Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść pełna czułości i zaklętych znaczeń… Natsu Miyashita hipnotyzuje czytelnika tajemniczym minimalistycznym pięknem i wrażliwością na ukryte dźwięki. Taką prozę czyta się po prostu z prawdziwą przyjemnością i narastającym zachwytem.
Olga Kowalska z WielkiBuk.com
Tomura, nastolatek z małego miasta na dalekiej północy Japonii, pewnego dnia zostaje przypadkowym świadkiem strojenia szkolnego fortepianu. Dźwięk instrumentu przypomina mu górski las w rodzinnych stronach. Oczarowany tym brzmieniem chłopak postanawia zostać stroicielem. Obserwujemy jego pierwsze kroki w tym tajemniczym i wymagającym zawodzie, równocześnie podziwiając piękną i dramatyczną scenerię Hokkaido. Wraz z młodym stroicielem zagłębiamy się w świat muzyki i przyrody, które są ze sobą nierozerwalnie związane.
Proza Miyashity – niespieszna, refleksyjna, skupiona na bohaterach – zapewnia chwilę wytchnienia od gonitwy codzienności i stawia ważne pytania. Las z wełny i stali to nastrojowa opowieść o dorastaniu, szukaniu własnej drogi i pokonywaniu słabości, a przede wszystkim – o odnajdywaniu celu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 230
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Natsu Miyashita
Las z wełny i stali
Z języka japońskiego przełożył
Dariusz Latoś
*
Pachniało lasem. Takim jesiennym, niedługo przed zachodem słońca. Wiatr kołysał drzewami, liście szeleściły. Czułem woń lasu, w którym powoli zapada wieczór.
Problem w tym, że w pobliżu żadnego lasu nie było. Wdychałem suchy zapach jesieni, miałem nawet wrażenie, że ogarnia mnie półmrok, a przecież stałem w rogu sali gimnastycznej mojego liceum. Sterczałem sam jak palec w pustym wnętrzu, zwykły uczeń, któremu przydzielono rolę przewodnika.
Przede mną stał wielki czarny fortepian. Tak, fortepian, wielki i czarny, z otwartą klapą. Obok stał mężczyzna. Zerknął na mnie, ja nic nie mówiłem. Kiedy nacisnął kilka klawiszy, z lasu pod wiekiem znów napłynął zapach kołysanych wiatrem drzew. Zrobiło się trochę ciemniej. Miałem siedemnaście lat.
Tamtego dnia zostałem w klasie jako ostatni – tylko dlatego wychowawca poprosił właśnie mnie, żebym pomógł gościowi spoza szkoły. Był koniec drugiego trymestru drugiej klasy, pora egzaminów śródrocznych, więc nie odbywały się zajęcia pozalekcyjne. Wszyscy szli do domów od razu po ostatnich zajęciach. Nie miałem ochoty tak wcześnie wracać do swojego jednoosobowego pokoju w internacie. Pomyślałem, że pójdę do biblioteki i się pouczę.
– Wybacz, Tomura – powiedział nauczyciel. – Zaraz mam zebranie. Ma przyjść o czwartej, zaprowadź go tylko do sali gimnastycznej i tyle.
– Oczywiście.
Wszyscy chyba uważali, że mnie najłatwiej poprosić, więc często to robili. Może czuli, że nie odmówię? A może wyglądałem, jakbym nie miał nic innego do roboty? Wolnego czasu miałem aż za dużo, to prawda. Nie przychodziło mi do głowy, czym powinienem się zająć. Nie było niczego, co chciałbym robić. Wystarczyło jakoś skończyć liceum, potem znaleźć gdzieś pracę i powoli żyć dalej. Tak wtedy myślałem.
Często mnie o coś proszono, ale nigdy o nic ważnego. Ważne rzeczy robił ktoś ważny. O nieistotne zwracano się do kogoś nieistotnego. Pomyślałem, że gość, któremu miałem pomóc, na pewno nie jest nikim szczególnie znaczącym.
Właśnie, wychowawca powiedział tylko, żebym zaprowadził tamtego do sali gimnastycznej. Nie wyjaśnił, o kogo chodzi.
– A kto ma przyjść?
Nauczyciel wychodził już z klasy.
– Stroiciel – rzucił, obracając się przez ramię.
Stroiciel czego? Może chodziło o kogoś od naprawy klimatyzacji? Ale skoro tak, po co prowadzić go akurat do sali gimnastycznej? Zastanawiałem się przez chwilę, ale szybko doszedłem do wniosku, że to bez znaczenia.
Następnego dnia miałem test z historii Japonii, więc spędziłem wolną godzinę, czytając podręcznik. Chwilę przed czwartą poszedłem do wejścia dla pracowników – ktoś już tam był. Za przeszklonymi drzwiami stał wyprostowany jakiś mężczyzna w brązowej marynarce, z dużą torbą w ręku.
– Pan od klimatyzacji? – zapytałem, przesuwając drzwi.
– Moje nazwisko Itadori, Sklep Muzyczny Etō.
Sklep muzyczny? Możliwe, że wcale nie miałem wyjść po tego starszego pana. Powinienem był dokładniej dopytać nauczyciela.
– Profesor Kubota uprzedził, że musiał pójść na zebranie. Nie szkodzi, ja potrzebuję tylko fortepianu.
Mój wychowawca miał na nazwisko Kubota.
– Powiedziano mi, żebym zaprowadził pana do sali gimnastycznej… – zacząłem wyjaśniać, kładąc przed nim brązowe klapki dla gości.
