Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W dwóch poprzednich tomach cyklu (Miasto Kości i Miasto Popiołów), poznaliśmy główną bohaterkę - Clary Fray - nastoletnią rudowłosą dziewczynę o skłonnościach do wpadania w tarapaty. Jej najlepszym i jedynym przyjacielem jest chłopak, matka jest roztrzepaną artystką, a miejscem rozrywki są ulice Manhattanu i nocne kluby. Tutaj tez Clary przeżywa szereg mrożacych krew w żyłach przygód, zyskuje nowych przyjaciół i nie tylko...
W kolejnym tomie, zatytułowanym Miasto Szkła, pośród chaosu wojny Nocni Łowcy będą musieli się zdecydować, czy podejmą walkę u boku wampirów, wilkołaków i innych Podziemnych... czy przeciwko nim. Również Jace i Clary muszą podjąć ważną decyzję: czy pozwolić sobie na zakazaną miłość?
Cassandra Clare nienawidzi pisać w domu, ponieważ rozpraszają ją telewizyjne reality show oraz jej dwa koty. Najchętniej pisze w kawiarniach i restauracjach. Lubi pracować w towarzystwie przyjaciół, którzy pilnują, by dotrzymała terminów. Jest fanką internetowych społeczności, ma swój profil na Facebooku i YouTube.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 601
Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Dedykacja
Podziękowania
Motto
Część pierwsza: Iskry z pożogi
1: Brama
2: Demoniczne wieże Alicante
3: Amatis
4: Chodzący za Dnia
5: Kłopoty z pamięcią
6: Zła krew
7: Tam, dokąd boją się iść anioły
8: Jeden z żywych
9: Winna krew
Część druga: Mroczne światło gwiazd
10: Ogień i miecz
11: Wszystkie zastępy piekła
12: De profundis
13: Tam, gdzie smutek
14: W ciemnym lesie
15: Wszystko się rozpada
Część trzecia: Droga do nieba
16: Zasady wiary
17: Opowieść Nocnej Łowczyni
18: Witaj i żegnaj
19: Peniel
20: Równowaga
Epilog: Gwiazdami na niebie
Tytuł oryginału:City of Glass. The Mortal Instruments – Book Three
Copyright ©2009 by Cassandra Clare
Copyright for the Polish translation © 2010 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Urszula Okrzeja
Korekta: Magdalena Górnicka
Ilustracja na okładce: Damian Bajowski
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
Konwersja do formatu epub: [email protected]
ISBN 978-83-7480-306-9
Wydanie II
Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
Mojej matce.
Wspominając pisanie książki, nie można sobie nie uświadomić, że jest to zbiorowy wysiłek i że całe przedsięwzięcie zatonęłoby jak Titanic, gdyby nie pomoc przyjaciół. Mając to na względzie, dziękuję zespołowi NB i Massachusetts All-Stars. Dzięki dla Elki, Emily i Clio za godziny spiskowania, jak mi pomóc, i Holly Black za godziny cierpliwego czytania wciąż tych samych scen. Libby Bray za dostarczenie bajgli i kanapy do pisania, Robin Wasserman za zabawianie mnie urywkami „Gossip Girl”, Maureen Johnson za wpatrywanie się we mnie groźnym wzrokiem, kiedy próbowałam pracować, Justine Larbalestier i Scottowi Westerfieldowi za zmuszanie mnie do tego, żebym wstała z kanapy i poszła pisać w jakimś innym miejscu. Dziękuję również Ioanie za pomoc w rumuńskim (którego w ogóle nie znam). Jak zawsze dziękuję mojemu agentowi Barry’emu Goldblattowi; mojemu wydawcy Karen Wojtyle; zespołom w Simon&Schuster i Walker Books ukrywającym się za tą serią oraz Sarze Payne za wprowadzanie zmian długo po ostatecznym terminie. Oczywiście mojej rodzinie: matce, ojcu, Jimowi i Kate, klanowi Esonów i oczywiście Joshowi, który nadal uważa, że jest pierwowzorem postaci Simona (i może ma rację).
„Długa i trudna droga wiedzie ku światłości z piekieł”.
– John Milton, „Raj utracony”
„Bo człowiek rodzi się na niedolę, jak iskry z pożogi, aby wysoko wzlatać”.
– Księga Hioba 5:7
Skończyły się chłody panujące w poprzednim tygodniu; słońce świeciło jasno, kiedy Clary spieszyła przez zakurzone podwórko Luke’a. Na głowę naciągnęła kaptur bluzy, żeby włosy nie chłostały jej po twarzy. Może i się ociepliło, ale wiatr wiejący od East River nadal był przykry. Niósł ze sobą chemiczne odory zmieszane z brooklyńskim zapachem asfaltu, benzyny i palonego cukru z opuszczonej fabryki mieszczącej się w sąsiedztwie.
Simon czekał na nią na ganku, rozwalony w fotelu z połamanymi sprężynami. Na kolanach trzymał Nintendo i zawzięcie dźgał ekran rysikiem.
– Punkt – pochwalił się, kiedy Clary weszła po schodach. – Wymiatam w Mario Kart.
Clary odrzuciła kaptur, strzepnęła włosy z oczu i zaczęła grzebać w plecaku w poszukiwaniu klucza.
– Gdzie byłeś? Dzwoniłam do ciebie od rana.
Simon wstał i schował mrugające urządzenie do torby.
– U Erica. Próba zespołu.
Clary przestała majstrować kluczem w zamku – zawsze się zacinał – i spojrzała na przyjaciela, marszcząc brwi.
– Próba zespołu? To znaczy, że nadal jesteś...
– W zespole? A dlaczego miałbym nie być? – Simon wyciągnął rękę. – Pozwól, że ja spróbuję.
Clary stała bez ruchu, podczas gdy Simon z wprawą i odpowiednią siłą przekręcił klucz, otwierając stary, uparty zamek. Gdy przypadkiem musnął ręką jej dłoń, Clary zadrżała; jego skóra była zimna jak powietrze na dworze. Tydzień wcześniej zrezygnowali z chodzenia ze sobą na poważnie, więc nadal czuła się skrępowana w jego obecności.
– Dzięki. – Wzięła klucz, nie patrząc na Simona.
W salonie było gorąco. Clary powiesiła kurtkę na kołku w przedpokoju i skierowała się do pokoju gościnnego. Zmarszczyła brwi. Na łóżku leżała jej walizka, otwarta jak muszla, wszędzie walały się ubrania i szkicowniki.
– Myślałem, że jedziesz do Idrisu tylko na parę dni – powiedział Simon, z lekką konsternacją patrząc na bałagan.
– Tak, ale zupełnie nie wiem, co spakować. Nie mam żadnych sukien ani spódnic. A jeśli nie będę mogła tam nosić spodni?
– Dlaczego miałabyś nie móc nosić spodni? To inny kraj, a nie inny wiek.
– Ale Nocni Łowcy są tacy staroświeccy, a Isabelle zawsze chodzi w sukniach... – Clary westchnęła. – Tak naprawdę to po prostu przenoszę niepokój o mamę na swoją garderobę. Porozmawiajmy o czymś innym. Jak próba? Nadal nie macie nazwy dla zespołu?
– Dobrze. – Simon usiadł na biurku. – Rozważamy nowe motto. Coś ironicznego, na przykład: „Widzieliśmy milion twarzy i rozpaliliśmy osiemdziesiąt procent z nich”.
– Powiedziałeś Ericowi i reszcie, że...
– Że jestem wampirem? Nie. Takich rzeczy nie wyznaje się w pogawędce.
– Może, ale przecież oni są twoimi przyjaciółmi. Powinni wiedzieć. Poza tym, na pewno uznają cię za rockowego boga, kogoś takiego jak wampir Lester.
– Lestat – poprawił ją Simon. – Wampir Lestat. Tylko że on jest fikcyjną postacią. Tak czy inaczej, jakoś nie widzę, żebyś biegła do swoich przyjaciół i mówiła im, że jesteś Nocnym Łowcą.
– Do jakich przyjaciół? Ty jesteś moim przyjacielem. – Rzuciła się na łóżko i zmierzyła go wzrokiem. – A tobie powiedziałam, prawda?
– Bo nie miałaś wyboru. – Simon przekrzywił głowę i przyjrzał się jej uważnie. Światło lampki nocnej nadawało jego oczom srebrne zabarwienie. – Będę za tobą tęsknił.
– Ja za tobą też – zapewniła Clary, choć skóra aż ją mrowiła od nerwowego oczekiwania, które sprawiało, że trudno było się jej skupić, a umysł śpiewał: „Jadę do Idrisu! Zobaczę rodzinny kraj Nocnych Łowców i Miasto Szkła. Uratuję matkę.
I będę z Jace’em”.
Oczy Simona zabłysły, jakby usłyszał jej myśli, ale kiedy się odezwał, jego głos był łagodny.
– Powtórz mi jeszcze raz, dlaczego musisz jechać do Idrisu? Dlaczego Madeleine i Luke nie mogą bez ciebie załatwić sprawy?
– Czar, który wprowadził ją w stan śpiączki, mama dostała od Ragnora Fella. Madeleine twierdzi, że jeśli chcemy go odwrócić, musimy znaleźć czarownika. Niestety, on nie zna Madeleine, tylko moją mamę, ale podobno mi zaufa, bo jestem bardzo do niej podobna. Luke nie może jechać ze mną. Do Idrisu tak, ale bez zgody Clave nie wejdzie do samego Alicante, a na pewno jej nie dostanie. I, proszę, nie poruszaj przy nim tego tematu, bo on naprawdę jest nieszczęśliwy, że nie może ze mną jechać. W ogóle by mnie nie puścił, gdyby wcześniej nie znał Madeleine.
– Ale przecież będą tam Lightwoodowie. I Jace. Pomogą ci. Jace obiecał, że ci pomoże, prawda? Nie ma nic przeciwko temu, że przyjeżdżasz?
– Jasne, że mi pomoże. I oczywiście nie ma nic przeciwko mojemu przyjazdowi. Wręcz przeciwnie.
Dobrze jednak wiedziała, że to kłamstwo.
***
Po rozmowie z Madeleine w szpitalu Clary poszła prosto do Instytutu. Jace był pierwszą osobą, nawet przed Lukiem, której powiedziała o sekrecie Jocelyn. A on tylko stał i gapił się na nią, coraz bledszy, jakby nie mówiła o ratowaniu matki, tylko z powolnym okrucieństwem utaczała mu krwi.
– Nigdzie nie jedziesz – oświadczył, kiedy skończyła. – Nawet gdybym musiał cię związać i siedzieć na tobie, aż zapomnisz o tym szalonym kaprysie.
Clary poczuła się, jakby ją spoliczkował. Myślała, że będzie zadowolony. Biegła przez całą drogę ze szpitala do Instytutu, żeby się podzielić z nim nadzieją, a teraz on stał w holu i łypał na nią groźnym wzrokiem.
