Silos. Silos - Hugh Howey - ebook
NOWOŚĆ

Silos. Silos ebook

Hugh Howey

4,6

106 osób interesuje się tą książką

Opis

Zekranizowany fenomen literacki stawiany obok najważniejszych powieści dystopijnych.

Gdy świat został skażony, ludzie zamieszkali pod ziemią w ogromnej wielopoziomowej konstrukcji zwanej silosem. Nie wiedzą skąd się tam wzięli, ile czasu już tam są oraz dlaczego świat na zewnątrz jest dla nich zabójczy. Ich życie opiera się na kłamstwach, tajemnicach, ciągłych nakazach i zakazach, a najwyższą z kar jest wyjście na zewnątrz.

Po tym, jak poprzedni szeryf opuścił silos, Juliette, mechanik z głębin, nagle i w niewytłumaczalny sposób zostaje awansowana na szefa organów ścigania. Nie zważając na zwyczaje, których powinna przestrzegać, Juliette odkrywa ślady spisku, a podążanie tym tropem może wszystkich doprowadzić do śmierci.

Na podstawie serii „Silos” powstał serial z Rebeccą Ferguson w roli głównej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 671

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (33 oceny)
22
9
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dorjacek1970

Nie oderwiesz się od lektury

Szkoda że tak późno zabrałem, się za czytanie, już zabieram się za dalszą części. Polecam!!!
00
anawaok1

Dobrze spędzony czas

Świetna książka tylko rozczarowalam się zakończeniem. Nie padły odpowiedzi na wszystkie pytania. Mimo to polecam, trzyma w napięciu
00
m4ximus13

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
Snols

Nie oderwiesz się od lektury

Świeże spojrzenie na postapo. Logiczna, bez absurdow, mam nadzieję na wspaniałą serię.
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału

WOOL

 

Copyright © 2012 by Hugh Howey

 

Copyright © Wydawnictwo Altobook Sp. z o. o., 2024

Copyright © for the Polish translation by Marcin Kiszela

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Sandra Popławska

 

Korekta

Magdalena Chrobok

Eliza Orman

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Tłumaczenie dodatków

„Pytania do autora” i „Historia najmroczniejszych opowieści”

Łukasz Golowanow

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2024

 

eISBN 978-83-958897-6-9

 

Wydawnictwo Altobook Sp. z o. o.

ul. Foksal 17b/37, 00-372 Warszawa

[email protected]

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

 

HOLSTON

 

1.

 

 

 

 

Gdy Holston wspinał się ku swojej śmierci, dzieci bawiły się w najlepsze. Słyszał ich piski i wiedział, że tylko szczęśliwe dzieciaki potrafią tak piszczeć. Hałasowały dziko na górze, Holston tymczasem niespiesznie, jakby zastanawiając się nad każdym ociężałym krokiem, pokonywał spiralne schody, uderzając podeszwami starych butów o metalowe stopnie.

Stopnie, podobnie jak buty jego ojca, nosiły ślady wieloletniego używania. Płaty farby dało się zauważyć tylko w rogach i na podstopniach, gdzie nie zagrażały im ludzkie stopy. Odległy ruch wzbijał w powietrze chmury pyłu. Holston czuł wibracje barierki, startej aż do lśniącego metalu. Zawsze go to zadziwiało: jak niszczy się metal, przez stulecia dotykany dłońmi i stopami. Przypuszczał, że dzieje się to cząsteczka po cząsteczce. Pojedyncze życie może zniszczyć tylko pojedynczą warstwę, nawet jeśli silos zniszczy to życie w całości.

Każdy stopień giął się od stąpających po nim pokoleń, krawędzie stawały się coraz mocniej zaokrąglone. Na powierzchni nie było już niemal śladów diamencików, dzięki którym stopnie zapewniały niegdyś dobrą przyczepność. O ich obecności można było wnioskować wyłącznie z charakterystycznego wzoru po bokach – niewielkich piramidowych wybrzuszeń, które wznosiły się nieco ponad poziom stali, pokryte cętkami farby o postrzępionych krawędziach.

Holston uniósł leciwy but nad stary stopień i z namaszczeniem postawił nań stopę, a potem zrobił to znowu. Zatracił się w myśli o tym, co niezliczone lata zrobiły z tym miejscem: znikanie cząsteczek i żyć, warstwa po warstwie, aż zostanie proch. I nie po raz pierwszy doszedł do wniosku, że ani te schody, ani niczyje życie nie nadawały się do takiej egzystencji. Ciasne ramy tej niekończącej się spirali schodów, pnącej się w górę silosu jak słomka w butelce, nie zostały zbudowane, by aż tak często z nich korzystać. Zresztą tak jak cały ich cylindryczny dom, zdawały się stworzone dla innych celów, innych – już dawno zapomnianych – funkcji. To, z czego obecnie korzystały tysiące ludzi, idących to w dół, to w górę podczas powtarzanego codziennie cyklu, z punktu widzenia Holstona bardziej nadawało się do użytku jedynie w nagłych wypadkach, ewentualnie częściej, ale dla nie więcej niż kilkudziesięciu osób.

Minął kolejne piętro, na którym znajdowały się sypialnie. Kiedy Holston pokonywał kilka ostatnich kondygnacji, kończąc ostatnią w swoim życiu wspinaczkę, z góry dobiegły go jeszcze głośniejsze dziecięce piski. To był czysty śmiech młodości, radość dusz, które jeszcze nie do końca pojęły, gdzie tak naprawdę żyją, które nie odczuły naporu otaczającej ich ze wszystkich stron ziemi, które nie myślały o tym, że są tutaj pogrzebane, a tylko, że po prostu żyją. Żyły, a ich radosne głosy niosły się echem po klatce schodowej – wesołe trele zupełnie nie pasowały do tego, co właśnie robił Holston, do podjętej przez niego decyzji i determinacji, by wydostać się stąd na zewnątrz.

Gdy już docierał na najwyższy poziom, jeden z głosów zabrzmiał wyraźniej niż pozostałe. Holston przypomniał sobie wtedy, jak to było być dzieckiem w silosie – oczami wyobraźni zobaczył szkołę, przypomniał sobie wszystkie zabawy. Wtedy jeszcze ten duszny betonowy cylinder, z tyloma piętrami mieszkań, warsztatów, oplecionych rurami ogrodów hydroponicznych i oczyszczalni, zdawał się przepastnym wszechświatem, prawdziwym bezmiarem, którego nikt nie będzie mógł do końca poznać, labiryntem, w którym on i jego przyjaciele będą mogli się zgubić na zawsze.

Ale od tamtych dni minęło już ponad trzydzieści lat. Dzieciństwo Holstona wydawało się tak odległe, jakby dzieliły je od niego dwa bądź nawet trzy życia, i miał wrażenie, jakby przeżył je nie on, a ktoś zupełnie inny. Całe dorosłe życie spędził na byciu szeryfem i to odgradzało go od przeszłości. Niedawno zaś wkroczył w nowy, trzeci etap – wiódł sekretne życie, zawieszone gdzieś pomiędzy byciem dzieckiem a pełnieniem funkcji szeryfa. Wtedy właśnie zaczął stopniowo obracać się w proch – przez te trzy lata spędzone w oczekiwaniu na coś, co nigdy nie nadejdzie, gdy każdy dzień zdawał się dłuższy niż całe miesiące jego poprzedniego, szczęśliwego życia.

Dotarłszy do szczytu spiralnych schodów, Holston oderwał dłoń od poręczy. Zakrzywiona stalowa poręcz urywała się w miejscu, gdzie klatka schodowa przechodziła w najobszerniejsze pomieszczenia całego silosu: stołówkę i przylegający do niej bar. Właśnie teraz znalazł się na kondygnacji, skąd dochodziły radosne dziecięce popiskiwania. Pomiędzy rozrzuconymi niedbale krzesłami przemykały jasne kształty – dzieci bawiły się w ganianego. Kilkoro dorosłych starało się jakoś okiełznać ten chaos. Holston zauważył Donnę, zbierającą pokruszone kawałki kredy i kredek świecowych z podłogi. Jej mąż, Clarke, siedział za stołem, na którym stały kubki z sokiem i miski z kruchymi ciasteczkami. Pomachał do Holstona z drugiego końca sali.

