry­zio­nego, zakrwa­wio­nego ciała wysta­ją­cego z cho­lewki.

***

– Robal długi na dwa­na­ście metrów? – mruk­nął Will do Jema, kiedy szli przez wło­ski ogród. Ich buty dzięki runom bez­dź­więcz­no­ści nie chrzę­ściły na żwi­rze. – Pomyśl, jaką rybę można by na niego zła­pać.

Usta Jema drgnęły.

– To nie jest zabawne, wiesz.

– Tro­chę.

– Nie możesz w tych oko­licz­no­ściach silić się na żarty o roba­kach, Will. Mówimy o ojcu Gabriela i Gide­ona.

– Nie mówimy o nim, tylko ści­gamy go w ozdob­nym ogro­dzie z posą­gami, bo zmie­nił się w robaka.

– Demo­nicz­nego robaka – przy­po­mniał mu Jem, zatrzy­mu­jąc się i ostroż­nie wyglą­da­jąc zza żywo­płotu. – Wiel­kiego węża. Może to znie­chęci cię do nie­sto­sow­nych dow­ci­pów?

– Cza­sami moje nie­sto­sowne dow­cipy choć odro­binę cię bawiły. – Will wes­tchnął. – Nawet o roba­kach.

– Will…

Sły­sząc prze­raź­liwy krzyk, obaj odwró­cili się i zoba­czyli, jak Tatiana Black­thorn zata­cza się w obję­cia Tessy. Tessa chwy­ciła ją i pod­trzy­mała, a Cecily ruszyła do prze­rwy w żywo­pło­cie, wycią­ga­jąc zza pasa sera­ficki miecz z wprawą doświad­czo­nego Noc­nego Łowcy. Will nie sły­szał, co sio­stra mówi, ale ostrze roz­ja­rzyło się w jej ręce, oświe­tla­jąc jej twarz i roz­pa­la­jąc pło­mień stra­chu w jego żołądku.

Zaczął biec. Jem za nim. Tatiana bez­wład­nie opie­rała się o Tessę, twarz miała wykrzy­wioną od pła­czu.

– Rupert! – zawo­dziła. – Rupert!

Tessa z tru­dem ją pod­trzy­my­wała. Will chciał się zatrzy­mać, żeby jej pomóc, ale uprze­dził go Jem. I dobrze. To była jego rola jako narze­czo­nego.

Will ode­rwał od nich wzrok i skie­ro­wał go na sio­strę, która wła­śnie prze­cho­dziła przez otwór w żywo­pło­cie, z wysoko unie­sio­nym mie­czem omi­ja­jąc ponure szczątki Ruperta Black­thorna.

– Cecily! – zawo­łał Will z iry­ta­cją.

Dziew­czyna zaczęła się odwra­cać…

I świat eks­plo­do­wał. Przed nimi try­snęła pod niebo fon­tanna błota. Grudy ziemi spa­dły na nich jak grad. Ze środka gej­zeru wyra­stał ogromny, ślepy wąż o sza­rawo-bia­łej skó­rze. Koloru mar­twego ciała, pomy­ślał Will. Bił od niego odór jak z grobu. Tatiana pisnęła i zemdlona osu­nęła się na trawę, pocią­ga­jąc za sobą Tessę.

Robak zaczął się koły­sać, sta­ra­jąc się uwol­nić z ziemi. Pasz­czę miał roz­dzia­wioną. Była to nie tyle pasz­cza, co wiel­kie roz­cię­cie dzie­lące jego głowę na pół, naje­żone zębami ostrymi jak u rekina. Z gar­dła wydo­by­wał się prze­ni­kliwy syk.

– Stój! – krzyk­nęła Cecily, uno­sząc przed sobą sera­ficki miecz. Wyglą­dała na cał­ko­wi­cie pozba­wioną stra­chu. – Cof­nij się, prze­klęta istoto!

Bestia zaata­ko­wała. Dziew­czyna nawet nie drgnęła, kiedy wielka pasz­cza zawi­sła tuż nad nią…W tym momen­cie Will sko­czył i ode­pchnął sio­strę na bok. Oboje poto­czyli się w żywo­płot w chwili, kiedy łeb robaka ude­rzył w zie­mię, tam gdzie przed chwilą stała Cecily. Zosta­wił w niej spore wgłę­bie­nie.

