39,90 zł
Najdłuższa w historii książka nagrodzona Bookerem i najmłodsza laureatka tej nagrody!
Lata 60. XIX wieku, Nowa Zelandia. Na wyspie wybucha gorączka złota. Szkot Walter Moody to jeden z tych śmiałków, którzy przybywają do miasta Hokitika skuszeni wizją bogactwa. Tuż po zejściu na ląd jest świadkiem dziwnego zgromadzenia. Dwunastu mężczyzn spotyka się w tajemnicy w palarni jednego z hoteli, by przedyskutować sprawę serii niewyjaśnionych zdarzeń. Kilka dni wcześniej bez śladu zaginął pewien młody bogacz, który zamieniał w złoto wszystko, czego się tknął. Na drodze prowadzącej do Hokitika znaleziono nieprzytomną prostytutkę, która próbowała odebrać sobie życie. A w chacie poszukiwacza złota, który zapił się na śmierć, niespodziewanie znaleziono wielką fortunę...
Wkrótce okaże się, że losy wszystkich mężczyzn, biorących udział w sekretnej naradzie, są ze sobą w dziwny sposób powiązane. Każdy z nich ma swoją opowieść, swoje grzechy i sekrety. Każdy z nich przybył do Nowej Zelandii z innego zakątka globu, aby zdobyć fortunę. Złoto jednak ma to do siebie, że zawsze jest go za mało.
Wszystko, co lśni to epicka opowieść z czasów gorączki złota w Nowej Zelandii. Wciągająca opowieść o poszukiwaniu szczęścia, marzeniach i przeznaczeniu zapisanym w gwiazdach. Jest to także popis ogromnego talentu Eleanor Catton. Młoda pisarka niczym zegarmistrz stworzyła ze swej książki doskonale działający mechanizm, w którym każda z kilkudziesięciu postaci ma swoje miejsce i zadanie do wykonania. Mistrzowsko połączyła wątki historyczne i sensacyjne, przygodę rodem z Dzikiego Zachodu i kryminalną zagadkę. Takie książki zdarzają się niezwykle rzadko! Wszelkie laury i pochwały, jakie spływają na pisarkę, są w pełni zasłużone, a porównania choćby do "Imienia róży" wcale nie przesadzone.
„Wielowarstwowa, stylowa, oczarowująca historia… Catton umiejętnie łączy elementy wiktoriańskiej powieści przygodowej, opowieści o duchach, kryminału… Thomas Pynchon lub Julio Cortazar byliby z niej dumni.” – “Kirkus”
„Każde zdanie tej intrygującej opowieści zostało mistrzowsko napisane, a trzymające w napięciu zakończenie każdego rozdziału sprawia, że błagamy o więcej.” – Kirsty Gunn, „The Guardian”
„Jednocześnie powieść wiktoriańska i literacki thriller. Ta diabelsko sprytnie skonstruowana, absolutnie wyjątkowa książka potwierdza, że Catton jest jedną z najjaśniejszych gwiazd na współczesnym firmamencie pisarskiego nieba.” – „The Bookseller”
„Młodziutka, 28-letnia Nowozelandka, Eleanor Catton, niespodziewana i najmłodsza w historii laureatka Nagrody Bookera, napisała powieść magiczną, niezwykłą, z jednej strony bowiem postmodernistyczną, a z drugiej realistyczną, odwołującą się do tradycji powieści wiktoriańskiej i literatury spod znaku Rose Tremain. „Wszystko, co lśni”, zbierające znakomite recenzje, to kolejny dowód na to, że jeszcze całkiem niedawno rozpowszechniane pogłoski o „śmierci powieści” są mocno przesadzone. Jest mi tym przyjemniej, że to właśnie ja będę mógł przybliżyć polskiemu czytelnikowi drugą książkę Catton, ponieważ recenzując przed kilku laty na potrzeby jednego z polskich wydawnictw jej debiut, „The Rehearsal”, napisałem o nim więcej niż życzliwie, widząc w niej wielki talent, który bezdyskusyjnie potwierdziła teraz już na skalę międzynarodową.” – Maciej Świerkocki
Eleanor Catton (ur. 1985) – urodzona w Kanadzie nowozelandzka pisarka. Zadebiutowała w 2008 roku powieścią "The Rehearsal". Mieszka w Auckland. Jest najmłodszą laureatką Man Bookers Prize (2013), a "Wszystko, co lśni" to najdłuższe nagrodzone dzieło w historii tego wyróżnienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1223
WENUS W WODNIKU
Rozdział, w którym Sook Yongsheng zapomina o swoim szylingu, Lydia Wells wpada w histerię, a my dostajemy odpowiedź z zaświatów
Jak bardzo różniło się to zgromadzenie od tajnej narady, do której doszło przed trzema tygodniami w hotelu Korona! Brało w niej udział najpierw dwunastu, a po przyjeździe Moody’ego trzynastu mężczyzn, natomiast tutaj, we frontowym pokoju Fortuny Wędrowca, było ich jedenastu – i próbowali zawezwać dwunastego.
Zgodnie z poleceniem Josepha Pritcharda Charlie Frost nie spuszczał oka z Lydii Wells, gdy wprowadziła siedmiu posiadaczy biletów do salonu, w którym po obu stronach kominka siedzieli po turecku Ah Sook i Ah Quee. Ich twarze lśniły od szminki. Zasłony w oknach zostały zaciągnięte, a wszystkie lampy naftowe oprócz jednej zgaszone, w pokoju unosił się więc różowawy blask. Nad ową jedyną palącą się jeszcze lampą umieszczono na metalowym stojaku blaszane naczynie z olejkiem różanym, który łagodnie podgrzewany przez płomień wypełniał pokój przyjemnym zapachem kwiatów.
