Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Doceniony przez krytyków thriller science-fiction autora bestsellerowej serii SILOS!
Od wieków mężczyźni i kobiety obsługiwali latarnie morskie, aby zapewnić bezpieczny ruch statków. To w większości spokojna praca w całkowitej samotni.
Do momentu, aż coś pójdzie nie tak. Dopóki statek nie znajdzie się w niebezpieczeństwie.
W XXIII wieku praca ta przeniosła się do przestrzeni kosmicznej. Sieć latarni pozwala statkom bezpiecznie podróżować przez Drogę Mleczną z prędkością wielokrotnie większą od prędkości światła.
Latarnie kosmiczne to solidne konstrukcje, które nigdy nie zawodzą.
A przynajmniej nie powinny.
O tym, że potrafi być inaczej przekona się jeden człowiek. Będzie on zmuszony podjąć walkę z mrocznymi siłami kosmosu.
Na podstawie powieści powstał serial z Leaną Headey i Stephanem Jamesem w rolach głównych
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 236
Tytuł oryginału
BEACON 23
Copyright © 2015 by Hugh Howey
Copyright © Wydawnictwo Altobook Sp. z o. o., 2024
Copyright © for the Polish translation by Piotr Kuś
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Dagmara Michalak
Korekta
Magdalena Chrobok
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2024
eISBN 978-83-68337-01-3
Wydawnictwo Altobook Sp. z o. o.
Ul. Foksal 17b/37, 00-372 Warszawa
Część pierwsza:
DROBNIUTKIE HAŁASY
— 1 —
Nikt cię nie przygotuje na drobniutkie hałasy. Wsadzą cię do wirówki i będą tobą obracać, dopóki nie stracisz przytomności, będą cię podrzucać i opuszczać po linii parabolicznej, dopóki nie pozbędziesz się całej zawartości żołądka, będą wbijać w twoje ciało wszelakie igły, dopóki nie zrozumiesz, jak się czuje pospolity narkoman, gruntownie nauczą cię trzech działów fizyki, każą ci zdobyć doktorat z medycyny i jeszcze cię przygotują do pokonania trasy triathlonu.
Ale nie dowiesz się od nich, jak funkcjonuje człowiek wśród bezustannego klekotu, stuków, trzasków i innych, ledwie słyszalnych, odległych dźwięków. Nie dowiesz się, że martwość przestrzeni, okalającej człowieka nieskończonymi latami świetlnymi wielkiej pustki, można odczuwać jak potężny, przygniatający ciężar. Że cisza może się składać z ciężkich warstw, tak samo jak ciemność, którą kiedyś zobaczyłem w pewnej grocie w Zachodniej Wirginii. Ciemność, którą mógłbym wziąć w usta, gryźć i przeżuwać. Ciemność, którą mógłbym czuć na przestrzeni wielu kilometrów. Ciemność, która nie daje pewności, że kiedykolwiek zdołam z niej wypełznąć.
Właśnie na tym polega cisza głębokiej przestrzeni kosmicznej. Ta cisza sprawia, że nawet najdrobniejsze szumy i trzaski w mechanizmach mojego posterunku rozwalają mi system nerwowy. Nienawidzę ich wszystkich. Nienawidzę wszystkiego, absolutnie wszystkiego, co porusza się w tym obiekcie. Każdej małej dźwigni i każdego piezobrzęczyka. I wcale nie chodzi o naturę tych dźwięków, ale o ich nieprzewidywalność. Spędzam w napięciu długie chwile, kiedy panuje cisza, czekając na nie, wciąż się ich spodziewając. Ale one rozlegają się zawsze wtedy, gdy się częściowo rozluźniam, kiedy już nie czekam na ich atak. Są wtedy jak uderzenia młotkiem w głowę. Jak nakłucia bębenków w uszach.
Dranie są cholernie złośliwe. Niczym jelenie w lesie zdają się wyłapywać momenty, kiedy na nie poluję. Z latarką w ręce czołgam się przez przestrzeń roboczą mojego posterunku nawigacyjnego, przypominającego kanał, ocierając się o wiązki drutów, przewody i piankę izolacyjną. Depczę im po piętach. Zakładam pułapki w przekonaniu, że przegonię hałasy, że mam do czynienia po prostu z małymi natrętnymi stworami, które przedostały się na pokład w partii źle wyjałowionych owoców.
Zdają się słyszeć, że nadchodzę, i wtedy wszystkie pstryknięcia i brzęczyki cichną. Nieruchomieją, wystraszone jak dzikie zwierzęta w pierwszym dniu sezonu łowieckiego. Ale kiedy opuszczam przestrzeń roboczą, one znowu się pojawiają i wznawiają swój koncert. Jak ten stary jeleń, który tuż po zakończeniu sezonu łowieckiego pojawia się w czyimś ogrodzie i w spokoju, z absolutnie głupią miną przeżuwa kwiaty tulipanów, jakby miał ochotę zapytać: „No i cooo?”.
Ale ja wam nie odpuszczę, skurwysyny. Zastawiłem na was sidła. Mikrofony z rejestratorami, dzięki którym poznam źródła wszystkich, nawet najdrobniejszych odgłosów. Rozlałem olej tam, gdzie cokolwiek może zaskrzypieć. I zainstalowałem pluskwy w miejscach, które mogą być źródłami choćby drobniutkich dźwięków.
NASA powinna być dumna z moich wysiłków i pomysłowości, rozumiecie? Szkolili mnie długo, jednak wszystkiego nie przewidzieli. Co mi pozostaje? Przecież jestem jedynym żywym organizmem w tej pordzewiałej metalowej rurze, umieszczonej na skraju wszechświata. Jestem tutaj, ponieważ jeszcze nie wymyślono komputera, który nie wykonałby w cyklu stu bilionów operacji przynajmniej jednej głupoty. Może się zdziwicie, ale komputery, które codziennie wykonują biliony zadań, nie są w stanie uniknąć całej masy głupich wpadek. I to ja jestem tym spryciarzem, który ma je wyłapywać.
