Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Czy zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałoby wasze życie, gdyby w 1989 roku wszystko skończyło się inaczej?
Jakie byłyby nasze losy, gdyby komunizm się nie skończył i żelazna kurtyna wciąż oddzielałaby nas od świata i od siebie nawzajem? Jedna z najbardziej poczytnych czeskich autorek Alena Mornštajnová znowu zaskakuje. Jej nowa powieść to dramatyczna historia zwykłej rodziny, którą pewnej listopadowej nocy rozdzieli wielka historia i skieruje jej członków przeciwko sobie
Obserwujemy historię Marie Hajnej, która została aresztowana i skazana na dwadzieścia lat więzienia za udział w demonstracjach. Wie, że prawdopodobnie nigdy nie zobaczy, jak dorastają jej dzieci, a przy życiu trzymają ją tylko listy. I nadzieja, że może kiedyś spotka rodzinę. Równolegle śledzimy historię dziewczynki Magdaleny, odebranej rodzicom i umieszczonej w ośrodku, w którym wychowuje się nowe komunistyczne elity. Pewnego dnia ich losy się skrzyżują, ale zupełnie inaczej, niż sobie to wyobrażały.
"Życie to nie to, czego chcemy, tylko to, co mamy. To naprawdę takie proste." [pani Karla, Listopad]
Alena Mornštajnová napisała wciągającą opowieść, która na szczęście nie wydarzyła się w naszym kraju. Pewne jej różne warianty rozgrywają się jednak do dzisiaj w różnych miejscach na świecie.
Powieść autorki bestselleru Hana.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przekłady z literatury czeskiej w Wydawnictwie Amaltea:
Ivan Binar: Siedem rozdziałów z życia Václava Netušila albo Rowerem dookoła świata, przekład Dorota Dobrew, 2016
Radka Denemarková: Przyczynek do historii radości, przekład Olga Czernikow, 2017
Vladimír Macura: Guwernantka, przekład Olga Czernikow, Michał Kunik, 2018
Alena Mornštajnová: Hana, przekład Tomasz Grabiński, 2019
Petr Rákos: Corvina, czyli książka o krukach, przekład Olga Czernikow, 2019
Alena Mornštajnová: Pusta mapa, przekład Agata Wróbel, 2020
Anna Zonová: Kara i nagroda, przekład Anna Maślanka, 2021
Sylva Fischerová: Europa jest jak krzesło Thoneta, Ameryka to kąt prosty, przekład Olga Czernikow, 2021
Alena Mornštajnová: Lata ciszy, przekład Anna Radwan-Żbikowska, Tomasz Grabiński, 2022
Alena Mornštajnová: Listopad, przekład Anna Radwan-Żbikowska, 2023
W przygotowaniu:
Radka Denemarková: Godziny z ołowiu, przekład Olga Czernikow
Alena Mornštajnová
Czeska prozaiczka i tłumaczka literatury angielskiej, jedna z najgłośniejszych postaci literatury czeskiej ostatnich lat. Debiutowała w 2013 roku powieścią Slepá mapa (wyd. pol. Pusta mapa, 2020), po której ukazały się także: Hotýlek (2015), Hana (2017; pol. Hana, 2019), Tiché roky (2019; pol. Lata ciszy, 2022) oraz Listopád (2021, polska premiera: maj 2023). Jej twórczość zyskała ogromną popularność w Czechach i za granicą, przetłumaczono ją na trzydzieści języków. Książki Aleny Mornštajnovej były wielokrotnie nagradzane. Największym uznaniem cieszyła się powieść Hana (m.in. tytuł Czeskiej Książki Roku 2018), przetłumaczona na 25 języków. W Czechach wszystkie tytuły autorki sprzedano w łącznym nakładzie ponad pół miliona egzemplarzy.