– Tak, dzisiaj pora na fortepian w sali gimnastycznej.
Co niby chciał robić z fortepianem? Trochę mnie to zdziwiło, ale nie aż tak, by jakoś szczególnie się zastanawiać.
– Proszę tędy.
Ruszyłem przodem, starszy pan zaczął iść tuż za mną. Jego torba wyglądała na ciężką. Miałem zamiar sobie pójść, jak tylko zaprowadzę go do fortepianu.
Stanął przed instrumentem, położył prostokątną torbę na podłodze i pokłonił mi się. Pewnie na znak, że mogę już iść. Odpowiedziałem ukłonem i odwróciłem się na pięcie. W sali gimnastycznej, która zwykle tętniła hałasem treningów siatkówki czy koszykówki, panowała teraz cisza. Przez wysokie okna wpadały promienie popołudniowego słońca.
Kiedy wychodziłem na korytarz, za moimi plecami rozległ się dźwięk – musiałem zerknąć przez ramię, by sprawdzić, inaczej w życiu bym nie pomyślał, że dochodził właśnie z fortepianu. Nie brzmiał jak instrument, raczej jak odgłos czegoś o prostszym, konkretniejszym kształcie, wypełnionego wspomnieniami rzeczy, których bardzo nam brakuje – jak coś nieznanego, ale bardzo dobrego.
Mężczyzna wydobywał z fortepianu kolejne nuty, nie zwracając uwagi na to, że nagle się odwróciłem. Nie grał, lecz wciskał klawisze, jakby sprawdzał dźwięki. Przez chwilę stałem w miejscu, potem podszedłem z powrotem do instrumentu.
Starszy pan nie zareagował. Przesunął się trochę w bok sprzed klawiatury i otworzył klapę – dla mnie wyglądała jak wielkie, czarne skrzydło. Mężczyzna uniósł je, ustawił podpórkę, by nie opadło, i jeszcze raz nacisnął klawisz.
Pachniało lasem. Skrajem lasu niedługo przed zachodem słońca. Miałem ochotę wejść głębiej, ale zrezygnowałem. Po zmroku to niebezpieczne miejsce. Kiedyś często opowiadano mi o dzieciach, które zabłądziły w lesie i już nigdy nie wróciły. Gdy słońce zaczyna zachodzić, nie wolno wchodzić do lasu. Zmierzch zapada o wiele szybciej, niż można przypuszczać za dnia.
Kiedy ocknąłem się z zamyślenia, starszy pan otwierał prostokątną torbę leżącą na podłodze. Były w niej różne przyrządy, jakich nigdy wcześniej nie widziałem. Co on chciał nimi robić z fortepianem? Czułem, że nie wolno mi zapytać. Pytanie wiąże się z odpowiedzialnością. Gdybym uzyskał odpowiedź, musiałbym czymś odpłacić. Pytania kotłowały się we mnie, ale nie nabierały kształtu – pewnie dlatego, że nie miałem czego dać w zamian.
Nie potrafiłem ubrać ich w słowa ani wybrać tego, które najbardziej chciałbym zadać. Wciąż nie wiem. Teraz myślę, że powinienem był jednak zapytać. Powinienem był spróbować wypowiedzieć pytanie, które się we mnie narodziło, nawet jeśli nie miało konkretnego kształtu. Ciągle wspominam tamten moment. Może gdybym wtedy wydał z siebie głos, nie musiałbym bez końca szukać rozwiązania – oczywiście pod warunkiem że odpowiedź mężczyzny by mnie przekonała.
Stałem w milczeniu i patrzyłem, nie pytając o nic, by nie przeszkadzać.
W małej szkole podstawowej, do której chodziłem, co prawda nie było fortepianu. Pianino tak, w gimnazjum też. Wiedziałem, jak brzmią, wiele razy śpiewaliśmy przy ich akompaniamencie.
Mimo to mógłbym przysiąc, że nigdy nie widziałem podobnego instrumentu. Na pewno pierwszy raz stałem przy takim z otwartą klapą i odsłoniętym wnętrzem. Rzecz jasna, nie miałem też wcześniej okazji poczuć, jak stworzony tam dźwięk dotyka mojej skóry.
Pachniało lasem. Jesiennym, wieczornym. Położyłem torbę na podłodze i patrzyłem z boku, jak brzmienie fortepianu stopniowo, pomału się zmienia. Stałem tak chyba ponad dwie godziny, nieświadomy upływu czasu.
Z początku czułem jesienny wieczór – potem przedział czasowy zawężał się coraz mocniej. Owszem, jesień, ale wrześniowa, jesień pierwszej dekady września. Wieczór, ale sam początek, niska wilgotność, około osiemnastej, niebo pogodne. O tej godzinie w mieście jest jeszcze jasno, lecz do położonych w dolinach małych miejscowości nie docierają już ostatnie promienie słońca, zatrzymują je lasy. To pora, gdy tuż obok czuć obecność górskich stworzeń, czekających w ciszy na nadejście zmroku. Spokojny, ciepły, głęboki. Właśnie taki dźwięk wydobywał się z instrumentu.
– Ten fortepian jest stary… – mężczyzna zaczął mówić, pewnie kończył już pracę. – Ma bardzo łagodne brzmienie.
Mogłem tylko przytaknąć. Nie bardzo wiedziałem, jakie brzmienie określało się jako „łagodne”.
– To dobry fortepian.
Znów przytaknąłem.
– Zasługa dawnych pastwisk.
– Słucham?
Starszy pan kontynuował, wycierając czarną powierzchnię fortepianu miękką ściereczką.
