Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W magicznym podziemnym świecie wiktoriańskiego Londynu Tessa znalazła bezpieczne schronienie u Nocnych Łowców. Jednakże bezpieczeństwo okazuje się nietrwałe, kiedy grupa podstępnych członków Clave zaczyna spiskować, żeby odsunąć jej protektorkę Charlotte od kierowania Instytutem.
Gdyby Charlotte straciła stanowisko, Tessa znalazłaby się na ulicy… jako łatwa zdobycz dla Mistrza, który chce wykorzystać jej moc do własnych celów. Z pomocą przystojnego i autodestrukcyjnego Willa oraz zakochanego w niej Jema Tessa odkrywa, że wojna Mistrza z Nocnymi Łowcami wynika z osobistych pobudek. Mistrz obwinia ich o spowodowanie tragedii, która zniszczyła mu życie. Żeby poznać tajemnice przeszłości, cała trójka odbywa podróże do mglistego Yorkshire, do rezydencji, w której kryją się nieopisane okropieństwa; do londyńskich slumsów i zaczarowanej sali balowej, gdzie Tessa odkrywa, że prawda o jej pochodzeniu jest bardziej złowieszcza, niż przypuszczała.
Kiedy troje przyjaciół spotyka mechanicznego demona, który przekazuje Willowi ostrzeżenie, uświadamiają sobie oni, że Mistrz wie o każdym ich kroku… i że ktoś ich zdradził. Tessa zaczyna zdawać sobie sprawę, że jej serce bije coraz mocniej dla Jema, choć nadal dręczy ją tęsknota za Willem, mimo jego mrocznych nastrojów. Coś jednak zmienia się w Willu, kruszeje mur, który wokół siebie zbudował. Czy odnalezienie Mistrza uwolni Willa od sekretów i da Tessie odpowiedzi na pytania, kim jest i dlaczego się urodziła? Kiedy poszukiwania Mistrza i prawdy narażają przyjaciół na niebezpieczeństwo, Tessa odkrywa, że połączenie miłości i kłamstw może zdeprawować nawet najczystsze serce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 529
Prolog
Zbłąkane dusze
Gęsta mgła tłumiła wszystkie dźwięki, przesłaniała widok. W miejscach, gdzie się rozstępowała, Will Herondale widział przed sobą ulicę, śliską, mokrą i czarną od deszczu. Słyszał głosy zmarłych.
Nie wszyscy Nocni Łowcy słyszeli duchy, chyba że one same tego chciały, ale Will należał do tych, którzy to potrafili. W miarę jak zbliżał się do starego cmentarza, nierówny chór zawodzeń, błagań, krzyków i powarkiwań przybierał na sile. Nie było to spokojne miejsce pochówku, ale Will wiedział, czego się spodziewać; nie po raz pierwszy odwiedzał Cross Bones Graveyard przy London Bridge. Odcinając się od tych głosów, tak mocno się zgarbił, że kołnierz zasłonił mu uszy. Opuścił głowę, a drobna mżawka osiadała na jego czarnych włosach.
Wejście na cmentarz znajdowało się w połowie przecznicy: brama z kutego żelaza osadzona w wysokim kamiennym murze, ale każdy Przyziemny, który tędy przechodził, widział tylko pustą parcelę zarośniętą trawą, należącą zapewne do jakiegoś przedsiębiorcy budowlanego. Kiedy Will zbliżył się do bramy, we mgle zmaterializowało się coś, czego żaden Przyziemny by nie zobaczył: duża brązowa kołatka w kształcie dłoni o kościstych, szkieletowych palcach. Krzywiąc się, Will sięgnął do kołatki i opuścił ją raz, dwa, trzy razy. W nocnej ciszy rozbrzmiały głuche uderzenia.
Za bramą, z ziemi uniosła się mgła niczym para, przesłoniła kości bielejące na nierównym gruncie. Para zaczęła się skraplać i jaśnieć niesamowitą niebieskawą poświatą. Will chwycił pręty bramy i zadrżał, kiedy chłód metalu przeniknął przez rękawiczki. To nie było zwykłe zimno. Wstając, duchy przyciągały energię z otoczenia, wysysały z powietrza całe ciepło. Włoski zjeżyły się na karku Willa, kiedy niebieska mgła powoli uformowała się w postać starej kobiety w złachmanionej sukni i białym fartuchu, z pochyloną głową.
– Cześć, Mol – rzucił Will. – Wyglądasz dzisiaj szczególnie ładnie, jeśli mogę tak powiedzieć.
Zjawa uniosła głowę. Stara Molly była silnym duchem, jednym z najsilniejszych, jakie Will kiedykolwiek spotkał. Gdy padł na nią blask księżyca, który wychynął spomiędzy chmur, wcale nie wyglądała na przezroczystą. Ciało miała solidne, żółtoszare włosy splecione w warkocz przerzucony przez ramię, szorstkie, czerwone ręce wsparła na biodrach. Tylko oczy były puste, a w ich głębi migotały dwa niebieskie płomienie.
– William ‘Rondale – przemówiła. – Tak szybko wróciłeś?
Zaczęła sunąć w stronę bramy ruchem charakterystycznym dla duchów. Jej stopy były bose i brudne, choć nie dotykały ziemi.
Will oparł się o pręty.
– Stęskniłem się za twoją ładną buzią.
Zjawa uśmiechnęła się szeroko, jej oczy się rozjarzyły, a pod półprzezroczystą skórą Will dostrzegł zarys czaszki. W górze chmury znowu nasunęły się na siebie, zasłaniając księżyc. Ciekawe, co takiego zrobiła Stara Molly, że ją tu pogrzebano, w niepoświęconej ziemi, pomyślał Will. Większość zawodzących głosów należała do prostytutek, samobójców, urodzonych martwych dzieci, wyrzutków, których nie można było pochować na kościelnym cmentarzu. Molly chyba ta sytuacja nie przeszkadzała, bo potrafiła wyciągnąć z niej korzyści.
Zarechotała.
– Czego chcesz, młody Nocny Łowco? Jadu Malpasa? Mam pazur demona Moraxa, ładnie wypolerowany, trucizna w jego czubku jest zupełnie niewidoczna…
– Nie – przerwał jej Will. – Potrzebuję proszku demona Foraii, drobno zmielonego.
Molly odwróciła głowę w bok i splunęła strumieniem niebieskiego ognia.
– A na co on potrzebny takiemu pięknemu młodzieńcowi jak ty?
Will westchnął w duchu. Protesty Molly były częścią rytuału targowania. Magnus już kilka razy wysyłał go do niej po różne rzeczy: czarne cuchnące świece, które kleiły się do skóry jak smoła, kości nienarodzonego dziecka, woreczek z oczami faerie, po którym zostały mu na koszuli plamy z krwi. W porównaniu z tymi sprawunkami proszek demona Foraii wydawał się miłą odmianą.
– Myślisz, że jestem głupia – zaskrzeczała Molly. – To pułapka, co? Wy, Nefilim, chcecie mnie przyłapać na handlowaniu takim towarem, znaleźć kij na Starą Mol, ot co!
– Przecież ty już nie żyjesz. – Will starał się ukryć irytację. – Nie wiem, co jeszcze Clave mogłoby ci zrobić.
– Ha! – Jej puste oczy zapłonęły. – Podziemne więzienia Cichych Braci mogą pomieścić i żywych, i martwych. Dobrze o tym wiesz, Nocny Łowco.
Will uniósł ręce.
– Żadnych sztuczek, staruszko. Pewnie słyszałaś plotki krążące w Podziemnym Świecie. Clave ma inne rzeczy na głowie niż tropienie duchów, które handlują proszkiem z demonów i krwią faerie. – Pochylił się. – Dam ci dobrą cenę. – Wyciągnął z kieszeni batystowy woreczek i pomachał nim w powietrzu. W środku coś zabrzęczało. – Co ty na to, Mol?
Po martwej twarzy przemknął wyraz chciwości. Zjawa przybrała na tyle solidną postać, że wyrwała Willowi sakiewkę. Następnie wsadziła do niej rękę i wyjęła całą garść złotych pierścionków przewiązanych wstążeczkami. Stara Mol, jak wiele duchów, szukała talizmanu, kawałka utraconej przeszłości, który w końcu pozwoliłby jej umrzeć, kotwicy, która trzymała ją uwięzioną w tym świecie. W wypadku Molly była to jej obrączka ślubna. Jak twierdził Magnus, powszechnie sądzono, że pierścionek od dawna leży zagrzebany w mulistym dnie Tamizy, ale zjawa nie traciła nadziei, że kiedyś go znajdzie.
Wrzuciła pierścionki z powrotem do sakiewki i gdzieś ją przy sobie ukryła, a w zamian wręczyła mu saszetkę z proszkiem. Gdy Will schował ją do kieszeni, duch zaczął migotać i znikać.
– Zaczekaj, Mol. Nie tylko po to dzisiaj przyszedłem.
Zjawa zamigotała z wysiłku, żeby pozostać widzialną. Chciwość walczyła w niej ze zniecierpliwieniem.
– Dobrze – burknęła Molly. – Czego jeszcze chcesz?
Will się zawahał. Tym razem nie chodziło o zlecenie od Magnusa, tylko o sprawę osobistą…
– Napoje miłosne…
Stara Molly zaśmiała się skrzekliwie.
– Napoje miłosne? Dla Willa ‘Rondale’a? Nie mam zwyczaju odrzucać zapłaty, ale prawda jest taka, że mężczyzna z twoim wyglądem nie potrzebuje żadnych miłosnych wywarów.
– Nie… – zaczął Will z lekką desperacją w głosie. – Właściwie szukam czegoś o przeciwnym działaniu. Czegoś na odkochanie.
– Wywar nienawiści? – Molly była wyraźnie rozbawiona.
– Raczej obojętności? Tolerancji?
Molly prychnęła, zadziwiająco po ludzku jak na ducha.
– Niechętnie to mówię, Nefilim, ale jeśli chcesz, żeby dziewczyna cię znienawidziła, są łatwiejsze sposoby. Nie potrzebujesz mojej pomocy z tym biedactwem.
I wirując, pomknęła w stronę mgieł snujących się między grobami. Will westchnął, patrząc za nią.
– To nie dla niej – mruknął, choć nikt nie mógł go usłyszeć. – Tylko dla mnie. – Oparł głowę o zimną żelazną bramę.
Rozdział pierwszy
Sala Rady
„Wysoko w górze sklepienie sali
Na licznych kolumnach solidnie wsparte,
Gdzie spotykają się anioły
I wymieniają dary”.
– Alfred, lord Tennyson, Pałac sztuki
– Naprawdę wygląda tak, jak sobie wyobrażałam – stwierdziła Tessa, uśmiechając się do chłopca, który stał obok niej.
Właśnie pomógł jej przejść nad kałużą i dłonią nadal dotykał jej ramienia tuż nad zgięciem łokcia.
James Carstairs, elegancki, w ciemnym garniturze, ze srebrnymi włosami zmierzwionymi przez wiatr, odwzajemnił uśmiech. Jego druga ręka spoczywała na lasce z jadeitową główką. I nawet jeśli ktoś z kłębiącego się wokół nich tłumu uznał za dziwne, że tak młody człowiek potrzebuje laski, albo dostrzegł coś niezwykłego w kolorze jego włosów czy w rysach twarzy, nikt otwarcie mu się nie przyglądał.
