Las w domu - Alena Mornštajnová - ebook
NOWOŚĆ

Las w domu ebook

Alena Mornštajnová

0,0

Opis

Uwielbiana czeska autorka powieści obyczajowych z XX-wieczną historią w tle powraca tym razem ze współczesną, thrillerową opowieścią, w której otwiera niezwykle trudny i bolesny temat. W domu na skraju lasu, pod opieką matki i dziadków dorasta ona – niechciane dziecko, wrażliwa dziewczynka, od małego besztana przez napastliwą babcię i na próżno wyczekująca czułego gestu ze strony matki, nieszczęśliwej, uciekającej w alkohol i romanse. Dziewczynka dorastająca w poczuciu winy, uczona kłamstw i tego, by nigdy, przenigdy nie mówić ludziom o tym, co dzieje się w domu. Dziewczynka nosząca w sobie tajemnicę. O lesie, którego tak się boi, i który sięga pachnącymi igliwiem palcami dalej, niż mogłoby się wydawać.(Anna Maślanka, tłumaczka z j. czeskiego)

 

„Las w domu” to chyba najbardziej wstrząsająca powieść Aleny Mornštajnovej. Autorka wciąż orbituje wokół opisywanych przez nią tematów jak rodzina czy rola pamięci w kształtowaniu się tożsamości. Ale tutaj wielka Historia zamienia się w kameralną opowieść: o matkach, które nie kochają swoich córek, ale i o tym, że czasem nie jest łatwo ustalić granicę określającą, kto jest ofiarą, a kto jest winny. Zło ma jednak wymiar oczywisty. I ta książka opowiada o tym, że nie ma ekspiacji, bo zło zapamiętuje się na zawsze.

Jarosław Czechowicz, „Krytycznym okiem”

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przekłady z literatury czeskiej w Wydawnictwie Amaltea:

Ivan Binar: Siedem rozdziałów z życia Václava Netušila albo Rowerem dookoła świata, przekład Dorota Dobrew, 2016

Radka Denemarková: Przyczynek do historii radości, przekład Olga Czernikow, 2017

Vladimír Macura: Guwernantka, przekład Olga Czernikow, Michał Kunik, 2018

Alena Mornštajnová: Hana, przekład Tomasz Grabiński, 2019

Petr Rákos: Corvina, czyli książka o krukach, przekład Olga Czernikow, 2019

Alena Mornštajnová: Pusta mapa, przekład Agata Wróbel, 2020

Anna Zonová: Kara i nagroda, przekład Anna Maślanka, 2021

Sylva Fischerová: Europa jest jak krzesło Thoneta, Ameryka to kąt prosty, przekład Olga Czernikow, 2021

Alena Mornštajnová: Lata ciszy, przekład Anna Radwan-Żbikowska, Tomasz Grabiński, 2022

Alena Mornštajnová: Listopad, przekład Anna Radwan-Żbikowska, 2023

Alena Mornštajnová: Las w domu, przekład Anna Maślanka, 2024

W przygotowaniu:

Radka Denemarková: Godziny z ołowiu, przekład Olga Czernikow

Alexej Sevruk: Europejka, przekład Anna Maślanka

Alena Mornštajnová

Czeska prozaiczka i tłumaczka literatury angielskiej, jedna z najgłośniejszych postaci literatury czeskiej ostatnich lat. Debiutowała w 2013 roku powieścią Slepá mapa (wyd. pol. Pusta mapa, 2020), po której ukazały się także: Hotýlek (2015), Hana (2017; pol. Hana, 2019), Tiché roky (2019; pol. Lata ciszy, 2022) oraz dystopijny Listopád (2021; pol. Listopad, 2022), ogłoszony Czeską Książką Roku 2022. Jej twórczość zyskała ogromną popularność w Czechach i za granicą, przetłumaczono ją na trzydzieści języków. Książki Aleny Mornštajnovej były wielokrotnie nagradzane. Największym uznaniem cieszyła się powieść Hana (m.in. tytuł Czeskiej Książki Roku 2018), przetłumaczona na 25 języków. W Czechach wszystkie tytuły autorki sprzedano w łącznym nakładzie ponad pół miliona egzemplarzy.