– Ale ty jedziesz – przypomniała.
– Tak, jedziemy, bo musimy. Clave wezwało wszystkich aktywnych członków do Idrisu na walne zgromadzenie. Będzie głosowanie, co robić w związku z Valentine’em, a ponieważ jesteśmy ostatnimi, którzy go widzieli...
– Więc dlaczego ja nie mogę jechać z wami? – przerwała mu Clary.
Jej bezpośrednie pytanie jeszcze bardziej go rozgniewało.
– Bo to nie jest bezpieczniejsze miejsce dla ciebie.
– Tak? A tutaj jest? W zeszłym miesiącu omal nie zginęłam kilkanaście razy, choć przez cały czas byłam w Nowym Jorku.
– To dlatego, że Valentine’owi zależało na dwóch Darach Anioła, które się tutaj znajdowały – rzucił Jace przez zęby. – Teraz skupi się na Idrisie. Wszyscy wiemy, że...
– Niczego nie jesteśmy pewni – powiedział ktoś.
Nie zauważyli, że za drzwiami korytarza stoi Maryse Lightwood. Gdy wyszła z cienia, ostre światło podkreśliło na jej twarzy zmarszczki spowodowane wyczerpaniem. Jej mąż Robert Lightwood, zatruty przez jad demona podczas zeszłotygodniowej bitwy, wymagał stałej opieki. Clary potrafiła sobie wyobrazić, jak zmęczona jest Maryse.
– Clave chce poznać Clarissę. Przecież wiesz, Jace.
– Clave może się wypchać.
– Jace! – skarciła go Maryse rodzicielskim tonem. – Uważaj na język.
– Clave dużo chce, ale niekoniecznie musi wszystko dostać – poprawił się Jace.
Maryse posłała mu spojrzenie wyrażające dezaprobatę.
– Clave często ma rację – stwierdziła. – To rozsądne z ich strony, że chcą porozmawiać z Clary po tym wszystkim, co przeszła. Ona może im wiele wyjaśnić.
– Ja też mogę im dużo powiedzieć – oświadczył Jace.
Pani Lightwood westchnęła i skierowała spojrzenie niebieskich oczu na Clary.
– Chcesz jechać do Idrisu?
– Tylko na kilka dni, nie będę sprawiać kłopotów – zapewniła Clary, patrząc błagalnie na Maryse, którą Jace piorunował wzrokiem. – Przysięgam.
– Nie chodzi o to, że będziesz sprawiać kłopoty. Pytanie brzmi: czy zechcesz spotkać się z Clave? Oni chcą z tobą porozmawiać. Jeśli odmówisz, wątpię, czy dostanę pozwolenie, żeby cię z nami zabrać.
– Nie... – zaczął Jace.
– Spotkam się z Clave – przerwała mu Clary. Poczuła zimny dreszcz na plecach. Jedyną wysłanniczką Clave, którą do tej pory poznała, była Inkwizytorka, niezbyt przyjemna osoba.
Maryse pomasowała skronie.
– A zatem ustalone. – Nie mówiła jednak zbyt pewnym tonem. Wydawała się spięta jak za mocno naciągnięta struna. – Jace, odprowadź Clary, a potem przyjdź do mnie do biblioteki. Muszę z tobą porozmawiać.
Oddaliła się bez słowa pożegnania. Patrząc za nią, Clary czuła się, jakby została oblana lodowatą wodą. Alec i Isabelle szczerze lubili matkę, Maryse nie była złą osobą, ale z pewnością nie emanowała ciepłem.
Jace miał usta zaciśnięte w wąską kreskę.
– I zobacz, co narobiłaś.
– Muszę jechać do Idrisu, nawet jeśli ty nie rozumiesz po co – oświadczyła Clary. – Muszę to zrobić dla mojej matki.
– Maryse za bardzo ufa Clave – stwierdził Jace. – Wierzy, że są doskonali, a ja nie mogę jej uświadomić, że nie są, bo... – Urwał raptownie.
– Bo coś takiego powiedziałby Valentine.
Spodziewała się wybuchu, ale Jace tylko rzucił:
– Nikt nie jest doskonały. – Wcisnął przycisk windy. – Nawet Clave.
Clary skrzyżowała ramiona na piersi.
– Czy naprawdę dlatego nie chcesz, żebym jechała do Idrisu? Bo nie jest tam bezpiecznie?
Przez twarz Jace’a przemknął wyraz zaskoczenia.
– O co ci chodzi? Jaki miałbym inny powód?
Clary przełknęła ślinę.
– Bo...
Bo powiedziałeś mi, że już nie żywisz do mnie żadnych uczuć, co było bardzo niezręczne, ponieważ ja nadal je dla ciebie mam. I założę się, że o tym wiesz.
– Bo nie chcę, żeby moja siostrzyczka wszędzie za mną łaziła? – Oprócz ostrej, lekko drwiącej nuty w jego głosie było coś jeszcze.
Winda zatrzymała się ze zgrzytem. Clary rozsunęła drzwi, weszła do środka i odwróciła się do Jace’a.
– Nie jadę do Idrisu dlatego, że ty tam będziesz. Chcę pomóc matce. Naszej matce. Muszę jej pomóc. Nie rozumiesz? Jeśli tego nie zrobię, ona może nigdy się nie obudzić. Mógłbyś przynajmniej udawać, że choć trochę cię to obchodzi.
Jace położył dłonie na jej ramionach. Kiedy palcami musnął szyję przy kołnierzyku, Clary przeszedł dreszcz. Mimo woli zauważyła, że Jace ma pod oczami cienie i zapadnięte policzki. Czarny sweter podkreślał posiniaczoną skórę. I ciemne rzęsy. Jace był studium kontrastów, postacią namalowaną różnymi odcieniami czerni, bieli i szarości, z plamkami złota w oczach, jedynymi kolorowymi akcentami...
– Pozwól, że ja to zrobię. – Jego głos był cichy, ton naglący. – Ja jej pomogę. Powiedz mi, gdzie mam jechać, kogo zapytać. Zdobędę to, czego potrzebujesz.
– Madeleine uprzedziła, że tylko ja mogę pojechać do tego czarownika. On będzie oczekiwał córki Jocelyn, a nie jej syna.
Jace mocniej zacisnął dłonie na jej ramionach.
– Więc powiedz jej, że nastąpiła zmiana planów. Ja pojadę, nie ty. Nie ty.
– Jace...
W tym momencie winda szarpnęła i ze zgrzytaniem powiozła ją w dół, w mroczną ciszę katedry.
***
– Ziemia do Clary. – Simon pomachał rękami. – Śpisz?
– Przepraszam. – Usiadła prosto, potrząsając głową.
Wtedy po raz ostatni widziała Jace’a. Później nie odbierał telefonu, więc ułożyła plan, żeby pojechać do Idrisu z Lightwoodami, wykorzystując Aleca jako niechętnego i zakłopotanego pośrednika. Biednego Aleca, który zawsze starał się zrobić to co najwłaściwsze, rozdarty między Jace’em a matką.
– Mówiłeś coś?
– Tylko to, że chyba wrócił Luke – odparł Simon i zeskoczył z biurka, kiedy otworzyły się drzwi sypialni. – Oto i on.
– Cześć, Simon. – Luke mówił spokojnym, może trochę zmęczonym głosem.
Miał na sobie zniszczoną dżinsową kurtkę i stare sztruksy wetknięte w buty, które wyglądały, jakby ich najlepsze czasy minęły dziesięć lat temu. Okulary zsunął na kasztanowe włosy – Clary wydawało się, że z każdym dniem dostrzega w nich coraz więcej siwych pasemek. Pod pachą trzymał kwadratowy pakunek przewiązany zieloną wstążką.
– Coś na podróż.
– Nie musiałeś! – zaprotestowała Clary. – Już tyle dla mnie zrobiłeś...
Myślała o ubraniach, które kupił, kiedy wszystkie jej rzeczy uległy zniszczeniu. Podarował jej nowy telefon i przybory malarskie, bez proszenia. Prawie wszystko, co miała, było prezentem od Luke’a.
I nawet nie okazujesz niezadowolenia, że jadę.
Ta ostatnia myśl zawisła między nimi niewypowiedziana.
– Wiem. Ale zobaczyłem to i pomyślałem o tobie. – Wręczył jej pudełko.
Rzecz znajdująca się w środku była zawinięta w kilka warstw bibułki. Clary rozerwała je i namacała coś miękkiego, jak kocie futerko. Gwałtownie wciągnęła powietrze na widok zielonego aksamitnego płaszcza, staromodnego, ze złotą jedwabną podszewką, mosiężnymi guzikami i dużym kapturem. Położyła go sobie na kolanach i z zachwytem pogładziła miękką tkaninę.
– Podobny do tego, który nosi Isabelle! – wykrzyknęła. – Zupełnie jak płaszcz podróżny Nocnych Łowców.
– Właśnie – potwierdził Luke. – W Idrisie będziesz ubrana tak jak oni.
Clary podniosła na niego wzrok.
– Chcesz, żebym wyglądała jak oni?
– Przecież jesteś jedną z nich. – Uśmiech Luke’a był zabarwiony smutkiem. – Poza tym wiesz, jak oni traktują obcych. Skoro możesz się dostosować...
Simon wydał dziwny dźwięk. Clary zerknęła na niego zawstydzona. Niemal zapomniała o jego obecności. Przyjaciel ostentacyjnie spojrzał na zegarek.
– Powinienem już iść.
– Przecież dopiero przyszedłeś! – zaprotestowała Clary. – Myślałam, że gdzieś razem wyjdziemy, obejrzymy film albo...
– Musisz się spakować. – Simon posłał jej uśmiech promienny jak słońce po deszczu. – Przyjdę później, żeby się z tobą pożegnać.
– Och, daj spokój. Zostań...
– Nie mogę. – Ton Simona był stanowczy. – Umówiłem się z Maią.
– Aha – mruknęła Clary. – Świetnie.
Maia była miła. Bystra. I ładna. Była również wilkołakiem. Wilkołakiem zakochanym w Simonie. I może dobrze. Jego nowa przyjaciółka powinna być Podziemną. Ostatecznie on również teraz należał do Świata Cieni. Właściwie w ogóle nie powinien spędzać czasu z Nocnymi Łowcami.
– Chyba rzeczywiście lepiej, żebyś już poszedł.
– Chyba tak. – Ciemne oczy Simona pozostały nieprzeniknione. To było coś nowego. Wcześniej zawsze potrafiła w nich czytać. Ciekawe, czy to skutek uboczny wampiryzmu, czy coś zupełnie innego. – Do widzenia.
Nachylił się, jakby chciał pocałować ją w policzek, ale tylko odgarnął jej włosy do tyłu i zaraz cofnął się z niepewną miną. Clary zmarszczyła brwi zaskoczona, ale Simon odwrócił się i ruszył do wyjścia, mijając Luke’a. Po chwili trzasnęły drzwi frontowe.