Pani Wells poprosiła gości, aby zajęli miejsca na krzesłach, które ustawiono w koło, podczas gdy inni uczestnicy przyjęcia opuszczali już Fortunę Wędrowca, rozchodząc się w mroku nocy. Panowała atmosfera pełna skrępowania i nerwowości. Jeden z biorących udział w seansie śmiał się piskliwie, a pozostali szczerzyli zęby w uśmiechu i trącali swoich towarzyszy pod żebra, lecz pani Wells nie zwracała na te wybryki najmniejszej uwagi. Zajęła się ustawianiem pięciu świec na talerzu w taki sposób, by utworzyły kształt gwiazdy, a potem kolejno je zapaliła. Gdy wszystkie już zapłonęły i fidybus został ugaszony, Lydia Wells w końcu usiadła, po czym głosem, który nagle stał się przyciszony i konspiracyjny, oświadczyła, że Anna Wetherell przez kilka ostatnich godzin przygotowywała się do bliskiej już komunii z umarłymi. Nie wolno się do niej odzywać, gdy wejdzie do salonu, ponieważ nawet najmniejszy niepokój mógłby wpłynąć na stan jej umysłu, a co za tym idzie, zakłócić kontakt wdowy z zaświatami. Czy obecni zgadzają się, aby nie zwracać uwagi na Annę, gdy wejdzie do salonu?
Wszyscy wyrazili zgodę.
Czy zgadzają się dopomóc wdowie w kontakcie z tamtym światem, zachowując stan czujności umysłowej podczas całego seansu? I czy zgadzają się zachować chłodny i otwarty umysł, rozluźnić mięśnie, oddychać głęboko i rytmicznie i skupić się całkowicie na seansie niczym mnich na modlitwie?
Goście zapewnili ją, że tak.
– Nie umiem wam powiedzieć, co wydarzy się dzisiaj w tym pokoju – ciągnęła wdowa, wciąż konspiracyjnym tonem. – Mogą poruszać się meble. Może kiedy zaniepokoimy duchy, poczujemy tchnienie wiatru. Wiatru z tamtego świata, jak zapewne nazwą to niektórzy. Być może umarli będą do nas przemawiać przez usta żywych albo ujawnią się za pośrednictwem znaków.
– Jakie znaki ma pani na myśli? – zapytał jeden z kopaczy.
Lydia Wells zwróciła spokojne spojrzenie na pytającego.
– Czasami z nieznanych nam powodów umarli nie mogą nic mówić – powiedziała cicho. – Wtedy postanawiają porozumiewać się z nami w inny sposób. Uczestniczyłam kiedyś w seansie w Sydney, gdy do tego doszło.
– I co się wtedy stało?
Wzrok pani Wells zrobił się szklisty.
– Pewna kobieta zginęła we własnym domu w dość tajemniczych okolicznościach... A kilka miesięcy po jej śmierci zebrała się tam grupa wybranych spirytystów, by się z nią skontaktować.
– W jaki sposób zginęła?
– Należący do jej rodziny pies oszalał – powiedziała Lydia Wells. – Bestia zupełnie straciła panowanie nad sobą, zaatakowała kobietę i rozerwała jej gardło.
– Ohyda.
– Makabra.
– Okoliczności śmierci ofiary były podejrzane nie tylko dlatego, że pies został zastrzelony, zanim stróże prawa zdołali ustalić, czy rzeczywiście był agresywny – ciągnęła wdowa. – Sprawa została jednak zamknięta, a oszalały z rozpaczy mąż zmarłej porzucił dom i popłynął w świat. Kilka miesięcy później zatrudniony w owym domu sługa zwrócił uwagę medium na tę sprawę i urządziliśmy seans w tym samym pokoju, w którym została zabita owa kobieta. Pewien dżentelmen z naszej grupy, wprawdzie nie medium, tylko cieszący się wielkim uznaniem spirytysta, miał przy sobie tego wieczoru zegarek kieszonkowy. Spoczywał on w kieszonce kamizelki, dewizkę zaś spirytysta miał przypiętą na piersi. Zapewniał nas później, że nakręcił zegarek, zanim przybył do domu, a jego mechanizm był precyzyjny. No i wieczorem, już w czasie seansu, z kamizelki tego dżentelmena dobiegł nas dziwny szmer. Słyszeliśmy go wszyscy, chociaż nie wiedzieliśmy, co to jest. Spirytysta wyjął swój chronometr, po czym ku swojemu zdumieniu stwierdził, że wskazuje trzy minuty po pierwszej. Powtarzał z uporem, że nakręcił zegarek o szóstej, a kiedy go wyciągnął podczas seansu, nie minęła jeszcze dziewiąta. Nie było żadnej możliwości, aby wskazówki przesunęły się same, a właściciel nie mógł przecież przekręcić ich przypadkowo! Spróbował poruszyć koronkę i okazało się, że jest zablokowana. Zepsuła się. Prawdę mówiąc, zegarka nigdy już nie udało się naprawić.
– Ale co to miało znaczyć? – spytał ktoś. – Te trzy minuty po pierwszej?
Wdowa ściszyła głos.
– Mogliśmy tylko przypuszczać, że duch zmarłej próbował nam coś powiedzieć. Może wskazywał czas jej śmierci? A może chciał nas ostrzec? Przed inną, dopiero zbliżającą się śmiercią?
Charlie Frost stwierdził, że z trudem łapie powietrze.
– Co było potem? – szepnął Nilssen.
– Postanowiliśmy pozostać w salonie do godziny pierwszej trzy w nocy – powiedziała Lydia Wells. – Myśleliśmy, że może duch prosi nas, abyśmy nie opuszczali pokoju do tej pory, bo wtedy coś się wydarzy. Czekaliśmy, aż zegar wybił pierwszą; czekaliśmy w milczeniu przez minutę... Dwie... Trzy... I wówczas, dokładnie w tym momencie, rozległ się straszny trzask: to spadł obraz z haka. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy dziurę w ścianie, którą ten obraz zasłaniał. No, wtedy kobiety z naszej grupy zaczęły przeraźliwie krzyczeć, podniosła się wrzawa i chyba możecie sobie wyobrazić, do jakiego zamieszania doszło. Ktoś znalazł nóż, wyciął kawałek tynku i naszym oczom w ścianie ukazała się kula.
Frost i Nilssen wymienili szybkie spojrzenia. Opowieść wdowy zaczęła przypominać im o kuli, która zniknęła z sypialni Anny Wetherell na piętrze w hotelu Ruszt.
– Czy sprawa została w końcu rozwiązana? – spytał ktoś.
– Och tak – odrzekła wdowa. – Nie będę wchodzić w szczegóły, jest ich bowiem zbyt wiele, ale jeżeli jesteście ciekawi, można znaleźć wszystkie informacje na ten temat w gazetach. Bo widzicie, okazało się, że kobieta wcale nie została zaatakowana przez psa. Zamordował ją jej mąż, który najpierw poderżnął żonie gardło, a potem zastrzelił psa, by ukryć swoją zbrodnię.