Tytuł oryginału: Les v domě

Książka ukazała się dzięki dofinansowaniu przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej

Projekt okładki oryginalnej

Veronika Kopečková / Host vydavatelství, s.r.o.,

Opracowanie polskiej wersji okładki

Wydawnictwo Amaltea

Redakcja

Elżbieta Żukowska

Korekta

Urszula Włodarska

© Alena Mornštajnová, 2023

© Host vydavatelství, s.r.o., 2023

© for the Polish translation by Anna Maślanka, 2024

© for the Polish edition by Wydawnictwo Amaltea, 2024

ISBN 978-83-65989-19-2

Wydawnictwo Amaltea

51-180 Wrocław, ul. Zabłocie 7a, tel. +48 728 896 998

e-mail: [email protected], www.amaltea.az.pl

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Moim dzieciom

1

Przed powodzią

Mówicie, że powinnam być szczęśliwa.

Mówicie, że muszę się tego nauczyć.

Mówicie, że zasługuję na szczęście.

No to coś wam o sobie opowiem.

Tej nocy, gdy się urodziłam, w środkowych Czechach spadł na ziemię meteoryt. Na kilka sekund zajaśniał na nocnym niebie, błysnął, jakby diabeł potarł zapałką o draskę, i przeciął niebo w tej samej chwili, w której skalpel położnika otwierał brzuch mojej mamy.

Był to czas wielkich przemian. Związek Radziecki kruszył się jak zeschnięte ciasto i zostawiał po sobie drobiny nowych państw. Granice się przesuwały, partie polityczne wyrastały jak grzyby po deszczu, a do Europy Środkowej zwycięsko wkroczył ślinik luzytański.

To właśnie pochód podstępnego ślimaka naznaczył życie naszej rodziny najmocniej. W ciągu jednego lata beztroska uprawa roślin zamieniła się w zażarty, skazany na porażkę bój z obślizgłym intruzem. Pozbawione sensu, uciążliwe lamenty na temat żarłocznego szkodnika i jego likwidacji nie cichły ani na chwilę.

Początek lat dziewięćdziesiątych był czasem, kiedy wielu myślało, że wszystko jest możliwe, pora więc zrealizować niespełnione dotąd sny. Niedoświadczeni, uzbrojeni jedynie w entuzjazm i błędne wyobrażenia o tym, jak działa nowy system, założyli własne firmy. Szybko odkryli, że najlepsze pozycje są już obsadzone przez innych – tych dysponujących niewidzialną siecią kontaktów, informacjami i zapleczem budowanym na długo przed rewolucją. Grupka zdeterminowanych i najbardziej wytrwałych odniosła mimo wszystko sukces. Ale wysiłki większości śmiałków doprowadziły ich na skraj załamania. Zostali odsiani. Niektórzy znów wybrali stabilność, jaką daje zatrudnienie. Inni poddali się i przywykli do pozbawionego godności, ale dość komfortowego życia na zasiłkach.

Nasza rodzina – a konkretnie babcia i dziadek – nawiązała zaś do rolniczej przeszłości swych przodków. Zaczęła stawiać szklarnie i uprawiać warzywa.

Pierwsze zbiory przeszły najśmielsze oczekiwania, a babcia stała się królową okolicznych targów. Jeden sezon wystarczył, by zwróciły się wydatki na budowę szklarni i nasiona. A potem przypełzł ten zdradziecki ślimak, sprowadzając na naszą rodzinę mnóstwo zamętu i szkód. Niewiele mniej, niż udało się to mnie.

Ale ślimaka można usprawiedliwić. Tłumaczy go fakt, że brak mu rozwiniętego rozumu i kieruje się jedynie swą naturą. Mnie nie tłumaczy nic.

* * *

W batalii ze ślimakiem babcia ani myślała wywiesić białą flagę. To nie leżało w jej charakterze. Walka była sensem jej życia. Zawsze stawała w kontrze i w każdym zdaniu słyszała obelgę, na którą trzeba natychmiast odpowiedzieć. Wciąż czujna i gotowa uderzyć jako pierwsza. Trzeba było mieć się przy niej na baczności, nie oszczędzała bowiem nikogo.

Ślimak okazał się pierwszym wrogiem, przed którym musiała skapitulować.