– Co za ulga! – powiedział Jem. – Już zaczynałem się martwić, że wszystko w Londynie będzie dla ciebie rozczarowaniem.
Rozczarowaniem. Brat Tessy Nate tyle jej naobiecywał, zanim przyjechała do Londynu: nowy początek, cudowne miejsce do życia, imponujące budynki i piękne parki. Zamiast tych wspaniałości Tessę czekały okropne rzeczy, zdrada i niebezpieczeństwa przekraczające jej wyobraźnię. Mimo to…
– Nie wszystko było takie straszne. – Uśmiechnęła się do Jema.
– Cieszę się, że to słyszę. – Mówił tonem poważnym, nie kpiącym.
Tessa odwróciła od niego wzrok i spojrzała na wielką budowlę, która przed nimi się wznosiła: opactwo westminsterskie z potężnymi gotyckimi wieżami prawie dotykającymi nieba. W tym momencie słońce na chwilę wychynęło zza chmur i oblało świątynię bladawym światłem.
– To naprawdę tutaj? – zapytała Tessa, kiedy Jem skierował ją w stronę wejścia. – Wydaje się takie…
– Przyziemne?
– Chciałam powiedzieć zatłoczone.
Opactwo było tego dnia otwarte dla turystów. Ich grupy tłoczyły się w ogromnych drzwiach, większość z przewodnikami Beadekera w rękach. Kiedy Tessa i Jem wchodzili po schodach, śpiesząc za przewodnikiem, który oferował oprowadzanie po świątyni, minęła ich gromadka amerykańskich turystek – kobiet w średnim wieku, w niemodnych strojach, mówiących z akcentem, który na chwilę przyprawił Tessę o nostalgię. Oboje bez trudu wtopili się w tłum. Wnętrze kościoła pachniało zimnym kamieniem i metalem. Tessa rozejrzała się z podziwem po ogromnej budowli. Przy niej Instytut wyglądał jak wiejski kościółek.
– Proszę zwrócić uwagę na trójpodział nawy – powiedział przewodnik i zaczął wyjaśniać, że wzdłuż wschodnich i zachodnich skrzydeł opactwa ciągną się mniejsze kaplice.
W środku panowała cisza, choć tego dnia nie odbywały się żadne msze. Kiedy razem z Jemem dotarli do wschodniej części kościoła, Tessa zauważyła, że idzie po kamieniach, na których wyryte są daty i nazwiska. Słyszała o tych wszystkich sławnych królach, królowych, żołnierzach i poetach pochowanych w opactwie westminsterskim, ale nie spodziewała się, że będzie po nich chodzić.
W końcu oboje zatrzymali się w poprzecznej nawie kościoła. Przez rozetowe okna osadzone wysoko w górze sączyło się wodniste światło dnia.
– Wiem, że śpieszymy się na zebranie Rady, ale chciałem, żebyś to zobaczyła – powiedział Jem i zatoczył ręką wokół siebie. – Zakątek poetów.
Tessa oczywiście czytała o tym miejscu, gdzie byli pochowani wielcy angielscy twórcy. Zobaczyła szary kamienny nagrobek Chaucera i inne znane nazwiska:
– Edmund Spenser i… och, Samuel Johnson – wyszeptała. – Coleridge, Robert Burns i Szekspir…
– On właściwie nie jest tutaj pochowany – wyjaśnił szybko Jem. – To tylko pomnik. Podobnie jak Miltona.
– Och, wiem, ale… – Tessa poczuła, że się czerwieni. – Nie potrafię tego wyjaśnić. To jak znaleźć się wśród przyjaciół… wszystkie te nazwiska. To głupie, wiem…
– Wcale nie głupie.
Tessa uśmiechnęła się do Jema.
– Skąd wiedziałeś, co chciałabym zobaczyć?
– Jak mógłbym nie wiedzieć? – zdziwił się Jem. – Kiedy myślę o tobie, zawsze widzę cię z książką w ręce. – Mówiąc to, odwrócił wzrok, ale Tessa zdążyła dostrzec rumieniec na jego policzkach.
Na jego bladej cerze widać nawet najsłabszy kolor, pomyślała… i zaskoczyła ją czułość tej myśli.
Bardzo polubiła Jema przez ostatnie dwa tygodnie. Will starannie jej unikał, Charlotte i Henry zajmowali się sprawami Clave i prowadzeniem Instytutu, nawet Jessamine wydawała się bardzo zajęta. A Jem zawsze był wolny i bardzo poważnie potraktował swoją rolę przewodnika po Londynie. Odwiedzili Hyde Park i Kew Gardens, National Gallery i British Museum, Tower of London i Bramę Zdrajców. Wybrali się popatrzeć na dojenie krów w St. James’s Park, na sprzedawców owoców i warzyw zachwalających swoje towary w Covent Garden. Z nabrzeża obserwowali łodzie sunące po roziskrzonej Tamizie, jedli tutejsze specjały. W miarę jak mijały dni, Tessa powoli zapominała o swoim cichym nieszczęściu z powodu Nate’a, Willa i utraty dawnego życia, budziła się do życia jak kwiat kiełkujący ze zmarzniętej ziemi. Przyłapała się nawet na tym, że się śmieje. A zawdzięczała to wszystko Jemowi.
– Jesteś dobrym przyjacielem – powiedziała, a kiedy, ku jej zaskoczeniu, Jem nie zareagował na te słowa, dodała: – Przynajmniej mam nadzieję, że jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Ty też tak uważasz, prawda, Jem?
Spojrzał na nią, ale zanim zdążył odpowiedzieć, z mroku dobiegł grobowy głos:
Drżyj, śmiertelniku, serca trwogą,
Widząc tu zmianę ciała srogą.
Zważ, ile ich królewskich mości –
W tej kupie gruzu – drzemie kości.1
Spomiędzy dwóch pomników wyszła ciemna postać. Tessa wytrzeszczyła oczy, a Jem rzucił rozbawionym tonem, w którym pobrzmiewała nuta rezygnacji:
– Will, jednak postanowiłeś zaszczycić nas swoją obecnością?
– Nigdy nie mówiłem, że nie przyjdę.
Gdy Will wystąpił do przodu, światło wpadające przez rozetowe okna oświetliło jego twarz. Nawet teraz Tessa nie potrafiła patrzeć na niego bez ściskania w piersi i bolesnego łomotania serca. Czarne włosy, niebieskie oczy, wydatne kości policzkowe, gęste ciemne rzęsy, pełne usta – można by nazwać go ładnym, gdyby nie był taki wysoki i muskularny. Kiedyś przesunęła dłońmi po tych ramionach. Wiedziała, jakie są w dotyku: żelazne, powleczone twardymi mięśniami. Jego dłonie, kiedy obejmowały tył jej głowy, były smukłe i elastyczne, ale o stwardniałych opuszkach…
Odpędziła wspomnienia. Nic dobrego z nich nie wynikało, kiedy znało się prawdę. Will był piękny, ale nie należał do niej; nie należał do nikogo. Coś w nim pękło i przez to pęknięcie wylewało się ślepe okrucieństwo, potrzeba ranienia i odtrącania.
– Spóźniasz się na zebranie Rady – stwierdził Jem dobrodusznie. Był jedynym człowiekiem, którego nie dotykały szelmowskie złośliwości przyjaciela.
– Miałem coś do załatwienia – odparł Will.
Z bliska Tessa widziała, że jest zmęczony. Jego oczy były zaczerwienione, cienie pod nimi prawie fioletowe. Ubranie miał pogniecione, jakby w nim spał, włosom przydałoby się strzyżenie.
To nie twoja sprawa, upomniała się surowo, odwracając wzrok od jego miękkich, ciemnych loków kręcących się za uszami i na karku. Nie ma znaczenia, jak twoim zdaniem wygląda ani jak spędza czas. Wyraźnie dał ci to do zrozumienia.
– Zresztą, wy też nie jesteście zbyt punktualni.
– Chciałem pokazać Tessie Zakątek poetów – wyjaśnił Jem. – Pomyślałem, że się jej spodoba.
Mówił prosto i zwyczajnie, tak że nikt nie mógłby wątpić w jego prawdomówność. Najnormalniej w świecie chciał sprawić komuś przyjemność i nawet Willowi chyba nie przyszła do głowy żadna cięta uwaga, bo tylko wzruszył ramionami i pomaszerował szybkim krokiem w stronę wschodniego krużganka.
Po kwadratowym ogrodzie otoczonym klasztornymi murami spacerowali ludzie, szepcząc cicho, jakby nadal byli w kościele. Nikt nie zwrócił uwagi na Tessę i jej towarzyszy, kiedy cała trójka zbliżyła się do podwójnych dębowych drzwi osadzonych w murze. Rozejrzawszy się szybko, Will wyjął z kieszeni stelę i dotknął jej czubkiem drewna. Drzwi rozjarzyły się na chwilę niebieskim blaskiem i otworzyły. Will wszedł do środka, Jem i Tessa tuż za nim. Ciężkie podwoje zamknęły się za Tessą z donośnym hukiem, omal nie przycinając jej spódnicy. Wyszarpnęła ją w samą porę i szepnęła w niemal całkowitej ciemności:
– Jem?
W tym momencie zapłonęło światło. To Will uniósł swój magiczny kamień. Znajdowali się w dużym kamiennym pomieszczeniu o sklepionym suficie. Podłoga była ceglana, w drugim końcu sali stał ołtarz.
– Jesteśmy w Kaplicy Pyxu – powiedział. – Kiedyś to był skarbiec. Wzdłuż wszystkich ścian stały skrzynie ze złotem i srebrem.
– Skarbiec Nocnych Łowców? – Tessa była naprawdę zaintrygowana.
– Nie, brytyjski skarbiec królewski, stąd grube mury i drzwi – odparł Jem. – Ale Nocni Łowcy zawsze mieli tu wstęp. – Uśmiechnął się, widząc jej minę. – Monarchie przez wieki w tajemnicy płaciły Nefilim, żeby chronić swoje królestwa przed demonami.
– Nie w Ameryce – rzuciła z ożywieniem Tessa. – My nie mamy monarchii…
– Ale macie w rządzie komórkę, która utrzymuje kontakty z Nefilim, bez obawy – uspokoił ją Will, podchodząc do ołtarza. – Kiedyś zajmował się tym departament wojny, a teraz część departamentu sprawiedliwości…
Urwał, kiedy ołtarz z jękiem przesunął się w bok. W ziejącej czarnej dziurze, która się za nim odsłoniła, Tessa dostrzegła słabe błyski światła. Will zanurkował w otwór, oświetlając sobie drogę magicznym kamieniem.
Tessa ruszyła za nim i znalazła się w długim kamiennym korytarzu opadającym w dół. Kamień na ścianach, podłogach i suficie wyglądał na jednolity – jakby tunel wykuto w skale, choć wszędzie był gładki. Co kilka kroków paliły się magiczne pochodnie osadzone w uchwytach w kształcie ludzkiej dłoni wystającej ze ściany.
