29,90 zł
Debiutancka powieść autorki wielkiego bestselleru Wszystko, co lśni. Prowokująca i ambitna.
W mieście wybuchł skandal obyczajowy – nauczyciel liceum muzycznego miał kontakty seksualne z nieletnią uczennicą. Główna postać w powieści, nauczycielka saksofonu, przygląda się swojej klasie, przyjaciółkom ofiary, które wyrażają oburzenie seksualnym skandalem, ale zarazem bardzo chętnie, z zaciekawieniem i zazdrością, śledzą każdy jego detal…
Z liceum sąsiaduje szkoła teatralna. Jej uczniowie postanawiają na zaliczenie odegrać sztukę, której tematem jest ten skandal. Wytyczenie granic między sztuką, dramatem scenicznym a światem realnym z jego życiowymi dramatami wzbudza jeszcze większe emocje, gdy młody student szkoły aktorskiej dowiaduje się, że molestowaną uczennicą jest młodsza siostra jego również nieletniej dziewczyny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 441
Dla Johnny’ego
Rozdział
PIERWSZY
Czwartek
– Nie mogę – oświadcza nauczycielka gry na saksofonie. – Po prostu nie mogę przyjmować na zajęcia uczennic, które nie mają żadnego przygotowania muzycznego. Moje niestandardowe metody pedagogiczne chyba nieco odbiegają od pani wyobrażeń, pani Henderson.
Zaczyna się jazzowa pulsacja, tylko perkusja i kontrabas. Nauczycielka obraca w palcach łyżeczkę i stuka nią o blat, raz.
– Wobec saksofonu klarnet jest jak kijanka, czy pani to rozumie? Klarnet jest niczym czarno-srebrzyste nasienie i jeżeli ktoś je bardzo kocha, to pewnego dnia wyrośnie z niego saksofon.
Nauczycielka pochyla się nad biurkiem.
– Pani Henderson, na razie pani córka jest po prostu za młoda. Powiem to tak: cieniutka warstewka matczynego mleka nadal oblepia ją jak całun.
Pani Henderson patrzy w podłogę i dlatego nauczycielka gry na saksofonie przybiera ostrzejszy ton:
– Ma pani usta jak cienka, szkarłatna nitka, płaskie piersi i musztardową bluzkę cuchnącą stęchlizną. Słyszy pani, co mówię?
Pani Henderson niemal niedostrzegalnie kiwa głową i przestaje tarmosić rękawy swojej bluzki.
– Wszystkie moje uczennice – ciągnie nauczycielka – muszą być w okresie dojrzewania, porośnięte szczenięcym puszkiem, pryszczate, nadąsane i nieufne. Co więcej, wymagam od nich, żeby gotowały się w nich złość, żar, niepewność i przygnębienie. Chcę, żeby przed każdą lekcją co najmniej przez dziesięć minut czekały w korytarzu, czule pielęgnując doznane krzywdy i żałośnie pieszcząc swój brak godności, tak jak przesuwa się palcem po strupie albo gładzi bliznę. Jeżeli mam uczyć pani córkę, moja droga, beznadziejna i nieudolna pani matko, to ta dziewczyna powinna być humorzasta, zagubiona, nieporadna, niezadowolona i musi się mylić. Proszę przyjść do mnie znowu, kiedy zda sobie sprawę, że jej ciało jest mroczną i stojącą otworem tajemnicą, której zaczyna się coraz bardziej wstydzić. W tej kwestii musi mnie pani zrozumieć. Nie mogę uczyć dzieci.
Cmok! Cmok! Cmok! – w ciszy rozbrzmiewa werbel.
– Ale ona chce się nauczyć grać na saksofonie – odzywa się w końcu pani Henderson, zawstydzona i nadąsana zarazem. – Nie na klarnecie.
– Proponuję, żeby zgłosiła się pani do nauczycieli muzyki w jej szkole – odpowiada nauczycielka gry na saksofonie.
Pani Henderson przez dłuższą chwilę patrzy na nią spode łba. Potem zmienia pozycję, dla odmiany zakłada prawą nogę na lewą i przypomina sobie, że miała o coś zapytać.
– Pamięta pani wszystkie nazwiska i twarze swoich uczennic?
To pytanie chyba sprawia nauczycielce przyjemność.
– Pamiętam jedną wielką twarz – mówi. – Nie jakąś pojedynczą uczennicę, tylko wrażenie, które wszystkie po sobie pozostawiły, wrażenie odwrócone jak negatyw fotograficzny i odciśnięte w mojej pamięci niczym rana po kwasie. Jeżeli chodzi o klarnet, polecam Henry’ego Soothilla – dodaje, sięgając po wizytówkę. – Jest znakomity. Gra w orkiestrze symfonicznej.