– Will! – Cecily wyrwała mu się, ale tak nie­zręcz­nie, że sera­ficki miecz ciął go w czoło i zosta­wił po sobie czer­wone opa­rze­nie. Jej oczy pło­nęły nie­bie­skim ogniem. – To było nie­po­trzebne!

– Nie jesteś wyszko­lona! – krzyk­nął Will, osza­lały z wście­kło­ści i prze­ra­że­nia. – Zgi­niesz! Zostań, gdzie jesteś!

Się­gnął po jej miecz, ale Cecily już zerwała się z ziemi. Chwilę póź­niej robak znowu zaata­ko­wał z otwartą pasz­czą. Ratu­jąc wcze­śniej sio­strę, Will upu­ścił swój miecz. Broń leżała teraz kilka stóp dalej. Will usko­czył w bok, uni­ka­jąc o włos zębów bestii, i w tym momen­cie zja­wił się przy nim Jem z laską w ręce. Uniósł ostrze i wbił je mocno w bok robala. Z krtani stwora wyrwał się dia­bel­ski wrzask, try­snęła krew. Demon cof­nął się gwał­tow­nie i z sykiem znik­nął za żywo­pło­tem.

Will się odwró­cił. Nie widział Cecily. Jem wsko­czył mię­dzy nią a Bene­dicta i teraz był cały zbry­zgany czarną krwią i bło­tem. Za nim zoba­czył Tessę, która trzy­mała Tatianę na kola­nach. Ich spód­nice mie­szały się ze sobą: jaskra­wo­ró­żowa ze znisz­czoną ślubną w kolo­rze złota. Tessa pochy­lała się nad dziew­czyną, żeby chro­nić ją przed wido­kiem ojca, tak że więk­szość demo­nicz­nej krwi spry­skała jej włosy i ubra­nie. Teraz unio­sła pobla­dłą twarz i napo­tkała wzro­kiem oczy Willa.

Na chwilę ogród, hałas i odór krwi demona znik­nęły, a on znaj­do­wał się w cichym miej­scu sam na sam z Tessą. Chciał do niej pod­biec, objąć ją. Chro­nić.

Ale to było zada­nie Jema, nie jego. Nie jego.

Chwila minęła i oto Tessa już stała. Dźwi­gnęła Tatianę z ziemi, zakła­da­jąc jej rękę na swoje ramiona. Młoda wdowa opie­rała się o nią pół­przy­tomna.

– Musisz ją stąd zabrać – stwier­dził Will, wodząc wzro­kiem po ogro­dzie. – Mogłaby zgi­nąć. Nie ma wyszko­le­nia.

Usta Tessy zaczęły się zaci­skać w zna­jomą, upartą linię.

– Nie chcę cię zosta­wiać.

– Chyba nie myślisz… – Cecily była wyraź­nie wstrzą­śnięta. – Sądzisz, że ten stwór by się nie poha­mo­wał? Prze­cież ona jest jego córką. Jeśli… jeśli zostały mu jakieś rodzi­ciel­skie uczu­cia…

– Pożarł wła­snego zię­cia, Cecy – bur­kli­wie przy­po­mniał Will. – Tesso, idź z Tatianą, jeśli chcesz ura­to­wać jej życie. I zostań z nią przy domu. Byłoby nie­do­brze, gdyby tu wró­ciła.

– Dzię­kuję ci, Will – szep­nął Jem, kiedy Tessa pocią­gnęła ze sobą sła­nia­jącą się dziew­czynę.

Will odczuł te słowa jak trzy ukłu­cia igły w serce. Zawsze kiedy sta­rał się chro­nić Tessę, Jem myślał, że robi to ze względu na niego. Każda z tych igieł miała swoje imię. Poczu­cie winy. Wstyd. Miłość.