– Dawniej owce musiały jeść dobrą trawę.
Przypomniałem sobie owce leniwie snujące się po pastwisku w pobliżu mojego domu rodzinnego.
– Wtedy robiło się filc, nie żałując doskonałej wełny owiec wyrośniętych na dobrej trawie. Teraz nie sposób wyprodukować młoteczków takiej jakości.
Nie rozumiałem, o czym mówi.
– One mają jakiś związek z fortepianem?
Mężczyzna spojrzał na mnie. Skinął głową z lekkim uśmiechem.
– Tak, są w środku.
Zupełnie nie umiałem sobie tego wyobrazić.
– Chcesz zobaczyć?
Podszedłem bliżej.
– Kiedy naciśniesz klawisz…
Rozległ się dźwięk. Wewnątrz fortepianu jedna część uniosła się i dotknęła struny.
– Widzisz? Młoteczek uderza w strunę. A każdy jest obciągnięty filcem.
Starszy pan uderzył w klawisze jeszcze dwa razy. Nie umiałem powiedzieć, czy brzmienie było „łagodne”, ale z pewnością przywodziło na myśl las w pierwszej dekadzie września, około osiemnastej, kiedy zaczynało się ściemniać.
– Wszystko w porządku? – zapytał mnie.
– Jest o wiele wyraźniejszy niż wcześniej.
– Co jest wyraźniejsze?
– Krajobraz tego brzmienia.
Widok przywołany przez dźwięk fortepianu stawał mi przed oczami ze wszystkimi szczegółami. Teraz gdy mężczyzna skończył pracować przy instrumencie, sceneria rysowała się zdecydowanie jaśniej i klarowniej niż na początku.
– Czy tego fortepianu nie wykonano przypadkiem z sosny?
Skinął lekko głową.
– Ze świerku. A świerki należą do sosnowatych, więc w zasadzie tak.
Nabrałem trochę pewności, więc pytałem dalej:
– Czy ten świerk nie pochodził przypadkiem z gór Daisetsu1?
Ja naprawdę miałem ten widok przed oczami. Widziałem tamten las. Dlatego dźwięk mnie poruszył – bo brzmiał jak las w tamtych górach.
– Nie, drewno pochodzi z zagranicy. Podejrzewam, że z Ameryki Północnej.
Niestety, moje przeczucie okazało się błędne. Może wszystkie lasy tak brzmią? Może każdy skraj lasu o zmierzchu ma w sobie taką ciszę, głębię i pewien niepokój?
Starszy pan zamknął podobną do skrzydła klapę i zaczął przecierać ją szmatką.
– Grasz, prawda? – zapytał delikatnym głosem.
„Chciałbym odpowiedzieć, że tak” – pomyślałem.
– Nie.
Nigdy nawet nie dotknąłem klawiszy.
– Ale lubisz fortepiany.
Nie wiedziałem, czy lubię. Tego dnia po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, co to za instrument.
Nie potrafiłem odpowiedzieć, ale mężczyzna nie zwracał na to wielkiej uwagi. Skończył czyścić fortepian, schował szmatkę, delikatnie zamknął torbę i zatrzasnął zapięcie.
Następnie odwrócił się w moją stronę, wyjął wizytówki z kieszeni marynarki i podał mi jedną z nich. Pierwszy raz dostałem wizytówkę od dorosłego.
– Jeśli chcesz, przyjdź pooglądać inne fortepiany.
Na kartoniku widniała nazwa sklepu muzycznego, a pod spodem:
Itadori Sōichirō – stroiciel
– Naprawdę mogę?
Zapytałem bez zastanowienia. Dlaczego miałbym nie móc? Przecież powiedział, żebym przyszedł. Dał mi pozwolenie.
– Oczywiście – przytaknął pan Itadori z uśmiechem.
Nie mogłem tego zapomnieć. Odwiedziłem sklep jeden jedyny raz.
Pan Itadori akurat wyjeżdżał do klienta. Szliśmy obok siebie w stronę parkingu za budynkiem, kiedy poprosiłem go bez ogródek:
– Mógłbym zostać pańskim uczniem?
Nie roześmiał się, nie okazał też zdziwienia – spojrzał na mnie tylko z łagodnym wyrazem twarzy. Postawił torbę na ziemi, zapisał coś w małym notatniku, który wyjął z kieszeni, wyrwał tę stronę i podał ją mnie.
Była na niej nazwa szkoły.
– Jestem zwykłym stroicielem, nie mam wystarczającej pozycji, by przyjmować uczniów. Ale jeśli naprawdę chcesz się nauczyć fachu, ta szkoła będzie dobra.
Skończyłem liceum, przekonałem rodzinę i zapisałem się właśnie tam.
Nie wiem, na ile rodzice rozumieli moją decyzję. W położonej wysoko w górach miejscowości, gdzie się urodziłem, mieliśmy tylko gimnazjum – po zakończeniu obowiązkowej edukacji wszyscy przenosili się na nizinę. Taki był los dzieci z gór.
Wszyscy wychowywaliśmy się w podobnych warunkach, jednak zdarzali się tacy, którym odpowiadało mieszkanie w pojedynkę, i tacy, do których to nie pasowało. Jedni potrafili odnaleźć się w dużej szkole i tłumie ludzi, inni za nic nie mogli się dostosować. Niektórzy wracali potem w rodzinne góry, niektórzy zaś, spuszczeni ze smyczy, kończyli zupełnie gdzie indziej. Jedno nie było gorsze od drugiego, zresztą sami zainteresowani nie dokonywali wyboru – po prostu nie wiadomo kiedy okazywało się, że należą do którejś z grup. Ja natrafiłem na las zwany strojeniem. Nie mogłem wrócić do rodzinnych stron.
