Las Birnamski - Eleanor Catton - ebook + książka

Las Birnamski ebook

Eleanor Catton

0,0
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Aż 11 lat czekaliśmy na nową powieść najmłodszej w historii laureatki Nagrody Bookera! I wreszcie jest – w świetnym tłumaczeniu Macieja Świerkockiego, zupełnie inna niż jej poprzedniczki: Wszystko, co lśni oraz Próba. Zachwycający i zaskakujący Las Birnamski Eleanor Catton to jedna z 24 książek najważniejszych w 2024 roku (Michał Nogaś, „Gazeta Wyborcza”).

2017 rok, Nowa Zelandia. Wskutek katastrofalnego osunięcia ziemi na przełęczy Korowai miasteczko Thorndike oraz leżąca nieopodal spora farma zostają odcięte od świata. Okazję chce wykorzystać Las Birnamski – nieformalny, na poły przestępczy, na poły filantropijny, tajny kolektyw ogrodniczy, który sadzi rośliny tam, gdzie nikt tego nie zauważy. Przez całe lata grupa walczyła, żeby wyjść na prostą. Zajęcie gospodarstwa dałoby im szansę na wypłacalność. Ale miejscem interesuje się też tajemniczy amerykański miliarder Robert Lemoine: przejął je, żeby zbudować luksusowy bunkier na czas końca świata; przynajmniej tak mówi założycielce grupy, Mirze, gdy przyłapuje ją na terenie posiadłości. Jest zaintrygowany Mirą i Lasem Birnamskim. I chociaż politycznie są po przeciwnych stronach, wydaje się, że mają wspólnych wrogów. Ale czy ogrodnicy mogą mu zaufać? I czy będą mogli zaufać sobie nawzajem, gdy ich ideały i ideologia zostaną wystawione na próbę?

Trzymający w napięciu thriller psychologiczny laureatki Nagrody Bookera ma w sobie dramaturgię dzieł Szekspira i dowcip Jane Austen, ujawnia przy tym podobną fascynację mechanizmami, które decydują o tym, kim jesteśmy. Genialnie skonstruowane studium intencji, działań i ich konsekwencji oraz bezkompromisowa wiwisekcja ludzkiego instynktu przetrwania.

Las Birnamski jest rewelacyjny. Jako wielowarstwowy thriller skupiony na studium charakteru jest tak dobry, jak tylko może być. Pięknie skonstruowane dzieło – ależ frajda!”

Stephen King

„Ekscytująca opowieść o ogrodnikach-bojownikach, z udziałem złychtech bros, apokaliptycznymi bunkrami i domieszką LSD na końcu”.

„Sunday Times”

„Greta Gerwig mogłaby sfilmować tę powieść. Quentin Tarantino też”.

„The New York Times”

„Ekothriller, traktat o technologii inwigilacyjnej oraz medytacja na temat przyjaźni i pożądania w stylu Sally Rooney”.

Vulture

„Ostatnie sto pięćdziesiąt stron przeczytasz z przyspieszonym pulsem i walącym jak oszalałe sercem”.

„The Guardian”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 598

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Bir­nam Wood
Opieka re­dak­cyjna: SE­BA­STIAN BREJ­NAK
Re­dak­cja: ANNA PO­INC-CHRA­BĄSZCZ
Ko­rekta: MA­RIA ROLA, JA­CEK BŁACH, EWA SMOL
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: UR­SZULA GI­REŃ
Na okładce wy­ko­rzy­stano frag­ment akwa­forty Aegi­diusa Sa­de­lera (II) Her­ten­jacht bij een bo­smeer, we­dług Ro­elandta Sa­very’ego (ze zbio­rów Rijk­smu­seum, ok. 1624–1650).
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Co­py­ri­ght © Ele­anor Cat­ton, 2023 © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Ma­ciej Świer­kocki © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07992-8
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Ste­vena To­us­sa­inta

ZJA­WI­SKO

Bądź jak lew śmiały, dumny, przed­się­bior­czy;

Nie tknie Mak­beta ża­den cios mor­der­czy,

Póki Las Bir­nam ku Dun­zy­nań­skiemu

Wzgó­rzu nie pój­dzie wal­czyć prze­ciw niemu.

MAK­BET

Do tego ni­gdy nie przyj­dzie. Któż zdoła

Las wzru­szyć z po­sad, ka­zać jego drze­wom

Do­być ko­rze­nie z głę­bo­ko­ści gruntu?