Ołtarz zasunął się za nimi, cała trójka ruszyła tunelem. W miarę jak szli, korytarz opadał coraz bardziej stromo w dół. Niebieskozielony blask pochodni oświetlał płaskorzeźby na ścianach, wszędzie ten sam motyw anioła powstającego z jeziora w kolumnie ognia, z mieczem w jednej ręce i kielichem w drugiej.
W końcu dotarli do dwóch par wielkich srebrnych drzwi. Na obu był wyryty wzór, który Tessa widziała już wcześniej: cztery przeplatające się litery Cs.
– Oznaczają Clave, Radę, Przymierze i Konsula – wyjaśnił Jem, nim zdążyła spytać.
– Konsula? Czy to głowa Clave? Ktoś w rodzaju króla?
– Nie dziedzicznego jak wasz monarcha – odezwał się Will. – Jest wybierany, jak prezydent albo premier.
– A Rada?
– Wkrótce sama zobaczysz. – Will pchnął drzwi.
Tessa rozdziawiła usta. I szybko je zamknęła, gdy dostrzegła rozbawiony wzrok Jema stojącego u jej boku. Sala, która ukazała się jej oczom, była największym pomieszczeniem, jakie w życiu widziała. Miała kopulaste sklepienie ozdobione konstelacjami gwiezdnymi. Z najwyższego punktu kopuły zwisał ogromny żyrandol w kształcie anioła z płonącymi pochodniami w rękach. Reszta pomieszczenia była urządzona w formie amfiteatru z długimi, półokrągłymi ławami. Will, Jem i Tessa stali na szczycie schodów, rozdzielających rzędy siedzeń, zapełnionych w trzech czwartych. Na samym dole znajdowało się podwyższenie z kilkoma niewygodnymi na pierwszy rzut oka krzesłami o wysokich oparciach.
Jedno z nich zajmowała Charlotte Branwell, drugie, tuż obok niej, wyraźnie zdenerwowany Henry. Charlotte siedziała spokojnie, z rękami złożonymi na kolanach. Tylko ktoś, kto ją dobrze znał, dostrzegłby napięcie ramion i zaciśnięte usta.
Przed nimi, za czymś w rodzaju mównicy, ale szerszej i dłuższej niż normalna, stał wysoki mężczyzna o długich, jasnych włosach, gęstej brodzie i szerokich barkach. Miał na sobie długą czarną szatę, jak sędzia, z błyszczącymi runami wyhaftowanymi na rękawach. Obok niego, na niskim krześle, siedział starszy mężczyzna o ciemnych włosach przetykanych siwizną i gładko ogolonej twarzy o surowych rysach. Jego szata była granatowa, na palcach zalśniły pierścienie, kiedy poruszył ręką. Tessa go rozpoznała: Inkwizytor Whitelaw o lodowatym głosie i lodowatych oczach, który przesłuchiwał świadków w imieniu Clave.
– Pan Herondale – odezwał się blondyn, patrząc na Willa. Jego usta wykrzywił lekki uśmiech. – Jakie to miłe, że pan do nas dołączył. I pan Carstairs również. A wasza towarzyszka to zapewne…
– Panna Gray – przedstawiła się Tessa. – Panna Theresa Gray z Nowego Jorku.
Przez salę przebiegł cichy pomruk, niczym szum cofającej się fali. Will napiął mięśnie, a Jem zaczerpnął tchu, jakby chciał coś powiedzieć. „Przerwała Konsulowi”, rozbrzmiał czyjś szept albo tak się Tessie wydawało. Zatem to był Konsul Wayland, najwyższy dostojnik Clave. Tessa rozejrzała się po Sali i dostrzegła kilka znajomych osób: Benedicta Lightwooda o ostrych rysach, haczykowatym nosie i sztywnej postawie; jego syna Gabriela Lightwooda o zmierzwionych włosach, wpatrującego się przed siebie kamiennym wzrokiem. Ciemnowłosą Lilian Highsmith. Przyjaznego George’a Penhallowa i onieśmielającą ciotkę Charlotte, Callidę o gęstych siwych włosach upiętych na czubku głowy. Oprócz nich zobaczyła wiele innych twarzy, których nie znała. Miała wrażenie, że ogląda książkę z obrazkami opowiadającą o różnych ludziach żyjących na świecie. Byli tam jasnowłosi Nocni Łowcy o wyglądzie wikingów, śniady mężczyzna, który przypominał kalifa z ilustrowanych Baśni z tysiąca i jednej nocy, i Hinduska w pięknym sari wyszywanym w srebrne runy, siedząca obok kobiety, która odwróciła głowę i teraz patrzyła prosto na nich. Miała na sobie elegancką jedwabną suknię i była podobna do Jema: te same delikatne, piękne rysy, identyczne kości policzkowe i oczy, tyle że ciemne, a nie srebrne, i czarne włosy, w przeciwieństwie do jego srebrnych.
– Witamy, panno Tesso Gray z Nowego Jorku – rzekł Konsul z nutą rozbawienia w głosie. – Cieszymy się, że zaszczyciła nas pani dzisiaj swoją obecnością. Rozumiem, że już odpowiedziała pani na pytania londyńskiej Enklawy. Mam nadzieję, że zechce pani odpowiedzieć na jeszcze kilka.
Tessa odszukała wzrokiem Charlotte. Powinnam?
Pani Branwell ledwo dostrzegalnie skinęła głową. Proszę.
Tessa wyprostowała plecy.
– Jeśli takie jest pańskie życzenie, oczywiście.
– Podejdź zatem do stalle Rady – powiedział Konsul, a Tessa domyśliła się, że chodzi mu o długą, wąską drewnianą ławkę stojącą przed mównicą. – Towarzysze mogą panią odprowadzić.
Will wymamrotał coś pod nosem, ale Tessa nie zrozumiała co. Z Willem po lewej stronie i Jemem po prawej ruszyła w dół po stopniach i zbliżyła się do ławy. Stanęła za nią niepewnie. Z bliska zobaczyła, że Konsul ma życzliwe niebieskie oczy, w przeciwieństwie do Inkwizytora, którego oczy były ciemnoszare jak morze w czasie deszczu, a ich spojrzenie ponure.
– Inkwizytorze Whitelaw, poproszę o Miecz Anioła – zwrócił się Konsul do chmurnego mężczyzny.
Inkwizytor wstał i spod obszernej szaty wydobył masywną broń. Tessa od razu rozpoznała ją z Kodeksu. Miecz miał długie ostrze z matowego srebra i rękojeść w kształcie rozpostartych skrzydeł. Właśnie z nim powstał z jeziora Anioł Razjel i dał go pierwszemu Nocnemu Łowcy Jonathanowi.
– Maellartach – wyrwało się Tessie.
Konsul wziął miecz i popatrzył na nią z rozbawieniem.
– Widzę, że pani nie próżnowała – stwierdził. – Kto panią uczył? William? James?
– Ona sama. – Will jak zwykle przeciągał słowa i mówił lekkim tonem stojącym w sprzeczności z posępnym nastrojem, który panował w sali. – Jest bardzo dociekliwa.
– To kolejny powód, dla którego nie powinno jej tu być. – Tessa nie musiała się odwracać, żeby wiedzieć, kto zabrał głos. Benedict Lightwood. Przemawiał ostrym tonem. – To jest Rada Gard. Nie wpuszczamy na nią Podziemnych. Nie można użyć Miecza Anioła, żeby zmusić ją do powiedzenia prawdy, bo ona nie jest Nocnym Łowcą. Co nam tu po niej?
– Cierpliwości, Benedikcie. – Konsul bez wysiłku uniósł miecz, jakby ten nic nie ważył. Cięższy był jego wzrok spoczywający na Tessie. Wayland przyglądał się jej, jakby chciał wyczytać strach w jej oczach. – Nie zamierzamy zrobić ci krzywdy, mała czarownico. Zabraniają tego Porozumienia.
– Nie powinien pan nazywać mnie czarownicą – obruszyła się Tessa. – Nie mam na sobie znaku.
Dziwne, że musiała znowu to powtarzać, ale wcześniej przesłuchiwali ją inni członkowie Clave, a nie sam Konsul. Był wysokim mężczyzną o szerokich ramionach, emanującym siłą i autorytetem. Podobnymi jak te cechy, za które Benedict Lightwood tak nie lubił Charlotte Branwell.
– Kim więc jesteś? – zapytał Wayland.
– Ona nie wie. – Ton Inkwizytora był suchy. – Podobnie jak Cisi Bracia.
– Może usiąść i dać świadectwo, ale będzie ono warte połowę świadectwa Nocnego Łowcy – zadecydował Konsul i skierował wzrok na Branwellów. – Henry, jesteś na razie zwolniony z przesłuchania. Charlotte, zostań, proszę.
Tessa przełknęła urazę i poszła do pierwszego rzędu siedzeń. Tam dołączył do niej Henry o wymizerowanej twarzy i sterczących dziko rudych włosach. Tessa usiadła obok znudzonej i zirytowanej Jessamine w sukni z jasnobrązowej alpaki, a Will i Jem z jej drugiej strony. Siedziska były tak wąskie, że czuła ciepło ramienia Jema tuż przy swoim.
Z początku Rada przebiegała jak inne zebrania Clave. Charlotte poproszono o relację z nocy, kiedy Enklawa zaatakowała twierdzę wampira de Quinceya i zabiła go wraz ze wszystkimi zwolennikami, podczas gdy brat Tessy, Nate, zdradził pokładane w nim zaufanie i wpuścił do Instytutu Mistrza, Axela Mortmaina, a ten zamordował dwoje służących i omal nie porwał Tessy. Kiedy z kolei Tessę wezwano do złożenia zeznań, powtórzyła to, co już wcześniej mówiła: że nie wie, gdzie jest Nate, że o nic go nie podejrzewała, że nie miała pojęcia o swoim talencie, póki nie pokazały go jej Mroczne Siostry, i zawsze sądziła, że jej rodzice byli ludźmi.
– Richard i Elizabeth Gray zostali dokładnie sprawdzeni – oświadczył Inkwizytor. – Nie ma żadnych dowodów wskazujących na to, że nie byli ludźmi. Jej brat też jest człowiekiem. Może też być prawdą twierdzenie Mortmaina, że ojcem dziewczyny był demon, ale w takim razie rodzi się pytanie, dlaczego nie ma znaku czarownicy.
– Bardzo to wszystko dziwne, łącznie z twoim talentem – stwierdził Konsul, patrząc na Tessę. – Nie masz pojęcia, jakie są jego możliwości i ograniczenia? Nie próbowałaś posłużyć się jakąś rzeczą należącą do Mortmaina, żeby dotrzeć do jego wspomnień albo myśli?
– Próbowałam. Z jego guzikiem. Powinno się udać.
– Ale?
Tessa potrząsnęła głową.
– Nie udało się. Nie znalazłam w nim żadnej iskry, żadnego… śladu życia. Niczego, co pozwoliłoby mi się z nim połączyć.
– Wygodne – mruknął Benedict pod nosem, ale Tessa go usłyszała i spłonęła rumieńcem.
Gdy Konsul pokazał jej gestem, że może usiąść, Tessa dostrzegła twarz Benedicta Lightwooda. Usta miał gniewnie zaciśnięte, a ona nie wiedziała, czym mogła go tak rozwścieczyć.