Pierwszy raz w życiu wyjechałem poza Hokkaido. Spędziłem dwa lata na Honsiu w szkole policealnej kształcącej stroicieli. Poświęciłem cały ten czas tylko i wyłącznie na naukę rzemiosła w skromnej klasie utworzonej przy pracowni fortepianów. W moim roczniku było zaledwie siedem osób.
Od rana do wieczora uczyliśmy się strojenia. Lekcje odbywały się w czymś w rodzaju magazynu na tyłach pracowni, latem panował tam upał, a zimą chłód. Czasem remontowaliśmy cały instrument od podstaw, czasem mieliśmy inne zajęcia praktyczne, na przykład z lakierowania obudowy. Zadania domowe zawsze sprawiały mi ogromny kłopot, każdego wieczora siedziałem nad nimi do późna, przytłoczony myślami, że na pewno nie dam sobie rady. Tyle razy słyszałem, że z lasu po zmroku można już nigdy nie wrócić – co, jeśli właśnie tam się zapuściłem? Często tak myślałem. Widziałem przed sobą gąszcz, nieprzebyty i mroczny.
A jednak, co dziwne, nie zniechęcałem się. Nieważne jak długo próbowałem, z fortepianów i pianin, które stroiłem, nigdy nie wydobywał się zapach lasu, ale ja i tak nie potrafiłem go zapomnieć. Ukończyłem dwuletni program nauczania, mając tę woń za jedyny drogowskaz. Nie umiałem grać, nie miałem szczególnie dobrego słuchu muzycznego, a musiałem nauczyć się ustawić czterdziesty dziewiąty klawisz, czyli dźwięk a1, na dokładnie czterysta czterdzieści herców, po czym nastroić całą resztę, traktując go jako punkt wyjścia. Dlatego te dwa lata wydawały ciągnąć się w nieskończoność.
Pomyślnie skończyłem szkołę razem z szóstką pozostałych, wróciłem do miasta niedaleko mojej rodzinnej miejscowości i nająłem się do sklepu z instrumentami – tego samego, gdzie pracował pan Itadori. Miałem szczęście, akurat zwolniła się tam posada stroiciela.
W sklepie pana Etō głównie sprzedawano fortepiany i pianina. Właściciel rzadko się pokazywał. Była to niewielka firma – czterech stroicieli, do tego recepcja, biuro i nieduży dział handlowy, łącznie tylko dziesięć osób.
Przez pierwsze pół roku przyuczałem się do pracy. Odbierałem telefony, pomagałem w biurze działającej przy sklepie szkółki muzycznej, sprzedawałem instrumenty, obsługiwałem klientów. Jeśli starczało czasu, mogłem ćwiczyć strojenie.
Na parterze znajdował się salon sprzedaży i kącik z nutami oraz książkami, do tego dwie salki do lekcji i mała, mieszcząca kilkadziesiąt osób sala do występów. My zwykle siedzieliśmy w biurze na piętrze. Oprócz niego była tam sala konferencyjna oraz pomieszczenie do spotkań z klientami. Reszta służyła za magazyn.
W sklepie stało sześć fortepianów, na których mogłem ćwiczyć, kiedy tylko chciałem, ale w normalnych godzinach miałem pełne ręce roboty – na treningi zostawały wieczory.
Robiło się ciemno, wszyscy pozostali wracali do domów, a ja otwierałem wtedy czarne klapy instrumentów. Ogarniał mnie ogromny entuzjazm, ale też trudny do określenia słowami spokój, od którego czułem napięcie gdzieś głęboko w sobie. Następnie uderzałem w kamerton. Pod wpływem jego czystego dźwięku wyostrzały mi się wszystkie zmysły.
Dopasowywałem brzmienie struna po strunie. Stroiłem, dostrajałem, a jednak coś nie pasowało. Nie potrafiłem schwycić odpowiednich długości fal. Elektroniczny tuner wskazywał właściwe wartości, jednak w moim odczuciu nuty brzmiały jak rozchwiane. Od stroiciela fortepianów wymaga się czegoś więcej niż ustawienia właściwych częstotliwości, a ja nawet z tym sobie nie radziłem.
To tak, jakbym wskoczył do basenu, przekonany, że umiem pływać, i ciągle walczył, by utrzymać się na powierzchni. Wierzgałem z całych sił, ale nie czułem, że posuwam się do przodu. Każdego wieczoru stawałem przed fortepianem i biłem wodę rękami i nogami, wypuszczałem z ust bąbelki powietrza, czasami odbijałem się stopami od dna – robiłem wszystko, by ruszyć choć krok naprzód.
Nie miałem szczęścia do spotkań z panem Itadorim. Czasami stroił instrument przed występami w naszej sali, często przychodziły też zlecenia od osób prywatnych, które prosiły konkretnie o niego. Był bardzo zajęty, nie przesiadywał w firmie. Bywało, że nie widziałem go ani razu w ciągu tygodnia – rano jechał do klientów, a po ostatnim zleceniu danego dnia wracał prosto do domu.
Chciałem go zobaczyć przy strojeniu. Oczywiście także po to, by doradził mi w kwestiach fachowych, ale przede wszystkim pragnąłem znów usłyszeć, jak pod wpływem jego zabiegów brzmienie fortepianu stopniowo nabiera czystości.