Wil­liam Sha­ke­spe­are, Mak­bet, przeł. Jó­zef Pasz­kow­ski, akt IV, sc. 1

CZĘŚĆPIERW­SZA

.

Prze­łęcz Ko­ro­wai za­mknięto pod ko­niec lata, kiedy se­ria płyt­kich wstrzą­sów sej­smicz­nych wy­wo­łała osu­nię­cie ziemi, za­sy­pała spory od­ci­nek szosy, po­wo­du­jąc śmierć pię­ciorga osób, i ze­pchnęła w prze­paść cię­ża­rówkę z przy­czepą, która spa­da­jąc, otarła się o prze­wód elek­tryczny, wy­ryła bruzdę w zbo­czu góry, po czym eks­plo­do­wała na wia­duk­cie. Mi­nęło kilka ty­go­dni, za­nim można było bez­piecz­nie wy­do­być ciała ofiar i na­le­ży­cie osza­co­wać straty – tem­pe­ra­tura już wtedy się ob­ni­żała, a dni szybko sta­wały krót­sze. Przed na­dej­ściem wio­sny nic wię­cej nie dało się zro­bić. Droga zo­stała za­mknięta z obu stron, więc wy­zna­czono ob­jazd – na za­chód, wo­kół da­le­kich brze­gów je­ziora Ko­ro­wai, oraz na wschód, po­mię­dzy sza­chow­ni­cami pól upraw­nych i sple­cio­nymi ni­czym war­ko­cze rze­kami, które spły­wają po ni­zi­nach do mo­rza.

Mia­steczko Thorn­dike, le­żące po pół­noc­nej stro­nie prze­łę­czy u stóp gór Ko­ro­wai, z jed­nej strony gra­ni­czyło z je­zio­rem, z dru­giej z Par­kiem Na­ro­do­wym Ko­ro­wai. Po za­mknię­ciu prze­łę­czy po­wstał tu praw­dziwy ślepy za­ułek: od­cięta od po­łu­dnia mie­ścina była od­izo­lo­wana wła­ści­wie ze wszyst­kich stron, wy­jąw­szy jedną drogę do­jaz­dową. Jak w więk­szo­ści no­wo­ze­landz­kich mia­ste­czek lo­kalna go­spo­darka opie­rała się głów­nie na tu­ry­stach i prze­jeż­dża­ją­cych tędy ti­rach, więc kiedy ze­społy ra­tow­ni­cze i ekipy te­le­wi­zyjne spa­ko­wały się wresz­cie i wy­je­chały, wielu miesz­kań­ców nie­chęt­nie opu­ściło Thorn­dike ra­zem z nimi. Przy­drożne ka­fejki i skle­piki z pa­miąt­kami za­czy­nały się ko­lejno za­my­kać, sta­cja ben­zy­nowa skró­ciła dzień pracy, w cen­trum tu­ry­stycz­nym wy­wie­szono ta­bliczkę z prze­pro­si­nami, a dawna ferma owcza w głębi do­liny, opi­sana w ma­te­ria­łach biura nie­ru­cho­mo­ści jako naj­wspa­nial­sza w mie­ście „lo­ka­li­za­cja pod bu­dowę osie­dla miesz­ka­nio­wego”, zo­stała cich­cem wy­co­fana ze sprze­daży.

Wła­śnie ta oferta zwró­ciła uwagę dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­niej Miry Bun­ting, ogrod­niczki i za­ło­ży­cielki grupy ak­ty­wi­stów na­zy­wa­nej przez swoje człon­ki­nie i człon­ków La­sem Bir­nam­skim. Ni­gdy nie była w Thorn­dike i nie miała za­miaru ani środ­ków, by ku­pić tam choćby naj­mniej­szy skra­wek ziemi, za­no­to­wała jed­nak in­for­ma­cję o sprze­daży daw­nej fermy, kiedy oferta po­ja­wiła się po raz pierw­szy w in­ter­ne­cie ja­kieś pięć czy sześć mie­sięcy wcze­śniej. Na­pi­sała wtedy – pod pseu­do­ni­mem – do agenta, wy­ra­ziła za­in­te­re­so­wa­nie zie­mią i spy­tała, czy któ­raś z dzia­łek bu­dow­la­nych zo­stała już sprze­dana.