W pokoju rozległy się pełne udręki pomruki.
– Tak – powiedziała Lydia Wells. – Cała ta historia jest tragiczna. Kobieta miała na imię Elizabeth, lecz nie pamiętam, jakie nazwisko nosiła. No cóż, dobra wiadomość brzmiała natomiast tak, że kiedy sprawa została otwarta na nowo, śledczy mieli dwa tropy: po pierwsze, wiedzieli, że ofiara zginęła od kuli z wojskowego colta, a po drugie, że stało się to dokładnie trzy minuty po pierwszej w nocy.
Wdowa zamikła na chwilę, a potem wybuchnęła śmiechem.
– Ale nie przyszliście tu dzisiaj, żeby wysłuchiwać moich opowieści! – Wstała z krzesła i kilku mężczyzn, chcąc zachować się po dżentelmeńsku, poszło za jej przykładem, lecz ona podniosła rękę, żeby ich powstrzymać. – Przykro mi to mówić, ale na świecie mamy wielu sceptyków, a na każdego człowieka o dobrym sercu przypada dziesięciu niegodziwców. Mogą znajdować się wśród was osoby, które spróbują zanegować wszystko, co może się dzisiaj stać, albo będą usiłowały mnie zdyskredytować. Dlatego proszę, byście się rozejrzeli i przekonali, że nie stosujemy żadnych sztuczek, pułapek ani oszustw. Wiem równie dobrze jak wy, że sztuką przepowiadania przyszłości zajmuje się wielu hochsztaplerów, zapewniam was jednak, że ja się do nich nie zaliczam. – Rozpostarła ramiona i dodała: – Jak widzicie, niczego nie ukrywam. Nie bójcie się, możecie mi się dobrze przyjrzeć.
Po tych słowach rozległy się chichoty i szuranie, a goście zaczęli się rozglądać i przyglądać sufitowi, krzesłom, lampie naftowej na stole, świecom oraz dywanowi. Charlie Frost nie spuszczał oka z Lydii. Nie wyglądała na spiętą. Obróciła się jak fryga, pokazując, że nie ukrywa niczego pod spódnicą, a potem bardzo swobodnie usiadła, uśmiechając się do wszystkich. Wyskubała z rękawa wyprutą nitkę i odczekała, aż goście się uspokoją.
– Doskonale – rzekła, gdy wszyscy znów skupili uwagę na niej. – Skoro jesteśmy już usatysfakcjonowani i gotowi, zgaszę lampę i zaczekamy na przybycie Anny.
Pochyliła się i zgasiła płomień, pogrążając wszystkich w półmroku światła świec. Po kilku chwilach ciszy rozległo się pukanie do drzwi salonu i Lydia Wells, wciąż manipulując coś przy lampie, zawołała:
– Wejść!
Drzwi się otworzyły, a siedmiu mężczyzn odwróciło głowy. Frost, który na chwilę zapomniał o poleceniach Pritcharda, też spojrzał w tamtą stronę.
Anna stała w progu z wyrazem upiornej pustki na twarzy. Wciąż miała na sobie tę żałobną kreację, którą podarował jej Aubert Gascoigne, ale jeśli suknia już przedtem źle na niej leżała, to teraz wyglądała wprost żałośnie – zwisała z ramion dziewczyny jak z wieszaka i chociaż najwyraźniej została zwężona, była luźna w pasie, a wystrzępiony kołnierzyk zasłaniał niemal wklęsłą pierś. Panna Wetherell miała bardzo blade i ponure oblicze. Nie patrzyła na twarze zebranych. Ze wzrokiem wbitym przed siebie podeszła powoli naprzód, po czym zapadła się w pusty fotel, który stał naprzeciwko Lydii Wells.
Ależ Anna została tu po prostu zagłodzona! – pomyślał Frost. Zerknął na Nilssena, chcąc go złowić wzrokiem, lecz agent handlowy ze zmarszczonym czołem i miną znamionującą posępne zdumienie przypatrywał się pannie Wetherell. Frost przypomniał sobie o swoich zobowiązaniach za późno i dopiero teraz odwrócił się ku wdowie, która w tej krótkiej chwili, gdy oczy wszystkich zwrócone były na drzwi, coś zrobiła. Tak: zrobiła coś, na pewno, albowiem wygładzała właśnie suknię z samozadowoleniem, a wyraz jej twarzy nagle się ożywił. Co takiego zrobiła? Jakiej zmiany dokonała? I w czym? Frost nie mógł już zobaczyć tego w półmroku i przeklinał się w duchu za to, że spuścił ją z oka. Zastosowała fortel, jak to przewidział Pritchard, i Frost poprzysiągł sobie, że nie odwróci wzroku po raz wtóry.
W kątach pokoju zaległa teraz całkowita ciemność. Światło dawały jedynie stojące na środku migotliwe świece, a jedenaście otaczających je twarzy przybrało szary, widmowy wygląd. Nie odrywając wzroku od twarzy wdowy, Frost zauważył, że krąg krzeseł nie ma idealnie kolistego kształtu: przypominał raczej elipsę, której dłuższa oś wskazywała drzwi. Lydia siedziała na jej drugim, przeciwległym końcu. Ustawiając krzesła w ten sposób, pani Wells zyskała pewność, że wszystkie głowy zwrócą się ku drzwiom – czyli odwrócą się od niej – kiedy Anna wkroczy do pokoju. No, pomyślał Frost, tę sztuczkę, do której uciekła się Lydia w owej krótkiej chwili, gdy Anna stanęła w drzwiach, musieli jednak widzieć przynajmniej Chińczycy. I zakarbował sobie w myślach jeszcze jedno: żeby ich o to zapytać po seansie.
Na polecenie wdowy uczestnicy wzięli się za ręce, a Lydia westchnęła głęboko, uśmiechnęła się w roztrzepotanym świetle płomyków świec i przymknęła oczy.