Chciałabym powiedzieć, że pod twardym pancerzem babci kryło się złote serce, ale niestety to nieprawda. Była osobą ograniczoną, przekonaną o własnej nieomylności, żyjącą w przeświadczeniu, że gdyby na chwilę odpuściła i ukazała życzliwszą twarz – o ile taką miała, w co szczerze wątpię – poniosłaby porażkę.

Niełatwo jest żyć z takim człowiekiem. Nikt więc nie dziwił się, że dziadek spędzał tak wiele czasu poza domem. Jeśli pora roku i pogoda pozwalały, zaszywał się w szklarni lub brał psa i szedł do lasu. A jeśli pracy w szklarni nie było, dzień w dzień uciekał do stodoły, gdzie urządził sobie warsztat i wycinał tam z drewna deseczki, chochle, mątewki i półki. Babcia sprzedawała je potem na targu razem z płodami ziemi – lub raczej tą ich resztką, którą oszczędziły ślimaki.

Dziadek siadał na zdezelowanym szkolnym krześle z nożem w jednej ręce i kawałkiem drewna w drugiej, wśród kloców przywleczonych z lasu. A było w czym wybierać. Aż do wsi niósł się codziennie dźwięk piły spalinowej. Wygryzała jedno drzewo po drugim, zostawiając po sobie łyse miejsca, kikuty świerków, samotne gałęzie sterczące do nieba i kłody poskładane w niezbyt stabilnie wyglądające piramidy. Dziadek jeździł do lasu z wózkiem, wybierał z odciętych gałęzi i pieńków te najlepsze, obciosywał je i ładował. Później polną drogą ciągnął turkocący wózek do domu. Klap, klap, klap. Zapach lasu osiadał na jego włosach, wsiąkał w skórę i lepił się do wszystkiego, czego dotknął.

Podczas pracy w stodole słuchał politycznych debat i analiz, które od czasu do czasu opatrywał ostrym komentarzem, posyłanym w kierunku psa rozwalonego na podłodze. Kolosa o splątanej sierści pełnej ścinek oraz wiórów i niepokojącym spojrzeniu. Niechęć do tego zwierza była jedynym, co łączyło mnie z babcią.

– Jak wy możecie tak żyć? – mówił czasem tata dziadkowi, gdy babcia bywała szczególnie uszczypliwa.

Dziadek podnosił wzrok znad tego, co akurat robił.

– Nie mieszaj się w nasze sprawy. Pilnuj swojego nosa – warczał.

Tak naprawdę dziadek był jedyną osobą, której babcia nie miała odwagi atakować wprost. Ale i on musiał słuchać jej utyskiwań, skarg i docinków pod adresem innych.

Taty nie znosiła najbardziej. I nawet się z tym nie kryła. Był dla niej intruzem, darmozjadem zagnieżdżonym na piętrze. Facetem, który przyssał się do jej córki i niszczy jej życie.

– Mamo, nie mów tak o nim. Przynajmniej nie przy dziecku – prosiła mama.

– U siebie będę mówiła, jak mi się podoba – odcinała się, a mama chwytała mnie i wyprowadzała z pokoju, nim babcia rozkręci się na dobre.

Ja byłam w jej oczach wnuczką biedaczyskiem, latoroślą miernej córki, która nie umie o siebie zadbać. Niezdolnej do samodzielnego życia i zawsze wybierającej niewłaściwych mężczyzn.

Wciąż mnie obserwowała. Komentowała wszystko, co robiłam. Moją niezdarność i pomyłki przypisywała kiepskim genom, a jeśli coś mi się udało, twierdziła, że to przypadek. Wychowywała mnie przy pomocy nakazów, upomnień i ostrzeżeń ukrytych w historiach ludzi z naszej wsi. Niektórych podobno znała, o innych tylko słyszała. Dla mnie jednak wszyscy byli tak prawdziwi jak sąsiadka Roubalová, z którą babcia czasem zamieniła kilka słów przez płot, pszczelarz Zahálka przejeżdżający z ulami obok naszego domu albo Monika. Moja jedyna przyjaciółka.

Słuchając opowieści babci, czułam ciekawość, a równocześnie chęć, by zatkać sobie uszy i uciec jak najdalej. Moje lęki i fobie zrodziły się w domu pachnącym lasem, w spokojnych czasach pielenia grządek, zbierania ślimaków i przycinania pomidorowych pędów.

