49,90 zł
Aż 11 lat czekaliśmy na nową powieść najmłodszej w historii laureatki Nagrody Bookera! I wreszcie jest – w świetnym tłumaczeniu Macieja Świerkockiego, zupełnie inna niż jej poprzedniczki: Wszystko, co lśni oraz Próba. Zachwycający i zaskakujący Las Birnamski Eleanor Catton to jedna z 24 książek najważniejszych w 2024 roku (Michał Nogaś, „Gazeta Wyborcza”).
2017 rok, Nowa Zelandia. Wskutek katastrofalnego osunięcia ziemi na przełęczy Korowai miasteczko Thorndike oraz leżąca nieopodal spora farma zostają odcięte od świata. Okazję chce wykorzystać Las Birnamski – nieformalny, na poły przestępczy, na poły filantropijny, tajny kolektyw ogrodniczy, który sadzi rośliny tam, gdzie nikt tego nie zauważy. Przez całe lata grupa walczyła, żeby wyjść na prostą. Zajęcie gospodarstwa dałoby im szansę na wypłacalność. Ale miejscem interesuje się też tajemniczy amerykański miliarder Robert Lemoine: przejął je, żeby zbudować luksusowy bunkier na czas końca świata; przynajmniej tak mówi założycielce grupy, Mirze, gdy przyłapuje ją na terenie posiadłości. Jest zaintrygowany Mirą i Lasem Birnamskim. I chociaż politycznie są po przeciwnych stronach, wydaje się, że mają wspólnych wrogów. Ale czy ogrodnicy mogą mu zaufać? I czy będą mogli zaufać sobie nawzajem, gdy ich ideały i ideologia zostaną wystawione na próbę?
Trzymający w napięciu thriller psychologiczny laureatki Nagrody Bookera ma w sobie dramaturgię dzieł Szekspira i dowcip Jane Austen, ujawnia przy tym podobną fascynację mechanizmami, które decydują o tym, kim jesteśmy. Genialnie skonstruowane studium intencji, działań i ich konsekwencji oraz bezkompromisowa wiwisekcja ludzkiego instynktu przetrwania.
„Las Birnamski jest rewelacyjny. Jako wielowarstwowy thriller skupiony na studium charakteru jest tak dobry, jak tylko może być. Pięknie skonstruowane dzieło – ależ frajda!”
Stephen King
„Ekscytująca opowieść o ogrodnikach-bojownikach, z udziałem złychtech bros, apokaliptycznymi bunkrami i domieszką LSD na końcu”.
„Sunday Times”
„Greta Gerwig mogłaby sfilmować tę powieść. Quentin Tarantino też”.
„The New York Times”
„Ekothriller, traktat o technologii inwigilacyjnej oraz medytacja na temat przyjaźni i pożądania w stylu Sally Rooney”.
Vulture
„Ostatnie sto pięćdziesiąt stron przeczytasz z przyspieszonym pulsem i walącym jak oszalałe sercem”.
„The Guardian”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 598
Dla Stevena Toussainta
ZJAWISKO
Bądź jak lew śmiały, dumny, przedsiębiorczy;
Nie tknie Makbeta żaden cios morderczy,
Póki Las Birnam ku Dunzynańskiemu
Wzgórzu nie pójdzie walczyć przeciw niemu.
MAKBET
Do tego nigdy nie przyjdzie. Któż zdoła
Las wzruszyć z posad, kazać jego drzewom
Dobyć korzenie z głębokości gruntu?
William Shakespeare, Makbet, przeł. Józef Paszkowski, akt IV, sc. 1
CZĘŚĆPIERWSZA
Przełęcz Korowai zamknięto pod koniec lata, kiedy seria płytkich wstrząsów sejsmicznych wywołała osunięcie ziemi, zasypała spory odcinek szosy, powodując śmierć pięciorga osób, i zepchnęła w przepaść ciężarówkę z przyczepą, która spadając, otarła się o przewód elektryczny, wyryła bruzdę w zboczu góry, po czym eksplodowała na wiadukcie. Minęło kilka tygodni, zanim można było bezpiecznie wydobyć ciała ofiar i należycie oszacować straty – temperatura już wtedy się obniżała, a dni szybko stawały krótsze. Przed nadejściem wiosny nic więcej nie dało się zrobić. Droga została zamknięta z obu stron, więc wyznaczono objazd – na zachód, wokół dalekich brzegów jeziora Korowai, oraz na wschód, pomiędzy szachownicami pól uprawnych i splecionymi niczym warkocze rzekami, które spływają po nizinach do morza.