Większość czasu, którego nie poświęcam na ściganie trzasków i skrzypienia, spędzam w latarni. Wiem, że nie powinniśmy tym słowem nazywać tego miejsca, ale dajmy spokój. Tuż za długim, wąskim tunelem, który dzieli posterunek na dwie części, znajduje się małe wgłębienie z iluminatorami na wszystkich płaszczyznach. W tym grajdołku zainstalowano EFG, czyli urządzenie emitujące fale grawitacyjne. To tutaj znajduje się centrum operacyjne; wszystko inne na moim posterunku służy tylko temu, żeby mógł on funkcjonować bez zakłóceń, a więc żebym i ja funkcjonował jak najlepiej.
Długie, wąskie przejście oddziela EFG od reszty posterunku dlatego, że jego fale stanowią siłę, która jest w stanie wyrządzić poważne szkody. Te fale mogą splątać druty w promieniu pięciu lub sześciu metrów, mogą także poplątać moje nerwy. NASA radzi, aby nie spędzać zbyt wiele czasu w pobliżu EFG, ponieważ emitowane stąd fale grawitacyjne dziwnie oddziałują na ludzkie głowy. To znaczy – wywołują w ludziach stan przyjemnej błogości. Ale czego oczekują decydenci, którzy wysyłają personel w dwuletnie misje odbywające się gdzieś na skraju nicości? Wątpię, czy jestem jedynym facetem, który rozsiada się oparty plecami o maszynę, pozwala jej zabawiać się swoją głową i odczuwa przy tym takie zadowolenie, jakby pił czystą whisky, jednocześnie wpatrując się w monotonne, szare kamienie pola asteroid, czyniące nawigację gwiezdną cholernie skomplikowanym zagadnieniem.
Naprzeciwko EFG i tuż nad najlepszym iluminatorem, przeznaczonym do obserwowania obrotu asteroid w przestrzeni, znajduje się wyblakła fotografia, którą pozostawił tutaj poprzedni mieszkaniec; właśnie dlatego podejrzewam, że nie tylko ja upodobałem sobie wysiadywanie w tym miejscu. Na fotografii pewien mężczyzna w błyszczącym płaszczu przeciwdeszczowym stoi przed prawdziwą latarnią morską, posadowioną w czarnej ziemi. Unosi się nad nim fala, wyższa od latarni wznoszącej się za jego plecami, sięgająca co najmniej dwadzieścia metrów ponad powierzchnię wody. Fala za moment uderzy w kamienne mury latarni i każdy obserwator musi dojść do wniosku, że właśnie obserwuje ostatnie chwile tejże latarni i ostatnie chwile tego człowieka, że potężna masa wody w kolejnym ułamku sekundy zniszczy budynek i mężczyznę. A tymczasem mężczyzna spokojnie pali fajkę, wpatrując się w drona z kamerą albo w coś podobnego na niebie, myśląc zapewne: „Cóż to za dziwna rzecz?”, i nie ma pojęcia, że za chwilę za sprawą potężnego żywiołu jego los się dopełni.
Wpatrywałem się w tę fotografię przez znacznie więcej czasu niż w pola gwiazd i kosmicznych skał za szybą iluminatora. Początkowo zakładałem, że katastroficzne dzieło po prostu wygenerował komputer. Takie rzeczy są na porządku dziennym. Czasami prawdziwe obrazy wyglądają jak sztuczne, w szczególności gdy człowiek wpatruje się w nie przez długi czas. Dlaczego jednak ktoś miałby wieszać obrazek wygenerowany komputerowo w tak strategicznym miejscu? Poza tym papier jest gładki i w ogóle nie ma nic wspólnego z termicznymi gównami, których ja sam używam tutaj do drukowania. I nie ma na nim śladów zginania, co świadczy, że dotarł tutaj w płaskiej paczce albo w rulonie kurierskim. Ktoś podjął spory wysiłek, żeby przetransportować go na posterunek w nienagannym stanie. Zakładam więc, że to cholerstwo przedstawia autentyczną scenę. Zakładam, że facet jest prawdziwy, że oglądam ostatnią scenę jego życia, oglądam absolutny koniec jego małego świata.
Wpatrując się w tę fotografię, czuję zawroty głowy – czasami przez długie godziny – oczekując na nieuchronną konieczność zresetowania centralnego komputera albo na wyłonienie się z przestrzeni jakiegoś statku, którego załoga zapyta o dalszą drogę albo przekaże mi kolejne wieści z wojny. Mężczyzna z fotografii reaguje wzruszeniem ramion na wodę za plecami i spokojnie zaciąga się fajką. Jest zupełnie spokojny. A ja tymczasem reaguję nerwowo na jakiś odległy, piekielny trzask. Latarnik był przez bardzo długi czas moim bohaterem. Dopóki nie dowiedziałem się czegoś więcej na temat fotografii.
Okazuje się, że istnieją dziesiątki wariantów podobnych ujęć. I, owszem, prawdopodobnie wszystkie są prawdziwe. Pytanie na temat fotografii przesłałem do Houston, gdy mimo poszukiwań nie znalazłem w archiwach żadnych konkretów. Bez trudu wyobraziłem sobie konwersację po drugiej stronie, ponieważ prowadziłem wiele takich rozmów w trakcie praktyk, kiedy jeszcze szkoliłem się na Ziemi.
– Przepraszam, co chciałby wiedzieć 23? – pyta szef operacyjny.