Nagle Cecily wrza­snęła. Żywo­płot się roz­stą­pił i jakiś cień zasło­nił słońce. Will ujrzał tuż przed sobą prze­pastny czer­wony prze­łyk ogrom­nego robaka i ślinę kapiącą z wiel­kich zębów. Się­gnął do pasa po miecz, ale bestia już się cofała ze szty­le­tem ster­czą­cym z szyi. Will od razu roz­po­znał tę broń. Nale­żała do Jema. Jego para­ba­tai wydał ostrze­gaw­czy okrzyk i w tym momen­cie demon ponow­nie zaata­ko­wał. Will wymie­rzył mie­czem cios w górę, w spód szczęki. Przez zębi­ska robala try­snęła krew, zasy­czała w zetknię­ciu ze stro­jem Noc­nego Łowcy. Coś od tyłu ude­rzyło Willa w kolana. Nie­przy­go­to­wany, prze­wró­cił się i rąb­nął twardo ple­cami w zie­mię.

Zaparło mu dech. Wokół kolan miał owi­nięty cienki, szcząt­kowy ogon robaka. Wierz­gnął nogami, zoba­czył gwiazdy, zanie­po­ko­joną twarz Jema, nie­bie­skie niebo…

Łup. Strzała wbiła się w ogon bestii, tuż pod kola­nem Willa. Bene­dict zwol­nił chwyt, Will odto­czył się od niego i ukląkł z tru­dem. W tym momen­cie zoba­czył, że w ich stronę pędzą obaj Ligh­two­odo­wie. Młod­szy z nich trzy­mał w ręce łuk i w biegu nasa­dzał na niego strzałę. Will uświa­do­mił sobie z chłod­nym zasko­cze­niem, że Gabriel Ligh­twood wła­śnie strze­lił do ojca, żeby ura­to­wać mu życie.

Robak zato­czył się do tyłu, jakieś ręce wsu­nęły się pod ramiona Willa i pomo­gły mu wstać. Kiedy go puściły, Will zoba­czył, że jego para­ba­tai ści­ska w dłoni laskę i patrzy przed sie­bie. Demon wił się w ago­nii, poru­sza­jąc wielką głową, wyry­wa­jąc krzewy. Liście fru­wały w powie­trzu, mała grupka Noc­nych Łow­ców krztu­siła się od kurzu. Will usły­szał kaszel Cecily i miał ochotę jej powie­dzieć, żeby bie­gła do domu, ale wie­dział, że sio­stra go nie posłu­cha.

Rzu­ca­jąc łbem, robak jakoś zdo­łał uwol­nić się od mie­cza wbi­tego w szczękę. Broń z brzę­kiem wpa­dła mię­dzy krzewy róż, uma­zana czarną posoką. Demon zaczął sunąć do tyłu, zosta­wia­jąc za sobą śluz i krew. Gideon skrzy­wił się, sko­czył po miecz i pod­niósł go dło­nią w ręka­wiczce.

Bene­dict nagle wypro­sto­wał się jak kobra, z roz­dzia­wio­nymi, ocie­ka­ją­cymi szczę­kami. Gideon uniósł broń. Wyglą­dał na żało­śnie małego w porów­na­niu z ogromną bestią.

– Gide­onie!

To krzyk­nął Gabriel i blady na twa­rzy wyce­lo­wał z łuku. Will uchy­lił się, kiedy obok niego prze­mknęła strzała i wbiła się w ciel­sko bestii. Robak zawył, odwró­cił się i zaczął ucie­kać z nie­wia­ry­godną szyb­ko­ścią. W sza­lo­nym pędzie tra­fił ogo­nem jeden z posą­gów i strą­cił go z postu­mentu. Rzeźba roz­pa­dła się w pył, a ten po chwili osiadł na suchej, ozdob­nej sadzawce.

– Na Anioła, wła­śnie znisz­czył Sofo­klesa – stwier­dził Will, kiedy robak znik­nął za dużą budowlą w kształ­cie grec­kiej świą­tyni. – Czy w dzi­siej­szych cza­sach nikt już nie ma sza­cunku dla kla­syki?

Gabriel opu­ścił łuk, oddy­cha­jąc ciężko.

– Ty głup­cze! – wrza­snął do brata. – Co sobie myśla­łeś, kiedy tak na niego bie­głeś?