– Dziwnie się zachowuje – stwierdziła Clary, tuląc do siebie aksamitny płaszcz. – Twoim zdaniem to dlatego, że jest wampirem?
– Raczej nie. – Luke wyglądał na lekko rozbawionego. – Gdy stajesz się Podziemnym, nie zmienia się twój sposób odczuwania. Daj mu trochę czasu. Niedawno z nim zerwałaś.
– Nie. To on zerwał ze mną.
– Bo go nie kochasz. Uważam, że dobrze sobie radzi w tej sytuacji. Wielu nastolatków boczyłoby się albo krążyło pod twoim oknem z radiem tranzystorowym.
– Teraz nikt nie ma radia tranzystorowego. To było w latach osiemdziesiątych. – Clary wstała z łóżka i włożyła płaszcz. Zapięła go pod szyję, rozkoszując się gładkością aksamitu. – Po prostu chciałabym, żeby Simon znowu był normalny. – Spojrzała na siebie w lustrze. Mile zaskoczona stwierdziła, że zieleń podkreśla rudą barwę jej włosów i dodaje blasku oczom. Odwróciła się do Luke’a. – I co sądzisz?
Oparty o framugę drzwi, z rękami w kieszeniach, popatrzył na nią uważnie i po jego twarzy przemknął cień.
– Twoja matka miała taki sam płaszcz, kiedy była w twoim wieku – powiedział.
Clary ścisnęła mankiety płaszcza, wbijając palce w miękką tkaninę. Wzmianka o matce w połączeniu ze smutkiem na twarzy Luke’a, sprawiła, że omal się nie rozpłakała.
– Odwiedzimy ją dzisiaj, dobrze? – zapytała. – Chcę się z nią pożegnać przed wyjazdem i powiedzieć... co zamierzam zrobić. I że wyzdrowieje.
Luke pokiwał głową.
– Dobrze. Clary?
– Co? – Bała się na niego spojrzeć, ale ku swojej uldze stwierdziła, że smutek zniknął z jego oczu.
– Normalność wcale nie jest taka dobra, jak się wydaje – rzucił z uśmiechem Luke.
***
Simon spojrzał na kartkę, którą trzymał w ręce, a następnie na katedrę, mrużąc oczy w popołudniowym słońcu. Instytut wznosił się wysoko w błękitne niebo – słup z granitu, z oknami o ostrych łukach, otoczony wysokim kamiennym murem. Z gzymsów łypały na Simona gargulce, jakby rzucały mu wyzwanie, żeby podszedł do frontowych drzwi. Budowla niczym nie przypominała tej, którą widział za pierwszym razem. Wtedy wyglądała jak ruina, ale na Podziemnych czary nie działały.
„To nie miejsce dla ciebie”. Słowa były surowe, ostre jak kwas. Simon nie był pewien, czy wypowiedział je gargulec, czy głos w jego głowie. „To jest kościół, a ty jesteś przeklęty”.
– Zamknij się – mruknął bez przekonania. – Poza tym, nie obchodzą mnie kościoły. Jestem Żydem.
W kamiennym murze była osadzona żelazna brama z filigranu. Simon położył rękę na zasuwie, spodziewając się, że poczuje piekący ból, ale nic się nie stało. Najwyraźniej sama brama nie była szczególnie święta. Pchnął ją i wszedł na popękaną kamienną ścieżkę prowadzącą do frontowych drzwi. Znajdował się w połowie drogi, kiedy w pobliżu usłyszał głosy. Znajome.
A może wcale nie w pobliżu? Niemal zapomniał, jak bardzo wyostrzył mu się słuch i wzrok od czasu Przemiany. Wydawało się, że głosy dochodzą tuż zza rogu, ale kiedy wąską dróżką dotarł do bocznej ściany Instytutu, zobaczył grupkę ludzi stojących w drugim końcu zdziczałego ogrodu. Rozgałęziające się ścieżki, które biegły między zaniedbanymi krzewami różanymi, gęsto porastała trawa. Samotną kamienną ławkę oplatało zielsko. Kiedyś to był prawdziwy kościół, zanim przejęli go Nocni Łowcy.
Najpierw Simon zobaczył Magnusa. Czarownik, oparty o omszały kamienny mur, miał na sobie biały T-shirt w kolorowe plamy i tęczowe skórzane spodnie. Wyróżniał się jak szklarniana orchidea wśród ubranych na czarno Nocnych Łowców. Alec był blady i miał ponurą minę, Isabelle, z włosami zaplecionymi w warkocze przewiązane srebrnymi wstążkami, stała obok małego chłopca, zapewne Maksa, najmłodszego z rodzeństwa, i matki, swojej starszej i bardziej kościstej wersji o takich samych długich, czarnych włosach. Obok nich Simon zobaczył kobietę, której nigdy wcześnie nie widział. W pierwszej chwili uznał ją za starą z powodu prawie białych włosów, ale kiedy się odwróciła, żeby coś powiedzieć do Maryse, stwierdził, że nieznajoma ma nie więcej niż trzydzieści pięć albo czterdzieści lat.
I był z nimi również Jace. Trzymał się w pewnej odległości od reszty grupy, jakby czuł się tam obco. Miał na sobie taki sam strój jak pozostali Nocni Łowcy. Kiedy Simon ubierał się cały na czarno, wyglądał, jakby szedł na pogrzeb, natomiast Jace sprawiał wrażenie twardego i niebezpiecznego. W dodatku czerń podkreślała złotą barwę jego włosów. Simon poczuł, jak napinają mu się mięśnie pleców. Zastanawiał się, czy z czasem jego niechęć do Jace’a osłabnie. Nie chciał jej czuć, ale ciążyła mu jak kamień na jego niebijącym sercu.
Było coś dziwnego w tym zgromadzeniu... W tym momencie Jace odwrócił się, jakby wyczuł jego obecność, i Simon, nawet z tej odległości, dostrzegł białą bliznę na jego szyi, tuż nad kołnierzem. Jego uraza stopniała. Jace skinął lekko w jego stronę głową.
– Zaraz wracam – powiedział do Maryse tonem, jakiego Simon nigdy nie użyłby wobec swojej matki. Mówił jak dorosły do dorosłego.
Pani Lightwood machnęła z roztargnieniem ręką.
– Nie rozumiem, dlaczego to tak długo trwa – ciągnęła, patrząc na Magnusa. – To normalne?
– Nienormalny jest upust, który wam daję. – Czarownik postukał obcasem w mur. – Zwykle biorę dwa razy więcej.
– To tymczasowa Brama, która ma nas przenieść do Idrisu. Spodziewam się, że potem ją zamkniesz. Taka jest nasza umowa. – Maryse odwróciła się do stojącej obok niej kobiety. – Zostaniesz tutaj i dopilnujesz, żeby Bane to zrobił, Madeleine?
Madeleine. Przyjaciółka Jocelyn. Simon nie miał jednak czasu, żeby się jej przyjrzeć, bo Jace już wziął go za ramię i pociągnął na tyły kościoła, z dala od innych. Tutaj ogród był jeszcze bardziej zachwaszczony, po ścieżce wiły się węże korzeni. Jace pchnął Simona za duży dąb i rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy nikt za nimi nie idzie.
– W porządku. Tu możemy pogadać.
W tym miejscu rzeczywiście było ciszej, szum ruchu ulicznego dochodzący z York Avenue tłumiło gmaszysko Instytutu.
– To ty mnie zaprosiłeś – przypomniał Simon. – Kiedy dzisiaj rano się obudziłem, znalazłem twój liścik wetknięty w okno. Nie używasz telefonu jak normalni ludzie?
– Nie, jeśli mogę tego uniknąć, wampirze – odparł Jace, Przyglądał mu się uważnie, jakby czytał książkę. Na jego twarzy malowały się dwa sprzeczne uczucia: lekkie zdumienie i chyba rozczarowanie. – A więc to nadal prawda. Możesz chodzić w słońcu. Nawet w środku dnia cię nie pali.
– Tak. Ale przecież dobrze o tym wiesz. Byłeś tam. – Nie musiał uściślać, co oznacza „tam”. Widział po minie Jace’a, że pamięta rzekę, tył furgonetki, słońce wstające nad wodą, krzyczącą Clary.
– Myślałem, że może coś się zmieniło – powiedział Jace, ale nie wyglądało na to, żeby mówił poważnie.
– Jeśli zapragnę buchnąć płomieniem, zawiadomię cię. – Simon nigdy nie miał cierpliwości do Jace’a. – Zaprosiłeś mnie tutaj, żeby się na mnie pogapić jak na eksponat w muzeum osobliwości. Następnym razem przyślę ci zdjęcie.
– A ja je oprawię i postawię na stoliku nocnym – odparował Jace, ale nie włożył serca w tę ripostę. – Posłuchaj, zaprosiłem cię tutaj z konkretnego powodu. Niechętnie to przyznaję, ale mamy ze sobą coś wspólnego, wampirze.
– Świetne włosy? – podsunął Simon, choć nie był w nastroju do sarkastycznych uwag. Wyraz twarzy Jace’a przyprawiał go o niepokój.
– Clary – powiedział krótko Jace.
– Clary? – zdziwił się Simon.
– Clary – powtórzył Jace. – No, wiesz: niska, rudowłosa, porywczy charakter.
– Nie rozumiem, w jaki sposób Clary nas łączy – stwierdził Simon, niezgodnie z prawdą.
Nie miał ochoty na tego rodzaju pogawędki z Jace’em, teraz ani w przyszłości. Czyż nie istniało coś w rodzaju męskiego kodu, który wykluczał rozmowy o uczuciach?
Najwyraźniej nie.
– Obu nam na niej zależy – stwierdził Jace, mierząc go wzrokiem. – Jest ważna dla nas obu. Zgadza się?
– Pytasz mnie, czy mi na niej zależy? – Takie określenie wydało się Simonowi niewłaściwe. Jace stroił sobie z niego żarty? Byłoby to niezwykle okrutne, nawet jak na niego. Czyżby ściągnął go tutaj, by z niego drwić, że nie wyszło mu z Clary? Simon nadal miał nadzieję, że sytuacja się zmieni, że Jace i Clary zaczną czuć do siebie to, co powinno czuć wobec siebie rodzeństwo...
Spojrzał Jace’owi w oczy i poczuł, że jego nadzieja się rozwiewa. Na twarzy Nocnego Łowcy wcale nie malował się taki wyraz jak na twarzy brata rozmawiającego o siostrze. Z drugiej strony, stało się oczywiste, że Jace’owi nie chodzi o szydzenie z uczuć rywala. W jego oczach odbijał się smutek, który z pewnością był również wypisany na twarzy Simona.
– Nie myśl, że chętnie zadaję ci te pytania – rzucił burkliwie Jace. – Ale muszę wiedzieć, co zrobiłbyś dla Clary. Skłamałbyś dla niej?