– Sir, on chce poznać historię pewnej konkretnej fotografii. I nie, wcale nie chodzi o kartę gwiazd. Ani o nic, co miałoby charakter… eee… naukowy. Chodzi tylko o tę fotkę. Przesłał jej cyfrową kopię.
Następuje długa cisza, gdy szef wpatruje się w ekran.
– To są chyba jakieś pierdolone żarty?
– Nie, sir.
– I facet wysłał pytanie oficjalną drogą? Odbiło mu?
– W ogóle po raz pierwszy o cokolwiek zapytał, sir. I ma porządną, czystą kartotekę. Walczył na froncie, był ranny i odznaczony, a później go przeniesiono.
– Niech zgadnę: dostał w łeb.
– Nie, sir. Z głową u niego w porządku, dzięki bogu. Jako weteran otrzymał spokojny posterunek na skraju ósmego sektora.
– Więc prawdopodobnie jedyną rozrywką jest dla niego EFG i w efekcie kręci mu się w głowie jak dziwce po seksie z dziesięcioma żołnierzami.
– Prawdopodobnie, sir. Też tak sądzę.
– Kurwa mać. Ten chłopak jest jednak bohaterem. Spróbuj coś dla niego znaleźć.
Oczywiście, prawdopodobnie rozmowa mogła brzmieć zupełnie inaczej. Być może pytanie dotarło do jakiegoś nadgorliwca, który sam się zajął problemem, zamiast przekazać moje pytanie do właściwego departamentu, a następnie wyprodukował osiem stron z wynikami i postanowił je do mnie wysłać w najbliższym transporcie. Operacja zajęła mu zapewne dwie sekundy, ale odpowiedź otrzymałem dopiero po trzech miesiącach z rąk ludzi, którzy dotarli na mój posterunek na pokładzie transportowca z ładunkiem rudy niewiadomego pochodzenia. Powiedzieli, że przywieźli coś dla mnie. Świat jest szalony na swoich krańcach, jednak wystarczy w odpowiednich chwilach wzruszać ramionami i odwracać głowę, a wtedy mimo wszystko da się żyć. Zatem w ogóle nie zainteresowałem się ich kontrabandą.
Jak się okazało, mój pieprzony bohater z latarni morskiej tylko cholernie się wystraszył. Cała historia tej fotografii jest dobrze udokumentowana. Przede wszystkim wykonano ją z helikoptera. Kiedy fotograf robił zdjęcie, pilot wymachiwał głową i gestami nakazywał staremu latarnikowi, żeby uciekał. Uciekaj! Prawdopodobnie natychmiast po uwiecznieniu go na fotografii w roli palanta, który przez własną głupotę za chwilę ma zginąć, starzec narobił w spodnie, odrzucił cygaretkę i wbiegł do latarni, w ostatniej chwili ratując dupę przed niechybną katastrofą.
Tak to bywa z bohaterami: zostają nimi, jeżeli ktoś w odpowiedniej chwili wykona im zdjęcie. Sądzę, że i ja będę bohaterem do końca życia. O ile spędzę je tutaj za zamkniętymi drzwiami, zaciskając kolana i unikając kolejnych aparatów fotograficznych.
— 2 —
Moją dwunastą warstwę piekła zawdzięczam małej stalowej kuli, rzuconej z wysokości pięciu centymetrów i rozbijającej bryłę twardego betonu.
Tak to w każdym razie brzmi: takim dźwiękiem eksplodują najgorsze przypadkowe drobne trzaski, które rozlegają się wyłącznie wtedy, kiedy leżę na swojej pryczy i staram się zasnąć. Ten konkretny, szczególny odgłos działa na mnie jak karaluch. Nie ze względu na brzmienie – karaluchy nie wydają przecież takich dźwięków – ale dlatego, że się rozlega, kiedy wyłączam wewnętrzne oświetlenie. W ogóle nie mam z nim do czynienia, kiedy nie śpię i krążę po moim posterunku. Tupot moich nóg odstrasza ten odgłos; możecie mi wyjaśnić to zjawisko?
NASA odpowiada mi, że wszystko, co się znajduje na posterunku, jest niezbędne, że jeśli słyszę jakieś hałasy, ich źródłem mogą być wyłącznie urządzenia, które wykonują swoją pracę. Między wierszami mówi się do mnie, żebym przestał marudzić i wykonywał moją własną robotę. Cóż. Niewykluczone, że ja i wszyscy inni operatorzy takich posterunków razem wzięci doprowadzamy Houston do szaleństwa narzekaniami na różne odgłosy i prośbami o zbadanie zjawiska. A może szefostwo zadręcza nas tymi dźwiękami specjalnie? Potrafię sobie wyobrazić taką scenę w Centrum Kontroli Misji: facet w białej koszuli i czarnym krawacie obserwuje na panelu moje funkcje życiowe, a jego szef pyta, czy już zamknąłem już oczy.
– Potwierdzam, sir. Facet śpi jak dziecko.
– Doskonale. Teraz włącz maszynę, która go trochę podenerwuje!
Albo konkretnie maszynę, która będzie wydawać odgłosy imitujące dźwięk kulki uderzającej o beton.
Ta mała kulka w wartym bilion dolarów posterunku obserwacyjnym i nawigacyjnym doprowadza mnie do szału, kiedy rzucam się na pryczy, pragnąc zaznać chwili świętego spokoju, a więc niczym niezakłóconej ciszy. Ale ten natrętny dźwięk przypomina mi również, że istnieją przecież inne odgłosy, które mogą być naprawdę złe. Nie chodzi o takie, które po prostu denerwują, nie chodzi o dysonanse w mojej starannie zaprogramowanej ciszy, ale o odgłosy przypominające mi przeszłość, jak chociażby szum pożarów plazmy, wybuchy granatów, wywrzaskiwane samobójcze rozkazy ludzi zbyt powolnych, starych albo zbyt mądrych, żeby ubierać kamizelki ochronne, odgłosy eksplodujących bomb i natrętnych syren, zapowiadających naloty. Chodzi właśnie o takie odgłosy.