Tytuł oryginału: Listopád
Książka ukazała się dzięki dofinansowaniu przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej
Projekt okładki oryginalnej
Veronika Kopečková / Host vydavatelství, s.r.o.,
Cover photos by stocksnapper/123rf.com,
alex74 and sar14ev / Shutterstock.com
Zdjęcie autorki:
Vojtech Vlk
Opracowanie polskiej wersji okładki:
Wydawnictwo Amaltea
Redakcja
Elżbieta Żukowska
Korekta
Urszula Włodarska
© Alena Mornštajnová, 2021
© Host vydavatelství, s.r.o., 2021
© for the Polish translation by Anna Radwan-Żbikowska, 2023
© for the Polish edition by Wydawnictwo Amaltea, 2023
ISBN 978-83-65989-26-0
Wydawnictwo Amaltea
51-180 Wrocław, ul. Zabłocie 7a, tel. +48 728 896 998
e-mail: [email protected], www.amaltea.az.pl
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Mojej rodzinie
Co by się stało, gdyby wydarzenia listopada 1989 roku skończyły się zupełnie inaczej? Nikt nie wie, w jaki sposób zmieniłoby się nasze życie. Niniejsza książka opowiada tylko jedną z miliona możliwych wersji. A jednak wszystko, co zostało tu opisane, kiedyś już się wydarzyło i wciąż dzieje się gdzieś na świecie.
listopad 1991
Moja najukochańsza Leničko,
pamiętasz mnie jeszcze? Tak dawno się nie widziałyśmy! Ale nie smuć się, myślami wciąż jestem przy Tobie. Tuż obok, kiedy się budzisz, bawisz na podwórku z kolegami. Całkiem niedaleko, gdy siedzisz na dywanie i budujesz dom z klocków – tych drewnianych, Twoich ulubionych; kiedy jesz na kolację kaszę mannę posypaną cynamonem i cukrem i gdy dziadkowie układają Cię do snu. Wiem, że kochają Cię tak samo mocno jak ja. Bardzo chciałabym mieć Twoje zdjęcie, ale XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX, chociaż XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX. Włoski Ci już na pewno urosły do połowy pleców, są już dłuższe niż moje, kiedy XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX. Często myślę o tym, jak Ci je rozczesywałam i splatałam w warkoczyk. Chciałabym napisać więcej, ale XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX, więc mam nadzieję, że babcia przeczyta Ci ten list. Nie martw się, niedługo będziemy znowu wszyscy razem, mocno w to wierzę.
Bardzo Cię kocham.
Twoja mama
Marie zwana Mają
przed listopadem 1989
Często myślała o tym obrazie. Miała go przed oczami w bezsenne noce, kiedy przewracała się na pryczy, kuliła pod gryzącym, wełnianym kocem i próbowała znaleźć pozycję, która ulżyłaby plecom i spuchniętym stawom. Zacisnęła powieki, by ochronić oczy przed światłem reflektora, wpadającym do pomieszczenia z przerażającą regularnością przez zakratowane okno; zatkała uszy, by nie słyszeć oddechów współlokatorek, przerywanych co jakiś czas przez chrapnięcie, jęk lub rozpaczliwy szloch; zwinęła się w kłębek, zwróciła twarzą w stronę ściany, przełknęła strach i rozpacz i schroniła się we wspomnieniach.
Dobrze pamiętała złoconą ramę obrazu: w jej zakamarkach osadzał się kurz i tworzył ciemne kreski, których nie dało się doczyścić. Chroniące obraz szkło z biegiem lat zmatowiało, w efekcie czego młoda kobieta spoglądała na świat jakby przez zaparowane okno albo gładką taflę wody. Skupione spojrzenie śledziło obecnych w pokoju. Było łagodne, a zarazem pełne rezygnacji i bólu, Maja czytała w nim: Dziecko w moich ramionach to mój największy skarb, opiekuję się nim i chronię je najlepiej, jak potrafię, ale już teraz wiem, że to nie wystarczy, bo choć zawsze będę o nie walczyć, pewnego dnia stanie na nogi i pójdzie swoją drogą. Ta myśl za każdym razem sprawiała, że Maja odwracała wzrok.
Obraz wisiał w parterowym domku babci, w zimnej sypialni nad wezgłowiem małżeńskiego łóżka. W wakacje Maja spała tam na wypchanym włosiem materacu, na stelażu z drucianej siatki, i przykrywała się pierzyną. Pierze ciągle się gniotło i przesypywało na jedną ze stron, więc w chłodne poranki Maja budziła się z zimna, przykryta tylko wykrochmaloną płócienną poszwą.