– W jakiej sprawie? A w ogóle co się dzieje? – Simon dopiero teraz uświadomił sobie, co go zaniepokoiło w żywym obrazie, który ujrzał w ogrodzie. – Chwileczkę. Już wyjeżdżacie do Idrisu? Clary myśli, że ruszacie dopiero wieczorem.
– Wiem. I chcę, żebyś powiedział wszystkim w imieniu Clary, że ona nie wybiera się do Idrisu. Że się rozmyśliła. – W jego głosie brzmiało napięcie i jeszcze jakaś dziwna nuta, której Simon nie potrafił rozpoznać. Czyżby błaganie? – Uwierzą ci. Wiedzą... jacy jesteście sobie bliscy.
Simon pokręcił głową.
– Nie wierzę własnym uszom. Sugerujesz, że chcesz, żebym zrobił coś dla Clary, ale tak naprawdę chcesz, żebym zrobił coś dla ciebie. – Zaczął się odwracać. – Nie ma mowy.
Jace chwycił go za ramię i obrócił z powrotem.
– To dla Clary. Próbuję ją chronić. Pomyślałem, że przynajmniej będziesz zainteresowany tym, żeby mi pomóc.
Simon spojrzał znacząco na rękę Jace’a zaciśniętą na jego ramieniu.
– Jak mogę ją chronić, skoro mi nie mówisz, przed czym mam ją chronić?
Jace go nie puścił.
– Nie możesz mi uwierzyć, że to ważne?
– Nie rozumiesz, jak bardzo ona chce jechać do Idrisu – stwierdził Simon. – Jeśli mam do tego nie dopuścić, lepiej podaj mi cholernie dobry powód.
Jace wolno wypuścił powietrze z płuc i niechętnie uwolnił ramię Simona.
– Chodzi o to, co Clary zrobiła na statku Valentine’a – powiedział cicho. – Run otwierający narysowany na ścianie. Sam widziałeś, co się stało.
– Zniszczyła statek – powiedział Simon. – Uratowała nam wszystkim życie.
– Mów ciszej. – Jace rozejrzał się z niepokojem.
– Chyba nie twierdzisz, że nikt więcej o tym nie wie? – rzucił z niedowierzaniem Simon.
– Ja wiem. Ty wiesz. Luke wie. I Magnus. I nikt inny.
– A co według nich się stało? Statek po prostu rozpadł się w odpowiednim momencie?
– Powiedziałem im, że pewnie nie udał się Rytuał Konwersji.
– Okłamałeś Clave? – Simon nie mógł się zdecydować, czy być pod wrażeniem, czy odczuwać konsternację.
– Tak, okłamałem Clave. Isabelle i Alec wiedzą, że Clary potrafi tworzyć nowe runy, więc wątpię, czy będę w stanie utrzymać to w tajemnicy przed Clave czy nowym Inkwizytorem. Ale jeśli tamci się dowiedzą, że ona jest w stanie wzmacniać zwykłe runy tak, że mają niewiarygodną moc niszczenia, będą chcieli zrobić z niej wojownika, broń. A ona nie jest do tego przygotowana. Nie została w ten sposób wychowana... – Urwał, kiedy Simon pokręcił głową. – Co?
– Jesteś Nefilim – powiedział Simon. – Czy nie powinieneś pragnąć tego, co najlepsze dla Clave? Jeśli wykorzystanie Clary...
– Chcesz, żeby wysłali ją na pierwszą linię w walce przeciwko Valentine’owi i jego armii?
– Nie. Nie chcę tego. Ale nie jestem jednym z was. Nie muszę się zastanawiać, kogo postawić na pierwszym miejscu, Clary czy swoją rodzinę.
Jace oblał się ciemnoczerwonym rumieńcem.
– To nie tak. Gdybym myślał, że to pomoże Clave... Ale tak nie będzie. Clary po prostu zostanie wykorzystana...
– Nawet gdybyś sądził, że to pomoże Clave, nie pozwoliłbyś, żeby dostali ją w swoje ręce – stwierdził Simon.
– Dlaczego tak twierdzisz, wampirze?
– Bo nie może jej mieć nikt oprócz ciebie – odparł Simon.
Kolory zniknęły z twarzy Jace’a.
– Więc mi nie pomożesz – powiedział z niedowierzaniem. – Nie pomożesz jej?
Simon się zawahał. Ale zanim zdążył odpowiedzieć, ciszę przerwał wysoki, przeraźliwy krzyk, straszny, pełen rozpaczy. Najgorsza jednak była raptowność, z jaką ucichł. Jace się obrócił.
– Co to było?
Do pierwszego wrzasku dołączyły inne, a także ostre świdrujące uszy dzwonienie.
– Coś się stało...
Jace już biegł ścieżką, chowając się za krzakami. Po chwili wahania Simon ruszył za nim. Już zapomniał, jak szybko potrafi biegać. Kiedy wypadli zza rogu kościoła i znaleźli się w ogrodzie, następował Jace’owi na pięty.
Przed sobą ujrzeli chaos. Ogród spowijała biała mgła, w powietrzu wisiał mocny zapach: intensywna woń ozonu i słodkawy nieprzyjemny odór. Wszędzie śmigały jakieś postacie. Simon widział tylko ich fragmenty, kiedy pojawiały się i znikały w oparze. Dostrzegł Isabelle. Włosy podskakiwały wokół jej głowy jak czarne liny, smagnięcia bata tworzyły groźne, złote błyskawice. Walczyła z jakimś ogromnym i ciężkim przeciwnikiem, chyba demonem, choć wydawało się to niemożliwe, jako że był środek dnia. Kiedy Simon ruszył do przodu, zobaczył, że stwór ma humanoidalny kształt, ale jest garbaty i zniekształcony. W jednej ręce ściskał grubą deskę i machał nią na oślep, próbując trafić Nocną Łowczynię.
Trochę dalej, przez szczelinę w kamiennym murze, Simon dostrzegł ruch uliczny na York Avenue. Niebo nad Instytutem było pogodne.
– Wyklęci – szepnął Jace. Jego twarz płonęła, kiedy wyciągnął zza pasa jeden z serafickich noży. – Dziesiątki. – Brutalnie odepchnął Simona na bok. – Zostań tutaj, rozumiesz? Nie ruszaj się stąd.
Simon stał przez chwilę jak wrośnięty, kiedy Jace skoczył w mgłę. Srebrzysty blask bijący od klingi rozjaśnił mrok, w którym tu i tam skakały ciemne postacie. Simon miał wrażenie, że patrzy przez matową szybę, i rozpaczliwie próbował zrozumieć, co się dzieje po drugiej stronie. Isabelle zniknęła. Pojawił się Alec z krwawiącą ręką, ciął przez pierś Wyklętego i patrzył, jak przeciwnik pada na ziemię. Za nim wyrósł kolejny, ale Jace już tam był, z nożami w obu rękach. Wyskoczył w powietrze i opadł, tnąc powietrze błyskawicznym ruchem. Głowa demona stoczyła się z karku, trysnęła czarna krew. Simonowi ścisnął się żołądek. Krew pachniała gorzko, trująco.
Nocni Łowcy nawoływali się we mgle, natomiast Wyklęci w ogóle się nie odzywali. Nagle opar się rozstąpił i Simon zobaczył Magnusa stojącego pod murem Instytutu. Czarownik miał dziki wzrok i uniesione ręce, a między nimi przelatywały niebieskie iskry. W kamiennej ścianie powoli otwierała się kwadratowa czarna dziura. Nie była pusta ani ciemna, lśniła jak lustro z wirującym ogniem uwięzionym w szkle.
– Brama! – krzyknął Bane. – Przechodźcie przez Bramę!
W tym momencie wydarzyło się jednocześnie kilka rzeczy. Z mgły wyłoniła się Maryse Lightwood niosąca Maksa na rękach. Zatrzymała się, zawołała coś przez ramię, po czym skoczyła w otwór w murze i zniknęła. Alec podążył za nią, ciągnąc Isabelle. Jej zakrwawiony bicz wlókł się po ziemi. Kiedy pchnął siostrę przez Bramę, coś wyskoczyło za nimi z mroku – wojownik Wyklętych, wymachujący obosiecznym nożem.
Simon w końcu się ruszył. Popędził przed siebie, wykrzykując imię Isabelle, ale potknął się i runął na ziemię z takim impetem, że zaparłoby mu dech, gdyby miał jeszcze jakieś powietrze w płucach. Usiadł z trudem i obejrzał się, żeby sprawdzić, o co zaczepił nogą.
To był trup. Ciało kobiety z poderżniętym gardłem i szeroko otwartymi oczami, niebieskimi i martwymi. Krew plamiła jej jasne włosy. Madeleine.
– Simon, rusz się! – wrzasnął Jace.
Simon podniósł wzrok i zobaczył, że Jace biegnie w jego stronę z zakrwawionymi serafickimi nożami w rękach. Potem ujrzał, że wojownik Wyklętych, który wcześniej atakował Isabelle, teraz majaczy nad nim, a jego twarz pokrytą bliznami wykrzywia zastygły grymas uśmiechu. Widząc, że opada na niego obosieczny nóż, Simon próbował się uchylić, ale choć miał teraz lepszy refleks, okazał się niedostatecznie szybki. Przeszył go piekący ból, a potem otoczyła go ciemność.
Nie istnieje taka magia, która stworzyłaby nowe miejsca parkingowe na nowojorskich ulicach, pomyślała Clary, kiedy ona i Luke po raz trzeci okrążali kwartał. Nie było gdzie zatrzymać furgonetki, na połowie ulicy samochody stały w dwóch rzędach. W końcu Luke stanął przy hydrancie i z westchnieniem wrzucił luz.
– Idź – powiedział. – Pokaż się im, a ja przyniosę twoją walizkę.
Clary skinęła głową, ale zawahała się, zanim sięgnęła do klamki. Żołądek miała ściśnięty z niepokoju. Żałowała, nie po raz pierwszy, że Luke z nią nie jedzie.
– Zawsze myślałam, że kiedy pierwszy raz pojadę za granicę, będę przynajmniej miała paszport.
Luke miał poważną minę.
– Jesteś zdenerwowana, ale wszystko będzie dobrze – powiedział. – Lightwoodowie się tobą zaopiekują.
Mówiłam ci to tylko milion razy, pomyślała Clary.
Poklepała Luke’a po ramieniu i wyskoczyła z furgonetki.
– Zobaczymy się za chwilę.
Ruszyła popękaną kamienną ścieżką. Odgłosy ruchu ulicznego cichły, w miarę jak zbliżała się do drzwi kościoła. Tym razem minęła chwila, zanim odarła Instytut z czaru. Można było odnieść wrażenie, że do starej katedry dodano kolejne przebranie, niczym nową warstwę farby. Zdrapanie jej umysłem było trudne, nawet bolesne. W końcu czarodziejska powłoka zniknęła i Clary zobaczyła prawdziwą budowlę. Wysokie drewniane drzwi lśniły, jakby zostały dopiero co polakierowane.