Wiem, w której chwili je usłyszę: kiedy całkowicie padnie EFG. Kiedy posterunek pogrąży się w ciemności. Wiem o tym, ponieważ ćwiczyłem coś takiego w nieskończoność na imitujących go symulatorach w Mojave. Wiem, ponieważ te symulatory wciąż wywołują u mnie koszmary – koszmary z facetami o siwych brodach zaglądających do ich wnętrza przez cienkie iluminatory, kiedy ja staram się zrozumieć, o co im chodziło w kolejnej próbie, jakiej mnie poddali.
W SIMCOM powtarzaliśmy między sobą pewien dowcip: NASA dożyna swoich astronautów, kiedy przebywają na ziemi, ponieważ w przestrzeni kosmicznej nikt nie będzie w stanie usłyszeć ich kwiku.
Awarie EFG nie zdarzają się. Redundancje posiadają redundancje, które posiadają redundancje. W bebechach posterunku 23 pleni się jakieś kumoterstwo, mówię wam. Gdyby się wydarzyło coś złego, musiałby zostać uruchomiony alarm, a potem alarm następczy w dwóch różnych modułach, zbudowanych po to, aby wykonywały identyczne zadania, kontrolowanych co kilka sekund, żeby na pewno były zdolne do akcji. Wszystkie chipy i całe oprogramowanie mojego posterunku jest w stanie naprawiać się samodzielnie i bez zewnętrznego wsparcia odzyskiwać zdolność do pracy. Gdybym wyłączył cały panel sterowania na moim posterunku, w ułamku sekundy ponownie włączyłby się sam. Poważna awaria mogłaby zaistnieć tylko wtedy, gdyby nastąpiły jakieś dwa tuziny usterek w jednej chwili, a i tak musiałoby im towarzyszyć multum nadzwyczajnych przypadków, zbyt skomplikowanych, żeby ich wystąpienie w ogóle rozważać.
Jacyś mózgowcy z NASA skalkulowali kiedyś taką możliwość. Prawdopodobieństwo jej wystąpienia jest bardzo, bardzo małe. Niemniej, zgodnie z danymi z minionego tygodnia, na Drodze Mlecznej znajduje się już 1527 aktywnych galaktycznych posterunków nawigacyjnych. A to oznacza moim zdaniem, że jednak wzrosło prawdopodobieństwo przydarzenia się czegoś złego członkowi załogi. Tym bardziej, że posterunki się starzeją. W tej chwili przypuszczam, że coś złego przydarzyło się mnie.
W tym moim małym burdelu hałasy nagle wręcz pragną, żeby je zlokalizować. Nawołują mnie drobnymi alarmami dosłownie z każdego miejsca. Wygrzebuję się z pryczy i w samych bokserkach przechodzę po drabinie do modułu dowodzenia. Przede wszystkim sprawdzam napięcie elektryczne; wydaje się absolutnie w porządku. Następnie kontroluję żyrokompasy i skanery pól gwiezdnych; posterunek z całą pewnością jest doskonale zorientowany, gdzie się znajduje. Sprawdzam odbiornik i nadajnik tunelowy, ale nie znajduję tam żadnych niepokojących informacji. Ale wysyłam szybką informację do ludzi w Houston, chociaż jestem pewien, że na bieżąco otrzymują automatyczne przekazy z kodami błędów.
Nieplanowany przestój. 03:14 GST.
Sam posterunek na pewno już ich ostrzegł, ale teraz będą przynajmniej wiedzieć, że jestem na nogach. Ja, ich człowiek na miejscu. Kupa mięsa, otoczona sztuczną inteligencją.
Łapię za brzeg tunelu, który prowadzi do latarni i przesuwam się w stronę odległego EFG. Robiłem to już wiele razy, muszę po prostu we właściwy sposób przesuwać dłońmi po jego ścianach. Na całej długości pulsuje czerwone światło. Z przodu brzęczy głośny alarm.
Rozkładając ramiona, naciskam palcami na metal, żeby opóźnić przejście, ale w końcu zaciskam dłonie na ostatnim pierścieniu i wsuwam się do latarni.
Dotykam EFG. Jest zimny. A to oznacza, że nie emituje sygnałów pozwalających na bezpieczny transfer statkom kosmicznym, które znajdują się w pobliżu. Nie burczy też swoim zwykłym, łagodnym szumem. Przywodzi na myśl piwo, ulubiony lager, który nagle przemienił się w zwyczajny napój energetyczny.
– Zaczynasz mnie denerwować – mówię do urządzenia, wyciągając z niego sześciokątne panele, jeden po drugim.
Odkładam je na bok i oglądam gładką kopułę, która znajduje się pod nimi. Z niewiadomego miejsca dociera do moich uszu terkot, jakby poluzował się któryś z pasów transmisyjnych. Sprawdzam wszystkie śruby skrzydełkowe i nie zauważam, żeby którejkolwiek brakowało. Jednocześnie słyszę kolejne chaotyczne dźwięki. Sprawdzam wszystkie przewody i połączenia u podstawy EFG. Pierwsze próby naprawy, jakie powinniśmy podejmować, wcale nie wymagają przeszkolenia za biliony dolarów. Zaczynam wszystko rozłączać. Liczę do dziesięciu. Instaluję połączenia z powrotem. Sprawdzam, czy wszystko znów znajduje się na właściwym miejscu.