Pseu­do­nim – June Crow­ther – był jed­nym z kilku, które Mira wy­my­śliła so­bie z cza­sem i któ­rych uży­wała na­prze­mien­nie. Pani Crow­ther była więc po­sta­cią fik­cyjną – eme­rytką, miała sześć­dzie­siąt osiem lat i cier­piała na po­ważny nie­do­słuch, dla­tego wo­lała się kon­tak­to­wać ze świa­tem mej­lowo niż te­le­fo­nicz­nie. Miała też odło­żoną pewną sumkę w ak­cjach i ob­li­ga­cjach, które chciała za­mie­nić na ja­kąś nie­ru­cho­mość. Po­szu­ki­wała domku let­ni­sko­wego, naj­le­piej na wsi, bo za ży­cia sta­ruszki mo­głyby ko­rzy­stać z niego córki, które po jej śmierci otrzy­ma­łyby po­sia­dłość w spadku. Dom musi być nowy – po ca­łym ży­ciu peł­nym na­praw i re­mon­tów pani Crow­ther miała już ich do­syć – choć nie­ko­niecz­nie trzeba go bu­do­wać spe­cjal­nie dla niej we­dług osob­nego pro­jektu. Cał­ko­wi­cie za­do­woli się nie­wiel­kim dom­kiem mo­du­ło­wym albo z pre­fa­bry­ka­tów i może on stać wśród wielu iden­tycz­nych kon­struk­cji, cią­gną­cych się wzdłuż ulicy, o ile tylko są­sie­dzi nie znajdą się za bli­sko, a ona bę­dzie mo­gła sama wy­brać ko­lor ścian. Dawna ferma w Thorn­dike speł­nia­łaby za­pewne wszyst­kie te wa­runki, lecz ja­kieś cztery mie­siące po wy­padku na prze­łę­czy pani Crow­ther do­stała mejl od agenta z biura nie­ru­cho­mo­ści, że sy­tu­acja się zmie­niła i jego klient po­sta­no­wił na ra­zie nie sprze­da­wać ziemi. Nie­wy­klu­czone jed­nak, że po­sia­dłość zo­sta­nie po­now­nie wy­sta­wiona na sprze­daż w póź­niej­szym ter­mi­nie. Tym­cza­sem agent za­py­ty­wał, czy pani Crow­ther nie za­in­te­re­so­wa­łaby się inną ofertą, działką po­ło­żoną w po­bliżu – po­dał od­po­wiedni link – i ży­czył sta­ruszce wszel­kiego po­wo­dze­nia w po­szu­ki­wa­niu domu.

Prze­czy­tała mejl dwu­krot­nie, na­pi­sała uprzejmą, ale nie­zo­bo­wią­zu­jącą jej do ni­czego od­po­wiedź, a po­tem wy­lo­go­wała się z fał­szy­wego konta i wy­świe­tliła w prze­glą­darce mapę Thorn­dike. Ferma po­ło­żona w po­łu­dniowo-wschod­nim za­kątku do­liny miała nieco tra­pe­zo­idalny kształt i była znacz­nie węż­sza u stóp wzgó­rza niż na szczy­cie, gdzie do­cho­dziła do gra­nicy parku na­ro­do­wego. Sto pięć­dzie­siąt trzy hek­tary, jak za­pa­mię­tała z oferty sprze­daży, i ob­wód li­czący osiem albo dzie­sięć ki­lo­me­trów. Po­sia­dłość le­żała nie­da­leko osu­wi­ska. Mira prze­łą­czyła się na zdję­cia sa­te­li­tarne, ale jesz­cze ich nie uak­tu­al­niono: droga przez prze­łęcz na­dal po­ły­skli­wie i swo­bod­nie wiła się za­ko­sami w górę, tu i ów­dzie po­prze­ci­nana sza­rymi prze­bły­skami słońca, od­bi­ja­ją­cego się od da­chów cię­ża­ró­wek i sa­mo­cho­dów. Po­my­ślała, że to zdję­cie mo­gło zo­stać zro­bione za­le­d­wie na kilka chwil przed trzę­sie­niem ziemi, wi­doczni na nim kie­rowcy chyba już więc nie żyją. Po­wie­działa to so­bie na wszelki wy­pa­dek, jak cza­sem spraw­dzała puls – miała taki zwy­czaj, jesz­cze z lat mło­dzień­czych, żeby do­ło­wać się róż­nymi nie­przy­jem­nymi przy­pusz­cze­niami. Dzi­siaj nie po­tra­fiła się zdo­być na li­tość wo­bec sie­bie, dla­tego w ra­mach po­kuty wy­obra­ziła so­bie, jak zo­staje zmiaż­dżona i udu­szona w wy­padku, po czym przez kil­ka­na­ście se­kund prze­cho­wy­wała w gło­wie ob­raz tej sceny, za­nim wy­pu­ściła po­wie­trze z płuc i wró­ciła do mapy.