W powietrzu unosił się dziwny zapach, jakby ozonu i spalenizny. Clary zmarszczyła brwi i sięgnęła ręką do gałki.
Jestem Clary Morgenstern, Nefilim, i proszę o wejście do Instytutu...
Drzwi się otworzyły. Clary wkroczyła do środka i rozejrzała się, mrugając. Próbowała się zorientować, dlaczego wnętrze katedry wydaje jej się inne.
Uświadomiła to sobie, kiedy drzwi zamknęły się za nią, więżąc ją w ciemności rozproszonej jedynie przez słabą poświatę, która padała z różowych okien osadzonych wysoko w górze. Przy wszystkich jej poprzednich wizytach Instytut był oświetlony dziesiątkami płomyków wymyślnych kandelabrów rozmieszczonych wzdłuż przejścia między ławkami.
Clary wyjęła z kieszeni magiczny kamień i go uniosła. Buchnęło z niego światło. Promienie, które wydostały się spomiędzy palców, rozjaśniły wnętrze katedry, kiedy ruszyła do windy znajdującej się w pobliżu pustego ołtarza i niecierpliwie wcisnęła przycisk.
Nic się nie wydarzyło. Odczekała pół minuty i ponownie wcisnęła guzik. I tym razem bez skutku. Przyłożyła ucho do drzwi windy. Żadnego dźwięku. Instytut był ciemny i cichy jak mechaniczna lalka, której nakręcane serce stanęło.
Zaniepokojona Clary pobiegła nawą i otworzyła ciężkie drzwi. Stanęła na frontowych stopniach kościoła i rozejrzała się gorączkowo. Niebo ściemniało do koloru kobaltowego, powietrze jeszcze silniej cuchnęło spalenizną. Wybuchł pożar? Nocni Łowcy się ewakuowali? Katedra wyglądała na nietkniętą...
– To nie był pożar. – Głos był cichy, aksamitny i znajomy.
W cieniu zmaterializowała się wysoka postać. Włosy wokół jej głowy sterczały niczym korona z nierównych kolców. Była ubrana w jedwabny garnitur, lśniącą szmaragdową koszulę, a na palcach miała pierścienie z jasnymi kamieniami.
– Magnus?- wyszeptała Clary.
– Wiem, co sobie pomyślałaś – powiedział Bane. – Ale nie było żadnego pożaru. Ten zapach to piekielna mgła, coś w rodzaju zaczarowanego demonicznego dymu. Osłabia działanie pewnych rodzajów magii.
– Demoniczna mgła? A więc był...
– Atak na Instytut. Tak. Po południu. Wyklęci, kilkudziesięciu.
– Jace – wykrztusiła Clary. – Lightwoodowie...
– Przez ten piekielny dym nie mogłem skutecznie walczyć z Wyklętymi. Zresztą Nocni Łowcy również. Musiałem wysłać ich przez Bramę do Idrisu.
– Ale nikt nie został ranny?
– Madeleine. Zginęła. Przykro mi, Clary.
Clary osunęła się na stopnie. Nie znała dobrze Madeleine, ale ta kobieta stanowiła jedyną więź z jej matką... tą prawdziwą. Twardą i dzielną Nocną Łowczynią, której córka wcześniej nie znała.
– Clary? – W zapadającym zmroku nadchodził ścieżką Luke. W ręce trzymał jej walizkę. – Co się dzieje?
Clary siedziała w milczeniu na schodach, obejmując ramionami kolana, podczas gdy Magnus wyjaśniał, co się stało. Oprócz bólu z powodu śmierci Madeleine czuła również ulgę i miała z tego powodu wyrzuty sumienia. Jace’owi nic się nie stało. Lightwoodom nic się nie stało. Powtarzała to sobie w duchu. Jace’owi nic się nie stało.
– Wszyscy Wyklęci zostali zabici? – spytał Luke.
– Nie wszyscy. – Magnus pokręcił głową. – Kiedy wysłałem Lightwoodów przez Bramę, Wyklęci się rozproszyli. Nie byli mną zainteresowani. Gdy zamknąłem Bramę, wszyscy zniknęli.
Clary uniosła głowę.
– Brama jest zamknięta? Ale... możesz mnie wysłać do Idrisu, prawda? To znaczy, mogę przejść przez Bramę i dołączyć do Lightwoodów?
Luke i Magnus wymienili spojrzenia. Luke postawił walizkę na ziemi.
– Magnus? – Głos Clary zabrzmiał piskliwie w jej własnych uszach. – Muszę się tam dostać.
– Brama jest zamknięta, Clary...
– To otwórz następną!
– To nie takie łatwe – stwierdził czarownik. – Clave bardzo pilnie strzeże każdego magicznego wejścia do Alicante. Stolica jest dla nich świętym miejscem, to taki ich Watykan, Zakazane Miasto. Żaden Podziemny ani Przyziemny nie może tam wejść bez pozwolenia.
– Ale ja jestem Nocnym Łowcą!
– Ledwo – przypomniał Magnus. – Poza tym, wieże bronią bezpośredniego wstępu do miasta. Żeby otworzyć Bramę do Alicante, musiałbym kazać im czekać na ciebie po drugiej stronie. Gdybym spróbował wysłać cię samowolnie, naruszyłbym prawo, a ja nie chcę ryzykować dla ciebie, choćbym nie wiem jak bardzo cię lubił.
Clary przeniosła wzrok z pełnej żalu twarzy Magnusa na nieufną Luke’a.
– Ale ja muszę jechać do Idrisu. Pomóc matce. Musi istnieć jakiś sposób, żeby się tam dostać. Taki, żeby nie była potrzebna Brama.
– Najbliższe lotnisko jest w sąsiednim kraju – powiedział Luke. – Nawet gdybyśmy zdołali przekroczyć granicę, a to jest bardzo wątpliwe, czekałaby nas jeszcze długa i niebezpieczna podróż lądem przez terytoria różnych Podziemnych. Dotarcie na miejsce zajęłoby nam wiele dni.
Clary zapiekły oczy. Nie będę płakać, przykazała sobie. Nie będę.
– Skontaktujemy się w Lightwoodami. – Głos Luke’a był łagodny. – Dostarczymy im wszelkich informacji potrzebnych do tego, żeby wyleczyć Jocelyn. Odszukają Fella...
Clary wstała ze schodów, potrząsając głową.
– To muszę być ja. Madeleine powiedziała, że Fell nie będzie rozmawiał z nikim innym.
– Fell? – powtórzył Magnus. – Ragnor Fell? Spróbuję wysłać do niego wiadomość. Uprzedzę go, żeby spodziewał się wizyty Jace’a.
Z twarzy Luke’a zniknęła odrobina niepokoju.
– Clary, słyszysz? Z pomocą Magnusa...
Ale Clary nie chciała więcej słuchać o pomocy Magnusa. Nie chciała słuchać żadnych obietnic. Myślała, że uratuje matkę, a teraz nie pozostało jej nic poza czekaniem przy szpitalnym łóżku, trzymaniem bezwładnej ręki Jocelyn i nadzieją, że ktoś inny, gdzieś indziej, zrobi to, czego ona nie może.
Zeszła po schodach i odepchnęła dłoń Luke’a, kiedy próbował ją zatrzymać.
– Muszę przez chwilę pobyć sama.
– Clary...
Słyszała, że Luke ją woła, ale pobiegła za katedrę. Dotarłszy do rozwidlenia kamiennej ścieżki, ruszyła w stronę małego ogrodu znajdującego się po wschodniej stronie Instytutu, w stronę zapachu spalenizny i popiołu oraz gęstego odoru, który się pod nimi krył. Odoru demonicznej magii. W ogrodzie nadal unosiła się mgła, jej strzępy były rozrzucone po krzewach różanych niczym smugi chmur albo ukryte pod kamieniem. Clary dostrzegła ziemię zrytą w czasie walki. I czerwoną plamę przy jednej z kamiennych ławek. Szybko odwróciła wzrok.
I zatrzymała się raptownie. Na murze katedry na szarym kamieniu jarzyły się blaknącym błękitem pozostałości runicznej magii. Coś w rodzaju kwadratowej świetlistej obwódki wokół na wpół otwartych drzwi...
Brama.
Clary poczuła ściskanie w żołądku. Pamiętała inne symbole, jarzące się groźnie na gładkim metalowym kadłubie. Pamiętała drżenie rozpadającego się statku, czarną wodę East River wlewającą się do środka.
To tylko runy, pomyślała. Symbole. Potrafię je rysować. Skoro moja matka potrafiła oddać istotę Pucharu Anioła na kawałku papieru, ja potrafię stworzyć Bramę.
Nogi same poniosły ją w stronę muru, ręka sięgnęła do kieszeni po stelę. Clary nakazała jej nie drżeć, po czym przytknęła czubek narzędzia do kamienia.
Zacisnęła powieki i po omacku zaczęła rysować w głowie kręte linie światła, wyobrażając sobie drzwi, latanie, powietrzne wiry, podróże i odległe miejsca. Linie zetknęły się ze sobą, tworząc znak wdzięczny jak ptak w locie. Clary nie wiedziała, czy ten znak istniał już wcześniej, czy ona go wymyśliła, ale teraz miała go przed oczami, jakby tak było zawsze.
Brama.
Zaczęła rysować. Znaki spływały z czubka steli, tworząc czarne linie. Kamień zasyczał, jej nozdrza wypełnił ostry zapach spalenizny. Pod zamkniętymi powiekami zajaśniało jaskrawe niebieskie światło. Clary poczuła żar na twarzy, jakby stała przed ogniem. Z cichym okrzykiem opuściła rękę i otworzyła oczy.
Znak, który narysowała, był niczym ciemny kwiat rozkwitający na kamiennym murze. W miarę jak patrzyła, linie rozmywały się i zmieniały, spływały łagodnie w dół, rozwijały się, przekształcały. Po chwili pojawił się zarys świetlistych drzwi, kilka stóp wyższych od niej.
Clary nie mogła oderwać od nich wzroku. Jarzyły się takim samym mrocznym światłem jak Brama za kurtyną u Madame Dorothei. Wyciągnęła rękę...
I cofnęła się raptownie. Przypomniała sobie, że chcąc skorzystać z Bramy, trzeba sobie wyobrazić miejsce, do którego chce się dostać. A ona nigdy nie była w Idrisie. Oczywiście opisywano jej tę krainę zielonych dolin, ciemnych lasów, jezior, gór i Alicante, miasta szklanych wież. Niestety, przy tego rodzaju magii sama wyobraźnia nie wystarczała. Gdyby tak...
Gwałtownie zaczerpnęła tchu. Przecież widziała Idris. We śnie. I skądś wiedziała, że ten sen jest prawdziwy. Co w tym śnie Jace powiedział o Simonie? Że nie może zostać, bo „to jest miejsce dla żywych”? Niedługo potem Simon umarł...