Holston nie zamierzał mu odmachiwać – nie miał ani sił, ani ochoty. Oderwał wzrok od dorosłych i bawiących się dzieci i popatrzył na rozmyty widok za ich plecami wyświetlony na ścianie stołówki. To była największa panorama ich niegościnnego świata. Poranna sceneria: blade światło świtu otulało jałowe wzgórza, które od dzieciństwa Holstona właściwie się nie zmieniły. Trwały niewzruszenie, jak zawsze, gdy tymczasem on z pełnego życia chłopca ganiającego pośród stołów przekształcił się w tę pustą skorupę, którą jest teraz. Za majestatycznie pofalowanymi szczytami wzgórz dostrzegał znajomą linię horyzontu, odsłaniającą niemrawe rozbłyski pierwszych promieni słońca. A także starożytne szkło i stal odległych budowli, w których – jak podejrzewano – kiedyś żyli ludzie.

Jedno z dzieci odbiegło od grupy i wpadło na Holstona, uderzając go w kolana. Mężczyzna spuścił wzrok i spróbował pogłaskać dzieciaka – syna Susan – lecz ten znów, niczym kometa, wystrzelił w inną stronę, wracając w końcu na orbitę, gdzie bawili się pozostali.

Nagle Holston przypomniał sobie o loterii, którą on i Allison kiedyś wygrali. To był także rok jej śmierci. Nadal miał „szczęśliwy” los, wszędzie go ze sobą nosił. Jedno z tych maleństw – dziś miałoby być może już jakieś dwa lata i biegało tutaj z pozostałymi – mogło być ich dzieckiem. Jak wszyscy rodzice, on i Allison także marzyli, że trafią im się bliźnięta. Naprawdę się starali, to oczywiste. Kiedy wyjęto jej implant, każdej nocy próbowali zamienić ten los na nagrodę. Pozostali rodzice życzyli im szczęścia, ci zaś, którzy nadal liczyli na własną wygraną, modlili się po cichu, by ten rok minął jak najszybciej.

Wiedząc, że mają niewiele czasu, on i jego żona zaczęli wierzyć zabobonom, szukając wszystkiego, co mogłoby im pomóc. Zawieszanie czosnku nad łóżkiem – podobno poprawiające płodność – wkładanie pod materac dwóch monet, by mieć bliźniaki, różowa wstążka we włosach Allison, niebieska farba pod oczami Holstona – wszystkie te rozpaczliwe próby, komiczne i tragiczne zarazem, sprawiały im niekłamaną radość. Większym szaleństwem byłoby chyba tylko nie próbować wszystkiego, nie przetestować każdej z tych durnych opowieści.

Jednak nie było im to pisane. Jeszcze zanim tamten rok dobiegł końca, loteria przeniosła się na inną parę. Nie chodziło o to, że przestali próbować – raczej, że zabrakło im czasu. Bo nagle po prostu stracił swoją żonę.

Holston odwrócił się od bawiących się dzieciaków i od niewyraźnej panoramy świata zewnętrznego, a potem pomaszerował w stronę swojego biura, znajdującego się pomiędzy stołówką a wejściem do śluzy. Idąc w tamtym kierunku, w myślach roztrząsał to wszystko, co kiedyś się tam wydarzyło, wspominał walkę z duchami, którą podczas minionych trzech lat musiał toczyć dosłownie każdego dnia. Wiedział też, że gdyby teraz się odwrócił i spojrzał na wyświetlony na ścianie krajobraz, gdyby zdołał zmrużyć oczy na tyle, by za pośrednictwem brudnych obiektywów kamer przebić się przez wiszącą w powietrzu sadzę i wychwycić odpowiednie miejsce na wzgórzu, a potem podążyć wzrokiem za tą ciemną linią wznoszącą się na sam szczyt, tą zmarszczką, która wiodła przez błotniste wydmy aż do leżącego w oddali miasta, dostrzegłby w końcu słabo widoczną ludzką sylwetkę. Właśnie tam, na tym wzgórzu, znajdowała się obecnie jego żona. Leżała niczym głaz, z rękami pod głową, a toksyczne powietrze i porywiste wiatry stopniowo się w nią wżerały.

Być może.

Trudno to było teraz zauważyć. Ciężko było to dostrzec nawet wtedy, gdy obraz był znacznie bardziej wyraźny. Poza tym niewielu rzeczom widocznym przez brudny obiektyw można było wierzyć. Tak naprawdę istnienie wielu kształtów na wzgórzu należało podać w wątpliwość. Holston wolał się więc nie przyglądać. Minął miejsce, skąd widać było widmową walkę jego żony ze światem, zostawiając za plecami obraz uwieczniający najgorsze z jego wspomnień: efekt jej nagłego szaleństwa, i wszedł do swojego biura.

– Ależ z ciebie ranny ptaszek – rzucił Marnes, uśmiechając się.

Zastępca Holstona zasunął metalową szufladę skrzypiącej niemiłosiernie szafy kartotekowej, podniósł kubek z parującym napojem i dopiero wtedy zauważył ponurą minę przyjaciela.

– Dobrze się czujesz, szefie?

Holston skinął głową. Wskazał pęk kluczy wiszący na haku za biurkiem.

– Cela – powiedział.

Uśmiech zastępcy szeryfa zmienił się w grymas dezorientacji. Odstawił kubek i sięgnął po klucze. Kiedy był odwrócony tyłem, Holston po raz ostatni dotknął chłodnej stali swojej odznaki, a potem położył ją na blacie. Marnes odwrócił się, wyciągając przed siebie klucz. Holston wziął go od niego.

– Chcesz, żebym przyniósł ci mopa? – Marnes wskazał kciukiem stołówkę. Jeśli na posterunku nie siedział ktoś w kajdankach, chodzili do celi tylko po to, by ją sprzątać.

– Nie – odparł Holston. Skinął głową w stronę celi, zachęcając zastępcę, by podążył za nim.

Gdy Marnes wstał, by dołączyć do szefa, jego fotel jęknął głośno, jakby wyrażał ulgę, że wreszcie pozbył się ciężaru. Holston ruszył przed siebie. Klucz gładko wsunął się do zamka. Solidnie skonstruowane i często oliwione tryby wydały z siebie ostry klekot. Rozległ się stłumiony zgrzyt zawiasów. Potem jeszcze kilka pełnych determinacji kroków Holstona, odsunięcie kraty, a na koniec kolejny klekot. I wreszcie jego męka dobiegła końca.

– Szefie?

Holston trzymał klucze pomiędzy kratami. Marnes gapił się na nie zdezorientowany, ale w końcu chwycił klucze w dłoń.

– O co chodzi, szefie?

– Wezwij panią burmistrz – odparł Holston. A potem westchnął ciężko, jakby zrzucał z barków ciężar, który wisiał na nich przez ostatnie trzy lata. – Powiedz jej, że chcę wyjść na zewnątrz.

 

2.

 

 

 

 

Widok roztaczający się z celi aresztu nie był tak rozmazany, jak ten w stołówce i Holston spędził swój ostatni dzień w silosie, zastanawiając się nad tym faktem. Czy chodziło o to, że kamera po tej stronie była osłonięta przed toksycznym wiatrem? Czy może każdy ze skazanych na śmierć czyścicieli najwięcej uwagi poświęcał temu, by chłonąć widok, który dane mu było podziwiać w ostatnim dniu swego życia? A może był to swego rodzaju prezent dla kolejnego czyściciela, który miał spędzić swe ostatnie godziny w tej samej celi?

Ostatnia możliwość odpowiadała Holstonowi najbardziej. Przez to znów z tęsknotą pomyślał o swej żonie. Przypomniało mu się, czemu tutaj trafił, czemu na własne życzenie znalazł się po złej stronie krat.

Jego myśli wciąż orbitowały wokół Allison, kiedy siedział wpatrzony w martwy świat na zewnątrz, świat porzucony przez jakichś ludzi żyjących w zamierzchłych czasach. To nie był może najlepszy widok w całym ich schronie, ale nie był też najgorszy. W oddali wznosiły się niskie, pofalowane wzgórza, o miłym dla oka odcieniu brązu, przywodzącym na myśl kawę wymieszaną z odpowiednią ilością świńskiego mleka. Niebo nad wzgórzami wciąż było tak samo nudne i szare, jak w jego dzieciństwie, dzieciństwie jego ojca czy też dziadka. Jedynym ruchomym elementem krajobrazu były chmury. Ciemne obłoki wisiały ciężko nad wzgórzami. Wędrowały powoli, jak stada bestii z dziecięcych książeczek z obrazkami.