Z wyższością typową dla dziewczyny z miasta próbowała przekonać babcię do zalet pikowanych kołder, wypełnionych gąbką wersalek z pojemnikiem na pościel i innych nowoczesnych wynalazków, które podniosłyby poziom jej wakacyjnego pobytu. Ale babcia za każdym razem tylko wznosiła brwi i nieco dotknięta wygłaszała wykład o tym, że gęsie pierze najlepiej grzeje, a ona sama go naskubała i wypełniła nim wsypy z najmocniejszego płótna. I w tym łóżku spała jeszcze z nieboszczykiem dziadkiem.
– Ty już go nie pamiętasz, Marie, ale to był złoty człowiek, bardzo by cię kochał, z dziećmi to on umiał – urwała, po czym mówiła dalej. – Dwóch synów urodziłam w tym łóżku, to kawał mojego życia, a wspomnień się przecież nie wyrzuca, zwłaszcza tych dobrych. Kiedy umrę, zróbcie z meblami, co chcecie, możecie je nawet porąbać na opał, ale ten obraz Marii Panny, on będzie kiedyś twój, malutka. Po niej dostałaś imię, ochroni cię. Obiecaj mi, że powiesisz go nad łóżkiem, nie może skończyć na śmietniku – dodała jeszcze babcia, a potem zrobiła taki ruch, jakby rysowała krzyżyk na czole Marie.
Wizja, że sama będzie kiedyś dorosła, wydawała się Mai niewiarygodnie daleka i nieprawdopodobna, a jeszcze bardziej niepojęta zdawała się myśl, że babci kiedyś zabraknie, więc z lekkim sercem obiecała, że zaopiekuje się osieroconym obrazem; zaskoczyło ją, że dni pozostałe do dorosłości upłynęły tak szybko, a po babci został jej tylko obraz Marii Panny z Dzieciątkiem.
Wraz z Joską powiesili go nad łóżkiem w sypialni – nie dlatego, że tak kiedyś obiecała czy wierzyła, że jej imienniczka będzie ją chronić; powiesili go, bo był częścią przeszłości Mai, a wspomnień się przecież nie wyrzuca, jak mawiała babcia. W sypialni wisiał cztery lata, dwa miesiące i siedem dni, do siedemnastego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku, kiedy to postanowili wymalować pokój sypialny i zsunęli meble na środek pomieszczenia, a obraz zdjęli.
-----
Maja i Joska mieli szczęście. Szybko mogli wyprowadzić się na swoje i w odróżnieniu od innych młodych rodzin nie musieli się zbyt długo gnieść u rodziców, zdani na ich łaskę i liczne komentarze na temat powinności młodego małżeństwa. Uniknęli też wegetowania w hotelu robotniczym, gdzie nieprzyjemna portierka siedząca w szklanej budce przekazywała lokatorom pocztę i klucze do ubogo wyposażonych pokojów, ścigała surowym spojrzeniem brudne podeszwy butów i zapisywała nie tylko naruszenia porządku, ale również godziny wyjść i powrotów mieszkańców oraz ich gości.
Szczęście Mai i Joski polegało na tym, że ludzie spoza ich miasta postanowili rozszerzyć w nim produkcję szkła. Oficjele w Pradze nie musieli wdychać trujących oparów z zakładów chemicznych, które od ponad dwudziestu lat nieregularnie, w zależności od pogody, zasnuwały niżej położone dzielnice i okoliczne wsie, więc na początku lat osiemdziesiątych zaczęła się w Meziříčí budowa przedsiębiorstwa produkującego szklane części do kolorowych telewizorów. Fabryka założona w połowie dziewiętnastego wieku przez hrabiego Kinskiego, sprzedana żydowskiej rodzinie Reichów, następnie bezceremonialnie zarekwirowana przez nazistów i ostatecznie upaństwowiona przez komunistów, przekształciła się w ogromne, kluczowe dla państwowej gospodarki przedsiębiorstwo, eksportujące swoje wyroby do kilku krajów.