Wia­tro­chron strze­li­stych to­poli rzu­cał ząb­ko­wany cień na pod­jazd i sto­jący da­leko od drogi dom – i jak ży­czyła so­bie Mira, stał też na tyle wy­soko, by po­nad drze­wami roz­ta­czał się z niego wi­dok na je­zioro. Po­wy­żej domu cią­gnął się na­tu­ralny ta­ras, ufor­mo­wany przez żyłę wa­pie­nia od­dzie­la­jącą bar­dziej za­le­sione, wyż­sze za­grody dla owiec od do­cho­dzą­cego do drogi otwar­tego pa­stwi­ska. Po­więk­szyła zdję­cie i przy­glą­dała się ko­lejno za­gro­dom. Wszyst­kie stały pu­ste. Wy­dep­tana ścieżka wy­zna­czała naj­bar­dziej uczęsz­czaną trasę wła­ści­ciela wo­kół po­sia­dło­ści, a sko­śne cie­nie na ziemi świad­czyły o tym, że kilka za­gro­do­wych fur­tek jest otwar­tych. Agent nie zdra­dził na­zwi­ska sprze­da­ją­cego, lecz kiedy wpi­sała ad­res do wy­szu­ki­warki, na­tych­miast wy­świe­tlił się ar­ty­kuł pra­sowy.

Pan Owen Da­rvish, za­miesz­kały w Thorn­dike, w So­uth Can­ter­bury przy Ko­ro­wai Pass Road 1606, tra­fił bo­wiem ostat­nio na pierw­sze strony ga­zet. Jego na­zwi­sko fi­gu­ro­wało na li­ście go­ści ho­no­ro­wych, za­pro­szo­nych na uro­czy­stość z oka­zji uro­dzin kró­lo­wej. Za do­ko­na­nia w dzie­dzi­nie ochrony przy­rody wła­ści­ciel owczej fermy miał otrzy­mać ty­tuł szla­checki i zo­stać Ka­wa­le­rem No­wo­ze­landz­kiego Or­deru Za­sługi.

Za­in­try­go­wana Mira za­po­mniała na chwilę o ma­pie i czy­tała da­lej.

Ty­tuły szla­chec­kie znie­siono w No­wej Ze­lan­dii w roku 2000, lecz dzie­więć lat póź­niej zo­stały przy­wró­cone dzięki sta­ra­niom pew­nego za­moż­nego po­li­tyka pra­gną­cego uzy­skać miano szlach­cica. Sprawa była krę­pu­jąca bez względu na to, co kto o niej my­ślał: mo­nar­chi­ści nie mo­gli się cie­szyć, po­nie­waż taka re­sty­tu­cja do­wo­dziła tylko, że Ko­rona jest po­datna na na­ci­ski po­li­tyczne, re­pu­bli­ka­nie zaś nie mo­gli się jej sprze­ci­wiać, bo wtedy można by po­my­śleć, że mo­nar­chiczny ko­deks szla­checki jest po­nie­kąd świę­to­ścią, a za­tem czymś, co po­winno się znaj­do­wać poza za­się­giem po­li­ty­ków. Po­nie­waż obie par­tie były nie­za­do­wo­lone, uka­zu­jącą się dwa razy w roku li­stę od­zna­czo­nych przy­jęły z draż­li­wym cy­ni­zmem i wspól­nie de­kla­ro­wały, że uszlach­ceni in­te­lek­tu­ali­ści to zdrajcy, a uszlach­ceni przed­się­biorcy są sko­rum­po­wani. Owen Da­rvish wy­da­wał się rzad­kim wy­jąt­kiem od re­guły. Wie­ści o jego wy­róż­nie­niu po­ja­wiły się po wy­padku na prze­łę­czy tak szybko, że można było od­nieść wra­że­nie, że ty­tuł szla­checki zo­stał mu przy­znany jako coś w ro­dzaju za­dość­uczy­nie­nia dla ca­łego re­gionu Ko­ro­wai, a w tego ro­dzaju szla­chet­nym ge­ście nie mo­gli się do­pa­trzyć grze­chu ani mo­nar­chi­ści, ani re­pu­bli­ka­nie. Da­rvish wy­na­jął na­wet swój dom eki­pie ra­tow­ni­ków z Se­arch & Re­scue, by w pierw­szych dniach po tra­ge­dii mo­gli z niego ko­rzy­stać jak z bazy wy­pa­do­wej.