Widok martwego świata zajmował całą ścianę jego celi, jak zresztą wszystkich ścian na najwyższym poziomie silosu – na każdej znajdował się inny fragment coraz mniej wyraźnego pustkowia. Ten niewielki wycinek, który miał przed sobą Holston, sięgał od rogu jego łóżka po sufit, aż do drugiej ściany i w dół, ku sedesowi. Mimo lekkiego rozmycia – jakby obiektyw natarto olejem – krajobraz zdawał się na tyle rzeczywisty, że można było zapomnieć, że to tylko ekran, a nie dziura w ścianie, umiejscowiona po drugiej stronie krat. Aż chciało się przez nią przejść i wyjść na zewnątrz…

Jednak ta iluzja była przekonująca tylko z dystansu. Kiedy Holston nachylił się nieco, dostrzegł na gigantycznym wyświetlaczu kilka martwych pikseli. Bielały wyraźnie na tle brązowych i szarych odcieni. Świecąc z dziką intensywnością, każdy martwy piksel (Allison nazywała je „zblokowanymi” pikselami) był niczym kwadratowe okno do jakiegoś jaśniejszego miejsca, niczym dziura szerokości ludzkiego włosa, która zdawała się przyciągać ku innej, rażąco jasnej rzeczywistości. Patrząc z bliska, Holston zauważył, że takich pikseli były całe dziesiątki. Zaczął się zastanawiać, czy ktokolwiek w silosie wiedział, jak je naprawić, czy w ogóle mieli narzędzia potrzebne do wykonania tak delikatnej operacji. A może te piksele już na zawsze pozostaną martwe, zupełnie jak Allison? Czy koniec końców wszystkie piksele nie staną się właśnie takie? Holston pomyślał o dniu, gdy połowa pikseli na ekranie będzie całkiem biała, i o obrazie całe pokolenia później, gdy zostanie już ledwie kilka szarych i brązowych i świat zewnętrzny przyjmie zupełnie inną postać, a ludzie wewnątrz silosu pomyślą, że tam wszystko płonie, bo jedyne „żywe” piksele zostaną pomylone z tymi martwymi.

A może tak właśnie myślą teraz Holston i jego ludzie?

Ktoś za jego plecami odchrząknął głośno. Holston odwrócił się. Po drugiej stronie krat zobaczył panią burmistrz Jahns, stojącą z założonymi rękami. Z ponurą miną skinęła głową, wskazując pryczę.

– Nocami, gdy cela jest pusta, a ty i Marnes nie jesteście na służbie, niekiedy siadam tu sobie i podziwiam ten widok.

Holston odwrócił się, by znów spojrzeć na ciemny, martwy krajobraz. W porównaniu z obrazkami z książek dla dzieci był wyjątkowo przygnębiający. Żadne inne książki nie przetrwały powstania. Większość ludzi nie do końca wierzyła kolorom na ilustracjach, tak jak nie wierzyło się w istnienie fioletowych słoni czy różowych ptaków, lecz Holston czuł, że było w nich coś bardziej prawdziwego niż w tym, co teraz widział. On – zresztą nie sam jeden – przeczuwał, że coś pierwotnego i głębokiego kryje się na zniszczonych kartkach pełnych zieleni i błękitu. Właściwie jeśli porównać ją z dusznym wnętrzem silosu, nawet błotnista szarość świata zewnętrznego wydawała się wyzwoleniem – to właśnie tam, na otwartej przestrzeni, powinni żyć ludzie.

– Tu widok jest trochę bardziej wyraźny – zauważyła Jahns.

Holston nadal milczał. Obserwował, jak pofalowany strzęp chmury odłącza się od reszty i zaczyna płynąć w nowym kierunku, a czerń i szarość powoli mieszają się ze sobą.

– Wybierz sobie posiłek – powiedziała pani burmistrz. – Taką mamy tradycję, że…

– Nie musisz mi tego tłumaczyć – przerwał jej Holston. – Ledwie trzy lata temu sam podawałem Allison jej ostatni posiłek. – Z przyzwyczajenia spróbował obrócić na palcu miedzianą obrączkę, zapominając, że zostawił ją na kredensie kilka godzin wcześniej.

– Nie mogę uwierzyć, że minęło już tyle czasu – wymamrotała sama do siebie Jahns. Holston odwrócił się i zobaczył, że kobieta mruży oczy, gapiąc się na chmury wyświetlone na ściennym ekranie.

– Co, tęsknisz za nią? – spytał cierpko Holston. – A może nie podoba ci się to, że od tamtej pory widok jeszcze bardziej się rozmazał?

Jahns przez chwilę patrzyła na niego, potem spuściła wzrok.

– Wiesz, że wcale tego nie chcę, obojętne, jaki by ten widok był. Ale zasady to zasady…

– Nie o nie chodzi – odparł, starając się pohamować złość. – Znam te zasady lepiej niż większość mieszkańców. – Sięgnął w stronę odznaki, której już jednak nie miał, podobnie jak obrączki. – Cholera, przez niemal całe życie starałem się je egzekwować, choć wiedziałem, jakie są bzdurne.

Jahns odchrząknęła.

– Cóż, nie będę pytać, czemu się na to zdecydowałeś. Założę, że byłeś tutaj nieszczęśliwy.

Holston spojrzał jej w oczy, dostrzegając zbierające się w nich łzy, które jednak zniknęły, gdy kobieta zamrugała. Jahns wydawała się dziś szczuplejsza niż zazwyczaj, wyglądała wręcz komicznie w swoim szerokim kombinezonie. Zmarszczki na jej szyi i te rozchodzące się promieniście od kącików oczu zdawały się głębsze, niż pamiętał. I ciemniejsze. Doszedł do wniosku, że w tym jej łamiącym się głosie może kryć się rzeczywisty żal, że nie jest to tylko efekt starości czy wpływ używania tytoniu.

Nagle Holston dostrzegł w oczach burmistrz Jahns siebie samego: pokonany mężczyzna, siedzący na wysłużonej pryczy, blada skóra odbijająca blady blask martwego świata. Od tego widoku aż zakręciło mu się w głowie. Starał się znaleźćw pobliżu coś, czego mógłby się złapać, szukał tej jednej rzeczy, która miałaby jakikolwiek sens. To wszystko było niczym sen, jego życie stało się nieprzerwaną kaźnią. Minione trzy lata zdawały się wręcz nierzeczywiste. Aż w końcu doszedł do punktu, w którym już nic nie wydawało się prawdziwe.

Znów spojrzał na wzgórze. Zdawało mu się, że kątem oka dostrzegł kolejny ginący piksel, przebarwiający się na biało. Otworzyło się kolejne maleńkie okienko, kolejne oczko w gęstej sieci iluzji, w którą zaczynał wątpić.

Jutro nadejdzie moje zbawienie, pomyślał Holston. Nawet jeśli mam tam umrzeć.

– Zbyt długo już byłam burmistrzem – stwierdziła nagle Jahns.

Holston obejrzał się za siebie. Kobieta zaciskała pomarszczone dłonie na zimnych, stalowych kratach.

– Nasze zapisy, jak sam wiesz, nie sięgają aż do samych początków. Zaczynają się już po powstaniu, które miało miejsce półtora wieku temu. I od tamtych czasów żaden burmistrz nie posłał do czyszczenia aż tylu ludzi co ja.

– Przepraszam, że stałem się dla ciebie ciężarem – odparł ozięble Holston.

– Mówię tylko, że to dla mnie żadna przyjemność. Naprawdę.

Holston machnął dłonią w kierunku potężnego ekranu.

– Ale jutrzejszego wieczoru to ty pierwsza będziesz mogła zobaczyć zachód słońca w całej okazałości, prawda? – Nie spodobało mu się brzmienie własnego głosu. Nie był wściekły z powodu swojej nieuchronnie zbliżającej się śmierci, swego życia czy tego, co wydarzy się jutro, ale nadal czuł głęboki żal na myśl o losie, jaki spotkał Allison. Nieuniknione zdarzenia z przeszłości wciąż zdawały mu się czymś, co można było powstrzymać – odnosił takie wrażenie nawet na długo po nich. – Jutrzejszy widok zachwyci was wszystkich – rzekł, bardziej do siebie niż do pani burmistrz.

– To niesprawiedliwe – odparła Jahns. – Prawo jest prawem. Złamałeś je. Dobrze wiedziałeś, co robisz.

Holston gapił się na swoje stopy.

Obydwoje milczeli. W końcu to burmistrz Jahns odezwała się jako pierwsza.

– Nie zacząłeś jeszcze grozić, że tego nie zrobisz. Niektórzy mieszkańcy denerwują się, że możesz naprawdę nie wyczyścić obiektywów, skoro nawet nie udajesz, że się buntujesz.