Chyba miałem to wypisane na twarzy, bo pewnego razu pan Itadori zagadnął mnie, gdy napotkał moje spojrzenie. Wychodził wtedy na kolejne zlecenie.
– Nie wolno się spieszyć. Trzeba powoli i wytrwale zmierzać do celu.
– Rozumiem – odpowiedziałem.
Powoli i wytrwale. Niekończący się wysiłek wymagający ogromnej wytrwałości – na tym polegała praca stroiciela.
Byłem szczęśliwy przez sam fakt, że zwrócił na mnie uwagę. Choć nie, czułem wtedy nie tylko szczęście. Pan Itadori wychodził już ze sklepu – pobiegłem za nim.
– Powoli i wytrwale, ale jak? Jaka metoda jest poprawna?
Byłem zdesperowany. Stanąłem przed nim, nie mogąc złapać tchu. Pan Itadori spojrzał na mnie z zagadkową miną.
– W naszym fachu nie istnieje standard, który wskazuje, co jest poprawne, a co nie. Lepiej uważaj na to słowo – powiedział i kilka razy pokiwał delikatnie głową, jakby przytakiwał sam sobie. – Pamiętaj, powoli i wytrwale – powtórzył, otwierając drzwi prowadzące na parking. – Trochę jak w baseballu, punkt po punkcie, cierpliwie i metodycznie.
Jak w baseballu? Naprawdę można było to wszystko podsumować taką niejasną przenośnią?
– Na home run nie ma szans, prawda? – upewniłem się, przytrzymując drzwi.
Pan Itadori wbił we mnie uważne spojrzenie.
– Na home run nie wolno liczyć.
Niby zrozumiałem, ale nie do końca. „Będę uważał, żeby nie myśleć o poprawności” – postanowiłem.
Wynajdowałem czas, by powoli i wytrwale stroić sklepowe fortepiany. Po jednym dziennie. Kiedy skończyłem z wszystkimi sześcioma, wracałem do pierwszego i zaczynałem od nowa, zmieniając strój.
Nowym stroicielom pozwalano pracować przy fortepianach klientów najwcześniej po pół roku pracy w sklepie. Ten, który zwolnił się tuż przed moim pojawieniem się, potrzebował jeszcze więcej czasu – na swoje pierwsze zlecenie pojechał dopiero półtora roku po przyjęciu.
Powiedział mi o tym starszy ode mnie o siedem lat pan Yanagi.
– A normalnie skończył szkołę dla stroicieli i w ogóle. Coś w tym jest, że niektórzy się nadają, a inni nie.
Słysząc tę uwagę, poczułem, że tracę grunt pod nogami. Mogłem dawać z siebie wszystko, ale wciąż istniała możliwość, że po prostu się nie nadawałem – ta myśl napełniała mnie przerażeniem.
– W każdym razie, bycie stroicielem to nie tylko kwestia techniki.
Poklepał mnie po ramieniu.
Nie wierzyłem w swoje umiejętności. Ukończyłem wymagającą szkołę, ale opanowałem tam tylko podstawy. Mając przed sobą zaniedbany fortepian, mogłem jedynie skorygować fałszywe dźwięki, nadając im odpowiednią częstotliwość, i jako tako wystroić gamy. Tylko tyle. Do osiągnięcia pięknego brzmienia brakowało jeszcze bardzo wiele. Nie potrafiłem nic więcej – i sam najlepiej zdawałem sobie z tego sprawę.
Skoro nie tylko technika była ważna, a ja nawet jej nie byłem pewien, to już w ogóle do niczego się nie nadawałem.
Pan Yanagi chyba wyczuł mój niepokój.
– Poradzisz sobie – powiedział z uśmiechem. – Wystarczy sprawiać wrażenie, że doskonale wiesz, co robisz. Albo inaczej: wręcz powinieneś sprawiać takie wrażenie. Nikt nie zaufa stroicielowi, który się waha.
– Przepraszam.
– Nie przepraszaj. Mówię przecież, że masz być pewny siebie – roześmiał się.
Pracował znacznie dłużej niż ja, ale mimo to wcale nie traktował mnie z góry, nie wywyższał się. Byłem mu za to bardzo wdzięczny.
Większość życia spędziłem w małej społeczności, przez co nie bardzo rozumiałem hierarchie obowiązujące normalnie w szkole czy pracy. Na przykład relacje starszy–młodszy. Albo wieś–miasto. Zależności oparte na starszeństwie bądź wielkości. Nie potrafiłem pojąć, dlaczego przez taką drobną różnicę miałbym zachowywać się w stosunku do kogoś inaczej.
Poza powolnymi i wytrwałymi ćwiczeniami ze strojenia niestrudzenie słuchałem płyt z koncertami fortepianowymi. To było odkrycie – póki nie skończyłem liceum, w ogóle nie interesowałem się muzyką klasyczną, ale szybko straciłem dla niej głowę i co wieczór zasypiałem zasłuchany w kompozycje Mozarta, Beethovena czy Chopina.
Z początku nie zdawałem sobie nawet sprawy, że istnieje wiele wykonań jednego utworu, i siłą rzeczy nie wiedziałem, które powinienem wybrać. Nie potrafiłem porównywać różnych pianistów, dlatego postawiłem sobie za zadanie po prostu słuchać jak najwięcej, uważając, by artyści w miarę możliwości się nie powtarzali. Podobno pisklę bierze za swojego rodzica pierwszą rzecz, którą zobaczy po wykluciu się z jaja – na tej samej zasadzie ja przy każdej kompozycji przywiązywałem się najbardziej do pierwszego wykonania, jakie poznałem. Od razu uznawałem, że właśnie ten pianista wykonuje dany utwór najlepiej. Nieważne, że grał z wyraźną manierą albo prezentował interpretację w znacznie zmienionym tempie – wersja, którą napotkałem jako pierwszą, stawała się dla mnie standardem.