– I nikt nie widział Mortmaina od jego… sprzeczki z panną Gray w Sanktuarium – ciągnął Konsul, kiedy Tessa usiadła.
Inkwizytor przerzucił jakieś papiery leżące przed nim na mównicy.
– Przeszukano jego domy i nie znaleziono w nich żadnych jego rzeczy. Podobne rezultaty przyniosły rewizje w magazynach Mortmaina. Do śledztwa włączyli się nawet nasi przyjaciele ze Scotland Yardu. Ten człowiek zniknął bez śladu. I to dosłownie, jak twierdzi nasz przyjaciel William Herondale.
Will uśmiechnął się promiennie, jakby usłyszał komplement, ale Tessa dostrzegła pod tym uśmiechem złośliwość i pomyślała o świetle odbitym od ostrej krawędzi brzytwy.
– Proponuję dać drugą szansę Charlotte i Henry’emu Branwellom – powiedział Konsul. – Przez następne trzy miesiące ich oficjalne działania podejmowane w imieniu Clave będą najpierw musiały być zatwierdzone przeze mnie.
– Lordzie Konsulu! – Z tłumu dobiegł twardy, czysty głos. Wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę. Tessa odniosła wrażenie, że coś takiego jak przerywanie Konsulowi nieczęsto się zdarza. – Chciałbym zabrać głos.
Wayland uniósł brwi.
– Benedict Lightwood. Wcześniej miałeś po temu okazję, w czasie przesłuchań.
– Nie mam żadnych uwag co do przesłuchań – oświadczył Lightwood. W magicznym świetle jego orli profil rysował się jeszcze ostrzej. – Nie zgadzam się z pańską decyzją.
Konsul pochylił się, wsparty o mównicę. Był dużym mężczyzną, o grubym karku i potężnej klatce piersiowej. Swymi wielkimi dłońmi mógłby z łatwością objąć szyję Benedicta. Tessa nie miałaby nic przeciwko temu. Nie przepadała za Lightwoodem.
– Dlaczego?
– Myślę, że zaślepia pana długotrwała przyjaźń z rodziną Fairchildów, tak że nie dostrzega pan braków Charlotte jako głowy Instytutu – stwierdził Benedict. Przez salę przebiegł szmer. – Błędy popełnione w nocy piątego lipca nie tylko przyniosły Clave wstyd i doprowadziły do utraty Pyxis. Popsuliśmy również nasze stosunki z londyńskimi Podziemnymi, niepotrzebnie atakując de Quinceya.
– Już wniesiono skargi do Działu Odszkodowań – zagrzmiał Konsul. – Zostaną one rozpatrzone zgodnie z Prawem. Rekompensaty to nie twoja sprawa, Benedikcie…
– Ale najgorsze jest to… – Lightwood podniósł głos – …że Charlotte Branwell pozwoliła uciec niebezpiecznemu przestępcy, który zamierza zniszczyć Nocnych Łowców, a my teraz nie mamy pojęcia, gdzie on może być. W dodatku, obowiązkiem znalezienia go nie obarczono tych, którzy go zgubili!
Po tych słowach w sali zapanowała wrzawa. Charlotte była skonsternowana, Henry zdezorientowany, Will wściekły. Konsul, którego oczy pociemniały niepokojąco, kiedy Benedict wspomniał o Fairchildach – Tessa domyśliła się, że to pewnie rodzina Charlotte – milczał, póki nie ucichł gwar. Wtedy powiedział:
– Wrogość wobec przywódczyni twojej Enklawy nie świadczy o tobie dobrze, Benedikcie.
– Przepraszam, Konsulu. Nie sądzę, żeby utrzymywanie Charlotte Branwell na czele Instytutu leżało w interesie Clave, bo jak wszyscy wiemy zaangażowanie Henry’ego jest jedynie nominalne. Uważam, że żadna kobieta nie nadaje się do prowadzenia Instytutu. Kobiety nie kierują się logiką i rozwagą, tylko emocjami. Nie mam wątpliwości, że Charlotte jest dobrą i uczciwą osobą, ale żaden mężczyzna nie dałby się zwieść takiemu marnemu szpiegowi jak Nathaniel Gray…
– Ja dałem się oszukać. – Will z płonącym wzrokiem zerwał się z krzesła. – Wszyscy daliśmy się zwieść. Co to za insynuacje wobec mnie, Jema i Henry’ego, panie Lightwood?
– Ty i Jem jesteście dziećmi – odparł krótko Benedict. – A Henry praktycznie nie wychodzi ze swojego laboratorium.
Will zaczął przechodzić przez oparcie krzesła, ale Jem z całej siły pociągnął go w dół i coś do niego syknął. Jessamine klasnęła w ręce, jej piwne oczy się rozpromieniły.
– Nareszcie robi się ciekawie.
Tessa spojrzała na nią z niesmakiem.
– Nie słyszałaś, że on obraża Charlotte? – rzuciła szeptem, ale Jessamine tylko machnęła ręką.
– Kogo zatem widzisz na czele Instytutu? – zapytał Konsul głosem ociekającym sarkazmem. – Siebie?
Benedict rozłożył ręce w geście udawanej skromności.
– Skoro pan tak uważa, Konsulu.
Zanim skończył mówić, z krzeseł podniosły się trzy inne osoby. W dwóch z nich Tessa rozpoznała członków londyńskiej Enklawy, choć nie znała ich nazwisk. Trzecią była Lilian Highsmith.
Benedict się uśmiechnął. Wszyscy teraz na niego patrzyli. Siedzący obok niego młodszy syn Gabriel wpatrywał się w ojca nieprzeniknionymi zielonymi oczami i smukłymi palcami ściskał oparcie krzesła, które miał przed sobą.
– Popierają mnie trzy osoby – stwierdził Benedict. – Tylu głosów wymaga Prawo, żebym mógł oficjalnie rzucić wyzwanie Charlotte Branwell i domagać się stanowiska przewodniczącego londyńskiej Enklawy.
Charlotte gwałtownie zaczerpnęła tchu, ale się nie odwróciła. Dalej siedziała bez ruchu. Jem nadal trzymał Willa za nadgarstek, a Jessamine miała taką minę, jakby oglądała ekscytujące przedstawienie.
– Nie! – powiedział krótko Konsul.
– Nie możesz mi zabronić…
– Benedikcie, protestowałeś już w chwili, kiedy mianowałem Charlotte. Zawsze chciałeś kierować Instytutem. Teraz, kiedy Enklawa bardziej niż kiedykolwiek musi działać wspólnie, prowadzisz do podziałów i rywalizacji w Radzie.
– Zmiany nie zawsze dokonują się pokojowo, ale to nie znaczy, że są niekorzystne. Podtrzymuję wyzwanie. – Benedict splótł dłonie.
Konsul zabębnił palcami o mównicę. Stojący obok niego Inkwizytor miał zimny wzrok.
– Proponujesz, Benedikcie, żeby obowiązek szukania Mortmaina złożyć na barki tych, którzy, jak twierdzisz, „go zgubili”? – upewnił się Wayland. – Zgodzisz się zapewne, że odnalezienie Mortmaina jest naszym głównym celem?
Lightwood skinął głową.
– Zatem moja propozycja brzmi: niech Charlotte i Henry pokierują poszukiwaniami Mortmaina. Jeśli po dwóch tygodniach go nie znajdą albo przynajmniej nie zdobędą silnych dowodów wskazujących na miejsce jego pobytu, twoje żądanie zostanie rozpatrzone.
Charlotte zsunęła się na brzeg krzesła.
– Mamy znaleźć Mortmaina? Sami, tylko Henry i ja, bez pomocy reszty Enklawy?
Wzrok Konsula nie był nieżyczliwy, ale też nie całkiem wybaczający.
– Możesz wezwać innych członków Clave, jeśli będziesz ich potrzebować w konkretnej sytuacji. Oczywiście, Cisi Bracia i Żelazne Siostry też są do twojej dyspozycji. A jeśli chodzi o śledztwo, tak, wy sami macie je poprowadzić.
– Nie podoba mi się to – oświadczyła nagle Lilian Highsmith. – Z poszukiwań szaleńca robisz grę o władzę…
– Chcesz więc wycofać swoje poparcie dla Benedicta? – zapytał Konsul. – Jego wyzwanie straci moc i już nie będzie potrzeby, żeby Branwellowie się wykazali.
Lilian otworzyła usta, ale kiedy zobaczyła spojrzenie Benedicta, szybko je zamknęła i pokręciła głową.
– Straciliśmy służących – powiedziała Charlotte z napięciem w głosie. – Bez nich…
– Oczywiście dostaniecie nowych – zapewnił ją Konsul. – Cyril, brat waszego nieżyjącego sługi Thomasa, już do was jedzie z Brigthon, a Instytut Dubliński oddaje wam swoją drugą kucharkę. Oboje są dobrze wyszkolonymi wojownikami. Wasi też powinni tacy być, Charlotte.
– Thomas i Agatha byli dobrze wyszkoleni – zaprotestował Henry.
– Ale macie u siebie kilka osób, które nie są – wtrącił Benedict. – Nie tylko panna Lovelace, ale również pokojówka Sophie i ta tutaj Podziemna… – Wskazał na Tessę. – Cóż, Charlotte, skoro uparłaś się ją zatrzymać, nie zaszkodziłoby, żeby ona też została nauczona podstaw samoobrony.
Tessa ze zdumieniem zerknęła na Jema.
– On mówi o mnie?
Jem z ponurą miną kiwnął głową.
– Ja nie potrafię… Obetnę sobie stopę!
– Jeśli zamierzasz komuś obciąć stopę, to najlepiej Benedictowi – rzucił cicho Will.
– Poradzisz sobie, Tesso, to nic trudnego… – Resztę słów Jema zagłuszył donośny głos Lightwooda.
– Ponieważ oboje będziecie bardzo zajęci szukaniem Mortmaina, proponuję wam swoich synów, Gabriela i Gideona, który dzisiaj wraca z Hiszpanii, jako trenerów. Obaj są świetnymi wojownikami i mogą podzielić się swoim doświadczeniem.
– Ojcze! – zaprotestował Gabriel. Wyglądał na przerażonego. Najwyraźniej ojciec nie omówił z nim wcześniej tej kwestii.
– Sami potrafimy trenować swoich służących – odburknęła Charlotte.
Konsul pokręcił głową.
– Benedict Lightwood oferuje szczodry dar. Przyjmij go.
Charlotte zrobiła się karmazynowa na twarzy. Po dłuższej chwili skłoniła głowę na znak zgody. Tessie poczuła się oszołomiona. Przejdzie szkolenie? Będzie się uczyć walki wręcz, rzucania nożami i machania mieczem? Rzeczywiście, jedną z jej ulubionych bohaterek była Capitola z Hidden Hand, która potrafiła walczyć równie dobrze jak mężczyzna… i tak się ubierała. Ale to nie oznaczało, że ona chciała być nią.
– Dobrze – powiedział Konsul. – Ogłaszam koniec tego posiedzenia Rady i zwołuję następne za dwa tygodnie w tym samym miejscu. Jesteście wolni.