Wróciła pamięcią do tamtego snu. Tańczyła w sali balowej w Alicante. Ściany były złote i białe, a dach przezroczysty jak diament. Pośrodku znajdowała się fontanna – srebrna misa z posągiem syreny – za oknami światełka rozwieszone na drzewach. Ona miała na sobie zielony aksamit, tak jak teraz.
Jakby nadal była we śnie, wyciągnęła rękę do Bramy. Jasne światło rozstąpiło się pod dotykiem jej palców, drzwi otworzyły, ukazując jakieś oświetlone miejsce. Clary ujrzała przed sobą złoty wir, który z wolna zaczął przybierać trudno rozpoznawalne kształty. Wydawało się jej, że widzi zarys gór, kawałek nieba...
– Clary! – Luke pędził ścieżką w jej stronę. Na jego twarzy malowały się gniew i przerażenie. Za nim kroczył Magnus. W gorącym świetle Bramy, które skąpało ogród, jego kocie oczy lśniły jak metal. – Clary, stój! Czary są niebezpieczne! Zginiesz!
Ona jednak już nie mogła się zatrzymać. Złote światło widoczne za Bramą stawało się coraz intensywniejsze. Clary pomyślała o złotych ścianach ze snu i złotym świetle odbijającym się od ciętego szkła. Luke się mylił. Nie rozumiał jej daru, tego, jak on działa. Jakie znaczenie miały czary odstraszające, kiedy można stworzyć własną rzeczywistość, jedynie ją rysując?
– Muszę iść! – krzyknęła, ruszając naprzód z wyciągniętymi rękami. – Luke, przepraszam...
Zrobiła krok do przodu, a Luke ostatnim susem pokonał odległość między nimi i chwycił ją za nadgarstek w chwili, kiedy Brama eksplodowała wokół nich. Niczym tornado wyrywające drzewo z korzeniami, jakaś siła poderwała ich oboje z ziemi. Clary dostrzegła w przelocie samochody i budynki Manhattanu, a potem uniósł ją podmuch wiatru silny jak strzał z bicza i posłał ją, razem z Lukiem nadal ściskającym jej dłoń, w wirujący złoty chaos.
***
Simona obudził rytmiczny plusk wody. Nagłe przerażenie ścisnęło jego pierś. Usiadł gwałtownie. Ostatnim razem, kiedy obudził go szum fal, był więźniem na statku Valentine’a. Cichy chlupot przeniósł go z powrotem do tamtego koszmaru tak raptownie, jakby ktoś chlusnął mu w twarz lodowatą wodą.
Ale nie. Kiedy rozejrzał się szybko, stwierdził, że jest w zupełnie innym miejscu. Po pierwsze, leżał pod miękkimi kocami na wygodnym łóżku w małym, czystym pokoju, którego ściany były pomalowane na bladoniebiesko. Przez szpary w ciemnych zasłonach zaciągniętych na okno przesączało się słabe światło, w zupełności wystarczające jego oczom wampira. Na podłodze leżał jasny dywan, pod ścianą stała komoda z lustrem.
Do łóżka był przysunięty fotel. Simon usiadł, koce opadły, a on uświadomił sobie dwie rzeczy jednocześnie. Po pierwsze, nadal miał na sobie te same dżinsy i T-shirt co w chwili, kiedy wyruszył do Instytutu na spotkanie z Jace’em. Po drugie, osoba siedząca w fotelu drzemała z głowa opartą na ręce, a długie czarne włosy otulały ją niczym szal z frędzlami.
– Isabelle? – szepnął Simon.
Dziewczyna raptownie uniosła głowę i otworzyła oczy.
– Och, obudziłeś się! – Usiadła prosto, odgarnęła włosy z twarzy. – Jace’owi ulży. Byliśmy prawie pewni, że umrzesz.
– Że umrę? – powtórzył Simon. Czuł zawroty głowy i lekkie mdłości. – Dlaczego? – Rozejrzał się po pokoju, mrugając. – Jestem w Instytucie? – Już w chwili gdy zadawał to pytanie, zrozumiał, że to niemożliwe. – To znaczy... gdzie jesteśmy?
Przez twarz Nocnej Łowczyni przemknął wyraz niepokoju.
– Nie pamiętasz, co się stało w ogrodzie? – Isabelle zaczęła nerwowo szarpać szydełkowe obicie fotela. – Zaatakowali nas Wyklęci. Było ich wielu, a piekielna mgła utrudniała walkę z nimi. Magnus otworzył Bramę, właśnie w nią wskakiwaliśmy, kiedy zobaczyłam, że pędzisz w naszą stronę. Potknąłeś się... o Madeleine. Tuż za tobą pojawił się Wyklęty. Ty go nie zauważyłeś. Jace próbował do ciebie dobiec, ale nie zdążył. Wyklęty dźgnął cię nożem. Krwawiłeś... bardzo mocno. Jace zabił Wyklętego i zawlókł cię do Bramy. – Isabelle mówiła tak szybko, że jej słowa się zlewały. Simon musiał się skupić, żeby ją zrozumieć. – Byliśmy już po drugiej stronie i powiem ci, że wszyscy bardzo się zdziwili, kiedy zjawił się Jace, ciągnąc cię całego zakrwawionego. Rada wcale nie była z tego zadowolona.
Simonowi zaschło w ustach.
– Wyklęty wbił we mnie nóż? – To wydawało się niemożliwe. Z drugiej strony, już raz cudownie ozdrowiał, kiedy Valentine poderżnął mu gardło. Tyle że przynajmniej powinien cokolwiek pamiętać. Spojrzał na siebie, kręcąc głową. – Gdzie?
– Pokażę ci. – Ku zaskoczeniu Simona Isabelle usiadła obok niego na łóżku i położyła mu chłodne dłonie na brzuchu. Podciągnęła podkoszulek, obnażając bladą skórę przeciętą ciemną czerwoną kreską. – Tutaj – powiedziała, przesuwając palcami po świeżej bliźnie. – Boli?
– N... nie. – Kiedy Simon pierwszy raz ujrzał Isabelle i stwierdził, że jest piękna, pełna życia, witalności i energii, wydawało mu się, że w końcu znalazł dziewczynę, która przyćmi obraz Clary wypalony na wewnętrznej stronie jego powiek. Mniej więcej w tym czasie Isabelle zmieniła go w szczura na przyjęciu u Magnusa Bane’a, a on zrozumiał, że być może Nocna Łowczyni świeci zbyt jasno jak na takiego zwykłego faceta jak on. – Nie boli.
– Ale moje oczy tak – dobiegł od drzwi zimny, ironiczny głos.
Jace wszedł tak cicho, że Simon nawet go nie usłyszał. Zamknąwszy za sobą drzwi, uśmiechnął się szeroko, gdy Isabelle szybko opuściła podkoszulek Simona.
– Molestujesz wampira, kiedy jest za słaby, żeby walczyć, Iz? Jestem pewien, że to narusza co najmniej jedno z Porozumień.
– Ja tylko mu pokazuję, gdzie został ranny – zaprotestowała Isabelle i szybko wróciła na fotel. – Co się dzieje na dole? Wszyscy dostają szału?
Uśmiech zniknął z twarzy Jace’a.
– Maryse poszła do Gard z Patrickiem. Malachi uznał, że będzie lepiej, jeśli.. wytłumaczy się osobiście w czasie posiedzenia Clave.
Malachi. Patrick. Gard. Nieznajome nazwy i imiona zawirowały w głowie Simona
– Z czego się wytłumaczy?
Nocni Łowcy wymienili spojrzenia.
– Z ciebie – odparł w końcu Jace. – Musi wyjaśnić, dlaczego przyciągnęliśmy ze sobą wampira do Alicante, co, tak przy okazji, jest wbrew Prawu.
– Do Alicante? Jesteśmy w Alicante? – Simona ogarnęła panika. Chwilę później zgiął się wpół i gwałtownie zaczerpnął tchu, kiedy jego brzuch przeszył ból.
– Simon! – wykrzyknęła Isabelle z niepokojem w ciemnych oczach. – Dobrze się czujesz?
– Idź stąd, Isabelle. – Przyciskając pięści do brzucha, Simon spojrzał na Jace’a i rzucił błagalnie: – Każ jej wyjść.
Isabelle się żachnęła.
– Dobrze – rzuciła urażonym tonem. – Pójdę sobie. Nie musisz powtarzać mi tego dwa razy. – Zerwała się z fotela, wybiegła z pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Jace spojrzał na Simona. Jego bursztynowe oczy były bez wyrazu.
– Co się dzieje? Myślałem, że zdrowiejesz.
Simon uniósł rękę. W ustach czuł metaliczny posmak.
– Nie chodzi o Isabelle – wystękał. – Nie jestem ranny... tylko głodny. – Jego policzki płonęły. – Straciłem sporo krwi, więc... muszę ją uzupełnić.
– Oczywiście – powiedział Jace tonem kogoś, kto właśnie poznał interesujący, choć nieszczególnie potrzebny naukowy fakt. Z jego twarzy zniknął lekki niepokój, zastąpiony przez wyraz lekkiej pogardy połączonej z rozbawieniem.
W Simonie obudziła się wściekłość i gdyby nie był osłabiony przez ból, wyskoczyłby z łóżka i rzucił się na Nocnego Łowcę. Niestety, zdołał jedynie wykrztusić:
– Chrzań się, Wayland.
– Wayland? – Jace nie zmienił wyrazu twarzy, ale jego ręka powędrowała do zamka kurtki i zaczęła ją rozpinać.
– Nie! – Simon skulił się na łóżku. – Nieważne, jak bardzo jestem głodny. Nie będę znowu pić twojej krwi.
Jace się skrzywił.
– Jakbym ci pozwolił. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął z niej szklaną butelkę do połowy napełnioną czerwonym płynem. – Pomyślałem, że możesz tego potrzebować. Wycisnąłem w kuchni sok z kilku funtów surowego mięsa. To najlepsze, co mogłem zrobić.
Kiedy Simon sięgał po butelkę, ręce trzęsły mu się tak bardzo, że Jace sam musiał ją odkręcić. Płyn znajdujący się w środku cuchnął. Był słony i za rzadki jak na krew i miał nieprzyjemny smak, który świadczył o tym, że mięso liczyło sobie kilka dni.
– Fuj! – Simon skrzywił się po kilku łykach. – Martwa krew.
Jace uniósł brwi.
– A nie każda jest martwa?
– Im dłużej zwierzę było martwe, tym gorzej smakuje jego krew – wyjaśnił Simon. – Świeża jest lepsza.
– Ale przecież ty nigdy nie piłeś świeżej krwi. Tak czy nie?
Simon też uniósł brew.
– Oczywiście nie licząc mojej – dodał Jace. – A jestem pewien, że smakowała fantastycznie.
Simon postawił pustą butelkę na poręcz fotela.