Zastanawiałem się: co jeszcze powinienem robić powoli i wytrwale? W każdej wolnej chwili stawałem przed fortepianem, otwierałem klapę i zaglądałem do środka. Osiemdziesiąt osiem klawiszy, do każdego od jednej do trzech stalowych, naciągniętych strun, młoteczki podobne do pąków magnolii japońskiej; zawsze, kiedy widziałem, jak spoczywają w równym rzędzie gotowe do uderzenia, odruchowo prostowałem plecy. Pięknie wyglądał ten pełen harmonii las. „Piękno” było dla mnie nowym słowem, tak samo jak „poprawność”. Póki nie spotkałem na swojej drodze fortepianu, nie zwracałem na to pojęcie uwagi. To trochę co innego niż niewiedza. Znałem wiele pięknych rzeczy, ale zwyczajnie nie potrafiłem sobie tego uświadomić.
Za dowód niech posłuży fakt, że od tamtej pory znalazłem w pamięci przynajmniej kilka przykładów.
Na przykład herbata z mlekiem, którą babcia czasem mi przygotowywała, kiedy jeszcze mieszkałem z rodzicami. Gdy dodawała mleko do zagotowanej w rondelku herbaty, napar nabierał koloru rzeki zmętniałej po ulewie. Nie zdziwiłbym się, gdyby na dnie kryły się ryby. Przez moment nie mogłem oderwać wzroku od przelanej do kubka, wirującej cieczy. Myślę, że była piękna.
Albo zmarszczka między brwiami u płaczącego niemowlęcia. Rysując się głęboko na czerwonej z wysiłku twarzy, wygląda jak osobne stworzenie obdarzone silną wolą – serce mocniej mi biło, kiedy patrzyłem na to z boku. Piękne, bez wątpienia.
I jeszcze nagie drzewa, które wszystkie naraz wypuszczały pąki, gdy późna wiosna docierała w góry. Tuż przed tą chwilą jak taki krótki moment, gdy czubki gałęzi wydają się lekko rozświetlone. Co roku oglądałem górski pejzaż, na którym lasy wyglądały, jakby jaśniały od tych wszystkich gałęzi spowitych delikatną czerwienią. Stałem bez ruchu, przytłoczony widokiem widmowego płomienia, który trawił góry na moich oczach; nie mogłem nic zrobić, ale ta niemoc paradoksalnie sprawiała mi radość. Po prostu stałem, oddychając głęboko. Serce chciało mi wyskoczyć z piersi, tak wyraźnie czułem, że nadchodzi wiosna, a drzewa niedługo pokryją się zielenią młodych liści.
Pod tym względem chyba niewiele się zmieniłem. Mając przed sobą coś pięknego, potrafię tylko stać w bezruchu. Nie sposób zatrzymać drzew, gór ani pór roku takich, jakimi je widziałem, nie sposób też samemu do nich dołączyć. Mogłem jednak powiedzieć, że są piękne – kiedy zdałem sobie z tego sprawę, poczułem się wyzwolony. Wymieniając coś pięknego na słowo, które je opisuje, mogłem po to coś sięgać, kiedy chciałem, pokazywać innym, dzielić się tym. Szkatułka z pięknem była we mnie, wystarczyło otworzyć wieko. Rzeczy, których wcześniej nie potrafiłem określić tym słowem, nadlatywały wtedy z zakamarków mojej pamięci i wskakiwały do środka – same z siebie, z wielką łatwością, jak opiłki żelaza przyciągane przez magnes.
Wciąż na nowo zdumiewało mnie, jak nabrzmiałe pąki na czubkach gałęzi i młode listki, w które się potem zamieniały, stanowiły równocześnie coś pięknego i zupełnie zwyczajnego. Były cudem, ale zarazem niczym niezwykłym. Piękno z pewnością trwało niezauważone wszędzie wokół, bo po prostu nie zwracałem na nie uwagi – aż nagle dostrzegałem je, jakby uderzyło we mnie z całą mocą. Na przykład po lekcjach w sali gimnastycznej pewnego liceum.
Skoro fortepian stanowił cudowne narzędzie, które wydobywało ukryte wokół nas drobiny piękna i nadawało im postać dźwięku słyszalnego dla ludzkich uszu, byłem gotów z przyjemnością zostać jego sługą.
Doskonale pamiętam pierwszy raz, kiedy pojechałem na strojenie.
Pogodny dzień na początku jesieni, strzępy chmur unosiły się wysoko na niebie. Pięć miesięcy po rozpoczęciu pracy pozwolono mi towarzyszyć panu Yanagiemu podczas wizyty u klienta – teoretycznie do pomocy, ale w praktyce miałem tylko patrzeć. Była to okazja do nauki nie tylko techniki strojenia, ale też zachowania w domu klienta i interakcji z nim.
Stresowałem się. Kiedy zobaczyłem, jak pan Yanagi wciska przycisk domofonu przy wejściu do białego budynku, poczułem jeszcze większy niepokój. „Czy ja dałbym radę to zrobić?” – pomyślałem. Po krótkiej chwili rozległ się przyjemny kobiecy głos i dźwięk odblokowywanych drzwi, a ja odetchnąłem z ulgą. „Już czeka na stroiciela” – zrozumiałem. Nie chodziło o kobietę, którą usłyszałem, lecz o stojący w mieszkaniu fortepian.