Zapowiedziany gość wdowy nie spieszył się z przybyciem. Wszyscy siedzieli w całkowitym milczeniu przez blisko dwadzieścia minut, bez ruchu, oddychając miarowo i czekając na jakiś znak. Charlie Frost obserwował panią Wells, która w końcu zaczęła wydawać gardłowy, cichy i mrukliwy odgłos. Pomruk przybierał na sile i wkrótce dało się już rozpoznać poszczególne słowa – jedne nonsensowne, a inne brzmiące znajomo jedynie dzięki swej formie, pojedynczym sylabom, które gęstniały w zdania, zaklęcia i polecenia. W końcu pani Wells wygięła grzbiet i zwróciła się z prośbą do świata umarłych, aby wydali jej cień Emery’ego Stainesa.
To, co stało się teraz, Frost opisywał później rozmaicie, jako „atak”, „paroksyzm” lub „długotrwałe konwulsje”. Wiedział, że te określenia nie są trafne, bo żadne dobrze nie oddawało wyrafinowanej gry aktorskiej ze strony Lydii Wells ani skrajnego zakłopotania Frosta, który ją oglądał. Pani Wells raz po raz wołała Stainesa po nazwisku z intonacją rzucającej się w przepaść kochanki – a ponieważ nie otrzymywała odpowiedzi, zdenerwowała się. Dostała skurczy i powtarzała pojedyncze sylaby niczym gaworzące dziecko. Potem spuściła głowę na piersi, podniosła ją i znowu opuściła. Po chwili konwulsje Lydii zaczęły dochodzić do czegoś w rodzaju punktu kulminacyjnego, oddychała bowiem coraz szybciej, lecz później nagle ustały. Wtedy wdowa raptownie uniosła powieki.
Charliego Frosta przebiegł zimny dreszcz niepokoju: Lydia Wells patrzyła prosto na niego i miała taką twarz, jakiej nigdy jeszcze u niej nie widział: zesztywniałą, bezkrwistą i okrutną. Po chwili jednak płomienie świec zachwiały się, podskoczyły i Frost zobaczył, że Lydia nie patrzy na niego, lecz dalej, ponad jego głową, tam gdzie siedział po turecku Ah Sook. Frost nawet nie mrugnął i nie odwrócił wzroku. Potem Lydia Wells wydała dziwny dźwięk. Przewróciła oczami, a mięśnie na jej szyi zaczęły pulsować. Dziwnie poruszyła szczękami, jak gdyby przeżuwała powietrze, po czym nie swoim głosem powiedziała:
– Ngor yeu nei wai mut haak ngor dei gaa zuk ge ming sing tung wai waai ngor ge sing yu fu zaak. Mou leon nei hai bin, dang ngor co yun gaam cut lai, ngor yat ding wui wan dou nei. Ngor yeu wan nei bou sou...
Zadrżała potężnie i przewróciła się na bok, na podłogę. W tym samym momencie (Frost dyskutował o owym niewytłumaczalnym zdarzeniu jeszcze przez kilka tygodni) lampa naftowa na stole gwałtownie przechyliła się i upadła na stojący obok talerz ze świecami. Wydawałoby się, że skutkom takiego wypadku można było z dużą łatwością zapobiec, albowiem szklany klosz lampy nie pękł, a nafta się nie rozlała, ale natychmiast rozległ się szum i krąg gości został w jednej chwili zalany światłem: cały stół stanął w płomieniach.
Chwilę potem wszyscy gwałtownie ożyli. Ktoś krzyknął, że trzeba zdusić ogień. Jeden z kopaczy odciągnął wdowę na bok, a dwaj inni zrzucili wszystko z kanapy. Ogień został zdławiony szalami i kocami. Ktoś odtrącił lampę, a wszyscy mówili jeden przez drugiego. Charlie Frost, kręcąc się w nieoczekiwanej ciemności, zauważył, że Anna Wetherell nie poruszyła się, a wyraz jej twarzy nie uległ najmniejszej zmianie, jak gdyby nagły wybuch ognia ani trochę jej nie zaniepokoił.
Jeden z uczestników seansu zapalił lampę.
– Czy to już? To właśnie miało się zdarzyć?
– Co ona powiedziała?
– Posuńcie się, dobrze?
– Rety... Aleśmy się wszyscy rozjarzyli w tych płomieniach!
– To jakiś prymitywny...
– Sprawdźcie, czy oddycha.
– Muszę przyznać, że się nie spodziewałem...
– Myślicie, że to coś znaczy? To, co powiedziała pani Wells. Czy może to raczej...
– To na pewno nie był Emery Staines, jak mi...
– Jeszcze jeden duch? Próbował się przedostać...
– Żeby lampa poruszyła się tak bez powodu!
– Trzeba zapytać żółtków. Czołem! Czy to był język chiński?
– Myślisz, że on rozumie, co do niego mówisz?
– Czy Lydia Wells przed chwilą mówiła po chińsku?
Wydawało się jednak, że Ah Quee nie rozumie pytania. Jeden z kopaczy nachylił się nad nim i klepnął go po ramieniu.
– Co to było? – odezwał się. – Co ona powiedziała? Mówiła po chińsku? Czy w jakimś innym języku?
Ah Quee posłał mu w milczeniu tępe spojrzenie. Zamiast niego odpowiedział Ah Sook.
– Lydia Wells mówić po kantońsku.
– Tak? – spytał skwapliwie Nilssen, odwracając się. – A co takiego powiedziała?
Ah Sook przyjrzał mu się.
– Ja pewnego dnia wrócić i cię zabić. Ty zabić człowiek. On umrzeć, więc i ty umrzeć. Pewnego dnia ja wrócić i zabić ciebie.
Nilssen szeroko otworzył oczy, a kolejne pytanie zamarło mu na ustach. Zwrócił się do Anny, która patrzyła na Aha Sooka, a na jej twarzy malowało się teraz lekkie zdziwienie. Charlie Frost zmarszczył czoło.
– Gdzie jest w tym wszystkim Staines? – dopytywał się jeden z kopaczy.
Ah Sook pokręcił głową.
– To nie być Staines – powiedział cicho. Nagle wstał z poduszki i podszedł do okna, splatając ramiona na piersi.
– To nie był Staines? – powtórzył kopacz. – Więc kto?
– Francis Carver – odpowiedział Ah Sook.
W pokoju rozległy się głosy oburzenia.
– Francis Carver? I to ma być seans spirytystyczny? Przecież on żyje. Sam mógłbym z nim porozmawiać. Wystarczyłoby zapukać do jego drzwi!