Gideon odwró­cił się i wyce­lo­wał w niego zakrwa­wiony miecz.

– Nie na niego, tylko na demona. To już nie jest nasz ojciec, Gabrielu. Jeśli nie możesz się z tym pogo­dzić…

– Strze­li­łem do niego z łuku! – krzyk­nął Gabriel. – Czego jesz­cze ode mnie chcesz?

Gideon potrzą­snął głową, jakby był zde­gu­sto­wany jego zacho­wa­niem. Nawet Will, który nie lubił Gabriela, doznał dla niego odro­biny współ­czu­cia. Osta­tecz­nie chło­pak strze­lił do bestii.

– Musimy go ści­gać – stwier­dził Gideon. – Znik­nął za folly.

– Za czym? – spy­tał Will.

– Za folly – ode­zwał się Jem. – To deko­ra­cyjna budowla ogro­dowa, atrapa. Przy­pusz­czam, że nawet nie ma praw­dzi­wego wnę­trza.

Gideon poki­wał głową.

– To sam gips. My dwaj obej­dziemy ją z jed­nej strony, a ty i James z dru­giej…

– Co robisz, Cecily? – prze­rwał mu Will. Zda­wał sobie sprawę, że zacho­wuje się jak nado­pie­kuń­czy rodzic, ale nie dbał o to, co inni sobie pomy­ślą. Jego sio­stra wsu­nęła miecz za pas i naj­wy­raź­niej pró­bo­wała się wspiąć na jeden z małych cisów two­rzą­cych żywo­płot. – To nie pora na łaże­nie po drze­wach.

Dziew­czyna rzu­ciła mu gniewne spoj­rze­nie i już otwo­rzyła usta, żeby coś odpo­wie­dzieć, ale nagle roz­legł się łoskot jak przy trzę­sie­niu ziemi i budowla ogro­dowa roz­pa­dła się w kłę­bach gip­so­wego pyłu. W ich stronę pomknął robak z prze­ra­ża­jącą szyb­ko­ścią pociągu bez maszy­ni­sty.

***

Zanim obie dowle­kły się do domu Ligh­two­odów, Tessę bolała szyja i plecy. Pod nie­wy­godną suk­nią ślubną miała cia­sno zasznu­ro­wany gor­set, a cię­żar szlo­cha­ją­cej Tatiany bole­śnie cią­gnął w dół jej lewe ramię.

Na widok dzie­dzińca poczuła ulgę. Ulgę i jed­no­cze­śnie zasko­cze­nie. Wszystko wyglą­dało tak zwy­czaj­nie: pojazdy stały tam, gdzie je zosta­wili, konie sku­bały trawę, nic nie zakłó­cało spo­koju. Tessa na pół zacią­gnęła, na pół zanio­sła Tatianę do pierw­szego powozu, otwo­rzyła drzwi i pomo­gła jej wsiąść. Skrzy­wiła się, kiedy dziew­czyna wbiła paznok­cie w jej ramię, gra­mo­ląc się do środka.

– O, Boże! – jęk­nęła Tatiana. – Jaki wstyd, jaka straszna hańba. Clave może się dowie­dzieć, co spo­tkało mojego ojca. Na litość boską, nie mógł pomy­śleć o mnie, choć przez chwilę?

Tessa wytrzesz­czyła oczy.

– Nie sądzę, żeby ta istota była zdolna do myśle­nia o kim­kol­wiek, pani Black­thorne – powie­działa.

Tatiana spoj­rzała na nią oszo­ło­miona i przez chwilę Tessa wsty­dziła się nie­chęci, którą do niej czuła. Nie podo­bało się jej, że ode­słano ją do domu, choć mogłaby pomóc Noc­nym Łow­com… ale Tatiana wła­śnie widziała, jak wła­sny ojciec roz­szar­pał jej męża na kawałki. Zasłu­gi­wała na wię­cej współ­czu­cia.

– Wiem, że prze­żyła pani wielki wstrząs – rzu­ciła ostroż­nie, siląc się na łagodny ton. – Może się pani położy…

– Jesteś bar­dzo wysoka – stwier­dziła rap­tem Tatiana. – Dżen­tel­meni się na to nie skarżą?