Huty szkła, wypluwające gęste chmury dymu ze swoich sześciu kominów, potrzebowały stałego dopływu materiałów i ludzi; pracowników wabiły obietnicą mieszkania na osiedlu wyrastającym na skraju miasta. By otrzymać upragnione lokum, chętni do pracy musieli spełnić wymagania zawodowe oraz szereg innych: zobowiązać się do pracy w fabryce przez okres dziesięciu lat, wstąpić do spółdzielni mieszkaniowej, wpłacić zaliczkę i okazać akt ślubu. Tak, na mieszkanie zasługiwali tylko ci, którzy żyli w sformalizowanym związku małżeńskim.
Joska spełniał wszystkie kryteria poza jednym: był kawalerem. Oczywiście nie przeszkodziło mu to dostać pracę, ale zakwaterowanie przysługiwało najwyżej w hotelu robotniczym. Joska miał dwadzieścia pięć lat; według powszechnie obowiązujących norm był to najwyższy czas na ślub. Większość jego rówieśników ożeniła się jeszcze w wojsku albo zaraz po powrocie do cywila. Rodzina to fundament państwa, zresztą co innego miałby robić młody mężczyzna niż budować, opiekować się i kochać w ramach przyjętych zasad? Może czasem wyjść z kolegami na piwo do małej gospody, by po chwili posłusznie wrócić do domu. Wszystkie restauracje i tak zamykano o dziewiątej, żeby lud pracujący się nie przemęczał.
Joska i Maja znali się wtedy już ponad rok, więc zdecydowali, że nie przepuszczą takiej okazji i jak najszybciej wezmą ślub. Maja być może miała wątpliwości, ale tylko przez moment. Jaki miała wybór? Maturę w technikum medycznym zdała cztery lata wcześniej, dwa razy próbowała się dostać na studia na wydziale medycyny i dwa razy ją odrzucono. Wprawdzie zdała egzaminy, ale decyzję o nieprzyjęciu oparto na twierdzeniu, że nie przejawiała wystarczającego zainteresowania medycyną. Przez cały czas pracowała w służbie zdrowia, chodziła na prywatne lekcje fizyki, matematyki i chemii, by nadrobić zaległości względem uczniów zdających na medycynę po ogólniaku; nie wiedziała, jak jeszcze mogłaby udowodnić swoją chęć studiowania, słusznie oceniła więc, że dalsze próby nie mają sensu. Chętnie zobaczyłaby trochę świata, podszlifowała szkolny niemiecki, poleciała za ocean, przejechała Azję i Amerykę, ale nie istniał legalny sposób wyjazdu za granicę, a wyemigrować nie chciała. Lubiła swój kraj, choć nie żyło się w nim tak łatwo i swobodnie, jak by sobie życzyła.
Szalone lata miała już za sobą – za szalone uważali je wyłącznie rodzice Mai, bo prawdziwych wariactw nie mogła się dopuścić z powodu ograniczeń komunizmu. Zakazy i nakazy nie miały aż takiego znaczenia, zachowanie Mai krępowały raczej wewnętrzne ograniczenia, wynikające bardziej z jej charakteru niż wychowania, więc konsekwencje szaleństw można było uznać za nieproporcjonalne. Kilka dyskotek, dwa czy trzy kieliszki wina, późne powroty do domu. Krótki związek – czy raczej przygoda – z żonatym ordynatorem interny zakończony niechcianą ciążą.
To był punkt zwrotny, w którym całe życie Mai wywróciło się do góry nogami. Na początku nikomu nie powiedziała o swoim stanie. Nie chciała wysłuchiwać, że rujnuje sobie życie i że powinna „to” usunąć. Bo „to” nagle nadało jej życiu znaczenie. Choć wiedziała, że będzie wychowywać dziecko sama, jej egzystencja, w ostatnich latach tracąca kierunek, nabrała nowego sensu. Będzie matką, będzie miała po co i dla kogo żyć.
Ciąża zapewniła jej ciału hormony spokoju i zadowolenia. Choć Maja znalazła się w trudnym położeniu, biło od niej szczęście. Właśnie otaczająca ją pogodna aura zdradziła jej matce sekret córki, zanim w ogóle zmieniła się sylwetka dziewczyny. Matka zwierzyła się ze swoich podejrzeń mężowi, a następnie ostrożnie zapytała Maję.