– Z tobą jest coś nie w porządku – stwierdził. – Mam na myśli psychikę. – W ustach został mu smak zepsutej krwi, ale ból zniknął. Czuł się lepiej, silniej, jakby krew była lekiem, który działał natychmiast, narkotykiem, który Simon musiał dostać, żeby przeżyć. Zastanawiał się, czy tak właśnie wygląda uzależnienie od heroiny. – Więc jestem w Idrisie.
– Dokładnie, w Alicante – odparł Jace. – W stolicy. A właściwie jedynym mieście. – Podszedł do okna i rozsunął zasłony. – Penhallowowie nie uwierzyli nam do końca. W to, że słońce ci nie szkodzi. Dlatego powiesili zasłony. Ale powinieneś to zobaczyć
Simon wstał z łóżka, podszedł do okna i wytrzeszczył oczy.
Kilka lat wcześniej matka zabrała go razem z siostrą do Toska-nii. Był to dla niego tydzień ciężkich, nieznanych dań z makaronu, niesłonego chleba, zbrązowiałego krajobrazu, matki, która pędziła wąskimi, krętymi drogami, i tylko cudem udawało się jej nie rozbić wypożyczonego fiata na pięknych starych budowlach. Pamiętał, jak zatrzymali się na wzgórzu naprzeciwko miasteczka San Gimignano, skupiska domów w kolorze rdzy i wysokich kamiennych wież sięgających nieba. Panorama, którą teraz ujrzał, trochę przypominała mu tamtą, a jednocześnie była zupełnie obca. Niczego podobnego wcześniej nie widział.
Wyglądał z okna wysokiego budynku. Nad sobą miał kamienne okapy i niebo. Naprzeciwko stał dom, niezbyt wysoki, a między nimi biegł wąski, ciemny kanał, przecięty tu i ówdzie mostami. To on był źródłem plusku, który go obudził. Dom chyba znajdował się na wzgórzu, bo poniżej Simon zobaczył kamienne budynki koloru miodu, stłoczone wzdłuż wąskich ulic, które opadały ku zielonemu kręgowi lasu otoczonego przez odległe wzgórza. Z tego miejsca wyglądały jak długie zielone i brązowe pasma, gdzieniegdzie ożywione jesiennymi barwami. Za nimi wyrastały poszarpane góry pokryte śniegiem.
Ale żadna z tych rzeczy nie była dziwna. Dziwne były, rozrzucone na pozór przypadkowo po mieście, wieże zwieńczone iglicami z odblaskowego biało-srebrzystego materiału. Przewiercały niebo niczym lśniące sztylety. Simon nagle uświadomił sobie, gdzie wcześniej widział ten materiał. Z takiego samego robiono broń, którą nosili Nocni Łowcy: serafickie noże.
– To są demoniczne wieże – wyjaśnił Jace w odpowiedzi na niezadane pytanie Simona. – Podtrzymują czary chroniące miasto. Dzięki nim żaden demon nie może wejść do Alicante.
Powietrze wpadające przez okno było zimne i czyste. Takiego nigdy nie wdychało się w Nowym Jorku. Nie pachniało ani nie smakowało brudem, dymem, metalem. Simon wziął głęboki, niepotrzebny wdech – niektórych nawyków trudno się pozbyć – po czym spojrzał na Jace’a.
– Powiedz, że ściągnięcie mnie tutaj to był przypadek. Powiedz, że nie chciałeś w ten sposób powstrzymać Clary przed wizytą w Alicante.
Jace nie odwrócił głowy, ale jego pierś uniosła się szybko, jakby powstrzymywał westchnienie.
– Masz rację – rzucił ironicznie. – Stworzyłem bandę Wyklętych, kazałem im zaatakować Instytut i zabić Madeleine, naraziłem pozostałych na śmierć, żeby zatrzymać Clary w domu. I oto mój diaboliczny plan się powiódł.
– Na to wygląda – stwierdził Simon.
– Posłuchaj, wampirze. Plan polegał na trzymaniu Clary z dala od Idrisu. Nie zamierzałem cię tu sprowadzać. Przeniosłem cię przez Bramę, bo gdybym zostawił cię krwawiącego i nieprzytomnego, Wyklęci by cię zabili.
– Mogłeś zostać ze mną...
– Wtedy zabiliby nas obu. Z powodu piekielnej mgły nie mogłem nawet ocenić, ilu ich tam było. Nawet ja nie dałbym rady setce Wyklętych.
– Założę się, że z trudem ci przyszło to wyznanie – skomentował Simon.
– Jesteś dupkiem – odparł spokojnie Jace. – Nawet jak na Podziemnego. Uratowałem ci życie, łamiąc przy tym Prawo. Nie po raz pierwszy, mógłbym dodać. Powinieneś okazać mi trochę wdzięczności.
– Wdzięczności? – Simonowi zacisnęły się pięści. – Gdybyś nie ściągnął mnie do Instytutu, w ogóle by mnie tu nie było. Nigdzie się nie wybierałem.
– Owszem. Kiedy powiedziałeś, że zrobiłbyś wszystko dla Clary. To właśnie jest wszystko.
Zanim Simon zdążył coś odburknąć gniewnie, rozległo się pukanie do drzwi.
– Halo? – dobiegł z drugiej strony głos Isabelle. – Simon, już skończyłeś z fochami? Muszę porozmawiać z Jace’em.
– Wejdź, Izzy. – Jace nie odrywał wzroku od Simona.
W jego spojrzeniu był gniew i coś w rodzaju wyzwania. To sprawiło, że Simon miał ochotę uderzyć go czymś ciężkim.
Isabelle weszła do pokoju w wirze czarnych włosów i srebrzystych spódnic z falbanami. Gorset koloru kości słoniowej odkrywał ramiona poznaczone atramentowymi runami. Simon pomyślał, że to dla niej miła odmiana móc pokazać Znaki w miejscu, gdzie nikt nie uzna ich za coś niezwykłego.
– Alec idzie do Gard – oznajmiła bez wstępów. – Przedtem chce z tobą porozmawiać o Simonie. Możesz zejść na dół?
– Jasne. – Jace ruszył do drzwi. W połowie drogi zorientował się, że Simon idzie za nim. Odwrócił się i spiorunował go wzrokiem. – Ty zostajesz.
– Nie – sprzeciwił się Simon. – Jeśli zamierzacie rozmawiać o mnie, chcę przy tym być.
Jace poczerwieniał na twarzy i otworzył usta. Oczy mu zapłonęły. Przez chwilę wydawało się, że jego lodowaty spokój pierzchnie. Ale gniew zniknął równie szybko, jak się pojawił. Jace uśmiechnął się i rzucił przez zęby:
– Dobrze, chodź na dół, wampirze. Poznasz całą szczęśliwą rodzinkę.
***
Gdy Clary pierwszy raz przechodziła przez Bramę, miała uczucie latania, nieważkości, pędu. Tym razem było tak, jakby znalazła się w samym sercu tornada. Ze wszystkich stron szarpały ją ryczące wichry, wyrwały jej rękę z dłoni Luke’a i krzyk z ust. Wirując, spadała w głąb czarno-złotego leja.
Nagle przed nią wyrosło coś płaskiego, twardego i srebrzystego jak lustro. Runęła na to coś, wrzeszcząc i zasłaniając twarz rękami. Uderzyła w tę sztywną powierzchnię, przebiła się przez nią do świata dojmującego chłodu i uczucia duszenia. Tonęła w gęstej niebieskiej ciemności, próbowała nabrać tchu, ale zamiast powietrza wciągnęła w płuca jeszcze więcej mrożącego zimna...
Nagle coś chwyciło za tył jej płaszcza i szarpnęło ją w górę. Wymierzyła parę kopniaków, ale była za słaba, żeby się wyrwać. Jakaś siła ciągnęła ją coraz wyżej, aż ciemność koloru indygo przybrała barwę błękitu, a potem złota. Po chwili Clary wyskoczyła nad powierzchnię wody – bo to była woda – i zaczerpnęła haust powietrza.
W każdym razie próbowała. Zakrztusiła się, zaczęła kaszleć, przed oczami ujrzała czarne plamy. Coś wlokło ją szybko przez wodę, wodorosty chwytały ją za nogi i ręce. Wywinęła się w uścisku i dostrzegła w przelocie straszny widok: nie całkiem wilka i nie całkiem człowieka, ze spiczastymi uszami i ostrymi białymi zębami obnażonymi w grymasie. Próbowała krzyknąć, ale z jej gardła wydobyła się tylko woda.
Chwilę później została wyciągnięta na brzeg i rzucona na wilgotną, ubitą glebę. Jakieś ręce zacisnęły się na jej ramionach i przewróciły ją twarzą do ziemi. Potem zaczęły uderzać ją po plecach, aż w końcu jej pierś się skurczyła spazmatycznie, a z ust trysnął strumień gorzkiej wody.
Wciąż jeszcze się krztusiła, kiedy ręce przetoczyły ją na plecy. Zobaczyła Luke’a, czarny cień na tle wysokiego, błękitnego nieba pokrytego gdzieniegdzie białymi chmurami. Z jego twarzy zniknęła cała łagodność, którą Clary tak dobrze znała. Już nie wyglądał jak wilk, ale był wściekły. Dźwignął ją do pozycji siedzącej i zaczął potrząsać mocno, aż w końcu gwałtownie zaczerpnęła tchu i uderzyła go słabo.
– Luke! Przestań! To boli...
Ujął ją pod brodę i bacznie się jej przyjrzał.
– Wykaszlałaś całą wodę?
– Chyba tak. – Głos wydobywający się z jej spuchniętego gardła był bardzo cichy.
– Gdzie twoja stela? – spytał Luke, a kiedy się zawahała, powtórzył ostrzejszym tonem: – Clary, twoja stela. Znajdź ją.
Uwolniła się od jego ręki i zaczęła grzebać w mokrych kieszeniach. Serce jej zamarło, kiedy palce namacały tylko wilgotny materiał. Spojrzała na Luke’a z żałosną miną.
– Musiałam upuścić ją do jeziora. – Pociągnęła nosem. – Stela mojej matki...
– Jezu, Clary. – Luke wstał i splótł dłonie za głową. On też był cały przemoczony, woda spływała z jego dżinsów i ciężkiej flanelowej kurtki. Zgubił okulary. – Masz rację. To było w tym momencie niewłaściwie pytanie. Dobrze się czujesz?
Clary kiwnęła głową.
– Luke, co się dzieje? Dlaczego potrzebujemy steli?
Nie odpowiedział. Rozejrzał się, jakby wypatrywał pomocy. Clary podążyła za jego wzrokiem. Znajdowali się na szerokim brzegu sporego jeziora. Woda była błękitna, roziskrzona od słońca. Clary zastanawiała się, czy właśnie ona jest źródłem złotego światła, które dostrzegła przez na wpół otwartą Bramę. Jezioro nie wyglądało groźnie teraz, kiedy znajdowała się nie w nim, tylko na lądzie. Otaczały je zielone wzgórza porośnięte drzewami, które właśnie zaczynały zmieniać barwy na rdzawą i złotą. Za wzgórzami wznosiły się wysokie góry o szczytach pokrytych śniegiem.