Tessa osłu­piała.

– Jesteś w stroju panny mło­dej – cią­gnęła Tatiana. – Bar­dzo dziwne. Czy strój bojowy nie byłby bar­dziej sto­sowny? Rozu­miem, że jest mało twa­rzowy, a poza tym, jak trzeba, to trzeba, ale…

Nagle roz­legł się gło­śny trzask. Tessa odsu­nęła się od powozu i rozej­rzała. Dźwięk docho­dził z wnę­trza rezy­den­cji. Henry, pomy­ślała od razu. Wszedł do środka, sam. Oczy­wi­ście bestia gra­so­wała po ogro­dach, ale… to był dom Bene­dicta. Pomy­ślała o sali balo­wej peł­nej demo­nów, kiedy ostat­nio tutaj prze­by­wała. Zebrała spód­nice w obie ręce.

– Pro­szę tu zostać, pani Black­thorne – powie­działa. – Muszę odkryć przy­czynę hałasu.

– Nie! – Tatiana usia­dła pro­sto. – Nie zosta­wiaj mnie!

– Przy­kro mi. – Tessa cof­nęła się, krę­cąc głową. – Muszę. Pro­szę zostać w powo­zie.

Tatiana coś za nią krzy­czała, ale Tessa już wbie­gała po scho­dach. Wpa­dła przez fron­towe drzwi do wiel­kiego holu z mar­mu­rową posadzką w biało-czarną sza­chow­nicę. Z sufitu zwi­sał masywny żyran­dol, ale świece nie były zapa­lone. Jedyne oświe­tle­nie sta­no­wił dzienny blask wpa­da­jący przez wyso­kie okna. Na pię­tro pro­wa­dziły kręte, impo­nu­jące schody.

– Henry! – krzyk­nęła Tessa. – Henry, gdzie jesteś?

Z góry dobiegł okrzyk i kolejny trzask. Tessa popę­dziła po scho­dach. Po kilku kro­kach potknęła się o rąbek sukni i roz­darła szew. Nie­cier­pli­wie odgar­nęła spód­nice i pobie­gła dalej dłu­gim kory­ta­rzem o ścia­nach poma­lo­wa­nych na pudrowy róż i obwie­szo­nych dzie­siąt­kami szty­chów w zło­co­nych ramach. Wpa­dła do jakie­goś pokoju.

Pomiesz­cze­nie, biblio­teka albo gabi­net, bez wąt­pie­nia nale­żało do męż­czy­zny: zasłony z gru­bej, ciem­nej tka­niny, na ścia­nach stare olejne obrazy wiel­kich stat­ków wojen­nych, ciem­no­zie­lona tapeta pokryta tajem­ni­czymi pla­mami. W środku pano­wał dziwny zapach… taki jak nad brze­gami Tamizy, gdzie w upalne dni gniły różne podej­rzane rze­czy. Ale nad wszyst­kim domi­no­wała mie­dziana woń krwi. Regał na książki był prze­wró­cony, po pod­ło­dze walało się roz­bite szkło i poła­mane drewno, a na per­skim dywa­nie mąż Char­lotte toczył poje­dy­nek z istotą o sza­rej skó­rze i nie­po­ko­ją­cej licz­bie rąk. Henry wrzesz­czał i kopał dłu­gimi nogami, a stwór – bez wąt­pie­nia demon – szar­pał pazu­rami jego strój bojowy i kła­pał wil­czą pasz­czą tuż przed jego twa­rzą.

Tessa rozej­rzała się gorącz­kowo, chwy­ciła pogrze­bacz, który leżał przy nie­roz­pa­lo­nym kominku, i zaata­ko­wała. Pró­bo­wała przy­po­mnieć sobie szko­le­nie – godziny cier­pli­wych lek­cji Gide­ona – ale w rezul­ta­cie chyba zadzia­łał instynkt, kiedy wbiła długi sta­lowy pręt w tors istoty, tam gdzie powinna znaj­do­wać się klatka pier­siowa, gdyby to było zwy­kłe ziem­skie zwie­rzę.