Kiedy wykonuję te czynności, zaczynam rozmyślać o harmonogramach żeglugi w przestrzeni kosmicznej. Na ścianie wisi mosiężny zegar, który należy nakręcać raz w tygodniu, bo jeśli się tego nie zrobi, przestanie funkcjonować. Wszystkie inne urządzenia na moim posterunku zasilają baterie albo akumulatory. Przestałem się zajmować tym zegarem, kiedy jego tykanie zaczęło mnie doprowadzać do szaleństwa; po prostu nie mogłem go znieść. Przypuszczam, że informację do NASA wysłałem około pięć minut temu, prawdopodobnie o 3:20. Jeśli dobrze pamiętam, o 3:30 powinien się pojawić w pobliżu statek towarowy z Oriona, zmierzający w kierunku Vegi. Ma prawdopodobnie ośmioosobową załogę. W pewnej chwili mój posterunek zaczyna się jakby obracać dookoła mnie i muszę się czegoś przytrzymać; to nerwy, bo właśnie przypomniałem sobie o Varsku. O luksusowym liniowcu, który ma przemknąć o 3:42. Ilu pasażerów podróżuje na jego pokładzie? Pięć tysięcy? Plus załoga?
Pozostawiam EFG bez kontroli i znowu pośpiesznie przeciskam się tunelem. Straszna trajektoria. Obijam się o ściany nagimi ramionami, tarcie drażni moją skórę. Niemal czuję na niej ogień, dlatego pochylam się i przed zatrzymaniem otrzymuję jeszcze dodatkowe uderzenia w głowę i w piszczel.
– Uspokój się – mówię głośno do siebie. – Nie wszystko naraz.
Mawiałem tak, kiedy byłem żołnierzem, kiedy zbyt szybkie ruchy groziły rozerwaniem wnętrzności.
Chwytam dłońmi poręcze i nieruchomieję. Gdy wypływam z pola grawitacyjnego, emitowanego przez maszynerię posterunku, odwracam się i przez ostatni metr spadam nogami do przodu. Ląduję na stopach, w przysiadzie.
Stacja zasilania znajduje się dwa poziomy niżej. Zbiegam po drabinie, mijając część mieszkalną. Czuję, jak płonie skóra na moich dłoniach. Słyszę, jak bose stopy przesuwają się po metalowym rusztowaniu. Główne przełączniki są duże, nieporęczne i mają kształt teowników z gumowymi uchwytami. By je przesunąć, najlepiej jest posługiwać się nogami. Kucam, obejmuję ramieniem jeden z teowników i prostując nogi, napieram do przodu. Obracam przełącznik o dziewięćdziesiąt stopni i dzięki temu rozłączam niewidoczne dla mnie styki po drugiej stronie przełącznika.
Powtarzam tę czynność z drugim przełącznikiem. Rozlega się krótkie, głębokie dudnienie i całe pomieszczenie pogrąża się w absolutnej ciemności. Gdy sensory wyczuwają tę ciemność, natychmiast uruchamiają się akumulatory awaryjne. Znowu odliczam do dziesięciu, pozwalając energii elektrycznej opuścić system, wypłynąć z tych wszystkich małych kondensatorów, które są w stanie utrzymywać w systemie pamięć lub po prostu to wszystko, co wywołało błędy i w tej chwili gnębi procesory. Chcę tę pamięć skasować. Kiedy po takim resecie znowu dotrze do nich napięcie, zaczną funkcjonować w ustawieniu fabrycznym. Jak niemowlaki tuż po porodzie.
Teraz, gdy znajdują się w pozycji pionowej, trudniej jest poruszyć przełącznikami. Zapieram się nogami i mocno ciągnę. Czuję ból w trzewiach; to pozostałość po moim dawnym bohaterstwie. Wspominam treningi w SIMCOM, wiele lat temu, które miały mnie nauczyć poruszania tymi przełącznikami przynajmniej dziesięć razy do tyłu i do przodu bez wytchnienia, i myślę sobie teraz, że za chwilę otworzą się blizny na moich wnętrznościach. Pamiętam, jak facet z siwą brodą powiedział do mnie po jednej z prób:
– Stary, było doskonale. Wzorowo.
Ale potem przez tydzień sikałem na czerwono.
Gdy ustawiam pierwszy przełącznik we właściwej pozycji, powraca normalne oświetlenie. Po chwili ustawiam drugi. Nie odzywa się żaden alarm. Wszystko jest już ponownie zainstalowane, obwody same się porządkują, bazując na pamięci proteinowej, oprogramowanie znowu funkcjonuje tak, jak powinno. A ja jestem zły przede wszystkim dlatego, że zakłócony został mój sen, ponadto wcale się nie palę do papierkowej roboty, która będzie nieuchronną konsekwencją tego incydentu.
Znów na drabinie, spocony, z obolałymi stopami i z wielką ochotą, żeby natychmiast założyć obuwie, sprawdzam czas. Jest 3:26. Pełne przeładowanie systemu zabrało jakieś dwie minuty. Pozostał margines dwóch minut dla transportu z Oriona. Cholernie mały margines. Myślę o ładunku, który zmierza na Vegę i o katastrofie, która może wywołać spustoszenie w polu asteroid. Jednak prześladuje mnie głównie myśl o Varsku. Pięć tysięcy dusz ogląda pewnie teraz, ze słuchawkami na uszach, filmy dostępne w pokładowym systemie rozrywki. Ludzie śmieją się z jakiejś komedii. Zamawiają kolejną szklankę dżinu z tonikiem. Chrapią. Obijają się w ciemności o fotele, powracając z przedniej części statku. Płacze jakieś dziecko, ktoś kicha i parska, przeklinając głośno cholerne powietrze z recyklingu.