Oczywiście, nie wszyscy od razu się rozeszli. Kiedy obecni zaczęli wstawać z siedzeń i rozmawiać z sąsiadami, salę wypełnił gwar głosów. Charlotte siedziała bez ruchu. Henry sprawiał wrażenie, jakby rozpaczliwie chciał coś powiedzieć, żeby ją pocieszyć, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Jego ręka zawisła niepewnie nad ramieniem żony. Will piorunował wzrokiem Gabriela Lightwooda, który patrzył zimno w ich stronę.
Charlotte wstała powoli. Mąż trzymał rękę na jej plecach i coś do niej szeptał. Jessamine niecierpliwie kręciła nową parasolką z białej koronki; dostała ją od Henry’ego, kiedy jej stara została zniszczona w czasie bitwy z automatami Mortmaina. Tessa też zerwała się z krzesła i cała ich grupka ruszyła środkiem sali posiedzeń. Tessa słyszała wokół siebie strzępy słów: Charlotte… Benedict… nigdy nie znajdą Mistrza… dwa tygodnie… wyzwanie… Konsul… Mortmain… Enklawa… upokorzenie.
Charlotte, czerwona na twarzy, szła z wyprostowanymi plecami i patrzyła prosto przed siebie, jakby nie słyszała tych szeptów. Will sprawiał wrażenie, że zamierza rzucić się na plotkarzy i wymierzyć im surową sprawiedliwość, ale Jem mocno trzymał swojego parabatai za tył płaszcza. Biedak, musi się zachowywać jak właściciel rasowego psa, który lubi gryźć gości, pomyślała Tessa. I przez cały czas trzymać rękę na jego obroży. Jessamine znowu wyglądała na znudzoną. Niezbyt ją obchodziło, co Enklawa sądzi na jej temat.
Nim dotarli do drzwi, prawie biegli. Charlotte zwolniła na chwilę, żeby reszta grupy ją dogoniła. Większość obecnych kierowała się na lewo, skąd przyszli Tessa, Jem i Will, ale ona skręciła w prawo, przeszła kilka kroków korytarzem, skręciła za róg i nagle się zatrzymała.
– Charlotte? – W głosie Henry’ego brzmiała troska. – Kochanie?
Charlotte nagle z całej siły kopnęła w kamienną ścianę. Nie wyrządziła jej wielkiej szkody, ale sama krzyknęła cicho.
– O, rany – mruknęła Jessamine, kręcąc parasolką.
– Jeśli mogę coś zaproponować – odezwał się Will. – Jakieś dwadzieścia kroków stąd, w sali Rady, jest Benedict. Jeśli postanowisz tam wrócić, proponuję, żebyś celowała w górę i trochę w lewo…
– Charlotte. – Głęboki, chropowaty głos był łatwo rozpoznawalny.
Charlotte odwróciła się gwałtownie, jedną ręką dotykając ściany. Jej brązowe oczy się rozszerzyły.
Runy wyszyte srebrną nicią na dole szaty i na rękawach lśniły, kiedy Konsul zbliżał się do małej grupki ze wzrokiem utkwionym w szefowej Instytutu.
– Wiesz, co twój ojciec zawsze mówił o utracie panowania nad sobą – powiedział.
– Tak. I mówił również, że powinien mieć syna. – W głosie Charlotte brzmiała nuta goryczy. – Gdybym była mężczyzną, potraktowałbyś mnie tak jak przed chwilą?
Henry położył rękę na ramieniu żony i coś do niej szepnął, ale ona strąciła jego dłoń, patrząc Konsulowi prosto w oczy.
– A jak cię potraktowałem? – zapytał Wayland.
– Jakbym była dzieckiem, małą dziewczynką, którą trzeba skarcić.
– Charlotte, to ja mianowałem ciebie szefową Instytutu i Enklawy – przypomniał z lekkim rozdrażnieniem Konsul. – Nie zrobiłem tego, bo lubiłem Granville’a Fairchilda i wiedziałem o jego pragnieniu, by córka odziedziczyła po nim stanowisko, tylko dlatego, że uważałem, że dobrze sobie poradzisz.
– Mianowałeś też Henry’ego – odparowała Charlotte. – I nie omieszkałeś przy tym napomknąć, że Enklawa łatwiej zaakceptuje jako swoich przywódców parę małżonków niż samą kobietę.
– Gratulacje, Charlotte. Nie sądzę, by członkowie londyńskiej Enklawy uważali, że to Henry nimi dowodzi.
– To prawda – przyznał Branwell, patrząc na swoje buty. – Wszyscy wiedzą, że jestem raczej bezużyteczny. Wszystko, co się stało, to moja wina, Konsulu…
– Nie – przerwał mu Wayland. – To było połączenie ogólnego samozadowolenia Clave, pecha, nieodpowiedniego momentu i paru kiepskich decyzji Charlotte. Tak, uważam, że jesteś za nie odpowiedzialna…
– Więc zgadzasz się z Benedictem?! – wykrzyknęła Charlotte.
– Benedict Lightwood to łajdak i hipokryta – powiedział Konsul ze znużeniem. – Wszyscy to wiedzą. Ale jest politycznie potężny i lepiej ułagodzić go tym przedstawieniem niż jeszcze bardziej zantagonizować, ignorując.
– Przedstawieniem? – powtórzyła z goryczą Charlotte. – Tak to nazywasz? Przydzieliłeś mi zadanie niemożliwe do wykonania.
– Dałem ci zadanie odnalezienie Mistrza – odparł Wayland. – Człowieka, który włamał się do Instytutu, zabił twoich służących, zabrał Pyxis i planuje stworzyć armię mechanicznych potworów, żeby zniszczyć nas wszystkich. Krótko mówiąc, osobnika, którego trzeba powstrzymać. Powstrzymanie go to twoje zadanie, Charlotte, jako przywódczyni Enklawy. Jeśli uważasz, że jest niemożliwe do wykonania, może powinnaś zadać sobie pytanie, dlaczego tak bardzo zależy ci na tym stanowisku.
Przełożył Stefan Stasiak. [wróć]
Rozdział drugi
Dział odszkodowań
„Udziel mi więc twych cierpień, płaczmy razem na nie!
Ach, nie dziel ich, niech wszystko mnie samej zostanie”
– Alexander Pope, Heloiza do Abelarda (Przełożył Ludwik Kamiński)
Światło rozjaśniające wielką bibliotekę migotało słabo jak skwiercząca świeca, ale Tessa wiedziała, że to tylko jej wyobraźnia. Magiczne światło, w przeciwieństwie do ognia czy lamp gazowych, nigdy nie słabło ani nie gasło.
Jej wzrok jednak zaczynał się męczyć, a sadząc po twarzach obecnych, nie tylko ona czuła się znużona. Wszyscy zebrali się wokół jednego z długich stołów. Charlotte siedziała w jego szczycie, Henry po prawej stronie Tessy, Will i Jem trochę dalej obok siebie. Tylko Jessamine wycofała się w drugi koniec stołu, odsunęła od reszty. Blat był dosłownie zasłany najróżniejszymi papierami: starymi gazetami, woluminami, płachtami pergaminu pokrytymi drobnym pajęczym pismem. Znajdowały się wśród nich genealogie rodów Mortmainów, historie automatów, niezliczone książki o czarach wzywających i wiążących, wszelkie materiały o Klubie Pandemonium, które Cichym Braciom udało się wygrzebać ze swoich archiwów.
Tessa miała za zadanie przejrzeć gazety i wyszukać artykuły o Mortmainie i jego firmie przewozowej. Oczy zachodziły jej mgłą, litery się rozmywały. Poczuła ulgę, kiedy Jessamine w końcu odepchnęła od siebie książkę O magicznych machinach i przerwała ciszę, mówiąc:
– Myślę, że tracimy czas.
Charlotte podniosła na nią wzrok ze zbolałym wyrazem twarzy.
– Jessamine, nie ma potrzeby, żebyś tu zostawała, jeśli nie chcesz. Zresztą wątpię, czy ktokolwiek z nas oczekiwał twojej pomocy w tej sprawie, a ponieważ nigdy nie garnęłaś się do nauki, zastanawiam się, czy w ogóle wiesz, czego szukasz. Potrafiłabyś odróżnić czar wiążący od wzywającego?
Tessa się zdziwiła. Charlotte rzadko bywała wobec nich taka ostra.
– Chcę pomóc – zapewniła Jessie z nadąsaną miną. – Te mechaniczne stwory Mortmaina omal mnie nie zabiły. Chcę, żeby został złapany i ukarany.
– Wcale nie – wtrącił się Will, rozwijając stary, popękany pergamin zapisany czarnymi symbolami. – Chcesz, żeby brat Tessy został złapany i ukarany za udawanie, że jest w tobie zakochany.
Jessamine się zarumieniła.
– Nie. To znaczy, ja nie… To znaczy, och! Charlotte, Will mi dokucza.
– A słońce wschodzi na wschodzie – wymamrotał pod nosem Jem.
– Nie chcę, żeby mnie wyrzucili z Instytutu, jeśli nie znajdziemy Mistrza – ciągnęła Jessamine. – Czy to tak trudno zrozumieć?
– Nie ty zostaniesz wyrzucona z Instytutu, tylko Charlotte – zauważył Will. – Jestem pewien, że Lightwoodowie pozwolą ci zostać. A Benedict ma dwóch synów w wieku odpowiednim do ożenku. Powinnaś być zachwycona.
Jessamine się skrzywiła.
– Nocni Łowcy. Nigdy za żadnego nie wyjdę.
– Przecież sama jesteś Nocną Łowczynią.
Zanim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć, drzwi się otworzyły i do biblioteki weszła Sophie. Skłoniła głowę nakrytą białym czepkiem i powiedziała coś cicho do swojej pracodawczyni.
Charlotte wstała i oznajmiła:
– Przyszedł brat Enoch. Muszę z nim porozmawiać. Will, Jessamine, nie próbujcie się pozabijać, kiedy mnie nie będzie. Henry, gdybyś mógł…
Zawiesiła głos. Jej mąż nie odrywał wzroku od Księgi wiedzy o pomysłowych urządzeniach mechanicznych Al-Jazariego. Nie zwracał uwagi na nic i na nikogo. Charlotte bez słowa uniosła ręce i wyszła z biblioteki.
Gdy zamknęły się za nią drzwi, Jessamine posłała Willowi jadowite spojrzenie.
– Skoro uważasz, że ja nie mam doświadczenia, żeby wam pomóc, to w takim razie, co ona tutaj robi? – Wskazała na Tessę. – Nie chcę być niegrzeczna, ale sądzisz, że ona potrafi odróżnić czar wiążący od wzywającego? – Przeniosła wzrok na Tessę. – Potrafisz? A skoro już o tym mowa, Will, czy ty odróżnisz czar wiążący od przepisu na suflet?
Will odchylił się na oparcie krzesła i wyrecytował rozmarzonym głosem:
– „Szalony jestem tylko przy wietrze północno-zachodnim; kiedy z południa wieje, umiem odróżnić jastrzębie od czapli”.
– Jessamine, Tessa była taka łaskawa, że zaproponowała pomoc, a wiesz, że potrzebujemy teraz każdej pary oczu – przemówił surowym tonem Jem. – Will, nie cytuj Hamleta. Henry… – Odchrząknął. – Henry!
Pan Branwell podniósł nieprzytomny wzrok i zamrugał.