Miasteczko Thorndike, leżące po północnej stronie przełęczy u stóp gór Korowai, z jednej strony graniczyło z jeziorem, z drugiej z Parkiem Narodowym Korowai. Po zamknięciu przełęczy powstał tu prawdziwy ślepy zaułek: odcięta od południa mieścina była odizolowana właściwie ze wszystkich stron, wyjąwszy jedną drogę dojazdową. Jak w większości nowozelandzkich miasteczek lokalna gospodarka opierała się głównie na turystach i przejeżdżających tędy tirach, więc kiedy zespoły ratownicze i ekipy telewizyjne spakowały się wreszcie i wyjechały, wielu mieszkańców niechętnie opuściło Thorndike razem z nimi. Przydrożne kafejki i sklepiki z pamiątkami zaczynały się kolejno zamykać, stacja benzynowa skróciła dzień pracy, w centrum turystycznym wywieszono tabliczkę z przeprosinami, a dawna ferma owcza w głębi doliny, opisana w materiałach biura nieruchomości jako najwspanialsza w mieście „lokalizacja pod budowę osiedla mieszkaniowego”, została cichcem wycofana ze sprzedaży.
Właśnie ta oferta zwróciła uwagę dwudziestodziewięcioletniej Miry Bunting, ogrodniczki i założycielki grupy aktywistów nazywanej przez swoje członkinie i członków Lasem Birnamskim. Nigdy nie była w Thorndike i nie miała zamiaru ani środków, by kupić tam choćby najmniejszy skrawek ziemi, zanotowała jednak informację o sprzedaży dawnej fermy, kiedy oferta pojawiła się po raz pierwszy w internecie jakieś pięć czy sześć miesięcy wcześniej. Napisała wtedy – pod pseudonimem – do agenta, wyraziła zainteresowanie ziemią i spytała, czy któraś z działek budowlanych została już sprzedana.
Pseudonim – June Crowther – był jednym z kilku, które Mira wymyśliła sobie z czasem i których używała naprzemiennie. Pani Crowther była więc postacią fikcyjną – emerytką, miała sześćdziesiąt osiem lat i cierpiała na poważny niedosłuch, dlatego wolała się kontaktować ze światem mejlowo niż telefonicznie. Miała też odłożoną pewną sumkę w akcjach i obligacjach, które chciała zamienić na jakąś nieruchomość. Poszukiwała domku letniskowego, najlepiej na wsi, bo za życia staruszki mogłyby korzystać z niego córki, które po jej śmierci otrzymałyby posiadłość w spadku. Dom musi być nowy – po całym życiu pełnym napraw i remontów pani Crowther miała już ich dosyć – choć niekoniecznie trzeba go budować specjalnie dla niej według osobnego projektu. Całkowicie zadowoli się niewielkim domkiem modułowym albo z prefabrykatów i może on stać wśród wielu identycznych konstrukcji, ciągnących się wzdłuż ulicy, o ile tylko sąsiedzi nie znajdą się za blisko, a ona będzie mogła sama wybrać kolor ścian. Dawna ferma w Thorndike spełniałaby zapewne wszystkie te warunki, lecz jakieś cztery miesiące po wypadku na przełęczy pani Crowther dostała mejl od agenta z biura nieruchomości, że sytuacja się zmieniła i jego klient postanowił na razie nie sprzedawać ziemi. Niewykluczone jednak, że posiadłość zostanie ponownie wystawiona na sprzedaż w późniejszym terminie. Tymczasem agent zapytywał, czy pani Crowther nie zainteresowałaby się inną ofertą, działką położoną w pobliżu – podał odpowiedni link – i życzył staruszce wszelkiego powodzenia w poszukiwaniu domu.