– Do tej bramki nawet się nie zbliżaj, dziewczynisko – syczała babcia, gdy sięgałam do klamki, by wyjrzeć z ogrodu na ulicę i zobaczyć, czy wreszcie tata albo mama nie wracają z pracy. Nie chodziłam do przedszkola, bo w naszej wsi go nie było i ktoś musiałby mnie wozić wcześnie rano do miasta. Rodzina stwierdziła, że najlepiej, jeśli zostanę w domu z babcią i dziadkiem.

Może tak rzeczywiście było prościej. Jednak każdy dzień stawał się przez to smutny, podobny do poprzedniego i ciągnął się w nieskończoność.

– Dlaczego nie? – pytałam, choć wiedziałam, że zaraz znów usłyszę historię, po której przed snem będę prosić o zostawienie zapalonej lampki.

– Nie byłabyś pierwszym dzieckiem z tej wsi, które zniknęło – odpowiadała.

Liście w koronie jabłoni zaszumiały ostrzegawczo. Opuściłam rękę i cofnęłam się w bezpieczny głąb podwórka.

– Wiesz, że Mydlářowie też mieli dziewczynkę taką jak ty? Któregoś dnia zniknęła i nikt jej więcej nie zobaczył. Może zgubiła się w lesie, a może ktoś ją ukradł…

Odwróciłam się do babci. Stała rozkraczona na kwietnej rabatce, schylała się ku ziemi i dłonią w poszarpanej rękawiczce wyrywała chwasty.

– Blanka, tak miała na imię. Blanička Mydlářová… Miała pięć lat. Albo sześć. Koleżanka twojej mamy, czasem bawiły się tu, pod tą czereśnią.

Spojrzałam na rozłożystą koronę starego drzewa. Czereśnia smutno skinęła na potwierdzenie.

– Pozwalać małemu dziecku ganiać samemu po wsi! Sami sobie winni. Nie trzeba było jej dawać tyle wolności.

Złapała za motykę i wściekle wbiła w ziemię, by wykopać wraz z korzeniem szczególnie uparte zielsko.

– Latali po całej wsi, policjanci pytali po wszystkich chałupach, przeszukali las, i na co się to zdało? Na nic. Dziewczyna zniknęła.

Chwyciła wyrwany chwast, rzuciła go na stertę innych roślin, uznanych za niewystarczająco piękne, by zdobić frontowy ogród, i wyprostowała się.

– Później płakali, bo zrozumieli, co narobili, ale było już za późno. Tę dziewczynkę mieli w nosie, latała z dala od domu i dlatego zniknęła.

Znów uniosła motykę i zaczęła wściekle kopać.

Ulicą przejechało auto, zwolniło, po czym skręciło w drogę prowadzącą do lasu.

– Widzisz? – Babcia kiwnęła głową w kierunku bramki. – Złapałby cię, wciągnął do środka i już byś nigdy nie zobaczyła mamy. – Podniosła się. – Najlepiej z nikim obcym nawet nie gadaj.

Nie wiem, czemu opowiadała mi te straszne historie. Może z natury nie lubiła ludzi. Albo miała złe doświadczenia. A może po prostu chciała mnie wystraszyć, żeby ciągle nie pilnować, gdzie biegam.

Jeśli tak, to jej się udało. Nie tylko nie zbliżałam się do bramki, ale do dziś czuję niepokój, gdy mam sama wsiąść do obcego auta.

* * *

Dni były wtedy długie. Budziłam się wcześnie. Już jako dziecko spałam lekko, więc wystarczyła rozmowa, kroki czy stłumione dźwięki z łazienki lub kuchni, by wyrwać mnie ze snu. Zostawałam w łóżku, dopóki dom nie ucichł. Później wstawałam, przystawiałam sobie do okna stołeczek i patrzyłam, jak mama z tatą wsiadają do auta i odjeżdżają. Miałam wrażenie, jakby wyruszali do wielkiego świata, by przeżywać tam wspaniałe przygody, których z jakiegoś powodu mnie odmawiają.