– Tak, kochanie? – Rozejrzał się zdezorientowany. – Gdzie Charlotte?
– Poszła porozmawiać z Cichymi Braćmi – odparł Jem ze stoickim spokojem. – Chyba… zgodzę się z Jessamine.
– A słońce wschodzi na wschodzie – mruknął Will.
– Dlaczego? – oburzyła się Tessa. – Nie możemy teraz zrezygnować. Równie dobrze moglibyśmy od razu oddać Instytut temu okropnemu Benedictowi Lightwoodowi.
– Nie proponuję, żebyśmy siedzieli bezczynnie. Tylko że my próbujemy odgadnąć, co Mortmain zamierza zrobić, usiłujemy przewidzieć przyszłość, zamiast starać się zrozumieć przeszłość.
– Znamy przeszłość Mortmaina i jego plany. – Will wskazał ręką na gazety. – Urodzony w Devon, był chirurgiem na statku, został bogatym kupcem, zajął się czarną magią, a teraz zamierza rządzić światem dzięki potężnej armii mechanicznych żołnierzy. Nie jest to nietypowa historia jak na zdeterminowanego młodego człowieka…
– Nie sądzę, żeby kiedyś wspominał o rządzeniu światem – przerwała mu Tessa. – Mówił tylko o Imperium Brytyjskim.
– Godna podziwu dosłowność – skomentował Will. – Miałem na myśli to, że wiemy, skąd się wziął Mortmain. To raczej nie nasza wina, że nie jest to zbyt interesujące… – Zawiesił głos. – A!
– Co „a!”? – burknęła Jessamine, przenosząc wzrok z Willa na Jema. – Oświadczam, że sposób, w jaki wy dwaj czytacie nawzajem w swoich myślach, przyprawia mnie o dreszcze.
– A! – powtórzył Will. – Jem właśnie myślał, a ja jestem skłonny się z nim zgodzić, że historia życia Mortmaina to zwykłe banialuki. Trochę kłamstw, trochę prawdy, ale najprawdopodobniej niewiele nam to wszystko pomoże. Wymyślił te bajeczki, żeby gazety miały co wydrukować. Poza tym nie obchodzi mnie, ile statków ma Mortmain; my chcemy wiedzieć, gdzie nauczył się czarnej magii i od kogo.
– I dlaczego nienawidzi Nocnych Łowców – dorzuciła Tessa.
Spojrzenie niebieskich oczu Willa powędrowało ku niej leniwie.
– Czy to rzeczywiście nienawiść? Ja uważam, że raczej zwykła chęć dominacji. Gdy Mortmain usunie nas z drogi, z mechaniczną armią zdobędzie tyle władzy, ile zechce.
Tessa pokręciła głową.
– Nie, chodzi o coś więcej. Trudno mi to wyjaśnić, ale on… nienawidzi Nefilim. To dla niego bardzo osobista sprawa. I ma coś wspólnego z tamtym zegarkiem. Tak jakby pragnął rekompensaty za krzywdę, którą mu wyrządzili.
– Odszkodowania – powiedział nagle Jem, odkładając ołówek.
Will spojrzał na niego zaintrygowany.
– Czy to jakaś gra? Rzucamy pierwsze słowo, jakie przyjdzie nam do głowy? W takim razie moje brzmi: „genuphofobia” i oznacza irracjonalny strach przed kolanami.
– A jakie jest określenie na racjonalny strach przez irytującymi idiotami? – wypaliła Jessamine.
– Dział odszkodowań w archiwach – wyjaśnił Jem, ignorując ich oboje. – Konsul wspomniał o nim wczoraj i od tamtej pory ta nazwa siedzi mi w głowie. Tam jeszcze nie szukaliśmy.
– Odszkodowania? – zapytała Tessa.
– Kiedy jakiś Podziemny albo Przyziemny twierdzi, że Nocny Łowca złamał wobec nich Prawo, składa skargę do Działu odszkodowań. Odbywa się proces i Podziemny dostaje zadośćuczynienie, o ile potrafi udowodnić swoją krzywdę.
– Szukanie tam wydaje mi się trochę głupie – stwierdził Will. – Mało prawdopodobne, żeby Mortmain złożył kiedyś oficjalną skargę na Nocnych Łowców. „Bardzo oburzeni Nocni Łowcy uparli się, że nie umrą, mimo że ja tego bardzo chciałem. Domagam się rekompensaty. Proszę przesłać pocztą czek na nazwisko A. Mortmain, 18 Kensington Road”.
– Dość kpin – uciął Jem. – Może Mortmain nie zawsze nienawidził Nocnych Łowców? Może kiedyś bezskutecznie próbować uzyskać zadośćuczynienie oficjalną drogą? Co szkodzi sprawdzić? W najgorszym razie nic nie znajdziemy, czyli będziemy dokładnie w takiej samej sytuacji co teraz. – Wstał i odgarnął do tyłu srebrne włosy. – Idę do Charlotte, zanim brat Enoch wyjdzie. Poproszę ją, żeby kazała Cichym Braciom sprawdzić archiwa.
Tessa też wstała od stołu. Nie miała ochoty zostać w bibliotece z Willem i Jessamine, którzy oboje najwyraźniej byli w przekornym nastroju. Henry uciął sobie spokojną drzemkę na stosie książek, zresztą, i tak nie mogła liczyć na to, że znajdzie u niego ratunek. Obecność Willa, przy którym zwykle czuła się nieswojo, łatwiej dawała się znieść przy Jemie. Tylko on jakoś potrafił go utemperować i uczynić niemal ludzkim.
– Pójdę z tobą, Jem – zaproponowała pośpiesznie. – I tak chciałam… porozmawiać o czymś z Charlotte.
Jem był zaskoczony, ale wyglądał na zadowolonego. Will przeniósł spojrzenie z niego na Tessę i odsunął krzesło.
– Już całą wieczność siedzimy wśród tych butwiejących starych ksiąg – stwierdził. – Moje piękne oczy są zmęczone, a ręce mam pozacinane papierem. Widzicie? – Rozpostarł palce. – Idę na spacer.
– Nie możesz narysować sobie iratze? – rzuciła Tessa.
Will spiorunował ją wzrokiem. Jego oczy były piękne.
– Jak zawsze pomocna.
Tessa odwzajemniła spojrzenie.
– Być usłużną to moje jedyne pragnienie.
Jem położył dłoń na jej ramieniu.
– Tesso, Will. – W jego głosie brzmiała troska. – Nie sądzę…
Jednakże Will już porwał płaszcz z krzesła i wymaszerował z biblioteki. Zatrzasnął za sobą drzwi z taką siłą, że zadrżała futryna.
Jessamine rozparła się na krześle i zmrużyła brązowe oczy.
– Interesujące.
Tessie drżały ręce, kiedy odgarniała kosmyk włosów za ucho. Nie cierpiała, kiedy Will miał na nią taki wpływ. Nie znosiła tego. Wiedziała swoje. Wiedziała, co on o niej myśli. Że jest nic niewarta. Ale jego spojrzenie przyprawiało ją o drżenie z nienawiści i jednocześnie tęsknoty. Zupełnie, jakby w jej krwi płynęła trucizna, a jedynym na nią antidotum był Jem. Tylko przy nim czuła się pewnie.
– Chodź. – Jem lekko ujął ją pod ramię. Dżentelmen nie powinien publicznie dotykać damy, ale w Instytucie Nocni Łowcy zachowywali się wobec siebie bardziej poufale niż Przyziemni w zewnętrznym świecie. Kiedy na niego spojrzała, uśmiechnął się do niej nie tylko oczami, ale i sercem, całym sobą. – Poszukamy Charlotte.
– A co ja mam robić, kiedy was nie będzie? – zapytała z rozdrażnieniem Jessamine, kiedy ruszyli do drzwi.
Jem obejrzał się przez ramię.
– Zawsze możesz obudzić Henry’ego. Zdaje się, że znowu je papier przez sen, a wiesz, jak Charlotte tego nie znosi.
– Niech to licho! – mruknęła Jessamine z westchnieniem. – Dlaczego zawsze dostaję głupie zadania?
– Bo nie chcesz poważnych – odparł Jem tonem, w którym Tessa, o dziwo, usłyszała nutę irytacji.
Żadne z nich nie zauważyło lodowatego spojrzenia, jakim obrzuciła ich Jessamine, kiedy wychodzili z biblioteki.
***
– Pan Bane pana oczekuje, sir – oznajmił lokaj i usunął się na bok, żeby wpuścić Willa.
Jego imię brzmiało Archer – a może Walker czy jakoś podobnie – i był jednym z ludzkich niewolników Camille. Jak wszyscy podporządkowani woli wampira, miał chorobliwy wygląd, pergaminową skórę i cienkie, suche włosy. Sprawiał wrażenie równie uszczęśliwionego widokiem Nocnego Łowcy jak gość, który na przyjęciu znajduje ślimaka w sałacie.
Od razu po wejściu do domu, Willa uderzył zapach. Była to woń czarnej magii, siarki zmieszanej z odorem Tamizy w gorący dzień. Will zmarszczył nos. Lokaj spojrzał na niego z jeszcze większą odrazą.
– Pan Bane jest w salonie. – Z tonu sługi jasno wynikało, że zamierza towarzyszyć tam intruzowi. – Mam wziąć pański płaszcz?
– To nie będzie konieczne.
Nie zdejmując płaszcza, Will podążył korytarzem za zapachem magii. Woń stawała się coraz intensywniejsza, w miarę jak zbliżał się do salonu. Spod zamkniętych drzwi sączyły się smużki dymu. Will zaczerpnął duży haust cuchnącego powietrza i sięgnął do klamki.
Wnętrze salonu okazało się dziwnie puste. Dopiero po chwili Will zorientował się, że gospodarz odsunął pod ściany wszystkie ciężkie tekowe meble, nawet fortepian. Z sufitu zwisał ozdobny żyrandol, ale pokój oświetlały tuziny grubych czarnych świec ustawionych kręgiem na środku pomieszczenia. Obok kręgu stał Magnus z otwartą księgą w rękach. Staromodny fular miał poluzowany, czarne włosy sterczały wokół jego twarzy jak naładowane elektrycznością. Kiedy Will wszedł do salonu, czarownik podniósł wzrok i uśmiechnął się szeroko.
– W samą porę! – wykrzyknął. – Myślę, że tym razem go mamy. Will, poznaj Tammuza, pomniejszego demona z ósmego wymiaru. Tammuzie, poznaj Willa, pomniejszego Nocnego Łowcę z… Walii, tak?
– Wydłubię ci oczy – wysyczał stwór, który siedział wewnątrz płonącego kręgu. Mierzył niewiele ponad trzy stopy, miał jasnoniebieską skórę, troje jarzących się oczu, czarnych jak węgle, i ośmiopalczaste dłonie zakończone długimi krwistoczerwonymi pazurami. – Zedrę ci skórę z twarzy.
– Nie bądź niegrzeczny, Tammuzie – skarcił go Magnus i choć mówił lekkim tonem, płomienie świec nagle skoczyły w górę, a demon skulił się z krzykiem. – Will ma do ciebie kilka pytań. Odpowiesz na nie.
Will pokręcił głową.
– Sam nie wiem, Magnusie – powiedział. – On nie wygląda mi na tego właściwego.