Wjechaliśmy windą na czwarte piętro.
– Lubię tutaj przychodzić – szepnął pan Yanagi, kiedy szliśmy korytarzem.
Kobieta w wieku mojej mamy otworzyła drzwi i wpuściła nas do środka. Pokój do gry czekał po prawej tuż przy wejściu – na środku sześciomatowego2 pomieszczenia stał niewielkich rozmiarów fortepian. Podłogę pokrywał dywan o grubym włosiu, okno przesłaniała gruba zasłona. I jedno, i drugie służyło pewnie wytłumieniu dźwięku. Przed klawiaturą ustawiono dwa stołki – jeden chyba dla nauczyciela, który, jak podejrzewałem, przychodził tu udzielać lekcji.
Starannie wypolerowana powierzchnia fortepianu błyszczała. Nie był to instrument szczególnie wysokiej klasy, ale od razu dało się zauważyć, że bardzo o niego dbano. I często na nim grano – wyczułem nieznaczne odchylenia w brzmieniu, gdy tylko pan Yanagi zagrał oktawę. Fortepian musiał być intensywnie użytkowany, skoro po pół roku od ostatniego strojenia zaszły takie zmiany.
Wiedziałem już, co pan Yanagi miał na myśli, mówiąc, że lubi tu przychodzić. Strojenie kochanego przez swoich właścicieli, często używanego instrumentu to sama przyjemność. Bywały fortepiany, które po roku brzmiały niemal identycznie – praca przy takim nie sprawiała co prawda problemów, ale też nie dawała satysfakcji.
Fortepian pragnie, by na nim grano. Zawsze stoi otwarty, albo przynajmniej gotowy, by się otworzyć: na człowieka i na muzykę. Inaczej nie wydobędzie skrytych tu i ówdzie drobin piękna.
Pan Yanagi uderzył kamertonem w kolano, wydobywając z niego wysokie, czyste brzmienie, z którym rezonował dźwięk a. „One wszystkie są połączone” – pomyślałem.
Każdy fortepian to samodzielny instrument o własnym charakterze, ale w istocie stanowi część wielkiej całości. Przypomina na przykład radio. Każdy odbiornik z osobna za pomocą anteny wychwytuje słowa czy muzykę, które jakaś rozgłośnia nadaje na falach. Tak samo fortepiany: każdy z nich nadaje słyszalną formę muzyce, która kryje się we wszystkich zakątkach świata. A naszym zadaniem jest zadbać, by mogły dokonać tego jak najpiękniej. Dostosowujemy naprężenie strun, ustawiamy młoteczki, jednym słowem, stroimy – aby fale dźwiękowe zyskały określony kształt, a fortepian był w stanie dotrzeć do wszystkich drobin piękna. Pan Yanagi pracował w milczeniu, by stojący przed nami instrument mógł w każdej chwili połączyć się ze światem.
Po mniej więcej dwóch godzinach, kiedy prawie kończył, z przedsionka dobiegło głośne: „Już jestem!”. Głos należał do młodej dziewczyny.
Strojenie zajmuje sporo czasu, na dodatek jest głośne. Niekiedy pracuje się przy zamkniętych drzwiach, to zależy od klienta. Jednak tamtego dnia drzwi były otwarte – pewnie po to, by dziewczyna od razu po wejściu do mieszkania mogła zobaczyć fortepian. I rzeczywiście, po chwili zjawiła się w pokoju. Była to spokojna z wyglądu uczennica z czarnymi włosami do ramion, pewnie licealistka.
Ukłoniła się lekko nam obu z osobna, po czym stanęła delikatnie oparta o ścianę i w milczeniu patrzyła, jak pan Yanagi pracuje.
– Tak będzie dobrze?
Zagrał dwie oktawy i zwolnił miejsce przed klawiaturą.
Dziewczyna z ociąganiem podeszła do instrumentu i pospiesznie zagrała kilka nut. Zrobiła to z grzeczności, tylko dlatego, że pan Yanagi zapytał. Ja jednak odruchowo podniosłem się z krzesła. Miałem gęsią skórkę od uszu po kark.
– Lepiej spróbuj normalnie, dla pewności – rzucił pan Yanagi z uśmiechem.
Licealistka podsunęła sobie stołek i usiadła, po czym zaczęła powoli przesuwać palcami po klawiszach. Zagrała krótki utwór, który wymagał poruszania obiema rękami równocześnie, zapewne ćwiczenie na rozgrzanie dłoni. Było pięknie. Dźwięki układały się płynnie, harmonijnie, w ich brzmieniu był blask. Ciągle miałem gęsią skórkę. Żałowałem, że skończyła tak szybko.
Od razu położyła dłonie na kolanach, moment później skinęła głową.
– Dziękuję bardzo, wszystko dobrze – powiedziała cicho, nie podnosząc wzroku. Chyba się wstydziła.
– Czyli na tym skoń… – zaczął pan Yanagi.
– Chwileczkę – dziewczyna nagle uniosła głowę. – Moja młodsza siostra powinna zaraz wrócić, mógłby pan zaczekać?
Młodsza siostra? Czyli pewnie gimnazjalistka. Ona miała ostatnie słowo w sprawie fortepianu? A może starsza nie mogła zdobyć się na odwagę, by zdecydować samodzielnie?
– Pewnie, żaden problem – odpowiedział pan Yanagi z uśmiechem, kiedy ja się zastanawiałem.
Wyszła z pokoju, a moment później przyniesiono nam herbatę.