– Przecież Carver mieszka w hotelu Pałac – powiedział ktoś inny. – Pięćdziesiąt jardów stąd.
– Nie w tym rzecz.
– Chodzi mi o to, że nie da się zaprzeczyć, że stało się coś dziwnego...
– Sam mógłbym sobie porozmawiać z Carverem – powtórzył z uporem kopacz. – Medium nie jest mi do tego potrzebne.
– A jednak co z tą lampą? Jak wytłumaczysz to, co się stało z lampą?
– Przeskoczyła przez pokój!
– Unosiła się w powietrzu.
Ah Sook zesztywniał.
– Francis Carver – powiedział, kierując swoje pytanie do Haralda Nilssena. – W hotelu Pałac?
Nilssen zmarszczył brwi. Przecież Ah Sook na pewno o tym wie!
– Tak, Carver mieszka w hotelu Pałac – stwierdził. – Na ulicy Revella. To dom z takim błękitnym szlaczkiem, wie pan. Koło sklepu żelaznego.
– Od jak dawna? – spytał Ah Sook.
Nilssen sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zdezorientowanego.
– Jest tu od trzech tygodni – odpowiedział, zniżając głos. – Od tamtego wieczoru... To znaczy od dnia, kiedy „Z Bogiem” wszedł na mieliznę.
Pozostali goście nadal się spierali.
– Jeżeli nie rozmawia się z umarłymi, to nie jest żaden seans spirytystyczny.
– Nie... Ale kto gada z Carverem, ten sam ginie!
Wszyscy się roześmiali na te słowa, po czym odezwał się kolega kopacza.
– Myślisz, że to lipa? Jakieś szachrajstwo?
Uparty kopacz wyglądał tak, jak gdyby miał przytaknąć, ale rzucił spojrzenie Lydii Wells. Wdowa była nadal nieprzytomna i bardzo blada. Miała lekko otwarte usta, za którymi było widać błyszczący ząb i wyschnięty język. Jej gałki oczne poruszały się nieznacznie i chaotycznie pod powiekami. Jeżeli udaje, pomyślał kopacz, to robi to doskonale, on jednak zapłacił za kontakt z Emerym Stainesem, nie za to, żeby usłyszeć potok chińskich sylab, a potem patrzeć, jak kobieta mdleje. Ba, czy w ogóle mógł być pewien, że to naprawdę był chiński? Wdowa mogła przecież po prostu bredzić! Ten Chińczyk może być z nią w zmowie, a Lydia Wells płaci mu za to, żeby potwierdził jej kłamstwo.
Kopacz jednak był z natury tchórzem i nie wypowiedział swoich podejrzeń na głos.
– Wolałbym nie odpowiadać na to pytanie – odezwał się w końcu, choć wciąż wyglądał na nadąsanego.
– No cóż, spytamy ją, kiedy dojdzie do siebie.
– Czy Frank Carver zna chiński? – spytał inny gość głosem pełnym niedowierzania.
– Ciągle pływa do Kantonu, czyż nie?
– Urodził się w Hongkongu.
– Tak, ale żeby znać ten język tak dobrze jak Chińczycy!
– To stawia Carvera w zupełnie innym świetle.
W tym momencie kopacz, którego posłano do kuchni, wrócił ze szklanką wody i wylał ją Lydii na twarz. Odetchnęła głęboko i odzyskała przytomność. Mężczyźni podeszli bliżej, niespokojnie pytając ją chórem, jak się czuje i czy nic jej nie jest, minęło więc kilka chwil, zanim miała okazję odpowiedzieć. Nieco oszołomiona pani Wells popatrywała to na jednego, to na drugiego gościa, a po chwili udało się jej nawet słabo roześmiać. W śmiechu wdowy brakowało jednak zwykłej pewności siebie, a kiedy przyjmowała od stojącego u jej boku mężczyzny szklaneczkę andaluzyjskiej brandy, jej ręka widomie zadrżała.
Wypiła i zaraz potem goście zaczęli jej zadawać najróżniejsze pytania: Co widziała? Co pamięta? Z kim się skontaktowała? Czy udało jej się nawiązać kontakt z Emerym Stainesem?
Odpowiedzi Lydii były rozczarowujące. Od momentu kiedy wpadła w trans, niczego nie mogła sobie przypomnieć – co było dziwne, jak powiedziała, zazwyczaj bowiem pamięta swoje wizje naprawdę bardzo dobrze. Mężczyźni zachęcali ją, by się zastanowiła, ale bezskutecznie – po prostu niczego sobie nie przypominała. Kiedy jej powiedzieli, że mówiła w obcym języku zupełnie płynnie i przez dłuższy czas, wyglądała na autentycznie zdziwioną.
– Ale ja nie znam ani słowa po chińsku – powiedziała. – Jesteście tego pewni? I żółtki to potwierdziły? Rodowici Chińczycy? Naprawdę jesteście pewni?
Mocno podnieceni i zdumieni goście udzielili jej odpowiedzi twierdzącej.
– A co ma znaczyć ten bałagan? – Lydia Wells zrobiła słaby ruch ręką, wskazując na nadpalony stół i ślady ognia.
– Lampa się po prostu przewróciła – odpowiedział jeden z kopaczy. – Przewróciła się, ot, tak, bez niczyjej pomocy.
– Więcej: unosiła się w powietrzu.
Lydia przez chwilę przyglądała się lampie i wyglądało na to, że przytomnieje.
– No tak! – Uniosła się nieco na kanapie. – Czyli że wywołałam ducha jakiegoś Chińczyka!
– Ja nie płaciłem za żadnego Chińczyka – odezwał się uparty kopacz.
– Nie – odpowiedziała pojednawczo Lydia Wells. – Nie... Oczywiście, że nie. Oczywiście, że musimy zwrócić wam wszystkim za bilety... Ale powiedzcie mi, o czym mówiłam w transie?
– Chodziło o jakieś morderstwo – odrzekł Frost, który nadal obserwował ją bardzo uważnie. – I o zemstę.
– Ach tak! – powiedziała pani Wells. Sprawiała wrażenie, jak gdyby jej to zaimponowało.
– Ah Sook twierdzi, że ma to coś wspólnego z Francisem Carverem – powiedział Frost.
Pani Wells zbladła i zaczęła wstawać.