– Chylę czoło przed tymi fa­ce­tami – po­wie­dział na ten te­mat tylko tyle. – Praw­dziwi z nich bo­ha­te­ro­wie, bez dwóch zdań.

Czy­tała da­lej.

Ka­rierę za­wo­dową za­czął przed czter­dzie­stu laty, jesz­cze jako sie­dem­na­sto­la­tek, kiedy udało mu się oczy­ścić pole są­sia­dów z plagi kró­li­ków – li­kwi­do­wał je w ce­nie do­lara za sztukę. Był zna­ko­mi­tym strzel­cem, a jego dwoma naj­droż­szymi skar­bami – oba do­stał od ojca – były my­śliw­ski ka­ra­bin pneu­ma­tyczny ka­li­bru .22 oraz nóż do skó­ro­wa­nia zwie­rzyny z nie­skła­da­nym ostrzem i buksz­pa­nową rączką, eks­po­no­wane w spe­cjal­nej ga­blo­cie w sa­lo­nie. Daw­niej Da­rvish wła­sno­ręcz­nie ob­dzie­rał zwie­rzynę ze skóry, a mięso sprze­da­wał jako karmę w po­bli­skich psiar­niach albo klien­tom pry­wat­nym. Skóry trud­niej było zbyć. W końcu zna­lazł gar­bar­nię chętną przyj­mo­wać je par­tiami do prze­ra­bia­nia na filc, po­nie­waż jed­nak za­kład upie­rał się, by fak­tu­ro­wać za­kupy, dzie­więt­na­sto­letni już chło­pak po­sta­no­wił dzia­łać jako firma. Za­trud­nił księ­go­wego, wy­na­jął in­fo­li­nię, ku­pił w skle­pie bu­dow­la­nym puszkę żół­tej farby i po­słu­gu­jąc się sza­blo­nem, wy­ma­lo­wał na drzwiach swo­jej cię­ża­rówki na­zwę przed­się­bior­stwa zaj­mu­ją­cego się li­kwi­da­cją szkod­ni­ków – Da­rvish Pest Con­trol.

Jako syn pra­cow­nika rzeźni do­brze wie­dział, że każ­dego roku znaczną liczbę zdro­wych zwie­rząt ho­dow­la­nych trzeba za­bi­jać przed­wcze­śnie z po­wodu zła­ma­nej kostki albo nogi, a kró­li­cze nory sieją spu­sto­sze­nie na do­brych pa­stwi­skach. Poza tym kró­liki sta­no­wiły w kraju ga­tu­nek obcy, zo­stały spro­wa­dzone z za­gra­nicy po­dob­nie jak oposy, szczury i gro­no­staje, przy czym wszyst­kie te zwie­rzęta gu­sto­wały w mło­dych pę­dach ro­ślin oraz pta­sich ja­jach. Eks­ter­mi­na­cja szkod­ni­ków na­le­żała do nie­wielu kwe­stii, co do któ­rych zga­dzali się ze sobą no­wo­ze­landzcy kon­ser­wa­ty­ści i rol­nicy, a Da­rvish, roz­sze­rza­jąc za­kres dzia­łań firmy, po­dą­żał środ­ko­wym kur­sem, ko­kie­tu­jąc klien­tów za­równo z le­wej, jak i z pra­wej strony sceny po­li­tycz­nej. Przed­się­bior­stwo przy­szłego Ka­wa­lera No­wo­ze­landz­kiego Or­deru Za­sługi pod­pi­sy­wało umowy ze wszyst­kimi więk­szymi go­spo­dar­stwami rol­ni­czymi, a także z iwi i rūnanga[1], ra­dami miej­skimi i mi­ni­ster­stwami – lecz uko­ro­no­wa­niem jego dzia­łal­no­ści miała być nie­dawno utwo­rzona spółka z ame­ry­kań­ską firmą tech­no­lo­giczną Au­to­nomo, no­to­waną na in­dek­sie gieł­do­wym S&P 500. Z tego, co udało się usta­lić Mi­rze, Au­to­nomo pro­du­ko­wała drony, i to z jej po­mocą Da­rvish Pest Con­trol za­ini­cjo­wała am­bitny pro­jekt z dzie­dziny ochrony przy­rody, ma­jący na celu mo­ni­to­ro­wa­nie za­gro­żo­nych ga­tun­ków miej­sco­wej fauny. Da­rvish twier­dził skrom­nie, że to do­piero po­czą­tek, wie­rzył jed­nak, że pro­gram ma od­po­wiedni po­ten­cjał, by ura­to­wać wiele ga­tun­ków en­de­micz­nych od bli­skiej już za­głady – w tym, na co bar­dzo li­czył, kry­tycz­nie za­gro­żoną ko­nurę po­ma­rań­czo­wo­czelną, bę­dącą, jak twier­dził, jego ulu­bio­nym no­wo­ze­landz­kim pta­kiem.