– Mówiłeś, że był niebieski. Ten jest niebieski.
– Jest niebieski – przyznał Will, podchodząc do kręgu. – Ale demon, którego szukam, był tak naprawdę kobaltowy. Ten jest raczej niebieskofioletowy.
– Jak mnie nazwałeś? – ryknął demon z wściekłością. – Podejdź bliżej, mały Nocny Łowco, i pozwól mi pożywić się swoją wątrobą! Wyrwę ją z ciebie, a ty będziesz krzyczał.
Will odwrócił się do Magnusa.
– Głos też ma inny. I nie zgadza się liczba oczu.
– Jesteś pewien…?
– Absolutnie pewien – potwierdził Will. – To nie jest coś, co mógłbym… kiedykolwiek zapomnieć.
Magnus westchnął, odwrócił się do demona i zaczął czytać z księgi:
– Tammuzie, wzywam cię mocą dzwonu, księgi i świecy, mocą wielkich imion Sammaela, Abbadona i Molocha, żebyś powiedział prawdę. Czy przed tym dniem spotkałeś Nocnego Łowcę Willa Herondale’a albo kogoś z jego krwi lub rodu?
– Nie wiem – odburknął demon z rozdrażnieniem. – Wszyscy ludzie wyglądają dla mnie tak samo.
– Odpowiedz mi! – ryknął Magnus rozkazującym głosem.
– No, dobrze. Nie, nigdy w życiu go nie widziałem. Zapamiętałbym. Coś mi się zdaje, że dobrze smakuje. – Demon wyszczerzył zęby ostre jak brzytwy. – Nie byłem w tym świecie od… hm, stu lat, może więcej. Nigdy nie mogę zapamiętać różnicy między sto a tysiąc. W każdym razie ostatnio, kiedy tu byłem, wszyscy mieszkali w chatach z błota i jedli robaki. Wątpię więc, żebym go spotkał – palcem o wielu stawach wskazał na Willa – chyba że Ziemianie żyją o wiele dłużej, niż sądziłem.
Magnus przewrócił oczami.
– Uparłeś się, że nie pomożesz, co?
Demon wzruszył ramionami w dziwnie ludzkim geście.
– Zmusiłeś mnie do powiedzenia prawdy, więc ją powiedziałem.
– A może chociaż słyszałeś o demonie takim, jakiego opisałem? – odezwał się Will z nutą desperacji w głosie. – Ciemnoniebieski, z głosem jak papier ścierny i długim, kolczastym ogonem.
Demon ze znudzoną miną zmierzył go wzrokiem.
– Masz pojęcie, ile rodzajów demonów żyje w Otchłani, Nefilim? Setki, setki milionów. Przy wielkim mieście Pandemonium wasz Londyn wygląda jak wieś. Są demony wszelkich kształtów, rozmiarów i kolorów. Niektóre dowolnie potrafią zmieniać wygląd…
– Och, zamknij się wreszcie, skoro nie potrafisz pomóc! – huknął Magnus i zatrzasnął księgę.
Wszystkie świece nagle zgasły, demon zniknął z okrzykiem zaskoczenia, zostawiając po sobie tylko smugę cuchnącego dymu.
Czarownik odwrócił się do Willa.
– Byłem pewien, że tym razem mam rację.
– To nie twoja wina. – Will rzucił się na jedną z kanap odsuniętych pod ścianę. Było mu jednocześnie gorąco i zimno, nerwy miał napięte i bez wielkiego powodzenia próbował zdusić w sobie rozczarowanie. Gwałtownym ruchem ściągnął rękawiczki i wcisnął je do kieszeni nadal zapiętego płaszcza. – Starasz się. Tammuz miał rację. Nie podałem ci zbyt wielu szczegółów.
– Zakładam, że powiedziałeś mi wszystko, co pamiętasz – rzekł spokojnie Magnus. – Otworzyłeś Pyxis i wypuściłeś demona. On cię przeklął, a ty teraz chcesz, żebym go znalazł i zmusił, żeby zdjął z ciebie klątwę. To wszystko?
– Tak – zapewnił Will. – Po co miałbym coś ukrywać, wiedząc, o co cię proszę? O znalezienie igły w stogu… Boże, nawet nie w stogu siana, tylko w całej wieży pełnej igieł.
– Włóż rękę do wieży igieł, a paskudnie się pokłujesz. Naprawdę jesteś pewien, że tego właśnie chcesz?
– Jestem pewien, że alternatywa jest gorsza – odparł Will, patrząc na sczerniałe miejsce na podłodze, gdzie przed chwilą kucał demon. Był wyczerpany. Energia Znaku, który narysował sobie rano przed wyjściem na Radę, wyczerpała się w południe. Teraz czuł pulsowanie w skroniach. – Żyję z tą klątwą już pięć lat. Myśl, że będę musiał z nią żyć jeszcze dłużej, przeraża mnie bardziej niż myśl o śmierci.
– Jesteś Nocnym Łowcą; nie boisz się śmierci – stwierdził Magnus.
– Oczywiście, że się boję. Może jesteśmy potomkami aniołów, ale o tym, co jest po śmierci, wiemy nie więcej niż wy.
Magnus podszedł do kanapy i usiadł w jej drugim końcu. Jego zielonozłote oczy jarzyły się w ciemności jak kocie ślepia.
– Nie wiesz, czy po śmierci jest tylko niebyt.
– A wiesz, że go nie ma? – odparował Will. – Jem wierzy, że wszyscy rodzimy się na nowo, że życie to koło. Umieramy, wirujemy, rodzimy się na nowo, jeśli na to zasługujemy, zależnie od naszych uczynków na tym świecie. – Will spojrzał na swoje obgryzione paznokcie. – Ja pewnie odrodzę się jako ślimak, którego ktoś posoli.
– Koło Transmigracji – rzekł Magnus i skrzywił usta w uśmiechu. – Pomyśl o tym w ten sposób, że musiałeś zrobić coś dobrego w swoim poprzednim życiu, skoro urodziłeś się na nowo jako Nefilim.
– O, tak – powiedział Will znużonym tonem. – Miałem wielkie szczęście. – Odchylił głowę na oparcie kanapy. – Domyślam się, że będziesz potrzebował więcej… składników? Stara Mol z Cross Bones chyba już ma dość mojego widoku.
– Mam również inne kontakty – zlitował się nad nim Magnus. – Ale najpierw muszę zdobyć więcej danych. Możesz jeszcze coś dodać na temat charakteru tej klątwy…
– Nie. – Will usiadł prosto. – Nie mogę. Już ci mówiłem, że bardzo ryzykowałem, w ogóle mówiąc ci o jej istnieniu. Gdybym zdradził więcej…
– Co wtedy? Niech zgadnę. Nie wiesz, ale jesteś pewien, że byłoby źle.
– Bo zacznę myśleć, że przyjście do ciebie było błędem.
– Chodzi o Tessę, prawda?
Przez ostatnie pięć lat Will uczył się nie okazywać emocji: zaskoczenia, sympatii, radości. Był niemal pewien, że wyraz jego twarzy się nie zmienił, ale usłyszał napięcie w swoim głosie, kiedy powtórzył:
– O Tessę?
– Minęło już pięć lat – przypomniał mu Magnus. – Jakoś sobie radziłeś przez cały ten czas, nikomu nic nie mówiąc. Co więc sprowadziło cię do mnie w środku nocy, w czasie burzy? Co się zmieniło w Instytucie? Przychodzi mi do głowy tylko jedno wyjaśnienie… całkiem ładne, z dużymi szarymi oczami…
Will wstał tak gwałtownie, że omal nie przewrócił kanapy.
– Są jeszcze inne rzeczy – powiedział, siląc się na spokój. – Jem umiera.
Bane zmierzył go chłodnym wzrokiem.
– Umiera od lat. Żadna klątwa rzucona na ciebie nie poprawi ani nie pogorszy jego stanu.
Will uświadomił sobie, że trzęsą mu się ręce. Zacisnął je w pięści.
– Nie rozumiesz…
– Wiem, że jesteście parabatai – rzekł Magnus. – Wiem, że jego śmierć będzie dla ciebie wielką stratą. Ale nie wiem…
– Wiesz to, co powinieneś wiedzieć. – Willowi zrobiło się zimno, choć w pokoju było ciepło, a on nadal miał na sobie płaszcz. – Mogę zapłacić więcej, jeśli to powstrzyma cię od zadawania mi pytań.
Magnus podciągnął nogi na kanapę.
– Nic nie powstrzyma mnie przed zadawaniem ci pytań. Ale postaram się uszanować twoją powściągliwość.
Will rozluźnił dłonie.
– Więc nadal będziesz mi pomagał.
– Nadal będę ci pomagał. – Czarownik splótł ręce za głową i odchylił się do tyłu, patrząc na gościa spod przymrużonych powiek. – Choć pomógłbym ci bardziej, gdybyś wyznał mi prawdę, zrobię, co w mojej mocy. Dziwna rzecz, ale mnie interesujesz, Willu Herondale.
Will wzruszył ramionami.
– To wystarczający powód. Kiedy zamierzasz znowu spróbować?
Magnus ziewnął.
– Prawdopodobnie w weekend. W sobotę przyślę ci wiadomość… jeśli zrobię jakieś postępy.
Postęp. Klątwa. Prawda. Jem. Umierający, Tessa, Tessa. Tessa. Tessa. Jej imię rozbrzmiewało w umyśle Willa niczym dźwięk dzwonu. Ciekawe, czy jeszcze jakieś inne imię na świecie ma w sobie taką moc, przed którą nie da się uciec. Dlaczego nie dostała tak okropnego imienia, jak na przykład Mildred. Nie potrafił sobie wyobrazić, że leży w nocy bezsennie i patrzy w sufit, a niewidzialne głosy szepczą: Mildred, Mildred. Za to Tessa…
– Dziękuję – powiedział. Teraz z kolei zrobiło mu się gorąco. W pokoju było duszno i pachniało spalonym woskiem ze świec. – Będę czekał na wiadomość.
– Dobrze – mruknął Bane i zamknął oczy.
Will nie potrafił stwierdzić, czy czarownik naprawdę śpi, czy tylko czeka, aż on wyjdzie. Tak czy inaczej, był to wyraźny sygnał, że gość powinien już sobie iść. I Will wyszedł, nie bez pewnej ulgi.
***
Sophie właśnie szła do pokoju panny Jessamine, żeby wymieść popiół z kominka i wyczyścić kratę, kiedy usłyszała głosy w holu. W poprzednim miejscu pracy nauczono ją, że ma się odwracać i patrzeć w ścianę, kiedy mijają ją pracodawcy, a najlepiej udawać mebel albo inną nieożywioną rzecz.
Była zaskoczona, kiedy się przekonała, że w Instytucie jest zupełnie inaczej. Po pierwsze, jak na taki duży dom zatrudniano tu niewiele służby. Z początku nie zdawała sobie sprawy, że Nocni Łowcy sami robią wiele rzeczy, które szlachetnie urodzeni uznaliby za poniżej swojej godności: poczynając od rozpalania ognia, zakupów, sprzątania niektórych pomieszczeń, takich jak sala treningowa czy zbrojownia. Wstrząsnęła nią poufałość, z jaką Agatha i Thomas odnosili się do swoich pracodawców. Po prostu nie wiedziała, że ci służący pochodzą z rodzin, które od pokoleń służą Nocnym Łowcom… albo że sami znają magię.