Słyszę dzwonek komunikatora QT. Wiadomość z Houston. Podchodzę do ekranu, żeby ją przeczytać, ale zanim tam docieram, znowu się rozlegają sygnały alarmów. Zdają się na mnie krzyczeć. Pulsują czerwone światła. Pełna awaria EFG po raz drugi. Po całkowitym przeładowaniu systemu.
Świadomość nieprawdopodobieństwa czegoś takiego uderza w moją czaszkę jak młot, kiedy gapię się na ekran komunikatora z zapisaną wiadomością od NASA. Mrugam, ale wiadomość nie znika. Miałem nadzieję, że uzyskam stamtąd podpowiedź jakiegoś rozwiązania, coś, co mi pomoże właściwie reagować. Tymczasem otrzymałem jedynie pytanie złożone z dwóch wyrazów:
Jaki przestój?
— 3 —
Przez 99 procent czasu, gdy pracuję dla ludzi z NASA, prześladuje mnie zuchwała świadomość, że prawdopodobnie posiadam wiedzę znacznie większą niż oni. Przezpozostały 1 procent drżę i pomstuję na siebie w przekonaniu, że chyba naprawdę mam rację. Właśnie trwa któraś z tych rzadszych sytuacji. Houston powinno doskonale wiedzieć, cóż złego się dzieje z moim posterunkiem, a w szczególności zdawać sobie sprawę, że właśnie przestał on wykonywać zadania, dla których takie posterunki są instalowane.
Jednak ktoś, kto zapewne dopija teraz chłodną kawę w krainie kobiet i pizzy, sprawdza odczyty i mówi mi, że wszystko jest w porządku. A ja tymczasem wiem, że coś jest cholernie nie w porządku! EFG było przed chwilą zupełnie zimne. A alarmy znowu się rozszalały.
Wystukuję na klawiaturze kolejny szybki test. QT w trakcie pracy generuje ogromne koszty, jednak w tej chwili mało mnie obchodzą finanse NASA, nie zamierzam też tracić czasu na dyskusje z osobnikiem, który nie jest w stanie porządnie wykonywać swojej pracy. Celowo używam głównego przycisku, ponieważ dzięki temu ludzie w Houston mogą przeczytać mój alarm z przestrzeni kosmicznej:
CAŁKOWITA AWARIA EFG. ZERO TRANSMISJI. MIJA MNIE STATEK TOWAROWY I LUKSUSOWY LINIOWIEC. CAŁKOWITE ZRESETOWANIE SYSTEMU NIE POMOGŁO.
Zabierajcie się do roboty, mądrale w Houston.
Próbuję sobie wyobrazić ludzi na Ziemi, sztywniejących w swoich konsolach, pośpiesznie ścierających sen z powiek tylko i wyłącznie z mojego powodu i zdalnie naprawiających dla mnie sprzęt, jednak wiem, że nie będą w stanie zrobić niczego, zanim obok mnie przemkną statki kosmiczne. Sam nie wiem dlaczego, ale ponownie zmierzam tunelem do EFG. Może chcę tylko poobserwować urządzenie lub dać sobie nadzieję, że jednak nie dzieje się nic złego, albo po prostu się przekonać, że w nie ma zagrożenia w przestrzeni, w której statek kosmiczny pędzi z prędkością dwudziestokrotnie przekraczającą prędkość światła.
Kiedy docieram na miejsce, EFG wciąż jest martwe i zimne, a lampki alarmów wciąż pobłyskują. Spoglądam w iluminator, za którym rozpościera się pas asteroid – i widzę w nim, niestety, nową gwiazdę, brzydkim światłem ogłaszającą swoje istnienie. Jej światło oślepia. Jakby składała się ze stopionego metalu, niczym meteory. Jest coraz większą chmurą iskrzącego się tytanu. Asteroidy pod jej wpływem rozpadają się, lecą bezwładnie, uderzają jedne w drugie i tworzą mniejsze bryły skalne. Oglądam ogromną destrukcję, makabryczny balet bez muzyki, dziwaczną grę świateł.
Ogromna bryła kosmicznego statku towarowego kręci się bezwładnie, odkształcona niczym ciągutka, jej konstrukcję przecinają czarne wyżłobienia, a wokół niej tańczą jasnoczerwone, niebieskie i szare kontenery. Ich zawartość wypada w próżnię, większość towarów jest już sproszkowana, nie do rozpoznania.
To wszystko dzieje się praktycznie w ułamku sekundy. Żadnego elementu tej destrukcji nie da się ująć w ramach czasowych – mam przed oczyma po prostu rozgrywający się w absolutnej ciszy taniec wielkich brył, przywodzących na myśl ranne hipopotamy, to chaos, płomienie, śmierć i ogromna ilość śmieci rozpływających się w przestrzeni. Tak właśnie wygląda katastrofa statku kosmicznego o masie miliarda ton, który opuszcza wytyczoną ścieżkę lotu i zderza się ze skałą kosmiczną o rozmiarach małego hrabstwa amerykańskiego. Kiedy promienie EFG zanikły, dla przestrzeni miało to takie znaczenie, jak nagłe zgaśnięcie lamp ulicznych przed ostrym zakrętem, ostrzegających o przeszkodzie na poboczu. Myślę, że ośmiu członków załogi straciło życie. Nasze bataliony specjalne składają się z ośmiu ludzi. Zazwyczaj jednak nie tracimy ich w tak zawrotnym tempie. Zdarza się, że ktoś ocali życie z podobnej katastrofy i później umiera w samotności, powoli, na skraju przestrzeni. Ale nikt nie mógł ujść z życiem z katastrofy, która rozegrała się za szybą mojego iluminatora. A teraz ku katastrofie, z prędkością dwudziestokrotnie przekraczającą prędkość światła, zmierza kolejne pięć tysięcy istnień ludzkich.