Bycie samotną matką w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku nie było powszechne, a już na pewno nie było łatwe. Mimo to z ust rodziców Mai ani razu nie padło słowo „aborcja”. Choć nie należeli do żadnego wyznania i uważali się za niewierzących, mieli świadomość, czym jest grzech, a każde życie – również życie nienarodzonego dziecka – było dla nich święte. Matka Mai z własnego doświadczenia wiedziała, że nie tak łatwo począć dziecko. Przed narodzeniem Mai przeżyła dziesięć długich lat pełnych oczekiwań i rozczarowań. Narodziny córki uważała za cud, który mimo starań już się nie powtórzył; Maja wyrosła na jedynaczkę.
Do dziewczęcego pokoju Mai wstawili więc łóżeczko i zaczęli się rozglądać za wyprawką dla dziecka. Nie pytali o ojca maluszka, bo jakież to miało znaczenie, więc wszyscy, nie wyłączając Mai, byli dość zaskoczeni, kiedy ten we własnej osobie zadzwonił do ich drzwi dwa miesiące przed narodzinami dziecka.
Maja nie była naiwna. Wiedziała, że ordynator Válek sypiał z każdą chętną pielęgniarką w ich szpitalu, i wiedziała o tym również jego żona. Ale Maja jako jedyna zaszła w ciążę. Zaś długoletnie małżeństwo ordynatora było wprawdzie szczęśliwe (zasługa bezgranicznej tolerancji pani ordynatorowej), ale niestety bezdzietne.
Kiedy ordynator pojawił się w drzwiach, a potem usiadł w dużym pokoju, aby wypić kieliszek śliwowicy z ojcem Mai, niewiele zresztą od siebie starszym, nie przyszedł po to, by zaproponować Mai małżeństwo. Przyszedł poprosić, by pozwoliła mu być ojcem jej dziecka. Maję jego prośba zaskoczyła. Od początku liczyła się z tym, że zajmie się dzieckiem sama, ale nie miała powodu – podejrzewała, że prawa również nie – by mu odmówić i odebrać dziecku rodzica. Nie przyszło jej do głowy, że może tego kiedyś pożałować.
Pan ordynator okazał się wzorowym tatą. Nie tylko zgodził się wpisać swoje nazwisko do aktu urodzenia i regularnie wspierał syna finansowo, przychodził go też odwiedzać, a kiedy chłopiec podrósł, Válek zabierał go do siebie co drugi weekend. Tak wyglądało to również wtedy, gdy Maja poznała Joskę i stanęła przed kolejną decyzją.
Miała tylko dwie możliwości: wyjść za mąż i stać się panią obiecanego jej trzypokojowego królestwa albo zostać z rodzicami na zawsze. Decyzję ułatwiło to, że była w Josce zakochana. Podobał się jej, pociągał ją jego zapach przypominający pierwsze jesienne dni, przynoszące ulgę po letnich falach upałów. Wiedziała, jak ryzykowne jest kierowanie się tak wątpliwymi kryteriami przy podejmowaniu ważnych życiowych decyzji – ostatecznie jej syn był owocem podobnego porywu – ale czym miałby się człowiek w życiu kierować, jeśli nie uczuciami, zwłaszcza kiedy jest ledwo po dwudziestce? Maja szczerze wierzyła, że ślub będzie bramą do szczęśliwego życia. Im mniej możliwości, tym łatwiejszy wybór.
Wyznaczyli termin uroczystości, Joska zaczął pracę na stanowisku technika operacyjnego w zakładzie i wypełnił wniosek o mieszkanie. Liczyli się z tym, że może chwilę potrwać, zanim blok, w którym przydzielono im lokum, zostanie ukończony; nie spodziewali się, że będą czekać aż tak długo i że wprowadzą się dopiero kilka dni przed narodzinami drugiego dziecka.
Dwa lata mieszkali w parterowym domku z rodzicami Joski. Gnietli się w jego dawnym dziecięcym pokoiku, dzieląc z rodzicami łazienkę, ubikację i kuchnię. Większość ubrań przechowywali w pudłach ułożonych pod ścianą, bo nie mieli ich gdzie schować, i stale ufali, że przeprowadzą się już za kilka tygodni, bo tak im powtarzano w biurze, a oni naiwnie w te obietnice wierzyli.