Holston parsknął śmiechem.

– Poczuliby się lepiej, gdybym się uparł, że tego nie zrobię? – Pokręcił głową, słysząc tak pokrętną logikę.

– Wszyscy, którzy siedzą w celi, powtarzają, że nie mają zamiaru czyścić – odparła Jahns. – Ale w końcu i tak to robią. Więc właśnie takiej reakcji zaczęliśmy oczekiwać…

– Allison nigdy nie groziła, że tego nie zrobi – przypomniał jej Holston, wiedząc jednak, co Jahns ma na myśli. Sam też był przekonany, że Allison nie wytrze obiektywów. A teraz miał wrażenie, że wreszcie zrozumiał, przez co przechodziła, siedząc wtedy na tej samej ławce. Były istotniejsze sprawy niż samo czyszczenie. Większość z tych, których wysyłano na zewnątrz, została na czymś przyłapana i byli zszokowani, że siedzą w tej celi, a ich los ma się dopełnić w ciągu kilku godzin. Pragnęli się zemścić i dlatego twierdzili, że nie przystąpią do czyszczenia. Ale Allison i Holston mieli większe zmartwienia. Czy będą czyścić, czy nie, było bez znaczenia. Trafili przecież tutaj, bo właśnie tego chcieli, zależało im – w ich szaleństwie – by trafić dokładnie do tej celi. Pozostała im tylko ciekawość tego, co znajduje się poza ścianami silosu. Zastanawiali się, jak naprawdę może wyglądać świat ukryty za zasłoną tworzoną przez obraz projektora.

– Zatem masz zamiar to zrobić, czy nie? – spytała wprost, nie kryjąc już swojej desperacji.

– Sama sobie odpowiedziałaś. – Holston wzruszył ramionami. – Wszyscy w końcu to robią. Musi istnieć jakiś powód, prawda?

Udawał, że mu nie zależy, że wcale nie interesuje go odpowiedź na pytanie, dlaczego trzeba czyścić, jednak większą część życia, a szczególnie trzy ostatnie lata, spędził, zastanawiając się wyłącznie nad tym faktem. To pytanie doprowadzało go do obłędu. A jeśli jego opory, by odpowiedzieć Jahns, wywoływały ból tych, którzy kiedyś zamordowali jego żonę, nie będzie się tym specjalnie przejmować.

Zdenerwowana Jahns przesuwała dłonie wzdłuż krat.

– Zatem mogę im powiedzieć, że jednak to zrobisz? – zapytała.

– Albo że tego nie zrobię. Wszystko mi jedno. Wygląda na to, że obie odpowiedzi mają dla nich identyczne znaczenie.

Jahns zamilkła. Holston spojrzał na nią i pani burmistrz w końcu skinęła głową.

– Jeśli zmienisz zdanie co do posiłku, daj znać zastępcy Marnesowi. Jak zawsze będzie przez całą noc siedział za biurkiem…

Nie musiała mu tego tłumaczyć. Kiedy Holston przypomniał sobie o swoich dawnych obowiązkach w tym zakresie, do oczu napłynęły mu łzy. Zasiadł za tym biurkiem przed dwunastu laty, kiedy Donna Parkins została wysłana do czyszczenia, i osiem lat temu, kiedy przyszła pora na Jacka Brenta. Raz spędził całą noc, trzymając się tych krat, leżąc na tej podłodze, kompletnie zdruzgotany. To było przed trzema laty, gdy nadeszła kolej jego żony.

Burmistrz Jahns odwróciła się i ruszyła do wyjścia.

– Raczej szeryfowi – wymamrotał Holston, kiedy jeszcze była w stanie to usłyszeć.

– Proszę? – Jahns nachyliła się nad kratami, a jej gęste, siwe brwi uniosły się nieco.

– Teraz to już szeryf Marnes – przypomniał jej Holston. – Nie zastępca.

Jahns stuknęła kłykciami w kratę.

– Zjedz coś – poradziła mu. – Nie będę nawet obrażać cię sugestią, żebyś się też trochę zdrzemnął.

 

3.

 

 

 

 

Trzy lata wcześniej

 

– Chyba sobie kpicie – powiedziała Allison. – Kochanie, musisz tego posłuchać. Nie uwierzysz. Wiesz, że było więcej niż jedno powstanie?

Holston podniósł wzrok znad rozłożonej na kolanach teczki. Wokół walały się sterty papierów, zakrywające łóżko niczym kołdra – rozmaite stare akta i nowe skargi, które dopiero musiał rozpatrzyć. Allison siedziała w nogach łóżka przy swoim niewielkim biurku. Mieszkali razem w jednym z mieszkań silosu, które w minionych dekadach zostało podzielone ledwie dwukrotnie. Zostało im więc dość miejsca na luksusy w rodzaju biurka czy szerokiego, niepiętrowego łóżka.

– Skąd niby miałbym o tym wiedzieć? – zapytał.

Żona odwróciła się, zaczesując sobie za ucho kosmyk włosów. Holston wskazał teczką monitor.

– Cały dzień odkrywasz tajemnice sprzed stuleci, a ja niby mam coś o nich wiedzieć przed tobą?

Wystawiła język.

– To tylko takie wyrażenie. W ten sposób daję ci o czymś znać. Czemu nie jesteś bardziej ciekawski? Nie słyszałeś tego, co właśnie powiedziałam?

Holston wzruszył ramionami.

– Nigdy nie zakładałem, że to powstanie, o którym wiemy, było pierwsze; po prostu wydarzyło się relatywnie niedawno. W mojej pracy dowiedziałem się jednej rzeczy: żadne przestępstwo, żaden ogarnięty szaleństwem tłum nie jest czymś całkowicie nowym, całkowicie oryginalnym. – Podniósł akta z kolan. – Myślisz, że to pierwszy złodziej w silosie kradnący wodę? Albo ostatni?

Krzesło Allison skrzypnęło, gdy odwróciła się w stronę męża. Na biurku za nią monitor mrugał strzępami danych, które kobieta zdołała wygrzebać ze starych serwerów silosu – resztkami informacji albo dawno pokasowanych, albo wielokrotnie nadpisywanych. Holston nadal nie pojmował, jak działało odzyskiwanie danych ani czemu ktoś na tyle bystry, by sobie z tym poradzić, był jednocześnie na tyle głupi, by go pokochać – jednak dobrze wiedział, że to były fakty.

– Lubię składać do kupy różne stare raporty – odparła. – Jeśli to prawda, wynika z tego, że kiedyś powstania wybuchały regularnie. Mniej więcej raz na pokolenie.

– Niewiele wiemy na temat dawnych czasów – stwierdził Holston. Potarł oczy i pomyślał o papierkowej robocie, którą teraz powinien odwalać. – Może wtedy nie mieli systemu czyszczenia obiektywów? Pewnie obrazy na ekranach stawały się coraz bardziej rozmazane, aż w końcu ludziom odbijało, wzniecali rewoltę czy coś w tym stylu, a potem kilka osób wysyłano na zewnątrz, żeby wszystko naprostowali. A może był to jakiś sposób na kontrolowanie liczebności populacji, no wiesz, jeszcze zanim powstała loteria.

Allison pokręciła głową.

– Nie wydaje mi się. Zaczynam myśleć, że… – Przerwała i spojrzała na papiery rozrzucone wokół Holstona. Widok wszystkich zarejestrowanych przestępstw kazał jej przemyśleć to, co miała teraz zamiar powiedzieć. – Nie wydaję żadnych opinii, nie mówię, czy ktoś miał rację, czy jej nie miał. Sugeruję tylko, że może serwery wcale nie zostały wyczyszczone przez rebeliantów w trakcie powstania. A przynajmniej, że nie wyglądało to tak, jak nam wmówiono.

Jej słowa wreszcie zwróciły uwagę Holstona. Tajemnica wyczyszczonych serwerów, wymazana przeszłość wcześniejszych mieszkańców silosu – myśli na ten temat nawiedzały ich wszystkich. Zamknął teczkę, nad którą pracował, i odłożył ją na bok.

– Co twoim zdaniem mogło to spowodować? – zapytał żony. – Sądzisz, że miał miejsce jakiś wypadek? Pożar? Może awaria zasilania? – Powtórzył tylko najbardziej powszechne teorie.

Allison zmarszczyła brwi.