Wcześnie rano budziłam się też w sobotę i niedzielę, ale nie potrafiłam tak po prostu wylegiwać się pod kołdrą. A ponieważ nie wolno mi było wchodzić do sypialni mamy, ubierałam się i szłam do dolnej kuchni, do babci. Problemy ze snem miałam pewnie po niej, bo wstawała jeszcze wcześniej niż ja. Siadałam przy stole, a babcia robiła mi kakao. Nie rozmawiałyśmy, bo dziadek jeszcze spał i nie chciałyśmy go budzić. Po prostu siedziałyśmy przy stole, podjadając chleb z domową marmoladą. Babcia przeglądała gazetę, popijała białą kawę, na kolanach miała kota. Ja czekałam, aż na górze rozlegną się kroki i w drzwiach stanie mama. Rzadko jednak zdarzało mi się doczekać. Babcia dopijała kawę, składała gazetę, zrzucała z kolan kota i mówiła: „Dość tego ślipienia, idziemy coś robić”. Idylla się kończyła.

Czerwiec był miesiącem czereśni i truskawek, gotowania kompotu, smażenia marmolady, a wczesnym rankiem i wieczorem – szaleńczego tropienia i mordowania ślimaków.

Chodziłam wzdłuż grządek, a w ręce, którą zdobił błękitny gumowy zegarek z ciemnoniebieskimi delfinami, trzymałam ostro zakończony kijek i rozgarniałam nim krzaczki truskawek. Unosiłam liście ogórków, rozgrzebywałam ziemię i dłubałam w szczelinach, by zdemaskować ukrytych wrogów. Monika stała opodal. Czekała, aż babcia mnie puści, żebym mogła się pobawić.

– Od czego masz kijek? Nie grzeb się tak z tymi ślimakami, po prostu nabijaj i wrzucaj tu do kubła.

Martwe ślimaki pokryły już dno białego naczynia. Te, które jeszcze żyły, pełzły po ścianach do góry, ku wolności. Gdy jeden z nich prawie przedostał się przez krawędź, babcia jednym ruchem noża przecięła go na pół.

Monika stojąca grzecznie na ścieżce z granitowych kostek skrzywiła się ze wstrętem i odwróciła.

– Może mogłabym je zbierać łopatką? – zapytałam.

– Już nie bądź taka mimoza. – Babcia przecięła kolejnego ślimaka. – Niektórzy sypią je solą, to dużo gorsze. Umierają powoli, zżera je to jak kwas. A do tego szkodzi ziemi.

Wzdrygnęłam się.

– A jak je przecinasz, to ich nie boli?

– Raz-dwa i gotowe. Nawet nie zauważy, że już po nim.

– Trochę to okrutne.

– A mordowanie much ci nie przeszkadza? Uwielbiasz przecież ganiać z packą i je tłuc. Spójrz na tę białą ścianę, cała upaćkana ich trupkami, twoje dzieło.

– Muchy są denerwujące. I nie robią nic pożytecznego.

– Nieprawda. Są pokarmem dla ptaków. Co by jadły, gdyby nie było much? Wszystkie by padły.

Pomyślałam o wszystkich ptakach, które przeze mnie umarły z głodu.

– A gdyby na ziemi nie było ptaków, zaraz wymarłyby zwierzęta, a potem ludzie.

Przeraziło mnie to.

– Babciu, więc jestem zabijcą? Skoro przeze mnie umierają ptaki, a może i ludzie?

– Jaką zabijcą?

– No, tym, co zabija ludzi.

– Mówi się zabójcą. – Babcia się podniosła. – Zabójcą jest ten, kto zabija celowo. Jak ten, co poderżnął gardło dziewczynie od Palečków.

– Jakiej dziewczynie?

Znów to zrobiłam. Sprowokowałam odpowiedź, której wcale nie chciałam słyszeć.

Monika popatrzyła na mnie z wyrzutem, odwróciła się i odeszła.

– Tej, co jej postawili krzyż pod lasem. Anežka Palečková, tak jej było. Od tych Palečków, co mieszkają koło spożywczaka. Pamiętam, jak ją w tym lesie znaleźli. Cała wieś pobiegła zobaczyć. Leżała tam, głowę miała wykręconą i było po niej.

Łąka za drogą zafalowała, las spochmurniał i przysunął się do wsi o trzy kroki.

– Nie gadaj jej takich rzeczy – upomniał ją dziadek z drugiej grządki.

– Mówię tylko, czemu przy drodze stoi krzyż. Ale tę dziewczynę znaleźli w lesie, przy tej górnej ścieżce, jak skręca na Zámysl. Trawa się zrobiła ciemnoczerwona od krwi. Tyle jej było!