Mira zmarsz­czyła brwi. Nie­mal z za­sady iry­to­wało ją, kiedy ktoś w wieku Da­rvi­sha, czło­wiek jego rasy, płci, za­moż­no­ści oraz zwią­za­nych z nimi przy­wi­le­jów, uży­wał swo­jej wła­dzy, aby czy­nić – rze­komo – do­bro, bu­do­wał swoją firmę od pod­staw – rze­komo – z ni­czego, i od­zna­czał się – rze­komo – ta­kim ro­dza­jem pro­win­cjo­nal­nego, wiej­skiego au­ten­ty­zmu, któ­rego sama szu­kała i za­zdro­ściła, szcze­gól­nie ta­kim lu­dziom. Jesz­cze bar­dziej iry­tu­jący był fakt, że ni­gdy wcze­śniej nie sły­szała o ko­nu­rze po­ma­rań­czo­wo­czel­nej, wy­szu­ki­wała ją więc te­raz, cią­gle marsz­cząc brwi, na osob­nej stro­nie. Jak wszy­scy bun­tow­nicy mi­to­lo­gi­zu­jący sa­mych sie­bie, wo­lała wro­gów niż ry­wali, któ­rych czę­sto zmie­niała wła­śnie we wro­gów, aby tym bar­dziej nimi póź­niej po­gar­dzać jako taj­nymi agen­tami sta­tus quo. Po­nie­waż jed­nak nie zda­wała so­bie sprawy, że w ogóle ma taki zwy­czaj, do­tknęło ją je­dy­nie słabe po­czu­cie spra­wie­dli­wego sprze­ciwu, kiedy nie mo­gąc po pro­stu zlek­ce­wa­żyć Da­rvi­sha, po­wie­działa so­bie, że ten fa­cet jej się nie po­doba.

Na zdję­ciu za­miesz­czo­nym na stro­nie rzą­do­wej wi­dać było gładko ogo­lo­nego męż­czy­znę w śred­nim wieku i roz­pię­tej pod szyją ko­szuli, o sze­ro­kich, zna­mio­nu­ją­cych kom­pe­ten­cję ustach, sil­nej szczęce i jak gdyby zdzi­wio­nym wy­ra­zie twa­rzy. Ko­men­tarz pod fo­to­gra­fią wy­chwa­lał jego za­lety, ta­kie jak po­my­sło­wość, wy­trwa­łość i bez­stronny prag­ma­tyzm, wska­zu­jąc na Da­rvi­sha jako ide­alny przy­kład tego, co po­chle­bia­jąc so­bie, No­wo­ze­land­czycy na­zy­wali swoim cha­rak­te­rem na­ro­do­wym. W wy­wia­dach tań­czył tak, jak mu za­grali, od­po­wia­da­jąc na py­ta­nia spraw­nie, pro­sto­dusz­nie i skrom­nie, a je­śli za­ga­dy­wano go o po­li­tykę, za­pew­niał, że nie ma żad­nych pre­fe­ren­cji po­li­tycz­nych. Mi­rze nie udało się zna­leźć ani jed­nego ar­ty­kułu kry­tycz­nego wo­bec Owena Da­rvi­sha. Pre­zen­to­wał się jako pa­triota – in­nymi słowy, jako lo­jalny, sa­mo­wy­star­czalny i nie­ustra­sze­nie lu­zacki fa­cet, za­śle­piony w swo­ich fa­scy­na­cjach, no­stal­giczny w ży­ciu co­dzien­nym i z na­tury po­dejrz­liwy wo­bec wszel­kich prze­ja­wów fa­na­ty­zmu, choć naj­wy­raź­niej to­le­ro­wał re­kre­acyjne wy­pady mał­żonki do ko­ścioła.