– Nie – odparła. Ściszyła głos, rozglądając się nerwowo dookoła. – Myślę, że to my wyczyściliśmy twarde dyski. To znaczy nasi przodkowie, nie rebelianci. – Odwróciła się i nachyliła w stronę monitora, przesuwając palcem po kolumnie liczb, których Holston, siedząc na łóżku, nie mógł odczytać. – Dwadzieścia lat – rzekła. – Osiemnaście. Dwadzieścia cztery. – Palec przesuwał się po ekranie z cichym piskiem. – Dwadzieścia osiem. Szesnaście. Piętnaście.

Holston, idąc w stronę biurka, zrobił sobie ścieżkę pomiędzy leżącymi u jego stóp papierami i odłożył przyporządkowane im teczki na sterty. Usiadł w nogach łóżka, położył dłoń na szyi żony i znad jej ramienia wpatrywał się w monitor.

– To są daty?

Skinęła głową.

– Mniej więcej co dwie dekady wybucha wielka rewolta. Ten raport je kataloguje. Był w jednym z plików skasowanych podczas ostatniego powstania. Naszego powstania.

Powiedziała „naszego”, jakby oni albo ich przyjaciele żyli w czasie tych zajść. Jednak Holston wiedział, co miała na myśli. Chodziło o zdarzenie, w cieniu którego byli wychowywani – wielki konflikt kładący się cieniem na ich dzieciństwie, ciążący nad ich rodzicami i dziadkami. To było powstanie, o którym mówiono szeptem, a które kazało wszystkim bacznie rozglądać się wokół.

– Czemu sądzisz, że to my, czyli ci dobrzy, wyczyściliśmy serwery?

Odwróciła się nieznacznie, ponuro uśmiechnięta.

– A kto twierdzi, że to my jesteśmy ci dobrzy?

Holston aż zesztywniał. Zdjął rękę z szyi Allison.

– Nawet nie zaczynaj. Nie mów czegoś, co…

– Tylko żartuję – odparła, choć nie było tu z czego żartować. Była teraz dwa kroki od zdrady, za którą czekałaby ją kara czyszczenia. – Mam taką teorię – dodała pośpiesznie, kładąc nacisk na słowo „teoria”. – Istnieje konflikt pokoleń, prawda? Od stu lat, a może i dłużej. To jest niczym mechanizm. – Wskazała na daty. – Ale z drugiej strony, jedynej, jaką dotąd znaliśmy, ktoś przecież w czasie rebelii wyczyścił te serwery. Co, mogę ci zaświadczyć, nie polega tylko na wciśnięciu paru guzików czy wywołaniu pożaru. Na tę czynność składa się wiele skomplikowanych procesów. Trzeba by się było naprawdę postarać, nie wystarczy wypadek, pośpieszne działanie czy zwykły sabotaż…

– Ale nadal nie wiadomo, kto jest za to odpowiedzialny – zauważył Holston. Przy komputerze jego żona bez wątpienia potrafiła czarować, lecz śledztwa nie były jej konikiem, tylko jego.

– Za to wiadomo – ciągnęła – że wcześniej w każdym pokoleniu zdarzała się rewolta, ale od czasu naszego powstania nie było żadnej. – Allison przygryzła wargę.

Holston usiadł prosto. Rozejrzał się po pokoju i czekał, aż jej spostrzeżenie w pełni do niego dotrze. Nagle wyobraził sobie, jak żona wyrywa mu jego policyjną torbę i zaczyna z nią uciekać.

– Więc próbujesz mi powiedzieć… – Podrapał się w brodę, raz jeszcze starając się całą sprawę przemyśleć. – Próbujesz powiedzieć, że ktoś wykasował całą naszą historię tylko po to, byśmy jej nie powtórzyli?

– Albo i gorzej. – Chwyciła obiema dłońmi jego rękę. Jej twarz wyrażała już nie tylko powagę, lecz coś znacznie bardziej srogiego. – Co, jeśli powód tych wszystkich rewolt znajdował się właśnie na tych twardych dyskach? Co, jeśli jakaś część znanej nam historii albo jakieś dane z zewnątrz, a może wiedza o czymś, co dawno, dawno temu kazało ludziom się tutaj przenieść… co, jeśli ta informacja wywołuje taki rodzaj presji, że mieszkańcy w końcu tracą zmysły, popadają w szaleństwo albo po prostu nieodparcie pragną wydostać się na zewnątrz?

Holston pokręcił głową.

– Nie chcę nawet, żebyś tak myślała – ostrzegł ją.

– Nie twierdzę, że mieli prawo ześwirować – wyjaśniła mu, znów starając się ważyć słowa. – Ale z tego, co udało mi się posklejać, można wysnuć właśnie taką teorię.

Holston zerknął niepewnie na monitor.

– Może nie powinnaś tego robić – odparł. – Nie jestem nawet pewny, jak to robisz, i może to błąd.

– Kochanie, wszystkie dane już tutaj są. Jeśli ja ich teraz nie poskładam do kupy, ktoś inny kiedyś to zrobi. Ten dżin nie wróci do swojej butelki.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Już opublikowałam dokument na temat tego, jak odzyskiwać skasowane bądź nadpisane pliki. Reszta wydziału IT wszędzie go rozsyła, żeby pomóc ludziom, którzy niechcący skasowali coś, co było im potrzebne.

– Nadal uważam, że powinnaś przestać – odpowiedział. – To naprawdę nie najlepszy pomysł. Nie widzę, żeby miało z tego wyniknąć cokolwiek dobrego…

– Nic dobrego nie wyniknie z prawdy? Poznanie prawdy zawsze jest dobre! I chyba lepiej, że odkrywamy ją my, niż miałby to zrobić ktoś inny, nie?

Holston spojrzał na swoje akta. Minęło już pięć lat, odkąd ostatni raz wysłano kogoś do czyszczenia. Ich widok na świat zewnętrzny był z każdym dniem coraz mniej wyraźny, a on czuł presję, by jako szeryf wreszcie kogoś znaleźć. To uczucie stawało się coraz potężniejsze, niczym rosnące w silosie ciśnienie, które w końcu doprowadzi do wybuchu. Czując, że ten czas już się zbliża, mieszkańcy stawali się nerwowi. To było jak jedna z tych samospełniających się przepowiedni, podenerwowanie sprawiało, że ktoś w końcu pękał, naskakiwał na kogoś albo mówił coś, czego potem żałował, a w końcu trafiał do celi i obserwował swój ostatni, zamazany zachód słońca.

Holston uporządkował rozrzucone wokół teczki, żałując, że niczego w nich nie ma. Gdyby to miało zmniejszyć ciśnienie, nawet jutro mógłby posłać kogoś na śmierć. Jego żona stukała igłą w potężny, napięty balon, Holston zaś chciał spuścić z niego powietrze, zanim Allison posunie się za daleko.

 

4.

 

 

 

 

Czasy obecne

 

Holston siedział na stalowej ławce wewnątrz śluzy. Przez brak snu i z powodu nieuchronności tego, co go czekało, czuł się kompletnie otępiały. Nelson, szef laboratorium czyszczenia, klęczał przed nim, zakładając na nogi Holstona dół białego kombinezonu ochronnego.

– Pobawiliśmy się trochę, plombując złącza, dodaliśmy też podwójną warstwę spreju – tłumaczył Nelson. – Dzięki temu będziesz miał więcej czasu niż ktokolwiek wcześniej.

Holston momentalnie przypomniał sobie swoją żonę w dniu, gdy miała iść na czyszczenie. Najwyższe piętro silosu z jego ogromnymi ekranami z reguły na czas czyszczenia było opróżniane. Ludzie wewnątrz nie mogli znieść tego widoku – a może po prostu chcieli wejść na górę i cieszyć się pięknym krajobrazem, nie wiedząc jednocześnie, jakiego poświęcenia wymaga jego uzyskanie. Ale Holston chciał patrzeć, nie miał nawet cienia wątpliwości w tej kwestii. Nie mógł dostrzec twarzy Allison, skrytej za srebrną osłoną hełmu, nie widział przez gruby kombinezon jej szczupłych ramion, gdy bez końca szorowała obiektywy zewnętrznych kamer swymi wełnianymi padami polerskimi, jednak dobrze znał jej chód, wszystkie te drobne manieryzmy jej zachowań. Obserwował, jak kończy pracę, nie śpiesząc się i wykonując ją starannie, a potem cofa się, po raz ostatni patrząc w obiektyw kamery, kiwając ręką, wreszcie odwracając się i odchodząc. Tak jak wszyscy jej poprzednicy, ruszyła w stronę najbliższego wzgórza i zaczęła wspinaczkę, z trudem maszerując w kierunku obróconych w ruinę budowli starożytnego miasta widocznego na horyzoncie. Przez cały ten czas Holston nawet nie drgnął. Nawet gdy upadła na zboczu, próbując zdjąć z siebie hełm. Nawet gdy wiła się z bólu, a toksyny zżerały najpierw warstwę ochronną, potem kombinezon, a w końcu ją samą… Nawet się nie poruszył.