Dziadek coś mruknął i zniknął w szklarni.

– Na początku mówili, że zabił ją ten facet z Zámysli. Ciągle za nią łaził, a ona go nie chciała.

Babcia chwyciła kubeł z martwymi ślimakami i wylała ich szczątki do wybiegu dla kur.

– Ale potem się okazało, że to ktoś inny. Miała tam w lesie z nim schadzki, a jak mu powiedziała, że będzie mieć bachora, to ją załatwił. Poużywał sobie, a później przestraszył się skutków. Jej rodzice do śmierci nie wiedzieli, kto to był. Smutna sprawa, dziewczynko. Bardzo smutna. – Postukała kubłem o płot, by wytrzepać ostatnie ślimaki przylepione do dna. – I wieczorem znów to samo. Paskudztwa jedne.

– A czego sobie poużywał? – zapytałam.

Babcia zerknęła na drzwi szklarni i burknęła:

– Co ty pleciesz? Niczego nie używał. Po prostu jej poderżnął gardło.

– Powiedziałaś, że sobie poużywał, a potem przestraszył się skutków. Co to te skutki?

Ściągnęła robocze rękawice i wcisnęła je do kieszeni.

– Mówię to po to, żebyś wiedziała, że ludziom nie można wierzyć. Zwłaszcza chłopom. Są dla ciebie mili i obiecują cuda niewidy, ale kończy się to źle.

– Nie wszyscy tacy są.

– Pewnie, że wszyscy.

– Mój tata taki nie jest.

– Twój tata? No, to jaki jest ten twój tata?

– Miły. Najlepszy.

– Pfff, i tu się mylisz. On jest najgorszy.

– Andělo! – ostrzegawczo krzyknął dziadek.

– Ty też taki jesteś – odparła babcia cicho, tak by dziadek nie słyszał. Wyrwała mi kijek z ręki, pozbierała narzędzia i ruszyła z nimi do szopy.

Przez uchyloną bramkę z podwórka do ogrodu wsunął się pies dziadka i trącił nosem zapomnianą połowę przeciętego ślimaka. Odwróciłam się, obeszłam go wielkim łukiem i pomknęłam do domu.

* * *

– Kto nie lubi zwierząt, ten nie lubi też ludzi – mówił zawsze dziadek, gdy odsuwałam się od Beli. Nie znosiłam stukania twardych pazurów o podłogę, drażniły mnie szorstkie kłaki, które po sobie zostawiała, i cuchnący oddech z jej zaślinionego pyska, pełnego pożółkłych zębów. A najbardziej ze wszystkiego brzydził mnie jej język, zwisający jak surowy kotlet.

Im bardziej unikałam psa, tym bardziej dziadek zmuszał mnie do przebywania blisko niego. Moja niechęć do śmierdzącego stwora była wprost proporcjonalna do miłości, jaką darzył go dziadek.

Chyba było mu łatwiej kochać zwierzęta niż ludzi. Pies milczał, niczego od niego nie chciał, nie oczekiwał odpowiedzi i nie robił mu wyrzutów. Bela z oddaniem śledziła każdy krok swojego pana, a dziadek zabierał ją wszędzie, gdzie się dało. Jeśli gdzieś się nie dało, suka leżała przy bramce, czekała na niego i ani myślała się ruszyć. Przechodzenie nad nieruchomą kupą sierści, z której wydobywało się ciche warczenie, to jedno z moich najokropniejszych dziecięcych wspomnień.

* * *

Po południu dziadek zaszył się w swoim warsztacie, a Bela podążyła za nim. Wykorzystałyśmy z Moniką tę okazję, by rozsiąść się na ławce w cieniu czereśni i robić tort z główek kwiatów oraz źdźbeł trawy.

Okno kuchenne było otwarte, pachniało obietnicą truskawkowego i czereśniowego dżemu. Dom wydawał dźwięki spokojnego popołudnia: cicha muzyka z radia, szum wody z kranu, podzwanianie słoików i wieczek, krzesła przesuwane po parkiecie. Nad tym wszystkim wznosił się jednak wysoki głos babci, któremu towarzyszyły ciche odpowiedzi mamy.