– W porządku – odpowiada ponuro pani Henderson i bierze wizytówkę.
Czwartek
To było o czwartej. O piątej znów rozlega się pukanie. Nauczycielka gry na saksofonie otwiera drzwi.
– Pani Winter – mówi. – Przyszła pani w sprawie swojej córki. Niech pani wejdzie, to porozmawiamy, jak ją pokroić na półgodzinne plasterki, którymi mogłabym się karmić z tygodnia na tydzień.
Otwiera szeroko drzwi, by pani Winter mogła się wślizgnąć do środka. Jest to ta sama kobieta, co przedtem, ale w innym kostiumie – i teraz nazywa się Winter, nie Henderson. Widać także kilka innych różnic, bo jest profesjonalistką i od dawna myślała o tej roli. Pani Winter na przykład pozwala sobie tylko na półuśmiech, ma zwyczaj kiwać potakująco głową o kilka chwil za długo, a kiedy się nad czymś zastanawia, zasysa cicho powietrze do płuc przez zęby.
Obie uprzejmie udają, że nie zdają sobie sprawy, że pani Winter i pani Henderson to ta sama osoba.
– Trzeba zacząć od tego – mówi nauczycielka, podając gościowi kubek czarnej herbaty liściastej – że nie pozwalam na obecność rodziców na prywatnych lekcjach. Wiem, że to może nieco staroświecka metoda, ale częściowo wynika ona z tego, że moje uczennice nie czują się najlepiej w towarzystwie swoich matek i ojców. Dostają rumieńców, robi im się gorąco, zbyt łatwo wybuchają śmiechem, nie mogą usiedzieć spokojnie i zamykają się jak płatki kwiatu. Z drugiej strony wydaje mi się, że lubię zachowywać całkowitą dyskrecję także dlatego, że dzięki tym półgodzinnym plastereczkom mam okazję być widzem i nie chcę się tym z nikim dzielić.
– Ale ja nie jestem tego rodzaju matką – odpowiada pani Winter i rozgląda się wokół. Pracownia mieści się na poddaszu, widać tylko wróble i dachówki. Ceglana ściana za fortepianem jest kredowa, a cegły łuszczą się białymi płatami, jak gdyby były chore.
– Powiem pani coś o saksofonie – mówi nauczycielka. Przy fortepianie na stojaku stoi saksofon altowy. – Nauczycielka podnosi go jak pochodnię. – Saksofon to instrument dęty, co oznacza, że ożywia go ludzkie tchnienie. Ciekawe, że angielskie słowa „duch” i „dusza” pochodzą od łacińskiego rzeczownika, który oznacza oddech albo właśnie tchnienie, dawniej sądzono bowiem, że tchnienie i dusza to jedno, że żyć znaczy po prostu oddychać, mieć pełno powietrza w płucach. Więc kiedy dmie pani w ten instrument, moja droga, to daje mu pani nie tylko życie w ogóle, ale swoje życie.
Pani Winter energicznie kiwa głową. Robi to o kilka chwil za długo.
– Dlatego zawsze pytam uczennice: czy wasze życie jest warte tego, aby nim kogoś uraczyć? – mówi nauczycielka gry na saksofonie. – To wasze normalne, codzienne życie o smaku waniliowym, wasz chiński makaron błyskawiczny po szkole, telewizja do dziesiątej wieczorem, świece na komódce i stojący na umywalce zmywacz do twarzy? – Uśmiecha się i kręci głową. – Oczywiście, że nie, a to dlatego, że te dzieciaki po prostu jeszcze za mało wycierpiały, by warto było ich słuchać.
Uśmiecha się uprzejmie do pani Winter, która łączy swoje żółte kolana, ściskając w dłoniach kubek z herbatą.
– Będzie mi bardzo miło uczyć pani córkę – dodaje nauczycielka. – Wydawała mi się taka cudownie uległa.
– Nam też się taka wydaje – odpowiada szybko pani Winter.
Nauczycielka przygląda się jej przez chwilę, a potem mówi:
– Wróćmy do tego momentu, kiedy znowu trzeba nabrać powietrza, gdy saksofon jest pełen pani tchnienia, a w pani płucach nie ma go już ani trochę; czyli do momentu, kiedy w saksie jest więcej życia niż w pani. Zarówno pani, jak i ja, wiemy, jak to jest mieć czyjeś życie w swoich rękach. Nie chodzi mi o zwykłą odpowiedzialność, kiedy opiekujemy się dziećmi, pilnujemy kuchenki albo czekamy na zielone światło, przechodząc przez ulicę... Chodzi mi o cudze życie, które w naszych rękach jest jak chińska waza... – nauczycielka podnosi wysoko saksofon, podtrzymując go otwartą dłonią pod kielichem – ...a jeżeli chcemy, możemy ją... upuścić.