— 4 —
Archiwa posterunku 23 mieszczą praktycznie każdą powieść, jaką kiedykolwiek ktoś napisał. Pobieżna podróż po bazie danych mojej biblioteki jest zmaganiem z frustracją, gdyż na każdą książkę, jaką zdołam przeczytać, przypadają przynajmniej trzy miliardy innych, na które nie mam szansy nawet spojrzeć. I nie mam też praktycznie żadnej szansy, żeby z góry oddzielić dobrą literaturę od złej.
I to dlatego czytam przede wszystkim artykuły z Wikipedii, niekorygowane od kilkunastu dekad, jednak w znacznym stopniu aktualne dla kogoś interesującego się wybuchami nuklearnymi czy eksplozjami granatów wodorowych w próżni kosmosu.
Moje zainteresowanie fotografią latarnika i unoszącą się nad nim falą nie na darmo sprawiło, że poważnie zainteresowałem się Wiki. Zanim zwróciłem się do NASA z pytaniem, natrafiłem na artykuł przechodzący ludzkie pojęcie. Przypominam go sobie, oglądając resztki statku międzyplanetarnego porozrzucane w przestrzeni kosmicznej. Jego treść powraca do mnie, gdy dostrzegam coś, co wygląda jak dwa małe pojazdy kosmiczne piratów, poruszające się pomiędzy martwymi bryłami i resztkami rozerwanego kadłuba. Artykuł traktował o dawnej profesji, już nieistniejącej. Tak przynajmniej twierdziła Wiki.
W czasach, kiedy statki pływały tylko po morzach, kiedy ich kadłuby chroniły przed wodą, a nie przed próżnią, a problemem w nawigacji były skały podwodne, a nie kosmiczne, ludzie trudnili się nieuczciwą profesją rozbójników morskich.
Nie uwierzyłbym, gdybym nie przeczytał o tym w Wiki, jednak rozbójnicy morscy byli osobnikami, których poczynania w pełni potwierdzały, że niechlubna nazwa ich zajęcia ma pełne uzasadnienie. Oni dopuszczali się rozboju na statkach. Byli przy tym bezwzględni, brutalni, gardzili życiem.
Zwiększyłem ogniskową obiektywu w iluminatorze, obserwując płomienie z silników i biały dym z urządzeń sterujących, gdy dwa pomalowane na czarno, niewielkie statki towarowe przemieszczały się od jednego kontenera do drugiego. Pojąłem, że niezrozumiała, nagła awaria EFG na moim posterunku nie była dziełem przypadku. A jeśli chodzi o mój posterunek, jest on w gruncie rzeczy tylko latarnią kosmiczną i nie wzbudził zainteresowania łotrów.
Cztery lub pięć wieków temu kosmiczne latarnie nawigacyjne bezustannie budowano i niszczono, jedną po drugiej. Powstawały w ciągu dnia, a w nocy po prostu znikały w przestrzeni. Trwało to miesiącami, ale w końcu ich budowniczowie zaczęli wystawiać posterunki i rozprawiać się z sabotażystami. Latarnie, co zrozumiałe, były zmorą ludzi, którzy utrzymywali się z łupienia pojazdów w przestrzeni kosmicznej.
Profesja ta prawdopodobnie pojawiła się, kiedy na którymś z mórz doszło do niespodziewanej i potężnej katastrofy. Obrotni szczęściarze sprzedawali cudzy dobytek, który morze wyrzucało na swój brzeg. Po niedługim czasie ci sami ludzie zaczęli tęsknić za kolejnymi wielkimi katastrofami. A jeszcze później zaczęli się do nich przyczyniać.
Korzystając z niewielkich łodzi, wcielali się w rolę przewodników dużych statków wśród skał przybrzeżnych tylko po to, żeby osadzać je na mieliznach, co dla takich statków w praktyce oznaczało zagładę. Albo rozpalali na brzegach ognie, wskazując kapitanom statków porty morskie, które nigdy nie istniały. Fałszowali mapy mórz. Rozwieszali łańcuchy pomiędzy brzegami kanałów. Życie ludzkie miało dla nich mniejsze znaczenie niż zrabowany towar. Niemal z każdą katastrofą, z każdym morskim wrakiem powiązany jest jakiś niewidzialny człowiek, który zacierał ręce na myśl o mniejszych lub większych zyskach.
Zatem latarnie morskie nie były i nie są czymś, co złoczyńcy chcieliby tolerować. Ludzie z NASA wściekają się, kiedy nazywamy nasze posterunki latarniami. Może nie chcą używać żałosnych słów dla określania obiektów, którym potencjalnie grozi żałosny koniec?
W oddali, w przestrzeni, w której mógłbym przez wiele tygodni nie ujrzeć żywej duszy, obserwuję teraz żałosnych ludzi, wykonujących swój podły zawód, i nie dysponuję żadną siłą, żeby ich powstrzymać. I jeszcze raz sobie przypominam, że nie istnieje coś takiego jak przypadki. Moja mała latarnia na skraju ósmego sektora została celowo unieszkodliwiona, fachowo i skutecznie.
Odsuwam się od iluminatora i znów przepływam tunelem, bo przecież muszę przekazać meldunek do Houston. „Mamy problem”, słyszę własną myśl. Jednak nikt już nie wypisuje takich słów. Bo kontaktujemy się z Houston tylko wtedy, kiedy naprawdę mamy poważny problem i kiedy jest to oczywiste. Nie ma więc sensu powtarzanie oczywistości.