Jill, która miała wkrótce stać się lady Da­rvish, przy­po­mi­nała nieco matkę Miry: szczu­pła i smu­kła, o opa­lo­nej twa­rzy, no­siła sre­brzy­ście ufar­bo­wane włosy ob­cięte na chłop­czycę. Po­zo­wała do zdjęć w lo­kal­nej pra­sie, obej­mu­jąc męża w bio­drach i od­wra­ca­jąc się nieco, aby sze­roko uśmie­chać się do niego z po­dzi­wem, a drugą rękę trzy­mać na jego sze­ro­kiej, mu­sku­lar­nej piersi. „Mamy ty­tuł szla­checki”, tak brzmiał eg­zal­to­wany na­głó­wek, cho­ciaż dzien­ni­karz do­ło­żył wszel­kich sta­rań, aby do­wieść, że to Jill, a nie ocze­ku­jący na ry­chłe uszlach­ce­nie przy­szły sir Owen, jest au­ten­tyczną i ro­do­witą miesz­kanką Thorn­dike, pani Da­rvish wy­cho­wała się bo­wiem wła­śnie na tej fer­mie, którą odzie­dzi­czyła po zmar­łym przed pię­cioma laty ojcu. Był to dro­biazg, lecz Da­rvish chyba zbyt do­brze znał swój kraj, żeby nie lek­ce­wa­żyć go jesz­cze bar­dziej. Wy­cho­dząc na­prze­ciw ocze­ki­wa­niom opi­nii pu­blicz­nej, wie­lo­krot­nie po­wta­rzał, że ni­g­dzie i ni­gdy w ży­ciu nie było mu le­piej niż w Thorn­dike – wy­chwa­lał urlopy i żniwa, które od lat wciąż spro­wa­dzały mał­żon­ków z po­wro­tem do mia­steczka. Nie wspo­mniał ani sło­wem, że za­mie­rzają roz­par­ce­lo­wać po­sia­dłość na działki, i z uda­wa­nym roz­go­ry­cze­niem przy­znał, że oj­ciec jego żony na pewno gdzieś tam, w gó­rze, śmieje się z niego, bo po­mimo naj­szczer­szych sta­rań wła­ści­ciela Da­rvish Pest Con­trol wciąż nie można uznać, że ferma zo­stała cał­ko­wi­cie oczysz­czona ze szkod­ni­ków. Prawdę mó­wiąc – tu zręcz­nie skie­ro­wał wy­wiad z po­wro­tem na wła­ściwe tory – kiedy ode­brał te­le­fon z biura gu­ber­na­tora ge­ne­ral­nego z in­for­ma­cją, że wkrótce otrzyma ty­tuł szla­checki, aku­rat tę­pił kró­liki na naj­wy­żej po­ło­żo­nych łą­kach.

– Dla­tego nie tra­fi­łem, do cho­lery – po­wie­dział ga­ze­cie. – Za­dzwo­nił te­le­fon, pod­sko­czy­łem i chy­bi­łem o milę. By­łem tak wście­kły, że mało bra­ko­wało, a w ogóle bym nie ode­brał.

– No i kró­li­czek dał nogę – wtrą­ciła żona Owena.

– Więc jest mi winna do­lara.

– Kró­lowa?

– We wła­snej oso­bie. Wisi mi jed­nego do­lca, mięso i skórę.

Mira zna­la­zła wresz­cie to, czego szu­kała. Jej ko­lano aż za­częło pod­ska­ki­wać pod sto­łem, po­czuła w piersi na­ra­sta­jące emo­cje. Wró­ciw­szy na stronę rzą­dową, do­wie­działa się, że ce­re­mo­nia nada­nia ty­tułu szla­chec­kiego Owe­nowi Da­rvi­showi od­bę­dzie się za trzy ty­go­dnie w Go­vern­ment Ho­use w Wel­ling­ton. Za­no­to­wała datę, a po­tem za­mknęła lap­top, wzięła kask ro­we­rowy i wy­szła z bi­blio­teki.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Iwi – ple­mię ma­ory­skie albo kon­fe­de­ra­cja ple­mion; rũnanga – rada lub zgro­ma­dze­nie Ma­ory­sów (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­ma­cza).