Usły­szała nie­przy­jemny chrzęst, kiedy broń weszła w ciało. Demon zawył jak pies i sto­czył się z Henry’ego, pogrze­bacz z brzę­kiem upadł na pod­łogę. Try­snęła czarna posoka, powie­trze wypeł­nił smród dymu i zgni­li­zny. Tessa cof­nęła się chwiej­nie i przy­dep­tała obca­sami obe­rwany brzeg sukni. Runęła na pod­łogę w chwili, kiedy Henry dźwi­gnął się na kolana i z cichym prze­kleń­stwem ciął demona przez gar­dło szty­le­tem, na któ­rego ostrzu jarzyły się runy. Stwór zachar­czał i zło­żył się jak papier.

Henry się wypro­sto­wał. Jego rude włosy były skle­jone krwią i posoką, strój podarty na ramie­niu, z rany sączył się szkar­łatny płyn.

– Tesso! – wykrzyk­nął i w jed­nej chwili zna­lazł się przy niej. Pomógł jej wstać i rzu­cił na swój zwy­kły spo­sób: – Na Anioła, ale z nas para. – Spoj­rzał na nią z nie­po­ko­jem. – Jesteś ranna?

Tessa spoj­rzała na sie­bie i zro­zu­miała, o co cho­dzi Henry’emu: suk­nię miała uma­zaną posoką, na przed­ra­mie­niu ziała brzydka rana od potłu­czo­nego szkła. Nie bolała ją za bar­dzo, ale krwa­wiła.

– Wszystko w porządku – zapew­niła. – Co się stało, Henry? Co to był za stwór i skąd się tu wziął?

– Demo­niczny stróż. Prze­szu­ki­wa­łem biurko Bene­dicta i musia­łem dotknąć cze­goś, co go obu­dziło. Z szu­flady buch­nął czarny dym i zmie­nił się w to coś. Stwór sko­czył na mnie…

– I poorał cię pazu­rami – stwier­dziła Tessa z tro­ską. – Krwa­wisz…

– Nie, sam to sobie zro­bi­łem. Upa­dłem na szty­let – wyja­śnił Henry ze skrę­po­wa­niem, wycią­ga­jąc zza paska stelę. – Tylko nie mów Char­lotte.

Tessa nie­mal się uśmiech­nęła. Zaraz jed­nak się zre­flek­to­wała, pod­bie­gła do okna i odsu­nęła zasłony. Mogła stąd zoba­czyć ogrody, ale, nie­stety, nie wło­ski, bo ten znaj­do­wał się po dru­giej stro­nie domu. Przed nią cią­gnęły się zie­lone buksz­pa­nowe żywo­płoty i pła­skie traw­niki, które już zaczy­nały brą­zo­wieć przed zimą.

– Muszę iść – oznaj­miła. – Will, Jem i Cecily wal­czą z demo­nem. Stwór zabił męża Tatiany. Musia­łam zapro­wa­dzić ją do powozu. Była bli­ska omdle­nia.

W gabi­ne­cie zapa­dła cisza.

– Tesso – ode­zwał się po chwili Henry dziw­nym gło­sem.

Odwró­ciła się i zoba­czyła, że prze­rwał ryso­wa­nie iratze na swoim ramie­niu. Wpa­try­wał się w prze­ciw­le­głą ścianę, tę pokrytą dziw­nymi pla­mami. Tessa zauwa­żyła teraz, że nie jest to przy­pad­kowy wzór. Na tape­cie wid­niały trzy­dzie­sto­cen­ty­me­trowe litery napi­sane zaschniętą czarną krwią.

DIA­BEL­SKIE MASZYNY NIE ZNAJĄ LITO­ŚCI. DIA­BEL­SKIE MASZYNY NIE ZNAJĄ ŻALU. DIA­BEL­SKIE MASZYNY SĄ NIE­ZLI­CZONE. DIA­BEL­SKIE MASZYNY NI­GDY NIE PRZE­STANĄ PRZY­BY­WAĆ.

Pod tymi sło­wami znaj­do­wało się jesz­cze jedno zda­nie, ledwo widoczne, jakby ten, kto je pisał, stra­cił wła­dzę w rękach. Tessa wyobra­ziła sobie Bene­dicta zamknię­tego w tym pokoju, powoli wpa­da­ją­cego w obłęd w miarę trans­for­ma­cji, wła­sną krwią zmie­szaną z posoką mażą­cego na ścia­nie te wiel­kie litery.