Przeczytała mejl dwukrotnie, napisała uprzejmą, ale niezobowiązującą jej do niczego odpowiedź, a potem wylogowała się z fałszywego konta i wyświetliła w przeglądarce mapę Thorndike. Ferma położona w południowo-wschodnim zakątku doliny miała nieco trapezoidalny kształt i była znacznie węższa u stóp wzgórza niż na szczycie, gdzie dochodziła do granicy parku narodowego. Sto pięćdziesiąt trzy hektary, jak zapamiętała z oferty sprzedaży, i obwód liczący osiem albo dziesięć kilometrów. Posiadłość leżała niedaleko osuwiska. Mira przełączyła się na zdjęcia satelitarne, ale jeszcze ich nie uaktualniono: droga przez przełęcz nadal połyskliwie i swobodnie wiła się zakosami w górę, tu i ówdzie poprzecinana szarymi przebłyskami słońca, odbijającego się od dachów ciężarówek i samochodów. Pomyślała, że to zdjęcie mogło zostać zrobione zaledwie na kilka chwil przed trzęsieniem ziemi, widoczni na nim kierowcy chyba już więc nie żyją. Powiedziała to sobie na wszelki wypadek, jak czasem sprawdzała puls – miała taki zwyczaj, jeszcze z lat młodzieńczych, żeby dołować się różnymi nieprzyjemnymi przypuszczeniami. Dzisiaj nie potrafiła się zdobyć na litość wobec siebie, dlatego w ramach pokuty wyobraziła sobie, jak zostaje zmiażdżona i uduszona w wypadku, po czym przez kilkanaście sekund przechowywała w głowie obraz tej sceny, zanim wypuściła powietrze z płuc i wróciła do mapy.
Wiatrochron strzelistych topoli rzucał ząbkowany cień na podjazd i stojący daleko od drogi dom – i jak życzyła sobie Mira, stał też na tyle wysoko, by ponad drzewami roztaczał się z niego widok na jezioro. Powyżej domu ciągnął się naturalny taras, uformowany przez żyłę wapienia oddzielającą bardziej zalesione, wyższe zagrody dla owiec od dochodzącego do drogi otwartego pastwiska. Powiększyła zdjęcie i przyglądała się kolejno zagrodom. Wszystkie stały puste. Wydeptana ścieżka wyznaczała najbardziej uczęszczaną trasę właściciela wokół posiadłości, a skośne cienie na ziemi świadczyły o tym, że kilka zagrodowych furtek jest otwartych. Agent nie zdradził nazwiska sprzedającego, lecz kiedy wpisała adres do wyszukiwarki, natychmiast wyświetlił się artykuł prasowy.
Pan Owen Darvish, zamieszkały w Thorndike, w South Canterbury przy Korowai Pass Road 1606, trafił bowiem ostatnio na pierwsze strony gazet. Jego nazwisko figurowało na liście gości honorowych, zaproszonych na uroczystość z okazji urodzin królowej. Za dokonania w dziedzinie ochrony przyrody właściciel owczej fermy miał otrzymać tytuł szlachecki i zostać Kawalerem Nowozelandzkiego Orderu Zasługi.
Zaintrygowana Mira zapomniała na chwilę o mapie i czytała dalej.
Tytuły szlacheckie zniesiono w Nowej Zelandii w roku 2000, lecz dziewięć lat później zostały przywrócone dzięki staraniom pewnego zamożnego polityka pragnącego uzyskać miano szlachcica. Sprawa była krępująca bez względu na to, co kto o niej myślał: monarchiści nie mogli się cieszyć, ponieważ taka restytucja dowodziła tylko, że Korona jest podatna na naciski polityczne, republikanie zaś nie mogli się jej sprzeciwiać, bo wtedy można by pomyśleć, że monarchiczny kodeks szlachecki jest poniekąd świętością, a zatem czymś, co powinno się znajdować poza zasięgiem polityków. Ponieważ obie partie były niezadowolone, ukazującą się dwa razy w roku listę odznaczonych przyjęły z drażliwym cynizmem i wspólnie deklarowały, że uszlachceni intelektualiści to zdrajcy, a uszlachceni przedsiębiorcy są skorumpowani. Owen Darvish wydawał się rzadkim wyjątkiem od reguły. Wieści o jego wyróżnieniu pojawiły się po wypadku na przełęczy tak szybko, że można było odnieść wrażenie, że tytuł szlachecki został mu przyznany jako coś w rodzaju zadośćuczynienia dla całego regionu Korowai, a w tego rodzaju szlachetnym geście nie mogli się dopatrzyć grzechu ani monarchiści, ani republikanie. Darvish wynajął nawet swój dom ekipie ratowników z Search & Rescue, by w pierwszych dniach po tragedii mogli z niego korzystać jak z bazy wypadowej.