Gdyby tata był w domu, upiekłabym też tort dla niego. Na pewno by mu smakował. Ale była sobota i taty w domu nie było. Co drugą sobotę jechał do pracy i na pewno żałował, że nie może być z nami. Wydawało mi się nie fair, że babcia ciągle go atakuje, a mama nawet nie stanie w jego obronie. Tata mnie kochał. Najbardziej ze wszystkich swoich dzieci, mówił, jakby miał ich nie wiadomo ile.

Miska była już pełna płatków stokrotek. Przyozdobiłam apetyczną zawartość naczynia kilkoma dzwonkami i zamieszałam patykiem.

– Upiekłam dla ciebie tort urodzinowy, Moniko. Wszystkiego najlepszego.

Monika wzięła miskę do ręki i spojrzała na nią z zachwytem. Miała długie włosy. Nosiła je rozpuszczone i nikomu nie przeszkadzało, że lecą jej do oczu. Nikt nie skracał jej grzywki do połowy czoła i nie zmuszał do ciasno związanego kucyka.

– Mam też dla ciebie prezent. – Podałam jej biały kamień, opakowany w liście i przewiązany długim źdźbłem trawy.

– Że też to znosisz – dobiegło z kuchni. Nie słyszałam, co odparła mama, ale ton jej głosu brzmiał przepraszająco.

– To kamyczek na szczęście – wyjaśniłam Monice. Imię Monika bardzo mi się podobało, o wiele bardziej niż moje.

– Ciągle go bronisz, a tylko do niego dopłacasz. Ta dziewczyna też. – Babcia przechodziła do szarży.

Monika kręciła się nerwowo, w końcu zsunęła się z ławki na ziemię. Nie było jej miło.

Gdy zdarzyło mi się coś przykrego, babcia robiła mi kakao w kubku z serduszkiem. Może słodki napój zatrzymałby też Monikę?

– Do tortu zrobimy kakao – powiedziałam głośno, by zagłuszyć rozmowę w kuchni. Może babcia się zorientuje, że słychać ją aż na zewnątrz, i da spokój, pomyślałam.

– My tu harujemy, a on jeździ na wycieczki. Ładnie się urządził, darmozjad.

Monika poprawiła sukienkę i kiwnęła mi głową na pożegnanie.

– Nie zjadłaś jeszcze tortu – przypomniałam jej.

– Teraz to przesadzam, no tak. Po prostu nie umiesz przyznać, że popełniłaś błąd – krzyknęła babcia.

Rozległ się trzask tłuczonego szkła – mamie pewnie wypadł z rąk mokry słoik albo celowo go rozbiła – i otworzyły się drzwi wejściowe.

– Chodź, pójdziemy się przejść. – Mama chwyciła mnie za rękę i prowadziła do bramki.

– Ale robię podwieczorek – zaprotestowałam.

Nie miałam ochoty iść do lasu, zwłaszcza po tym, co rano opowiadała babcia. Nie bałabym się, gdyby poszedł z nami tata. Był wielki i silny, ale mama… no, to była tylko mama. Nie obroniłaby nas przed niczym. Wzdłuż polnej drogi ciągnęły się krzewy i drzewa, za którymi mogło się skrywać cokolwiek, a sam las od dawna obserwowałam ze strachem – podejrzewałam, że ma złe zamiary. Po co dzień za dniem, centymetr po centymetrze, przybliżałby się do wioski, jeśli nie po to, by ją połknąć? Czemu miałby stać w miejscu, bezczynnie się przyglądać i czekać, aż przyjdą leśnicy i go wytną? Albo on, albo my. Drzewa albo ludzie. Las dobrze o tym wiedział.

Podjęłam ostatnią próbę:

– Nie mam porządnych butów.

Mama spojrzała na moje kapcie.

– Pójdziemy tylko do krzyża – powiedziała i bezlitośnie wypchnęła mnie za bramkę.

* * *

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
1. Przed powodzią
2. Za wsią jest las
3. Świat za lasem
4. Głosy z zewnątrz
5. Oddech mamy
6. Pod różami
7. Wiosenne roztopy
8. Szczelina do przeszłości
9. Wyjście z cienia
10. Drgania ziemi
11. Odłamki meteorytu
12. Wióry i blizny
13. Sama w lesie
14. Tylko kilka słów
15. Las w głowie