Sabotaż, wpisuję w QT. Żadnego słowa nie można wystukać wyłącznie wielkimi literami. Obserwując, jak statek towarowy rozpada się na niezliczone fragmenty, będąc świadomym śmierci całej załogi z rąk piratów, popadam w otępienie. Reset nieudany. Jednak po chwili poprawiam wpis po raz kolejny. Reset nie dał rezultatu. Proszę o radę.
Naciskam klawisz „wyślij” a potem „potwierdź” i jeszcze dopisuję: „Tak, jestem pewien”.
Maszyna wydaje piskliwy dźwięk. Przynajmniej jeden znajomy, drobny odgłos. Lecz bynajmniej niepożądany. Większość mojego posterunku uległa awarii, zatem QT także nie jest w stanie przekazać informacji do Houston. Niczym worek z cegłami, spada na mnie ciężkie objawienie. W tym krytycznym momencie moja wielotygodniowa udręka z drobnymi hałasami pozwala mi zachować resztki zdrowych zmysłów. Przez kilka minut, odkąd zdałem sobie sprawę, że posterunek zhakowali rozbójnicy, zakładałem, że źródło ataku znajduje się na zewnątrz. Że ktoś zdołał się przedostać przez podobno nienaruszalne instalacje zabezpieczające zamontowane przez NASA. Jakiś błyskotliwy haker.
Teraz jednak myślę o transakcji, którą przeprowadziłem jakiś czas temu z typami podejrzanej konduity. Myślę o pewnym statku kosmicznym, który nie zareagował na moje prośby o identyfikację i kontynuował kradzież rudy z pasa asteroid. W czasach drewnianych statków w skrzyniach z owocami pleniły się różne szkodniki. Karaluchy wykluwały się z jajeczek w kartonach. Szczury znajdowały drogę do zęz, gdzie natrafiały na jeszcze więcej szczurów. Kurwa, co ja najlepszego zrobiłem?
Myślę o dźwiękach, które zdawały się zanikać, kiedy tylko zbliżałem się do ich źródeł. Nagle dociera do mnie: nie jestem już na tym posterunku zupełnie sam. Omiatam wzrokiem ściany pełne przełączników i wyświetlaczy. Wszędzie biegną jakieś rury, z sufitu zwisają zwoje drutu; to jakby otwarte panele moich ostatnich robótek, które pozwalały mi zaglądać do wnętrzności małego stwora NASA. Przyprawiające o gęsią skórkę robale są więc wszędzie. Obserwują mnie. To małe metalowe insekty, które nie wpadły w moje pułapki, ponieważ pułapki zostały źle skonstruowane.
Sprawdzam czas. Varsk przemknie przez te wody zaledwie za dziesięć minut. Wody. Zbyt daleko ponosi mnie wyobraźnia. Może to dlatego, że mam wrażenie, jakbym tonął? Znów jestem w strefie wojny. W szpitalu przypięli mi do piersi medal, przypięli mi medal za ocalenie niewielkiego procentu tej gromady istnień, które wkrótce stracą życie z mojego powodu. Nikt tego nie sfotografuje. Pojawią się zaledwie nagłówki z informacją o wypadku. Pięć tysięcy ofiar śmiertelnych. A ja wciąż jestem bohaterem, palę fajkę, gdy tymczasem za moimi plecami wzbiera straszliwa fala.
QT terkocze; właśnie nadeszła wiadomość od NASA.
Rapsyt.
– Raport sytuacyjny? – Ze zdziwieniem odzywam się do pustej przestrzeni. Właściwie to mówię do robali, przyprawiających mnie o gęsią skórkę, bo przecież do nikogo innego. – Sytuacja normalna, skurwysyny. Ale dałem dupy.
Uderzam dłonią w najbliższy ekran i zielone literki na chwilę tracą ostrość. Rozbójnicy. Będę miał szczęście, jeżeli mnie nie zabiją. Mam szczęście, że jeszcze tego nie zrobili. Muszę wysłać do NASA ostrzeżenie przed podobnymi atakami hakerskimi w przyszłości. Ataki na ludzi są najłatwiejsze, ponieważ ludzie są w systemie posterunków najsłabszym ogniwem. Już się nie martwię kosztami QT. Wystukuję szybkie wyjaśnienie, moje najgłębsze przypuszczenie.
Przyjąłem nielegalny ładunek. Pluskwy w ładunku, metalowe. To jakiś atak hakerski. Padły wszystkie systemy jednocześnie. Sprawdźcie pozostałe posterunki. Zajrzyjcie do historii rozbójników morskich. Piratów przejmujących ładunki. Nie jestem pewien, czy mój posterunek da się naprawić. W moim kierunku zmierza luksusowy liniowiec z pięcioma tysiącami ludzi na pokładzie. Może reset się nawet udał, ale oni po prostu wyeliminowali EFG.
Wysyłam wiadomość. Potwierdzam wysyłkę. Ale zanim zdążyłbym powiedzieć „jestem pewien”, rozmyślam o moim wyjaśnieniu. Czy jest prawidłowe? Z całą pewnością alarmy odezwały się z opóźnieniem, tak jakby reset zrobił swoje, ale EFG wyłączyło się ponownie. Czy to oznacza, że te stworzenia wciąż są na pokładzie i mnie obserwują? Czy jestem w stanie się ich pozbyć?
Kierując wzrok w stronę latarni, zastanawiam się, jakimi właściwie dysponuję środkami dezynfekcyjnymi. Myślę o wojnie, takiej wojnie, na której jedni ludzie tracą życie, żeby ocalić innych. Na której stosuje się nawet najokrutniejsze środki. Na której największe zło staje się większym dobrem.
Układam dłonie na gołym brzuchu, zaciskam palce na zabliźnionych ranach. Dosyć. Nie mam czasu na jałowe rozważania. Po prostu muszę przystąpić o działania.
Ciąg dalszy w wersji pełnej