– Jak dokładnie brzmiały te słowa? Moje słowa?
Kopacze rozejrzeli się i popatrzyli na Aha Quee’ego, który odpowiedział im tylko kamiennym spojrzeniem.
– On nie zna angielskiego.
– A gdzie jest ten drugi?
– Dokąd poszedł?
Kilka minut wcześniej Ah Sook odłączył się od grupy i wyszedł z pokoju do foyer tak cicho, że nikt tego nie zauważył. Wiadomość, że Francis Carver powrócił do Hokitika – bawi w mieście od trzech tygodni – wzbudziła w nim wielkie osobiste emocje i nagle zapragnął być sam.
Oparł się o poręcz na ganku i patrzył w stronę nabrzeża ponad długim ramieniem ulicy Revella. Długi szereg wiszących w górze latarni tworzył podwójny ścieg światła, który zbiegał się w żółtej mgiełce jakieś dwieście jardów dalej na południe. Było tak jasne, że wydawało się, iż na wzniesieniu ulicy nastało południe, a kontrastujące z nim zaułki stają się z tego powodu jeszcze czarniejsze. Obok przeszło chwiejnie dwóch pijaków, obejmujących się nawzajem w pasie. W drugą stronę zdążała jakaś dziwka, podciągając spódnice wysoko nad kolana. Spojrzała na niego ciekawie i Ah Sook po chwili niezrozumienia przypomniał sobie, że nadal ma mocno umalowaną twarz, kąciki oczu wydłużone antymonem, policzki zaś zaokrąglone bielidłem. Zawołała do niego, ale Chińczyk pokręcił tylko głową, poszła więc dalej. Gdzieś w pobliżu rozległ się nagły wybuch śmiechu i oklaski.
Ah Sook zagryzł wargi. A więc Francis Carver powrócił do Hokitika raz jeszcze. Kapitan z pewnością nie zdawał sobie sprawy, że jego dawny pracownik mieszka w chacie w Kaniere, niecałe pięć mil stąd! Carver nie należał do ludzi, którzy byliby gotowi podjąć jakieś ryzyko, jeżeli mogą je całkowicie obejść. W takim wypadku, pomyślał Ah Sook, może to ja mam przewagę. Znowu przygryzł wargę, a potem, po chwili, pokręcił głową – nie. Lydia Wells rozpoznała go dzisiaj i na pewno natychmiast przekazała Carverowi informację o ich spotkaniu.
Wrócił myślami do Fortuny Wędrowca i tej lampy naftowej – do sztuczki, która nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Lydia Wells po prostu owinęła lampę nitką, kiedy gasiła płomień. Nitka była w kolorze jej sukni, a drugi koniec wdowa trzymała w ręce. Wystarczyło, że szarpnęła ostro prawą dłonią, by lampa przewróciła się na świece. Stolik, na którym stały, został natarty wcześniej olejem parafinowym, mającym te zalety, że był zarówno bezwonny, jak i bezbarwny, toteż osobom niewtajemniczonym stół wydawał się najwyżej czysty – zapalił się jednak przy pierwszym kontakcie z ogniem. Wszystko to były sztuczki i oszustwa. Pani Wells w żaden sposób nie porozumiała się ze światem umarłych, a jej słowa nie były słowami zmarłego. Ah Sook dobrze o tym wiedział – były to bowiem jego słowa.
Dziwka zatrzymała się na ulicy. Teraz zawołała coś do mężczyzn na werandzie w domu naprzeciwko, unosząc falbany sukni jeszcze wyżej. Mężczyźni odpowiedzieli jej krzykiem, a jeden z nich skoczył, żeby się z nią podroczyć. Ah Sook przypatrywał się im z nijakim wyrazem twarzy. Dziwował się niezwykłej mocy kobiecej histerii – temu, że Lydia Wells tak dokładnie pamiętała jego słowa przez te wszystkie lata. Nie znała kantońskiego. Jak to możliwe, żeby zdołała tak dobrze przypomnieć sobie to, co wtedy mówił, nawet jego akcent? Ah Sook pomyślał, że to niesamowite, gdyż na podstawie jej wypowiedzi w „transie” mógłby ją wziąć za rodowitą mieszkankę Kantonu.
Mężczyźni na ulicy liczyli swoje szylingi, a uliczna dziwka stała nieopodal. Z okolic nabrzeża dobiegł donośny gwizd, potem zaś rozbrzmiał ostrzegawczy okrzyk dyżurnego policjanta i zbliżające się kroki biegnącego człowieka. Ah Sook patrzył, jak mężczyźni się rozchodzą, i podjął w duchu pewne postanowienie.
Wróci do Kaniere jeszcze dzisiaj wieczorem, zabierze wszystkie rzeczy z domku i wyruszy w góry, gdzie zajmie się wyłącznie poszukiwaniem złota. Zaoszczędzi każdą drobinkę kruszcu, jaką znajdzie, i będzie żył tak spartańsko, jak tylko zdoła, aż uzbiera pięć uncji złota. Ani razu nie zażyje opium, dopóki nie będzie miał tego kruszcu w garści. Nie będzie pił. Nie będzie uprawiał hazardu. Będzie kupował najtańsze i najzwyklejsze jedzenie, ale kiedy tylko osiągnie swój cel, wróci do Hokitika. Wymieni złoto na pieniądze w banku Grey i Buller. Potem przejdzie na drugą stronę ulicy do sklepu Tiegreena. Położy banknot na kontuarze. Kupi pudełko nabojów, puszkę prochu i rewolwer. Pójdzie do hotelu Pałac, otworzy drzwi do pokoju Carvera i odbierze mu życie. A potem? Ah Sook znowu odetchnął głęboko. Potem już nic. Potem jego życie zatoczy koło i w końcu będzie mógł spocząć.
DOM WIELU ŻYCZEŃ
Rozdział, w którym Lydia Wells dotrzymuje słowa, Annę Wetherell odwiedza nieoczekiwany gość, a my dowiadujemy się prawdy o Elizabeth Mackay
Widziany od strony ulicy fronton domu numer 35 przy ulicy Cumberland prezentował się przechodniom dziwnie nieciekawie: wyblakły drewniany szalunek ścian, okno wystawowe podzielone słupkami i zasłonięte papierem pakowym, a na piętrze dwa okna z zaciągniętymi zasłonami. Sąsiednie domy – pod numerem 37 mieścił się zakład szewski, a pod 33 firma przewozowa – wzniesiono bardzo blisko, przez co z ulicy nie było widać ich wewnętrznych proporcji. Każdy, kto tędy przechodził, mógłby uznać budynek za niezamieszkany, bo nad wejściem nie było żadnego szyldu ani wywieszki, podobnie jak na ganku, a w ramce nad kołatką brakowało wizytówki z nazwiskiem lokatora.