– Chylę czoło przed tymi facetami – powiedział na ten temat tylko tyle. – Prawdziwi z nich bohaterowie, bez dwóch zdań.
Czytała dalej.
Karierę zawodową zaczął przed czterdziestu laty, jeszcze jako siedemnastolatek, kiedy udało mu się oczyścić pole sąsiadów z plagi królików – likwidował je w cenie dolara za sztukę. Był znakomitym strzelcem, a jego dwoma najdroższymi skarbami – oba dostał od ojca – były myśliwski karabin pneumatyczny kalibru .22 oraz nóż do skórowania zwierzyny z nieskładanym ostrzem i bukszpanową rączką, eksponowane w specjalnej gablocie w salonie. Dawniej Darvish własnoręcznie obdzierał zwierzynę ze skóry, a mięso sprzedawał jako karmę w pobliskich psiarniach albo klientom prywatnym. Skóry trudniej było zbyć. W końcu znalazł garbarnię chętną przyjmować je partiami do przerabiania na filc, ponieważ jednak zakład upierał się, by fakturować zakupy, dziewiętnastoletni już chłopak postanowił działać jako firma. Zatrudnił księgowego, wynajął infolinię, kupił w sklepie budowlanym puszkę żółtej farby i posługując się szablonem, wymalował na drzwiach swojej ciężarówki nazwę przedsiębiorstwa zajmującego się likwidacją szkodników – Darvish Pest Control.
Jako syn pracownika rzeźni dobrze wiedział, że każdego roku znaczną liczbę zdrowych zwierząt hodowlanych trzeba zabijać przedwcześnie z powodu złamanej kostki albo nogi, a królicze nory sieją spustoszenie na dobrych pastwiskach. Poza tym króliki stanowiły w kraju gatunek obcy, zostały sprowadzone z zagranicy podobnie jak oposy, szczury i gronostaje, przy czym wszystkie te zwierzęta gustowały w młodych pędach roślin oraz ptasich jajach. Eksterminacja szkodników należała do niewielu kwestii, co do których zgadzali się ze sobą nowozelandzcy konserwatyści i rolnicy, a Darvish, rozszerzając zakres działań firmy, podążał środkowym kursem, kokietując klientów zarówno z lewej, jak i z prawej strony sceny politycznej. Przedsiębiorstwo przyszłego Kawalera Nowozelandzkiego Orderu Zasługi podpisywało umowy ze wszystkimi większymi gospodarstwami rolniczymi, a także z iwi i rūnanga[1], radami miejskimi i ministerstwami – lecz ukoronowaniem jego działalności miała być niedawno utworzona spółka z amerykańską firmą technologiczną Autonomo, notowaną na indeksie giełdowym S&P 500. Z tego, co udało się ustalić Mirze, Autonomo produkowała drony, i to z jej pomocą Darvish Pest Control zainicjowała ambitny projekt z dziedziny ochrony przyrody, mający na celu monitorowanie zagrożonych gatunków miejscowej fauny. Darvish twierdził skromnie, że to dopiero początek, wierzył jednak, że program ma odpowiedni potencjał, by uratować wiele gatunków endemicznych od bliskiej już zagłady – w tym, na co bardzo liczył, krytycznie zagrożoną konurę pomarańczowoczelną, będącą, jak twierdził, jego ulubionym nowozelandzkim ptakiem.
Mira zmarszczyła brwi. Niemal z zasady irytowało ją, kiedy ktoś w wieku Darvisha, człowiek jego rasy, płci, zamożności oraz związanych z nimi przywilejów, używał swojej władzy, aby czynić – rzekomo – dobro, budował swoją firmę od podstaw – rzekomo – z niczego, i odznaczał się – rzekomo – takim rodzajem prowincjonalnego, wiejskiego autentyzmu, którego sama szukała i zazdrościła, szczególnie takim ludziom. Jeszcze bardziej irytujący był fakt, że nigdy wcześniej nie słyszała o konurze pomarańczowoczelnej, wyszukiwała ją więc teraz, ciągle marszcząc brwi, na osobnej stronie. Jak wszyscy buntownicy mitologizujący samych siebie, wolała wrogów niż rywali, których często zmieniała właśnie we wrogów, aby tym bardziej nimi później pogardzać jako tajnymi agentami status quo. Ponieważ jednak nie zdawała sobie sprawy, że w ogóle ma taki zwyczaj, dotknęło ją jedynie słabe poczucie sprawiedliwego sprzeciwu, kiedy nie mogąc po prostu zlekceważyć Darvisha, powiedziała sobie, że ten facet jej się nie podoba.