W soboty chodzili na spacery nie do lasu czy parku, ale w stronę rozkopanego blokowiska, potykali się o koleiny i próbowali oszacować, na jakim etapie jest budowa. Cieszyli się, kiedy pojawiły się okna i drzwi wejściowe; złościły ich długie okresy, gdy na budowie nic się nie działo; zazdrościli szczęśliwcom, których mieszkania były już gotowe i mogli się wyprowadzić na swoje.
Hajni przeprowadzili się ostatecznie pod koniec września tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku – w samą porę, by rodzicielska miłość teściów Mai nie runęła pod ciężarem rozpaczliwego braku prywatności oraz by Maja z Joską nie ulegli pokusie, by wrzasnąć, że są im wdzięczni za pomoc, ale na Boga, niech już przestaną im się we wszystko wtrącać.
-----
Ktoś wpadł na pomysł, że płyty chodnikowe najlepiej położyć tam, gdzie faktycznie chodzą ludzie, więc na razie ich układanie wstrzymano i po osiedlu prowadziły wyłącznie wydeptane ścieżki. Wiły się między blokami i wokół trzech świerków, które pozostawiono na rozjeżdżonym przez maszyny placu budowy na dowód, że wysoko postawieni ludzie dbają o przyrodę.
Trzypokojowe mieszkanie na siódmym piętrze długiego, czteroklatkowego bloku posiadało kuchnię w kształcie litery L oraz prefabrykowaną łazienkę i ubikację z laminatu. Podłogi wyłożono brązowym linoleum, które odstawało na brzegach, pośrodku pomieszczeń tworzyło wybrzuszenia i było w kilku miejscach podrapane już w momencie, gdy Maja i Joska odbierali mieszkanie jako pierwsi lokatorzy. Ściany pokrywały zielone tapety w srebrne i brązowe wzorki. Jak później odkryli Hajni, robotnicy nakleili je wprost na betonowe ściany, najwyraźniej z braku czasu lub materiałów. Ale z okien rozciągał się piękny widok na wzgórza za miastem, a balkon był wystarczająco duży, by dało się na nim rozwiesić pranie, wypić popołudniową kawę lub wyprosić na niego palących gości, którzy nie potrafili się obyć bez regularnych dawek nikotyny.
Z kluczem w ręce dumnie wkroczyli do klatki; wspięli się na siódme piętro, bo winda wprawdzie działała, ale zamknięto ją na klucz, aby lokatorzy nie zerwali jej, transportując ciężkie meble; otworzyli drzwi mieszkania i przeszli przez próg. Nie przeszkadzało im, że wszystko jest zielono-brązowe, że w przedpokoju mieściła się tylko Maja ze swoim ciążowym brzuchem, więc Joska musiał czekać, aż jego żona przejdzie do dużego pokoju, w którym z sufitu i miejsc na kontakty sterczały gołe druty. Mai nie drażniły blaszane kuchenne blaty ani źle osadzony, emaliowany zlewozmywak, nie zwracała też uwagi na toaletę z laminatu. W łazience usiadła na skraju wanny, by dać odpocząć stopom spuchniętym po wspinaczce na siódme piętro, i była szczęśliwa.
W sumie to wtedy byłam prawie cały czas szczęśliwa, pomyślała Maja, przewracając się na pryczy na drugi bok. Wtedy też decydowali za mnie inni, orzekali, kim i czym mogę być, uwięziono mnie na niewidocznej smyczy, którą niewidzialni panowie luzowali lub skracali według własnej woli, a mimo to miałam swój świat, swoich ludzi i byłam szczęśliwa, tyle że o tym nie wiedziałam. Ale tak to chyba wygląda, że człowiek goni za szczęściem i dopiero gdy spojrzy za siebie, widzi, że szczęśliwy już był. Przykryła głowę kocem i zabroniła sobie płakać.
Marie zwana Mają
listopad 1989
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Powieści Aleny Mornštajnovej w Wydawnictwie Amaltea:
Hana, przekład Tomasz Grabiński, 2019
Pusta mapa, przekład Agata Wróbel, 2020
Lata ciszy, przekład Anna Radwan-Żbikowska, Tomasz Grabiński, 2022