– Druga noga.

Nelson klepnął go w kostkę. Holston uniósł stopę i pozwolił mężczyźnie założyć sobie nogawki kombinezonu na golenie. Patrząc na swoje dłonie, na czarny, węglowy ocieplacz, założony na gołą skórę, Holston wyobraził sobie, jak to wszystko rozpuszcza się i spływa z jego ciała, zupełnie jak smar z rur generatora. Wyobrażał sobie, jak z porów jego skóry tryska krew i wypełnia kombinezon.

– Jeśli złapiesz barierkę i wstaniesz…

Nelson pomagał mu przejść przez procedurę, której świadkiem Holston był już wcześniej dwukrotnie. Raz z Jackiem Brentem, który od początku do końca zachowywał się agresywnie, a on jako szeryf musiał cały czas mieć go na oku i stać tuż przy ławce. Drugi raz ze swoją żoną, której przygotowaniom przyglądał się przez niewielki iluminator w drzwiach śluzy. Po tych obserwacjach Holston doskonale wiedział, co ma robić, nadal jednak musieli mu o tym mówić. Myślami błądził gdzie indziej. Wyciągając ręce w górę, chwycił wiszącą nad głową poręcz i wstał. Nelson złapał skraj kombinezonu i podniósł go Holstonowi aż do wysokości pasa. Puste rękawy zwisały po bokach.

– Lewa ręka tutaj.

Holston niemrawo wykonał polecenie. To wszystko zdawało mu się wręcz surrealistyczne: bycie po drugiej stronie tego całego procesu, mechanicznego marszu skazanych ku śmierci. Często zastanawiał się, czemu ludzie w ogóle się na to zgadzali, czemu po prostu robili to, co im rozkazano. Nawet Jack Brent zastosował się do żądań, mimo że w trakcie przygotowań był bardzo napastliwy i ordynarny. Allison była cicha, tak jak ja teraz, pomyślał, wsuwając dłonie w rękawy. Założyli mu kombinezon i wtedy doszedł do wniosku, że ludzie pewnie nie protestowali, bo nie mogli uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. To wszystko nie wydawało się na tyle realne, by się przeciw temu buntować. Zwierzęca część jego umysłu nie była przygotowana na spokojny marsz ku śmierci – z pełną świadomością tego, co ją czeka.

– Obróć się.

Tak też zrobił.

Poczuł szarpnięcie na wysokości krzyża, a potem głośny zgrzyt zamka zmierzający ku jego szyi. Kolejne szarpnięcie, kolejny zamek. Dwie warstwy marności. Chrzęst rzepów na górze. Poklepywania i powtórne sprawdzanie wszystkiego. Holston usłyszał, jak pusty hełm ześlizguje się z półki, wyprostował palce w grubych rękawicach, a Nelson zaczął sprawdzać wnętrze hełmu.

– Jeszcze raz powtórzmy sobie całą procedurę.

– To nie będzie konieczne – odparł cicho Holston.

Nelson zerknął ku prowadzącym z powrotem do silosu drzwiom śluzy. Holston nie musiał nawet patrzeć, by zgadnąć, że ktoś ich obserwuje.

– Bądźże cierpliwy – rzekł Nelson. – Muszę to przecież zrobić zgodnie z wytycznymi.

Holston skinął głową, wiedział jednak, że żadnych wytycznych nie było. Z wszystkich mistycznych tradycji przekazywanych ustnie z pokolenia na pokolenie żadna nie mogła równać się z wręcz sekciarskim podejściem twórców kombinezonów i speców od czyszczenia. Wszyscy musieli im ustępować. Być może czyściciele fizycznie dokonywali samego aktu, jednak robili to dzięki staraniom techników. To oni właśnie dbali o zachowanie widoku na świat zewnętrzny, znajdujący się poza ścianami silosu.

Nelson położył hełm na ławce.

– Tutaj masz swoje skrobaczki. – Poklepał pady do polerowania, przyczepione z przodu skafandra.

Holston oderwał jeden z cichym trzaskiem, a potem bacznie przyjrzał się warstwom szorstkiego materiału, w końcu przyczepiając go na miejsce.

– Zanim zaczniesz czyścić, psikasz dwa razy płynem z butelki, potem osuszasz ręcznikiem, a na końcu nakładasz osłonę ablacyjną. – Poklepał kieszenie w odpowiedniej kolejności, mimo faktu, że i tak były oznaczone i ponumerowane – numery nadrukowano do góry nogami, by Holston mógł je odczytać – i jeszcze oznaczone odpowiednimi kolorami.

Holston skinął głową, po raz pierwszy patrząc w oczy technika. Ze zdziwieniem dostrzegł w nich strach, który nauczył się dostrzegać w trakcie własnej pracy. Niemal zapytał Nelsona, o co chodzi, nim to do niego dotarło: facet bał się, że wszystkie te instrukcje na nic się zdadzą, jeśli Holston po prostu wyjdzie na zewnątrz – mieszkańcy silosu posądzali o to wszystkich wychodzących – i nie wypełni swojego obowiązku. Nie będzie niczego czyścił dla ludzi, których zasady, uderzające w tych, co śnili o lepszym miejscu, sprowadziły na niego zagładę. A może Nelson martwił się, że kosztowny i trudny w produkcji sprzęt – stworzony przez niego i jego kolegów przy użyciu sekretów i technik pochodzących z czasów poprzedzających powstanie – znajdzie się poza silosem i będzie się tam bezcelowo rozkładał.

– Wszystko dobrze? – zapytał Nelson. – Nie jest za ciasny?

Holston rozejrzał się po wnętrzu śluzy. Chciał odpowiedzieć, że całe jego życie stało się za ciasne. Moja skóra jest za ciasna. Ściany też.

Ale tylko pokręcił głową.

– Jestem gotowy – wyszeptał.

To była prawda. Co najdziwniejsze, Holston naprawdę był już gotowy do wyjścia.

I nagle przypomniało mu się, że jego żona czuła dokładnie to samo.

 

5.

 

 

 

 

Trzy lata wcześniej

 

– Chcę wyjść na zewnątrz. Chcę wyjść na zewnątrz. Chcęwyjśćnazewnątrz.

Holston przybiegł do stołówki. Jego radio nadal skrzeczało donośnie – zastępca Marnes wrzeszczał coś o Allison. Holston nie tracił nawet czasu na odpowiedź, po prostu pokonał pędem trzy kondygnacje, żeby jak najszybciej znaleźć się na miejscu.

– Co się dzieje? – zapytał. Przedarł się przez tłum i zobaczył swoją żonę wijącą się na podłodze. Connor i dwóch pracowników stołówki starało się ją przytrzymać. – Puśćcie ją! – Uderzył ich po rękach, którymi trzymali łydki jego żony, niemal dostał od niej butem w podbródek. – Uspokój się – powiedział. Sięgnął ku jej nadgarstkom, które wciąż wykręcała nerwowo, by wyrwać się z uchwytu mężczyzn. – Kochanie, co do diabła się dzieje?

– Biegła w stronę śluzy – wyjaśnił Connor, pochrząkując z wysiłku.

Percy objął jej wierzgające stopy, a Holston tym razem go nie powstrzymywał. Teraz pojął, czemu ci trzej mężczyźni byli tu potrzebni. Nachylił się nad Allison, żeby na pewno go dostrzegła. Oczy miała mokre, zerkała na niego zza zasłony rozczochranych włosów.

– Allison, skarbie, musisz się uspokoić.

– Chcę wyjść na zewnątrz. Chcę wyjść na zewnątrz. – Jej głos nieco ucichł, ale nadal wypowiadała te przerażające słowa.

– Nie mów tak – rozkazał jej Holston. Na dźwięk wypowiadanego przez nią raz po raz zdania jego ciało przeszywały dreszcze. Ujął jej policzki. – Kochanie, nie mów tak!

Ale w przebłysku zrozumienia jakaś jego część już wiedziała, co to znaczyło. Wiedział, że jest za późno. Inni też to usłyszeli. Wszyscy to usłyszeli. Jego żona właśnie wydała na siebie wyrok śmierci.