Pani Wells otworzyła drzwi własnym kluczem. Poprowadziła Annę zacisznym korytarzem na tyły domu, skąd wiodły wąskie schodki na piętro. Na górnym podeście, równie czystym i nieciekawym jak dolny, wyciągnęła z torebki drugi klucz, otworzyła kolejne drzwi i z uśmiechem pokazała Annie gestem, by weszła do środka.
Ktoś bardziej bywały w świecie niż panna Wetherell mógłby od razu dojść do określonych wniosków na widok tego wnętrza: ciężkie koronkowe firany, przesadnie bogate obicia, oszałamiający zapach alkoholu oraz perfum, a także portiera z paciorków, przywiązanych do framugi drzwi i odsłaniających leżącą dalej, słabo oświetloną sypialnię. Anna nie była jednak kobietą światową i jeśli zdziwił ją widok tych słodko pachnących, miękkich luksusów w pensjonacie dla dziewcząt, to nie powiedziała tego głośno. W drodze z nabrzeża na ulicę Cumberland pani Wells zademonstrowała dziewczynie swój szeroki wachlarz wyrafinowanych gustów i wyjątkowych opinii, a kiedy dotarły do miejsca przeznaczenia, Anna była więcej niż szczęśliwa, że może je zaakceptować – bo w porównaniu z nimi własne przekonania wydały jej się nagle niezwykle blade i słabe.
– Ja widzisz, bardzo dbam o swoje dziewczęta – powiedziała gospodyni. Anna odparła, że pokój jest niezwykle piękny, a po tych zachęcających słowach pani Wells zaproponowała, żeby go obejrzeć, zwracając po drodze uwagę na kilka przemyślnych ozdób i miejsc ich ekspozycji, by mogła potem ukonkretnić swoje komplementy.
Kuferek Anny dostarczono zgodnie z obietnicą – stał już koło łóżka, co dziewczyna uznała za znak, że będzie tutaj spać. Łóżko miało piękne wezgłowie, a drewniana rama kryła się niemal w całości pod ogromnym kopcem białych poduszek, ułożonych w stosy po trzy. Było znacznie szersze i wyższe niż łóżeczko, na którym dziewczyna sypiała zwykle w domu. Zastanawiała się, czy będzie je musiała z kimś dzielić, bo wydawało się zdecydowanie za duże dla jednej osoby. Naprzeciwko łóżka stała obwieszona ręcznikami wysoka, miedziana wanna, a obok zwisał ozdobiony kutasem ciężki sznur. Po chwili pani Wells pociągnęła go i na dole zabrzmiał stłumiony głos dzwonka. Kiedy pojawiła się pokojówka, pani Wells kazała jej przynieść z kuchni gorącą wodę, a potem lunch. Pokojówka prawie nie spojrzała na Annę, która bardzo się ucieszyła, że dziewczyna nie zwraca na nią uwagi, i odczuła ulgę, gdy wyszła, żeby zagrzać dla niej wodę na piecu w kuchni.
Lydia Wells odwróciła się do Anny, uśmiechnęła raz jeszcze i przeprosiła ją, albowiem musiała wyjść.
– Mam kilka umówionych spotkań w mieście i muszę się na nich stawić, ale wrócę w porze kolacji i chciałabym, abyśmy zjadły ją razem. Możesz prosić Lucy dosłownie o wszystko. Jeśli gdzieś można znaleźć to, czego zapragniesz, to ona ci to znajdzie. Siedź w wannie, jak długo zechcesz, i używaj wszystkiego, co znajdziesz na półeczce kąpielowej i na co tylko będziesz miała ochotę. Nalegam, żebyś pod każdym względem czuła się u nas jak u siebie w domu.
I Anna zastosowała się do tego życzenia. Umyła włosy lawendowym szamponem, wyszorowała każdy skrawek ciała kupnym mydłem i przesiedziała w wodzie prawie godzinę. Kiedy się ubrała – wywróciwszy pończochy na lewą, czystszą stronę – spędziła sporo czasu przed lustrem, układając fryzurę. Na półeczce kąpielowej stało kilka buteleczek perfum: powąchała je kolejno wszystkie, po czym wróciła do pierwszej i zaaplikowała sobie kilka kropli pachnidła na przegubach rąk i za uszami.
Pokojówka zostawiła jej zimny lunch na stoliku pod oknem, na przykrytym ściereczką talerzu. Anna zdjęła ją i jej oczom ukazała się góra bardzo ładnie pokrojonej szynki, gruby kawałek chyba smażonego puddingu grochowego, żółty placuszek z masłem i dżemem oraz dwa marynowane jajka. Usiadła, chwyciła przygotowany dla niej nóż i widelec i rzuciła się na jedzenie, rozkoszując się nim po tylu pozbawionych smaku posiłkach na morzu.
Kiedy talerz był już pusty, siedziała, zastanawiając się przez kilka minut, czy nie powinna zadzwonić na służbę, żeby posprzątała. Będzie to aroganckie? W końcu postanowiła nie dzwonić. Wstała, podeszła do okna i z wielkim ukontentowaniem przez chwilę obserwowała ruch uliczny. Potem zaciągnęła zasłony. Zegar wybił trzecią, zanim usłyszała pierwsze dźwięki z dołu: nieoczekiwane głosy w korytarzu, zbliżające się na schodach kroki, a w końcu energiczne pukanie.
Ledwo zdążyła wstać, gdy drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł jakiś wysoki, bardzo brudny mężczyzna, ubrany w żółte moleskinowe spodnie i spłowiały płaszcz. Na widok Anny przystanął jak wryty.
– Och – powiedział. – Przepraszam.
– Dzień dobry – powiedziała Anna.
– Jesteś dziewczyną Lydii?
– Tak.
– Nową?
– Przyjechałam dzisiaj.