Ona urodziła się w biednej rodzinie i odkąd zaczęła pracować jako posługaczka, często nazywano ją głupią albo policzkowano, bo nie była przyzwyczajona do używania delikatnych przedmiotów, prawdziwego srebra czy chińskiej porcelany tak cienkiej, że przeświecała przez nią ciemna herbata. Z czasem nauczyła się wszystkiego, a kiedy stało się jasne, że wyrośnie na bardzo ładną dziewczynę, została awansowana na pokojówkę. Los takiej służącej był bardzo niepewny. Miała wyglądem cieszyć oko domowników, więc w miarę jak robiła się coraz starsza, od chwili ukończenia osiemnastu lat jej płaca z każdym rokiem się zmniejszała.
Przyjście do pracy w Instytucie – gdzie nikomu nie przeszkadzało, że nowa służąca ma już dwadzieścia lat, nie wymagano od niej, żeby patrzyła na ściany i nie odzywała się niepytana – okazało się taką ulgą, że okaleczenie pięknej twarzy przez poprzedniego pracodawcę czasami wydawało się jej niezbyt wygórowaną ceną. Nadal unikała patrzenia na siebie w lustrach, ale cierpienie nie było już takie dotkliwe. Jessamine drwiła z niej z powodu długiej blizny zniekształcającej policzek, ale inni nie zwracali na nią uwagi, z wyjątkiem Willa, który czasami mówił coś nieprzyjemnego, ale raczej od niechcenia, jakby właśnie tego od niego oczekiwano, choć on sam nie miał serca do tych zgryźliwości.
Ale tak było, nim zakochała się w Jemie.
Teraz rozpoznała na korytarzu jego głos; brzmiał w nim śmiech. Lecz kiedy usłyszała, że odpowiada mu panna Tessa, poczuła dziwne ściskanie w piersi. Zazdrość. Gardziła sobą z tego powodu, ale nie potrafiła jej stłumić. Panna Tessa zawsze dobrze ją traktowała, a w jej dużych szarych oczach kryła się taka wrażliwość – i głód przyjaźni – że nie można było jej nie lubić. Jednakże sposób, w jaki na nią patrzył pan Jem… a ona nawet tego nie dostrzegała.
Nie. Sophie po prostu nie zniosłaby spotkania z tą dwójką, gdyby Jem patrzył na Tessę tak jak ostatnio. Chwyciła szczotkę i wiadro, otworzyła najbliższe drzwi, szybko weszła do środka i zamknęła je za sobą. Była to jedna z wielu nieużywanych sypialni Instytutu, przeznaczona dla gości Nocnych Łowców. Obchodziła je wszystkie raz na dwa tygodnie, chyba że ktoś z nich akurat korzystał. Ten pokój okazał się dość zaniedbany; drobinki kurzu tańczyły w świetle padającym z okien. Sophie z trudem powstrzymała chęć kichnięcia i przycisnęła oko do szczeliny w drzwiach.
Miała rację. W jej stronę szli korytarzem pan Carstairs i panna Gray. Wydawali się całkowicie pochłonięci sobą. Jem niósł tobołek, który wyglądał na złożony strój treningowy, a Tessa śmiała się z tego, co powiedział. Ona patrzyła pod nogi, a on na nią, jak zawsze, kiedy sądził, że nie jest obserwowany. I miał wyraz twarzy, który przybierał wtedy, gdy grał na skrzypcach: skupiony i oczarowany.
Zabolało ją serce. Był piękny. Zawsze tak uważała. Większość ludzi rozpływała się nad Willem, jaki jest przystojny, ale według niej, Jem prezentował się tysiąc razy lepiej od niego. Miał eteryczny wygląd aniołów z obrazów i choć wiedziała, że srebrna barwa jego włosów i skóry jest skutkiem działania leku, który zażywał na swoją chorobę, ten kolor też się jej podobał. Poza tym, Jem był delikatny, twardy i dobry. Chętnie sobie wyobrażała, że odgarnia jej włosy z twarzy, choć zwykle myśl o tym, że dotyka jej mężczyzna albo nawet chłopiec, przyprawiała ją o strach i mdłości. On miał takie delikatne, pięknie ukształtowane dłonie…
– Nie mogę uwierzyć, że jutro przychodzą – powiedziała Tessa, kierując wzrok z powrotem na Jema. – Mam wrażenie, że Sophie i ja zostałyśmy rzucone na pożarcie Benedictowi Ligthwoodowi jak kość psu, żeby go ułagodzić. Przecież jemu wcale nie chodzi o to, że nie jesteśmy przeszkolone. On po prostu chce, żeby jego synowie uprzykrzali życie Charlotte.
– To prawda – zgodził się Jem. – Ale dlaczego nie skorzystać ze szkolenia, skoro już padła taka propozycja? Właśnie dlatego Charlotte próbuje zachęcić Jessamine do treningu. Jeśli chodzi o ciebie, Mortmain już nie stanowi zagrożenia, ale mogą znaleźć się inni, których przyciągnie twój talent. Lepiej, żebyś się nauczyła, jak z nimi walczyć.
Tessa odruchowo powędrowała ręką do naszyjnika z aniołkiem. Sophie podejrzewała, że dziewczyna nawet sobie nie uświadamia tego nawykowego gestu.
– Wiem, co powie Jessamine. Że potrzebuje pomocy tylko w odpędzaniu przystojnych zalotników.
– Nie przydałaby się jej raczej pomoc w odpędzaniu tych mniej przystojnych?
– Nie, jeśli są Przyziemnymi. – Tessa uśmiechnęła się szeroko. – Ona zawsze wybierze brzydkiego Przyziemnego zamiast przystojnego Nocnego Łowcę.
– Co mnie wyklucza z wyścigu – skwitował Jem z udawanym żalem.
Tessa roześmiała się i powiedziała:
– Szkoda. Ktoś tak ładny jak Jessamine powinien mieć wybór, ale ona jest całkowicie przekonana, że Nocny Łowca…
– Ty jesteś o wiele ładniejsza – stwierdził Jem.
Tessa spojrzała na niego zaskoczona i czerwona na twarzy. Sophie znowu poczuła ukłucie zazdrości, choć zgadzała się z Jemem. Jessamine była ładna w klasyczny sposób, kieszonkowa Wenus, której urodę zwykle psuła kwaśna mina. Natomiast Tessa ze swoimi gęstymi, czarnymi, falującymi włosami i oczami szarymi jak morze miała w sobie ciepło, które przyciągało coraz bardziej, im dłużej się ją znało. Na jej twarzy były wypisane inteligencja i poczucie humoru, których brakowało Jessamine, a przynajmniej się z nimi nie zdradzała.
Jem zatrzymał się przed drzwiami Jessamine i zapukał. Kiedy nie usłyszał odpowiedzi, wzruszył ramionami, schylił się i położył czarny strój pod drzwiami.
– Ona nigdy go nie włoży. – W policzkach Tessy zrobiły się dołeczki.
Jem się wyprostował.
– Zgodziłem się zanieść jej ekwipunek, a nie ubierać ją na siłę.
Ruszył dalej korytarzem. Tessa go dogoniła i powiedziała:
– Nie wiem, jak Charlotte może tak często rozmawiać z bratem Enochem. On mnie przeraża.
– Nie wiem. Wolę myśleć, że u siebie Cisi Bracia są tacy jak my. Robią sobie dowcipy, szykują grzanki z serem…
– Mam nadzieję, że bawią się w szarady – dorzuciła Tessa. – I w ten sposób wykorzystują wrodzone talenty.
Jem wybuchnął śmiechem. Potem oboje skręcili za róg i zniknęli. Sophie oparła się o framugę drzwi. Ona nie umiałaby tak rozbawić Jema; nie sądziła, żeby ktokolwiek to potrafił, może oprócz Willa. Trzeba kogoś dobrze znać, żeby go rozśmieszyć. Ona od dawna go kochała, ale wcale nie znała. Jak to możliwe?
Westchnęła z rezygnacją i już miała wyjść ze swojej kryjówki, kiedy zobaczyła, że uchylają się drzwi pokoju Jessamine. Pośpiesznie cofnęła się w ciemność. Panna Jessamine była ubrana w długi aksamitny płaszcz podróżny, okrywający ją od szyi po stopy. Włosy miała związane ciasno z tyłu głowy, w ręce niosła męski kapelusz. Sophie zamarła ze zdumienia. Jessamine spojrzała w dół i dostrzegła ekwipunek leżący na podłodze. Skrzywiła się, kopnęła go szybko do pokoju – przy okazji Sophie zauważyła męski but na jej nodze – i bezszelestnie zamknęła drzwi. Rozejrzała się czujnie, włożyła kapelusz na głowę, wcisnęła brodę w kołnierz płaszcza i ruszyła korytarzem. Sophie odprowadziła ją zaintrygowanym spojrzeniem.
Rozdział trzeci
Nieusprawiedliwiona śmierć
„Niestety! Przyjaciółmi byli w młodości;
Lecz szepczące języki potrafią zatruć prawdę;
Lojalność istnieje w lepszym świecie;
Życie jest cierniste, a młodość próżna;
Gniew na tych, których kochamy,
Jest niczym zaćmienie umysłu”.
– Samuel Taylor Coleridge, Christabel
Następnego dnia po śniadaniu Charlotte poleciła Tessie i Sophie, żeby wróciły do swoich pokojów, przebrały się w nowe stroje i spotkały z Jemem w sali treningowej. Tam miały zaczekać na braci Lightwoodów. Jessamine nie zeszła do jadalni, wymawiając się bólem głowy, Willa też nigdzie nie było. Tessa podejrzewała, że się ukrywa, by nie musieć okazywać uprzejmości Gabrielowi Lightwoodowi i jego bratu. Wcale mu się nie dziwiła.
Kiedy wróciła do swojego pokoju, poczuła nerwowe łaskotanie w brzuchu; nigdy wcześniej nie nosiła takiego stroju, a w dodatku, tym razem Sophie nie mogła jej pomóc. Ale oczywiście zaznajomienie się z ekwipunkiem było częścią szkolenia, nie mówiąc o samodzielnym włożeniu butów na płaskim obcasie, luźnych spodni z grubej czarnej tkaniny, długiej tuniki z pasem, sięgającej prawie do kolan. W takim właśnie ubraniu walczyła wcześniej Charlotte i takie samo Tessa widziała na ilustracji w Kodeksie. Uznała je wtedy za dziwne, ale teraz sama miała je nosić. Gdyby ciotka Harriet mogła ją zobaczyć, pewnie by zemdlała.
Spotkała się z Sophie u stóp schodów prowadzących do sali treningowej Instytutu. Nie powiedziały do siebie ani słowa, tylko wymieniły krzepiące uśmiechy. Tessa pierwsza weszła na wąskie drewniane schody z poręczami tak starymi, że zaczynały już pękać. Dziwnie było tak iść po stopniach i nie przejmować się podnoszeniem spódnic, żeby ich nie przydepnąć. Choć całe ciało miała zakryte, odnosiła wrażenie, że jest prawie naga.