Clary zadrżała.
– Luke, kiedy byliśmy w wodzie... stałeś się częściowo wilkiem? Wydawało mi się, że...
– Moje wilcze ja potrafi pływać lepiej niż ludzkie – odparł krótko Luke. – I jest silniejsze. Musiałem wydostać się z wody, a ty mi raczej nie pomagałaś.
– Wiem. Przepraszam. Ty nie miałeś... za mną skoczyć.
– Gdybym tego nie zrobił, już byś nie żyła – stwierdził Luke. – Magnus ci mówił, że nie można skorzystać z Bramy, żeby dostać się do Miasta Szkła, jeśli nikt nie czeka na ciebie po drugiej stronie.
– Powiedział tylko, że to wbrew Prawu. Nie uprzedził, że jeśli tego spróbuję, narażę się na niebezpieczeństwo.
– Powiedział, że wokół miasta są rozmieszczone czary, które nie pozwalają na przejście przez Bramę. To nie jego wina, że postanowiłaś zabawić się magią, którą ledwo rozumiesz. To, że masz moc, nie oznacza, że wiesz, jak jej użyć. – Luke spochmurniał.
– Przepraszam – bąknęła Clary. – To tylko... Gdzie właściwie teraz jesteśmy?
– Nad jeziorem Lyn – odparł Luke. – Myślę, że Brama przeniosła nas w pobliże miasta i wyrzuciła tutaj. Znajdujemy się na obrzeżach Alicante. – Rozejrzał się, kręcąc głową na pół ze zdumieniem, na pół ze znużeniem. – Udało ci się, Clary. Jesteśmy w Idrisie.
– W Idrisie? – powtórzyła Clary, gapiąc się bezmyślnie na jezioro. Lyn mrugnęło do niej w odpowiedzi, niebieskie i niezakłócone. – Ale... mówiłeś, że jesteśmy na obrzeżach Alicante, a ja nigdzie go nie widzę.
– Dzielą nas od niego mile – powiedział Luke. – Widzisz tamte wzgórza w oddali? Musimy je pokonać. Miasto leży po drugiej stronie. Gdybyśmy mieli samochód, dotarlibyśmy tam w godzinę, a tak będziemy musieli iść pieszo, co prawdopodobnie zajmie nam całe popołudnie. – Zerknął na niebo. – Lepiej ruszajmy.
Clary spojrzała na niego z konsternacją. Perspektywa całodziennej wędrówki w mokrym ubraniu była mało zachęcająca.
– Nic innego...?
– Nie możemy zrobić? – W głosie Luke’a zabrzmiała ostra nuta. – Masz jakieś propozycje, Clary, skoro nas tutaj sprowadziłaś? – Wskazał poza jezioro. – Tam są góry. Można je przebyć tylko latem. Teraz zamarzlibyśmy wśród tych szczytów na śmierć. – Odwrócił się i wskazał palcem w przeciwnym kierunku. – Tam ciągną się całe mile lasów aż do granicy. Są niezamieszkane, przynajmniej przez ludzkie istoty. Może zdołalibyśmy wydostać się z Idrisu, ale i tak musielibyśmy przejść przez miasto. Miasto, muszę dodać, w którym Podziemni tacy jak ja nie są mile widziani.
Clary popatrzyła na niego z otwartymi ustami.
– Luke, nie wiedziałam...
– Oczywiście, że nie wiedziałaś. Nic nie wiesz o Idrisie. Tak naprawdę Idris niewiele cię obchodzi. Po prostu, jak dziecko, wpadłaś we wściekłość, że cię zostawili. I w rezultacie jesteśmy tutaj. Zagubieni, zmarznięci i... – Luke urwał i po chwili rzucił z zaciętą miną: – Ruszajmy.
Clary podążyła za nim brzegiem jeziora Lyn. Po pewnym czasie słońce wysuszyło jej włosy i skórę, ale aksamitny płaszcz nasiąkł wodą jak gąbka. Wisiał na niej niczym ołowiana osłona, kiedy brnęła przez błoto i potykała się o kamienie, usiłując dotrzymać kroku Luke’owi. Kilka razy próbowała zacząć rozmowę, ale on milczał z uporem. Nigdy wcześniej się nie zdarzyło, żeby przeprosiny nie złagodziły jego gniewu. Tym razem było inaczej.
W miarę jak posuwali się naprzód, urwiska wokół jeziora stawały się coraz wyższe, poznaczone plamami ciemności niczym rozbryzgami czarnej farby. Gdy Clary przyjrzała się im uważniej, stwierdziła, że to są jaskinie w skałach. Niektóre wyglądały na bardzo głębokie i kręte. Gdy wyobraziła sobie nietoperze i pełzające stworzenia ukryte w mroku, zadrżała.
W końcu wąska ścieżka biegnąca między wzniesieniami doprowadziła ich do szerokiej drogi z pokruszonymi kamieniami po obu stronach. Jezioro, koloru indygo w słońcu późnego popołudnia, zostało za nimi. Szlak przecinał płaską trawiastą równinę, która wznosiła się ku falującym wzgórzom widocznym w oddali. Miasta nadal nie było widać.
Luke popatrzył na wzgórza z wyrazem konsternacji na twarzy.
– Jesteśmy dalej, niż sądziłem. Tyle czasu minęło...
– Może gdybyśmy znaleźli normalną drogę, złapalibyśmy autostop albo... – podsunęła Clary.
– W Idrisie nie ma samochodów. – Widząc jej zaskoczoną minę, Luke zaśmiał się bez cienia wesołości. – Z powodu czarów nie działa tutaj większość urządzeń: komórki, komputery i tak dalej. Samo Alicante jest oświetlane głównie przez czarodziejskie światło.
– Aha – mruknęła Clary. – No więc jak daleko od miasta jesteśmy?
– Daleko. – Luke przeczesał rękami swe krótkie włosy, nie patrząc na nią. – Lepiej od razu coś ci powiem.
Clary zesztywniała. Wcześniej chciała, żeby Luke z nią rozmawiał, teraz już nie.
– Dobrze...
– Zauważyłaś, że na Lyn nie ma żadnych łodzi, ptactwa, niczego, co wskazywałoby, że jezioro jest wykorzystywane przez mieszkańców Idrisu? – spytał Luke.
– Pomyślałam, że chodzi o odległość.
– Jezioro wcale nie jest takie odległe od Alicante. To tylko kilka godzin marszu. Rzecz w tym, że Lyn... – Luke westchnął. – Zauważyłaś wzór na podłodze biblioteki w Instytucie?
Clary zamrugała.
– Tak, ale nie wiedziałam co to jest.
– Anioł wyłaniający się z jeziora, z pucharem i mieczem w rękach. To powtarzający się motyw w dekoracjach Nefilim. Legenda głosi, że Razjel wstał z jeziora Lyn, kiedy po raz pierwszy objawił się Jonathanowi Nocnemu Łowcy, pierwszemu Nefilim, i wręczył mu Dary Anioła. Od tamtej pory jezioro jest...
– Święte? – podsunęła Clary.
– Przeklęte. Jego woda jest trująca dla Nocnych Łowców. Podziemnym nie wyrządza krzywdy. Faerie ją piją, bo twierdzą, że dzięki niej mają prawdziwe wizje. Nazywają jezioro Lustrem Snów. Ale dla Nocnego Łowcy napicie się wody z niego bywa bardzo niebezpieczne. Powoduje halucynacje, gorączkę, może doprowadzić do obłędu.
Clary przebiegł dreszcz.
– To dlatego kazałeś mi wypluć wodę.
Luke pokiwał głową.
– I dlatego chciałem, żebyś znalazła stelę. Dzięki runowi uzdrawiającemu moglibyśmy zneutralizować działanie wody. Bez niego musimy jak najszybciej dotrzeć do Alicante. Tam są skuteczne leki i zioła, a ja znam kogoś, kto je ma.
– Lightwoodowie?
– Nie Lightwoodowie – odparł zdecydowanym tonem. – Ktoś inny.
– Kto?
Luke pokręcił głową.
– Miejmy nadzieję, że ta osoba nie wyprowadziła się z miasta w ciągu ostatnich piętnastu lat.
– Myślałam, że Podziemnym nie wolno wchodzić do Alicante bez pozwolenia.
Uśmiech na jego twarzy przypomniał Clary dawnego Luke’a, który złapał ją, kiedy w dzieciństwie spadła z drabinek w małpim gaju, Luke’a, który ją zawsze chronił.
– Niektóre prawa są po to, żeby je łamać.
***
Dom Penhallowów przypominał Simonowi Instytut. Również wyglądał, jakby należał do innej epoki. Hole i klatki schodowe były wąskie, z kamienia i ciemnego drewna, wysokie, wąskie okna wychodziły na ulice miasta. Dekoracje kojarzyły się z Azją: na podeście pierwszego piętra stała przegroda shoji, a na parapetach lakierowane chińskie wazy. Na ścianach wisiały serigrafie ukazujące sceny z mitologii Nocnych Łowców, ale ze wschodnimi elementami. Dominowali na nich wodzowie dzierżący serafickie noże. Były tam również kolorowe smoki i pełzające demony o wyłupiastych oczach.
– Jia Penhallow prowadziła Instytut w Pekinie, teraz dzieli czas na Alicante i Zakazane Miasto – wyjaśniła Isabelle, kiedy Simon zatrzymał się przed jednym z rysunków. – Penhallowowie to stara rodzina. Bogata.
– Widzę – mruknął Simon, patrząc na żyrandole z kryształów w kształcie łez.
Jace stojący za nimi chrząknął.
– Ruszajcie się. Nie urządzamy tutaj wycieczki historycznej.
Simon zastanawiał się przez chwilę nad ciętą ripostą, ale uznał, że nie warto się trudzić. Pokonał resztę schodów w szybkim tempie i znalazł się w dużym pomieszczeniu, gdzie stare mieszało się z nowym. Panoramiczne okno wychodziło na kanał; ze stereo, którego Simon nie widział, dobiegała muzyka, ale nie było telewizora, zbioru płyt CD czy DVD, niezbędnych w nowoczesnych salonach. Był natomiast duży kominek, w którym trzaskał ogień. Wokół niego stało parę wyściełanych kanap.
Przy kominku stał Alec w ciemnym stroju Nocnego Łowcy i wkładał rękawiczki. Kiedy Simon wszedł do pokoju, podniósł wzrok i tradycyjnie łypnął na niego spode łba, ale nic nie powiedział.
Na kanapach siedziała dwójka nastolatków, których Simon nigdy wcześniej nie widział. Dziewczyna o oczach w kształcie migdałów, delikatnym podbródku zwężającym się jak koci pyszczek, lśniących czarnych włosach odgarniętych z twarzy i psotnej minie wyglądała na pół-Azjatkę. Właściwie nie była ładna, ale przykuwała uwagę.