– Ja też – powiedział mężczyzna. Miał piaskowe włosy i nieco płaczliwą minę. – Dzień dobry pani.
– W czym mogę panu pomóc?
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– To się jeszcze zobaczy. Szukam gospodyni. Jest tu gdzieś?
– Ma kilka spotkań w mieście.
– Kiedy wróci?
– Mówiła, że na kolację.
– No tak... A czy ty jesteś z kimś wcześniej umówiona?
– Nie – odrzekła Anna.
– To dobrze. Pozwolisz, że następny taniec zarezerwuję u ciebie?
Anna nie wiedziała, co na to odpowiedzieć.
– Nie wiem, czy powinnam przyjmować gości, gdy nie ma pani Wells.
– Pani Wells – odpowiedział mężczyzna i roześmiał się. – W twoich ustach brzmi to prawie szlachetnie. – Wyciągnął rękę i zamknął za sobą drzwi. – Nazywam się Crosbie, a ty?
– Jestem panna Anna Wetherell – odparła z rosnącym niepokojem dziewczyna.
Crosbie już podchodził do kredensu.
– Masz ochotę na kropelkę czegoś mocniejszego, panno Anno Wetherell?
– Nie, dziękuję.
Crosbie wziął butelkę i przechylił ją w stronę dziewczyny.
– „Nie”, ponieważ nie lubisz alkoholu, czy „nie”, bo chcesz być grzeczna?
– Dopiero co przyjechałam.
– Już mi to raz powiedziałaś, dziewczyno, a poza tym to nie jest odpowiedź na moje pytanie.
– Nie chciałabym nadużywać gościnności pani Wells – odrzekła Anna z lekką nutą dezaprobaty w głosie, jak gdyby zamierzała zakomunikować, że Crosbie też nie powinien tego robić.
Odkorkował flaszkę, powąchał jej zawartość i wsadził korek z powrotem.
– Och, nic takiego jak gościnność nie istnieje – oświadczył, odstawiając butelkę z powrotem na tacę i wybierając inną. – Dostaniesz rachunek za wszystko, czego dotkniesz w tym pokoju, i to zanim się obejrzysz. Zapamiętaj moje słowa.
– Nie – odparła Anna. – Wszystko jest zapłacone, a pani Wells była cudownie gościnna. Mieszkam tu na jej osobistą prośbę.
Crosbiego rozbawiła ta odpowiedź.
– Ach tak? Jesteś jej miła i bliska, czy tak? Stara znajoma?
Anna zmarszczyła brwi.
– Poznałyśmy się dzisiaj po południu na nabrzeżu.
– Zapewne przypadkowo.
– Tak. Pewna młoda kobieta, niejaka panna Mackay, spóźniła się na statek. To kuzynka kuzynki pani Wells. Dlatego kiedy panna Mackay się nie pojawiła, pani Wells zaprosiła mnie, żebym zajęła jej miejsce. Pokój i wyżywienie są opłacone z góry.
– Aha – powiedział Crosbie, nalewając sobie pełną szklankę.
– Czy przyjechał pan ze złotodajnych pól? – zapytała Anna, żeby zyskać na czasie.
– Tak – odpowiedział Crosbie. – Z daleka, z gór. Wróciłem dzisiaj rano. – Napił się, odetchnął, po czym powiedział: – Nie, nie mogę ci o tym nie powiedzieć, to byłoby niegodziwe. Zostałaś oszwabiona.
– Co?
– Oszwabiona.
– Nie wiem, co to znaczy, panie Crosbie.
Uśmiechnął się, słysząc, że omyłkowo wzięła jego imię za nazwisko, ale nie skorygował tego błędu.
– Zawsze jest gdzieś jakaś panna Mackay – wyjaśnił. – To taka bajeczka, którą opowiada pani Wells, żeby dziewczyna jej uwierzyła i poszła z nią do domu, a potem zanim się obejrzy, już jest jej dłużniczką. A co, nie jesteś jej nic winna? Daje ci dobry posiłek, gorącą kąpiel i jest nad wyraz serdeczna, a co ty dajesz jej? Och – tu Crosbie pogroził jej palcem – ale będziesz musiała jej coś dać, panno Anno Wetherell. Znajdzie się coś, co mogłabyś jej dać. – Zauważył chyba niepokój Anny, bo już łagodniejszym tonem dodał: – Powinnaś o czymś wiedzieć. W złotym mieście nie ma wielkoduszności ani miłosierdzia. Jeżeli ci się wydaje, że to jest wielkoduszność, przyjrzyj się jej jeszcze raz.
– Och – zaniepokoiła się Anna.
Crosbie osuszył i odstawił szklankę.
– Chcesz się czegoś napić czy nie?
– Dzisiaj nie, dziękuję.
Sięgnął do kieszeni, wyjął z niej coś i trzymał w zaciśniętej ręce.
– Wiesz, co tam mam?
– Nie.
– No już, spróbuj zgadnąć.
– Monetę?
– Coś lepszego. Zgadnij jeszcze raz.
– Nie jestem w stanie myśleć – odpowiedziała w panice.
Crosbie otworzył dłoń, na której spoczywał złoty samorodek wielkości i kształtu kasztana. Zaśmiał się, widząc minę Anny, a potem rzucił jej złoto. Chwyciła je w dłonie.
– To wystarczy, żeby kupić wszystkie butelki na tej tacy, i zostanie jeszcze niejeden funt reszty – powiedział. – Ta bryłka będzie twoja, jeżeli dotrzymasz mi towarzystwa do powrotu gospodyni. Co ty na to? Będziesz miała czym zacząć spłacać swoje długi, kiedy się zaczną sumować.
– Nigdy nie miałam w ręku złota – odpowiedziała Anna, obracając samorodek w palcach. Był cięższy, niż sądziła, i wbrew jej oczekiwaniom przypominał raczej zwykły kamień. Miała wrażenie, że matowieje w jej dłoniach.
– Chodź tu – powiedział Crosbie. Wziął butelkę brandy, usiadł na kanapce i poklepał ręką miejsce obok siebie. – Napij się ze mną, dziewczyno. Wędrowałem pieszo przez dwa tygodnie, cholernie chce mi się pić i mam ochotę popatrzeć na coś ładnego. Chodź tutaj. Opowiem ci wszystko, co powinnaś wiedzieć o pani Lydii Wells.