Niech Bóg zli­tuje się nad naszymi duszami.

***

Robak zaata­ko­wał. Will rzu­cił się na zie­mię i poto­czył, o włos uni­ka­jąc kła­pią­cych szczęk. Bły­ska­wicz­nie zerwał się do przy­siadu, wypro­sto­wał i popę­dził wzdłuż ciel­ska demona. Zoba­czył, że stwór unosi się jak kobra nad Gide­onem i Gabrie­lem… ale, ku jego zasko­cze­niu, nie rzuca się na nich, tylko syczy. Czyżby roz­po­znał swoje dzieci? Coś poczuł? Trudno było stwier­dzić.

Cecily znaj­do­wała się w poło­wie drogi na cis i kur­czowo przy­wie­rała do gałęzi. Mając nadzieję, że sio­stra wykaże się roz­sąd­kiem i zosta­nie na drze­wie, Will odwró­cił się do Jema i uniósł rękę. Dawno temu opra­co­wali serię gestów, któ­rymi poro­zu­mie­wali się w cza­sie bitwy, jeśli nie mogli sły­szeć swo­ich gło­sów. W oczach Jema zabły­sło zro­zu­mie­nie. Rzu­cił laskę swo­jemu para­ba­tai. Ta pofru­nęła ide­al­nym łukiem, a Will ją zła­pał i naci­snął rączkę. Gdy z trza­skiem wysu­nęło się z niej ostrze, zadał nim szybki, mocny cios, roz­ry­wa­jąc grubą skórę bestii. Robak szarp­nął się do tyłu i zawył, a Will ude­rzył znowu, odrą­bu­jąc ogon od ciała. Bene­dict zaczął się mio­tać, posoka try­snęła kle­istym stru­mie­niem pro­sto na Noc­nego Łowcę. Will usko­czył z krzy­kiem. Skóra paliła go żywym ogniem.

– Will! – Jem popę­dził w jego stronę.

Tym­cza­sem Gideon i Gabriel cięli głowę demona, żeby ścią­gnąć na sie­bie jego uwagę. Pod­czas gdy Will wycie­rał pie­kącą ciecz z oczu, Cecily zesko­czyła z drzewa i wylą­do­wała pro­sto na ple­cach bestii.

Wstrzą­śnięty Will upu­ścił laskę. Ni­gdy wcze­śniej nie zda­rzyło mu się zgu­bić broni w trak­cie walki, ale teraz jego sio­stra przy­wie­rała z deter­mi­na­cją do ple­ców ogrom­nego węża. Zupeł­nie jak pchła wcze­piona w futro psa. Will zoba­czył z prze­ra­że­niem, że Cecily wyszar­puje zza pasa szty­let i wbija go z wście­kło­ścią w ciel­sko demona.

Co ona sobie wyobraża? Że ten nożyk jest w sta­nie zabić tak ogrom­nego stwora?

– Will, Will – natar­czy­wym tonem powta­rzał mu wprost do ucha Jem, a on uświa­do­mił sobie, że mówił na głos.

W imię Anioła! Łeb demona obró­cił się w stronę Cecily, z otwartą, zębatą pasz­czą…

Cecily puściła ręko­jeść szty­letu i sto­czyła się po boku demona. Groźne szczęki minęły ją o włos i z wście­kłym kłap­nię­ciem zaci­snęły się na jego wła­snym ciele. Try­snęła czarna posoka, robak szarp­nął łeb do tyłu, z jego gar­dła wyrwało się upiorne wycie. W jego boku ziała wielka rana, z kłów zwi­sały strzępy mięsa. Pod­czas gdy Will tylko się gapił, Gabriel uniósł łuk i strze­lił.

Strzała tra­fiła w jedno z czar­nych, pozba­wio­nych powiek ślepi stwora. Demon wypro­sto­wał się na całą wyso­kość… po czym jego łeb opadł do przodu, a on sam zło­żył się wpół i znik­nął jak wszyst­kie demony, kiedy opusz­cza je życie.