Na zdjęciu zamieszczonym na stronie rządowej widać było gładko ogolonego mężczyznę w średnim wieku i rozpiętej pod szyją koszuli, o szerokich, znamionujących kompetencję ustach, silnej szczęce i jak gdyby zdziwionym wyrazie twarzy. Komentarz pod fotografią wychwalał jego zalety, takie jak pomysłowość, wytrwałość i bezstronny pragmatyzm, wskazując na Darvisha jako idealny przykład tego, co pochlebiając sobie, Nowozelandczycy nazywali swoim charakterem narodowym. W wywiadach tańczył tak, jak mu zagrali, odpowiadając na pytania sprawnie, prostodusznie i skromnie, a jeśli zagadywano go o politykę, zapewniał, że nie ma żadnych preferencji politycznych. Mirze nie udało się znaleźć ani jednego artykułu krytycznego wobec Owena Darvisha. Prezentował się jako patriota – innymi słowy, jako lojalny, samowystarczalny i nieustraszenie luzacki facet, zaślepiony w swoich fascynacjach, nostalgiczny w życiu codziennym i z natury podejrzliwy wobec wszelkich przejawów fanatyzmu, choć najwyraźniej tolerował rekreacyjne wypady małżonki do kościoła.
Jill, która miała wkrótce stać się lady Darvish, przypominała nieco matkę Miry: szczupła i smukła, o opalonej twarzy, nosiła srebrzyście ufarbowane włosy obcięte na chłopczycę. Pozowała do zdjęć w lokalnej prasie, obejmując męża w biodrach i odwracając się nieco, aby szeroko uśmiechać się do niego z podziwem, a drugą rękę trzymać na jego szerokiej, muskularnej piersi. „Mamy tytuł szlachecki”, tak brzmiał egzaltowany nagłówek, chociaż dziennikarz dołożył wszelkich starań, aby dowieść, że to Jill, a nie oczekujący na rychłe uszlachcenie przyszły sir Owen, jest autentyczną i rodowitą mieszkanką Thorndike, pani Darvish wychowała się bowiem właśnie na tej fermie, którą odziedziczyła po zmarłym przed pięcioma laty ojcu. Był to drobiazg, lecz Darvish chyba zbyt dobrze znał swój kraj, żeby nie lekceważyć go jeszcze bardziej. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom opinii publicznej, wielokrotnie powtarzał, że nigdzie i nigdy w życiu nie było mu lepiej niż w Thorndike – wychwalał urlopy i żniwa, które od lat wciąż sprowadzały małżonków z powrotem do miasteczka. Nie wspomniał ani słowem, że zamierzają rozparcelować posiadłość na działki, i z udawanym rozgoryczeniem przyznał, że ojciec jego żony na pewno gdzieś tam, w górze, śmieje się z niego, bo pomimo najszczerszych starań właściciela Darvish Pest Control wciąż nie można uznać, że ferma została całkowicie oczyszczona ze szkodników. Prawdę mówiąc – tu zręcznie skierował wywiad z powrotem na właściwe tory – kiedy odebrał telefon z biura gubernatora generalnego z informacją, że wkrótce otrzyma tytuł szlachecki, akurat tępił króliki na najwyżej położonych łąkach.
– Dlatego nie trafiłem, do cholery – powiedział gazecie. – Zadzwonił telefon, podskoczyłem i chybiłem o milę. Byłem tak wściekły, że mało brakowało, a w ogóle bym nie odebrał.
– No i króliczek dał nogę – wtrąciła żona Owena.
– Więc jest mi winna dolara.
– Królowa?
– We własnej osobie. Wisi mi jednego dolca, mięso i skórę.
Mira znalazła wreszcie to, czego szukała. Jej kolano aż zaczęło podskakiwać pod stołem, poczuła w piersi narastające emocje. Wróciwszy na stronę rządową, dowiedziała się, że ceremonia nadania tytułu szlacheckiego Owenowi Darvishowi odbędzie się za trzy tygodnie w Government House w Wellington. Zanotowała datę, a potem zamknęła laptop, wzięła kask rowerowy i wyszła z biblioteki.
PRZYPISY