Całe pomieszczenie wokół Holstona wirowało szaleńczo, gdy błagał Allison, by wreszcie się uciszyła. Było tak, jakby znalazł się na miejscu jakiegoś potwornego wypadku – na przykład jakiejś tragedii w warsztacie – i odkrył, że osoba, którą kocha, została ciężko ranna. Przybył na miejsce i wie, że ukochana jeszcze żyje, chwilowo ma się nawet całkiem nieźle, ale już na pierwszy rzut oka widać, że ta rana jest śmiertelna.

Holston czuł, jak ciepłe łzy spływają mu po policzkach. Próbował odgarnąć Allison włosy z twarzy. W końcu spojrzała mu w oczy, przestała się wić i z pełną świadomością skupiła się wyłącznie na nim. I przez chwilę, ledwie przez sekundę, zanim zdążył pomyśleć, czy przypadkiem nie odurzono jej lekami albo w jakikolwiek inny sposób nie skrzywdzono, dostrzegł w jej spojrzeniu iskrę przytomności, błysk zdrowego rozsądku, chłodną kalkulację. Po chwili, ledwie mrugnęła, jej oczy znów zrobiły się dzikie. Znów zaczęła błagać, by ją wypuszczono, raz za razem, w nieskończoność.

– Podnieście ją – nakazał Holston. Oczy miał pełne łez, ale wreszcie musiał przyjąć postawę właściwą szeryfowi i zainterweniować. Nie pozostało nic innego, jak umieścić Allison za kratami, mimo że on sam pragnął już tylko krzyczeć. – Tędy – zwrócił się do Connora, który trzymał kobietę za ramiona. Skinął głową w stronę ich biura i znajdującej się za nim celi aresztu. Nieco dalej, na samym końcu korytarza, wręcz biła w oczy jasnożółta barwa drzwi prowadzących do śluzy – barwa spokojna i groźna zarazem, cicha i oczekująca.

Kiedy już znaleźli się w celi, Allison momentalnie się uspokoiła. Usiadła na ławce, nie walcząc i nie bełkocząc, jak gdyby zatrzymała się w tym miejscu na chwilę, by podziwiać widok. Teraz to Holston stał się miotającym się wrakiem człowieka. Wędrował nerwowo przed kratami i szlochając, zadawał pytania, które nie doczekiwały się odpowiedzi. W tym czasie jego zastępca, Marnes, oraz burmistrz zajmowali się formalnościami. Oboje traktowali zarówno Holstona, jak i jego żonę niczym pacjentów. I nawet gdy umysł Holstona szalał, rozważając minione trzydzieści minut czystej grozy, gdzieś tam na tyłach jego mózgu szeryfa, w tej jego części, która zawsze rozmyślała o wzrastającym w silosie napięciu, był mgliście świadomy zarówno powszechnego szoku, jak też plotek przenikających przez ściany z betonu i prętów zbrojeniowych. Gigantyczne ciśnienie panujące teraz w silosie wraz z nerwowymi szeptami unosiło się z sykiem przez wszystkie szpary w spojeniach.

– Kochanie, musisz ze mną porozmawiać – błagał raz za razem. Przestał maszerować w tę i we w tę przed celą i teraz już tylko wykręcał zaciśnięte na kratach dłonie. Allison wciąż siedziała tyłem do niego. Gapiła się na ścienny ekran, na brązowe wzgórza, szare niebo i ciemne chmury. Od czasu do czasu podnosiła dłoń, by odgarnąć sobie włosy z twarzy, ale poza tym nie poruszała się ani nie odzywała. Jedynie raz, gdy Holston wsunął klucz do zamka, niedługo po tym jak wsadził ją do celi i zamknął drzwi, zdołała wydusić pojedyncze „nie”, odwodzące go od tego pomysłu.

Kiedy on ją błagał, a ona ignorowała jego prośby, po silosie roznosiły się już plotki dotyczące nadchodzącego czyszczenia. Technicy popędzili korytarzem, by ściągnąć miarę i przygotować kombinezon. Wewnątrz śluzy szykowano sprzęt do czyszczenia. Gdzieś tam syknął kanister, gdy przelewano argon do komór spłukujących. Od czasu do czasu zamieszanie docierało do celi, przed którą stał Holston, gapiąc się na żonę. Rozgadani technicy, przeciskając się obok, całkowicie zamilkli, jakby w obecności szeryfa bali się nawet oddychać.

Mijały kolejne godziny, a Allison wciąż nie chciała się odezwać – to zachowanie też narobiło niezłego zamieszania w silosie. Holston przez cały dzień płakał za kratami, głowa pękała mu z rozpaczy i niedowierzania. Próbował skupić się na tym, co zrobiła Allison, gdy tymczasem ona siedziała spokojnie w celi, wpatrując się w posępny krajobraz. Na pierwszy rzut oka wydawała się zadowolona z uzyskania statusu czyściciela.

Dopiero po zmroku odezwała się po raz pierwszy, odmówiwszy wcześniej ostatniego posiłku. W końcu technicy skończyli przygotowania wewnątrz śluzy, zamknęli żółte drzwi i udali się na spoczynek, który tak naprawdę mógł wcale nie nadejść. Odezwała się niedługo po tym, jak zastępca Holstona opuścił posterunek, dwukrotnie klepiąc go po ramieniu. Zdawało się, że od tamtej chwili minęło już wiele godzin, i gdy Holston niemal już tracił przytomność, zmęczony łkaniem i ochrypłymi błaganiami, długo po tym, jak zamglone słońce zniknęło za wzgórzami, widocznymi ze stołówki i holu – wzgórzami, za którymi kryła się reszta odległego, obróconego w ruinę miasta – w półmroku celi Allison wyszeptała coś niemal niesłyszalnego: To nie jest prawdziwe.

A przynajmniej Holstonowi wydawało się, że te właśnie słowa usłyszał. Poruszył się nerwowo.

– Skarbie? – Ścisnął kraty i podniósł się z kolan. – Kochanie? – wyszeptał, ścierając zaschnięte łzy z policzków.

Odwróciła się. I było tak, jakby słońce zmieniło zdanie i znów wyłoniło się zza wzgórz. Zauważyła go i to dało Holstonowi nadzieję. Kompletnie go zatkało i doszedł do wniosku, że to tylko choroba, gorączka, coś, co lekarz będzie w stanie bez trudu zdiagnozować, ratując ją przed karą. Ona wcale tego nie chciała. Otrząsnęła się już, była zatem ocalona, Holston także, widząc, że żona się do niego odwraca.

– Nic, co widzisz, nie jest prawdziwe – powiedziała cicho. Jej ciało zdawało się zupełnie spokojne, mimo że szaleństwo trwało nadal, każąc Allison wypowiadać zakazane słowa.

– Porozmawiaj ze mną – poprosił Holston, kiwając do niej zza krat.

Allison pokręciła głową. Poklepała cienki materac leżący na pryczy.

Holston sprawdził zegar. Godziny odwiedzin już dawno minęły. Za to, co zamierzał teraz zrobić, mogą i jego wysłać do czyszczenia.

Bez wahania jednak wsunął klucz do zamka.

Metaliczne szczęknięcie zabrzmiało wyjątkowo donośnie.

Holston wszedł do celi i usiadł przy żonie. Przeżywał istną agonię, nie mogąc jej dotknąć, przytulić albo zabrać w jakieś bezpieczne miejsce, z powrotem do łóżka, żeby mogli udawać, że to był tylko zły sen.

Ale nie śmiał się ruszyć. Usiadł i splótł dłonie, gdy ona nie przestawała szeptać:

– To nie musi być prawdziwe. Nawet w najmniejszym stopniu. Zupełnie. – Patrzyła na ekran.

Holston nachylił się na tyle blisko, że mógł poczuć woń jej wyschniętego potu po tym całym ciężkim dniu.

– Kochanie, co się dzieje?

Jej włosy zadrżały od towarzyszącego tym słowom oddechu. Wyciągnęła dłoń i potarła ciemniejący wyświetlacz, dotykając pikseli.

– W tej chwili może być już rano, a my się tego nie dowiemy. Na zewnątrz mogą znajdować się ludzie. – Odwróciła się i spojrzała na niego. – Mogą nas obserwować – dodała, uśmiechając się złowieszczo.

Holston nie odwrócił wzroku. Wcale nie wydawała się szalona, nie w taki sposób, jak wcześniej. Jej słowa były szalone, lecz ona wcale się taka nie wydawała.

– Skąd ten pomysł? – zapytał. Wydawało mu się, że wie, ale i tak wolał spytać. – Znalazłaś coś na twardych dyskach? – Słyszał wcześniej, że pobiegła w stronę śluzy prosto ze swojego laboratorium, ogarnięta nagłym szaleństwem. Coś musiało się wydarzyć, kiedy była w pracy. – Co takiego odkryłaś?