Łuk Gabriela upadł z cichym trza­skiem na zadep­taną zie­mię prze­siąk­niętą krwią demona. Tym­cza­sem Cecy wsta­wała z niej powoli, krzy­wiąc się z bólu. Prawy nad­gar­stek miała wykrę­cony pod dziw­nym kątem.

Will sam nie wie­dział, kiedy ruszył pędem w jej stronę. Uświa­do­mił sobie, że bie­gnie, kiedy w pół kroku zatrzy­mał go Jem. Will odwró­cił się do niego gwał­tow­nie.

– Moja sio­stra…

– Twoja twarz – rzekł przy­ja­ciel z god­nym podziwu spo­ko­jem. – Jesteś cały pokryty krwią demona, Wil­lia­mie. Muszę nało­żyć ci iratze, zanim nie­od­wra­calne wypali ci skórę.

– Puść mnie. – Will pró­bo­wał się wyrwać, ale chłodna ręka para­ba­tai przy­trzy­mała go za kark.

Po chwili poczuł pie­kący dotyk steli na nad­garstku i ból, któ­rego do tej pory sobie nie uświa­da­miał, zaczął ustę­po­wać. Jem puścił go i syk­nął, kiedy tro­chę posoki dostało się na jego palce. Will zatrzy­mał się nie­zde­cy­do­wany, ale przy­ja­ciel gestem kazał mu iść i sam przy­ło­żył stelę do swo­jej ręki.

Była to tylko chwila zwłoki, ale zanim Will dotarł do sio­stry, Gabriel już zdą­żył ująć ją pod brodę i prze­su­nąć wzro­kiem po jej twa­rzy. Ona patrzyła na niego ze zdu­mie­niem. W tym momen­cie zja­wił się Will, chwy­cił ją za ramię i wark­nął:

– Odejdź od mojej sio­stry.

Gabriel cof­nął się, zaci­ska­jąc usta w wąską kre­skę. Tym­cza­sem nad­biegł Gideon i teraz wszy­scy trzej ją ota­czali. Will przy­trzy­mał ją mocno jedną ręką, drugą wyjął stelę. Sio­stra patrzyła na niego pło­ną­cymi nie­bie­skimi oczami, kiedy ryso­wał czarny iratze na jed­nym boku jej szyi, a men­de­lin na dru­gim. Jej czarne włosy wymknęły się z war­ko­cza, tak że wyglą­dała teraz jak dzi­ku­ska, którą pamię­tał z daw­nych lat, gwał­towna i nie­ustra­szona.

– Jesteś ranna, cariad? – Nie­chcący wymsknęło mu się czułe słówko, które już nie­mal zapo­mniał.

– Cariad? – powtó­rzyła Cecily z nie­do­wie­rza­niem w oczach. – Nic mi nie jest.

– Nie­zu­peł­nie – zauwa­żył Will, wska­zu­jąc na jej nad­gar­stek, na zadra­pa­nia na twa­rzy i dło­niach, które już zaczy­nały się goić pod wpły­wem iratze. Buzo­wał w nim taki gniew, że nawet nie usły­szał kaszlu Jema. Zwy­kle ten dźwięk pobu­dziłby go do dzia­ła­nia jak iskra rzu­cona na suche drewno. – Cecily, co ty wypra­wia­łaś…

– To była jedna z naj­od­waż­niej­szych akcji, jakie widzia­łem w wyko­na­niu Noc­nego Łowcy – prze­rwał mu Gabriel. Nie patrzył na Willa, tylko na Cecily, z mie­sza­niną zasko­cze­nia i cze­goś jesz­cze na twa­rzy. We wło­sach miał błoto i krew, tak jak wszy­scy, ale jego zie­lone oczy pro­mie­niały.

Cecily się zaru­mie­niła.

– Ja tylko…

Urwała rap­tow­nie i roz­sze­rzo­nymi oczami spoj­rzała za brata. Nagle Jem znowu zakasz­lał i tym razem Will go usły­szał. Odwró­cił się i zoba­czył, że jego para­ba­tai osuwa się na kolana.