– Proszę się częstować. – Matka sióstr postawiła czarki na małym stoliku w rogu pomieszczenia. – Oczywiście nie będę panów zatrzymywać, jeśli córka nie wróci, nim panowie wypiją – dodała po cichu z uśmiechem. Uszanowała życzenie córki, ale nie chciała sprawiać nam kłopotu.
– Dziękuję bardzo. – Pan Yanagi przerwał chowanie narzędzi do torby i pokłonił się kobiecie.
Nie minęło nawet pięć minut, gdy drzwi do mieszkania otworzyły się z impetem.
– Wróciłam!
Rozległ się radosny okrzyk i odgłos szybko zbliżających się kroków.
– Yuni, panowie stroiciele czekają.
– Czyli zdążyłam, super!
Usłyszałem dziewczęce głosy, a sekundę później w drzwiach pokazały się dwie twarze – licealistka sprzed chwili i jej siostra, która właśnie wróciła. Były niemal identyczne. Różniły się tylko fryzurą: jedna nosiła rozpuszczone włosy do ramion, druga związała je w dwa niskie kucyki.
– Przecież ty już na pewno sprawdziłaś, Kazune. Ja nie muszę.
Dziewczyna stała w drzwiach, patrząc na drugą. To musiała być Yuni, młodsza siostra.
– Nie, zagraj. Dla pewności. W końcu gramy zupełnie inaczej.
Ta z kucykami wyszła.
– Przepraszam, że panowie czekają, Yuni poszła umyć ręce. Zaraz wróci – wytłumaczyła starsza z sióstr i pokłoniła się nam obu.
Kiedy tamta wróciła po krótkiej chwili, miała już rozpuszczone włosy. Teraz nijak nie mogłem ich odróżnić.
Wkrótce rozległy się dźwięki fortepianu.
„A przecież wyglądają identycznie” – pomyślałem. Dziwna reakcja, ale właśnie to uderzyło mnie w pierwszej chwili. Siostry wyglądały identycznie, ale kiedy grała młodsza, instrument brzmiał zupełnie inaczej. Dźwięk różnił się temperaturą. Wilgotnością. Niósł całą paletę barw. Starsza miała rację – nie sposób ustalić, czy strojenie jest właściwe, póki nie zagrają obie.
Dziewczyna nagle przestała grać i obróciła się do nas.
– Mogłabym prosić o trochę jaśniejsze brzmienie? – powiedziała, po czym dodała szybko z pokorną miną: – Przepraszam, że tak wydziwiam…
Stojąca po drugiej stronie fortepianu Kazune również przybrała poważny wyraz twarzy. Ona także wolałaby jaśniejsze brzmienie? A może chce po prostu uszanować życzenie tamtej? Młodsza wstała.
– Nastroił pan tak, żeby nie było za głośno, prawda? Wydaje mi się, że właśnie przez to dźwięk jest trochę przyciemniony.
Pan Yanagi pokiwał głową z uśmiechem.
– Oczywiście, już poprawiam.
Dostosował działanie pedału forte, by tłumiki podnosiły się odrobinę szybciej. Tyle wystarczyło, by uwolnić przyciszone dźwięki. Teraz instrument brzmiał jasno – o ile stał w małym pomieszczeniu. Ale czy to naprawdę właściwy kierunek? Jasność pasowała do stylu młodszej z sióstr, lecz jak zmieni ona pełne spokoju brzmienie gry starszej?
Yuni wypróbowała poprawiony strój.
– O, teraz dźwięk niesie się jakoś czyściej! – Przerwała prawie natychmiast, wstała i energicznie skłoniła głowę przed panem Yanagim. – Bardzo dziękuję!
Kazune także się pokłoniła. Raz jeszcze spojrzałem na nie uważnie – były naprawdę identyczne. Kiedy miały takie same fryzury i wykonywały te same ruchy, nie potrafiłem ich rozróżnić. Mogłem tylko zgadywać, że młodsza to ta z odrobinę szerszym uśmiechem, a starsza to ta bardziej powściągliwa. Natomiast kiedy grały, barwy dźwięków różniły się diametralnie. I mimo to każda wymagała od instrumentu takiego samego brzmienia? Czy nie byłoby to naturalne, gdyby wolały inne? Jak powinien zareagować stroiciel, gdyby zażyczyły sobie różnych?
Wyszliśmy z mieszkania, odprowadzeni przez siostry i ich matkę. Słońce już zaszło, ale wnętrze białej służbowej furgonetki stojącej na parkingu i tak było całkiem mocno nagrzane. To ja prowadziłem. Pan Yanagi włożył na tylne siedzenie wypełnioną przyrządami małą walizkę na kółkach i otworzył drzwi od strony pasażera.
– Co sądzisz? – zapytał, kiedy tylko zajął miejsce w samochodzie.
Nie wiedziałem, do czego konkretnie się odnosił. Co sądziłem o tym, że dziewczyna poprosiła o jaśniejsze brzmienie? Czyżby jej życzenie wywołało we mnie niezadowolenie? A przecież powinienem stawiać wolę klienta zawsze na pierwszym miejscu.
– Ona to dopiero ciekawie gra, jak zwykle zresztą – zachichotał pan Yanagi. – Dawno nie słyszałem tyle życia przy fortepianie.
Zerknął na mnie.
– Taki entuzjazm to coś wspaniałego. Od razu człowiek czuje satysfakcję ze swojej pracy.
Może nie nazwałbym jej gry „ciekawą”, ale co do entuzjazmu zgadzałem się całkowicie.