– Pokasowali nie tylko rzeczy dotyczące powstania – wyszeptała. – To było oczywiste. Pokasowali wszystko. Także bieżące dane. – Parsknęła śmiechem. Nagle jej głos przybrał na sile, a oczy zaszły mgłą. – E-maile, których mi nigdy nie wysłałeś, mogę się założyć!

– Skarbie. – Holston odważył się chwycić jej dłonie, a ona się nie odsunęła. Trzymał je w mocnym uścisku. – Co takiego odnalazłaś? To był jakiś e-mail? Od kogo?

Pokręciła głową.

– Nie. Znalazłam programy, których używają. To dzięki nim obrazy na ekranie wydają się takie rzeczywiste. – Obejrzała się na zapadający zmierzch. – Dział IT – powiedziała. – Nasi informatycy, to właśnie oni. Oni wiedzą. Ten sekret znają tylko oni. – Pokręciła głową.

– Jaki sekret? – Holston nie potrafił stwierdzić, czy to zwykłe bzdury, czy coś ważnego. Wiedział tylko, że wreszcie zaczęła mówić.

– Ale teraz ja też wiem. I ty też będziesz wiedział. Wrócę po ciebie, przysięgam. Tym razem będzie inaczej. Przełamiemy ten cykl, ty i ja. Wrócę i razem przejdziemy przez to wzgórze. – Zaśmiała się. – Jeśli ono tam jest – dodała podniesionym głosem. – Jeśli to wzgórze tam stoi i jest zielone, razem przejdziemy na drugą stronę.

Odwróciła się do niego.

– Nie ma tak naprawdę żadnej rewolty, to tylko stopniowy wyciek. Ludzie, którzy wiedzą, i chcą się wydostać na zewnątrz. – Uśmiechnęła się. – Więc wychodzą. Dostają to, o co proszą. Wiem, czemu czyszczą, czemu mówią, że tego nie zrobią, a i tak się za to biorą. Wiem. Wiem doskonale. I nigdy nie wracają. Czekają, czekają i czekają, ale ja nie będę czekać. Ja tutaj wrócę. Tym razem będzie inaczej.

Holston ścisnął jej dłonie. Po policzkach płynęły mu łzy.

– Kochanie, czemu to robisz? – Czuł, że teraz, gdy w silosie pogaszono światła i zostali całkiem sami, chciała się usprawiedliwić.

– Wiem już wszystko na temat powstań – odpowiedziała.

Holston skinął głową.

– Rozumiem. Mówiłaś mi. Były też inne…

– Nie. – Allison odsunęła się od niego, ale zrobiła to tylko po to, by móc spojrzeć mu prosto w oczy. W jej spojrzeniu nie było już tej dzikości co poprzednio. – Holston, ja wiem, dlaczego te powstania miały miejsce. Wiem dlaczego.

Allison przygryzła dolną wargę. Holston czekał, ciało miał napięte.

– Powodem zawsze były wątpliwości i podejrzenia, że na zewnątrz wcale nie jest tak źle, jak może się wydawać. Też to czułeś, prawda? Że możemy być gdziekolwiek, ale żyjemy w kłamstwie?

Wiedział, że nie należy na to pytanie odpowiadać, nie można ani drgnąć. Poruszanie tego tematu oznaczało natychmiastowe czyszczenie. Siedział jak skamieniały i czekał.

– To mogły być młodsze pokolenia – ciągnęła Allison. – Mniej więcej co dwie dekady. Wydaje mi się, że pragnęli iść naprzód, odkrywać nowe rzeczy. Nie miałeś nigdy takiej potrzeby? Nawet jak byłeś młodszy? – Jej oczy znów zaszły mgłą. – A może chodziło o pary, o nowożeńców, których do szaleństwa doprowadzała myśl, że w tym naszym przeklętym, ograniczonym świecie nie będą nawet mogli mieć dzieci. Może dla zyskania takiej szansy byli gotowi postawić wszystko na jedną kartę…

Wbiła wzrok w coś odległego. Może wyobrażała sobie teraz los, którego nie wykorzystali i już nigdy nie wykorzystają. Znów spojrzała na Holstona. Zastanawiał się, czy za milczenie też mogą go wysłać na czyszczenie – za to, że nie nawrzeszczał na nią, gdy wymawiała zakazane słowa.

– Mogło też chodzić o starszych mieszkańców – dodała. – Stłoczeni tu przez zbyt długi czas, na stare lata już się nie bali. Pewnie chcieli się wynieść i zrobić miejsce dla pozostałych, dla tych kilkorga bezcennych wnuków. Ktokolwiek to był, powodem każdego powstania była ta myśl, to uczucie, że miejsce, w którym żyjemy, jest dla nas po prostu złe. – Rozejrzała się po celi.

– Nie wolno ci tak mówić – szepnął Holston. – To jedno z największych wykroczeń…

Allison skinęła głową.

– Wyrażanie chęci wyjścia. Owszem. Wielkie wykroczenie. Nie widzisz, czemu tak jest? Czemu to aż tak zakazane? Właśnie dlatego, że od tej chęci zaczynała się każda rewolta.

– Dostajesz to, o co prosisz. – Holston wyrecytował słowa wyryte w jego umyśle już od wczesnej młodości. Rodzice ostrzegali go – ich jedyne, ukochane dziecko – by nigdy nie zapragnął wyjść z silosu. Żeby nigdy nawet o tym nie myślał. Żeby mu to nie przyszło do głowy. To oznaczało natychmiastową śmierć. Wystarczyła sama myśl, żeby utracili swojego najdroższego jedynaka.

Znowu spojrzał na żonę. Nadal nie mógł pojąć szaleństwa, które kazało jej podjąć taką właśnie decyzję… A zatem odnalazła pokasowane programy, dzięki którym obraz na ekranach mógł wydawać się wyjątkowo rzeczywisty. Co to znaczyło? I dlaczego tak się zachowała?

– Czemu? – pytał ją. – Czemu tak postąpiłaś? Czemu nie przyszłaś do mnie? Na pewno był jakiś lepszy sposób, by sprawdzić, co się dzieje. Mogliśmy opowiedzieć ludziom o tym, co odnalazłaś na tych twardych dyskach…

– I wzniecić kolejną rewoltę? – Allison parsknęła śmiechem. Nadal dostrzegał jej obłęd, a może była to tylko rosnąca frustracja i wrzący gniew. Może wielka, trwająca od pokoleń zdrada pchnęła ją na skraj przepaści. – Nie, dziękuję – odparła, tłumiąc śmiech. – Skasowałam wszystko, co odnalazłam. Nie chcę, żeby się dowiedzieli. Skoro chcą tutaj zostać, niech będą przeklęci. Wrócę tu tylko po ciebie.

– Jużnie wrócisz – stwierdził ze złością Holston. – Wydaje ci się, że wygnani nadal gdzieś tam są? Myślisz, że nie chcą wracać, bo czują się przez nas oszukani?

– A myślisz, że czemu czyszczą obiektywy? – zapytała Allison. – Czemu podnoszą swoje pady i bez wahania przystępują do pracy?

Holston westchnął. Czuł, że jego gniew słabnie.

– Nikt nie wie czemu – odparł.

– Ale co ty o tym sądzisz?

– Już o tym rozmawialiśmy – powiedział. – Ile razy już dyskutowaliśmy o tej sprawie? – Był przekonany, że wszystkie pary omawiały ten problem, gdy nikt nie mógł ich usłyszeć. Przypomniał sobie, jak sami też to robili. Popatrzył na ekran ścienny i odszukał wzrokiem księżyc, z jego położenia odczytując godzinę. Mieli niewiele czasu. Jutro jego żony już tu nie będzie. Ta myśl raz po raz rozświetlała jego umysł jak błyskawica pośród burzowych chmur.

– Każdy ma jakieś teorie – rzekł. – Wiele razy o tym gadaliśmy. Po prostu…

– Ale teraz dowiedziałeś się czegoś nowego – powiedziała mu Allison. Puściła jego dłoń i odgarnęła włosy z twarzy. – Ty i ja dowiedzieliśmy się czegoś nowego i teraz wszystko nabrało sensu. A jutro będę wiedziała już w stu procentach. – Allison uśmiechnęła się. Poklepała dłoń Holstona, jakby był dzieckiem. – I pewnego dnia, kochany, ty też będziesz wiedział.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej