Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
26 osób interesuje się tą książką
Zekranizowany fenomen literacki stawiany obok najważniejszych powieści dystopijnych.
W niedalekiej przyszłości tylko nieliczni wiedzą, co czeka ludzkość. Próbując robić wszystko, aby ją chronić wyznaczają ścieżkę, z której nie sposób zawrócić. Wiedzie ona głęboko pod ziemię...
Jak i dlaczego powstały silosy? Czy mając na wyciągnięcie ręki boską moc, można wierzyć, że ludzkość stworzy nowy, lepszy świat? A może jest skazana na samozagładę?
Karty historii silosu czekają, by je zapisać.
Na podstawie serii „Silos” powstał serial z Rebeccą Ferguson i Timem Robbinsem w rolach głównych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 590
Tytuł oryginału
SHIFT
Copyright © 2013 by Hugh Howey
Copyright © Wydawnictwo Altobook Sp. z o. o., 2024
Copyright © for the Polish translation by Marcin Moń
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Sandra Popławska
Korekta
Eliza Orman
Dagmara Michalak
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2024
eISBN 978-83-958897-7-6
Wydawnictwo Altobook Sp. z o. o.
ul. Foksal 17b/37, 00-372 Warszawa
Dla wszystkich, którzy są zupełnie sami.
W 2007 roku Centrum Automatyzacji Nanobiotechnologii (CAN) opublikowało ogólny zarys platform sprzętowych oraz oprogramowania, które pewnego dnia miały pozwolić robotom mniejszym od komórek człowieka dokonywać diagnoz medycznych, przeprowadzać naprawy, a nawet powielać się.
Tego samego roku stacja CBS wznowiła emisję programu o efektach działania propranololu na osoby cierpiące z powodu silnych urazów psychicznych. Jak odkryto, zwyczajna tabletka mogła wymazać wspomnienia o jakimkolwiek traumatycznym przeżyciu.
Niemal w tym samym momencie w obszernej historii rodzaju ludzkiego ludzkość wynalazła metodę na doprowadzenie do swojego całkowitego upadku… oraz sposób, by zapomnieć, że to się w ogóle stało.
PIERWSZA ZMIANA
DZIEDZICTWO
PROLOG
2110
Pod wzgórzami hrabstwa Fulton, Georgia
Troy wrócił do życia i stwierdził, że znajduje się wewnątrz grobowca. Świat, w którym się przebudził, był więzieniem. Gruba tafla oszronionego szkła niemal dotykała jego twarzy.
Po drugiej stronie lodowatego półmroku poruszyły się jakieś ciemne kształty. Spróbował unieść ręce i załomotać o szybę, ale jego mięśnie były za słabe. Chciał krzyczeć – ale był w stanie tylko kaszleć. Usta wypełniał mu ohydny posmak. W uszach zadzwoniło mu szczęknięcie ciężkich zamków, syk powietrza, skrzypienie dawno uśpionych zawiasów.
Światło nad głową Troya było jasne, a dotykające go dłonie ciepłe. Pomogli mu usiąść, podczas gdy on nie przestawał kaszleć, a każdy wykasływany oddech tworzył obłoczki w chłodnym powietrzu. Ktoś przyniósł wodę. Tabletki do połknięcia. Woda była chłodna, a tabletki gorzkie. Troy zmusił się do wzięcia paru łyków. Nie był w stanie bez niczyjej pomocy utrzymać szklanki. Ręce drżały mu pod napływem powracających wspomnień, scen z dawnych koszmarów. „Wczoraj” mieszało się z „dawno temu”. Drżał.
Papierowa koszula szpitalna. Ukłucie odrywanej taśmy. Uczucie ciągnięcia na ręce, rurka wyciągana z krocza. Dwóch ubranych na biało mężczyzn pomogło mu wyjść z trumny. Wokół niego unosiła się para, powietrze skraplało się i rozwiewało.
Siadając i mrugając w oślepiającym świetle, ćwicząc długo zamknięte powieki, spojrzał w dół na rzędy trumien wypełnionych żywymi ludźmi, ciągnących się ku odległym, zakrzywionym ścianom. Sufit wydał mu się niski; Troy czuł dławiący ucisk wiszącej nad głową ziemi. I lat. Tak wiele ich upłynęło. Wszyscy, których los nie był mu obojętny, już nie istnieli.
Nic już nie istniało.
Pigułki szczypały go w gardło. Próbował je przełknąć. Wspomnienia bladły niczym sny zaraz po przebudzeniu, a Troy poczuł, jak wszystko, co dotąd pamiętał, przecieka mu przez palce.
Padł bezwładnie do tyłu – ale mężczyźni w białych kitlach spodziewali się tego. Złapali go i położyli na podłodze. Papierowa koszula szpitalna zaszeleściła na drżącej skórze.
Obrazy powróciły; wspomnienia spadały na niego jak bomby, a potem zniknęły.
Tabletki nie mogły załatwić wszystkiego. Żeby zniszczyć przeszłość, potrzeba czasu.
Troy zaczął łkać, kryjąc twarz w dłoniach i czując na głowie dotyk współczującej ręki. Dwóch ubranych na biało mężczyzn dało mu chwilę. Nie popędzali go. Był to uprzejmy gest przekazywany przez jedną żywą duszę kolejnej, dar, który każdy ze śpiących w swojej trumnie mężczyzn odkryje pewnego dnia, zaraz po przebudzeniu.
I w końcu… zapomni.
1
2049
Waszyngton, D.C.
Wysokie szklane gabloty na trofea służyły kiedyś jako półki na książki. Wskazywały na to pewne poszlaki. Wsporniki półek liczyły sobie wieki, podczas gdy zawiasy i maleńkie zamki szklanych drzwiczek miały zaledwie parę dekad. Otaczające szkło oprawy były z drzewa wiśni, ale same regały wykonano z dębiny. Ktoś próbował temu zaradzić, kładąc parę warstw bejcy, ale układ słoi był inny. Kolor nie pasował idealnie. Wyćwiczone oko wychwytywało takie szczegóły od razu.
Kongresmen Donald Keene zauważał te wskazówki całkiem bezwiednie. Po prostu patrzył i widział, że dawno temu miała tu miejsce wielka czystka, robiono więcej miejsca. W pewnym momencie w przeszłości poczekalnię Senatora odarto z nieodzownych w takim miejscu książek prawniczych, aż została ich zaledwie garstka. Ocalałe tomy siedziały cicho w ciemnych kątach szklanych gablot. Były uwięzione, a stara skóra na ich spękanych grzbietach łuszczyła się jak naskórek po poparzeniu słonecznym.
W poczekalni nerwowo przechadzało się i wierciło paru podobnych Keene’owi świeżo upieczonych kongresmenów, którzy dopiero co zaczęli pierwszą kadencję. Tak jak Donald, byli młodzi i nadal beznadziejnie optymistyczni. Mieli zaprowadzić zmiany na Wzgórzu Kapitolińskim. Żywili nadzieję, że odniosą sukces tam, gdzie ich równie naiwni poprzednicy zawiedli.
Czekając na swoją kolej, by spotkać się ze wspaniałym Senatorem Thurmanem reprezentującym ich rodzinny stan Georgia, rozmawiali nerwowo między sobą. Donald wyobraził ich sobie jako stado księży ustawionych w kolejce, oczekujących, by spotkać papieża i ucałować jego pierścień. Powoli wypuścił powietrze z płuc i skupił się na zawartości gablotki, całkowicie pochłonięty kryjącymi się za szkłem skarbami, podczas gdy inny reprezentant z Georgii trajkotał o Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom w swoim dystrykcie.
– …a na swojej stronie internetowej zamieścili taki szczegółowy przewodnik, taką instrukcję prewencji i szybkiego reagowania na wypadek… uwaga, uwaga… inwazji zombie. Dacie wiarę? Pieprzonych zombie. Tak jakby już nawet CDC myślało, że coś mogłoby pójść nie tak i nagle zaczęlibyśmy się nawzajem zjadać…
Donald stłumił uśmiech, bojąc się, że jego odbicie będzie widoczne na szkle. Odwrócił się i spojrzał na kolekcję fotografii na ścianach. Przedstawiały Senatora w towarzystwie każdego z czterech ostatnich prezydentów. Wszystkie ujęcia ukazywały taką samą pozę i uścisk dłoni oraz takie samo tło – nietknięte wiatrem flagi i ozdobne, przerośnięte pieczęci. Prezydenci przychodzili i odchodzili, a Senator praktycznie się nie zmieniał. Włosy miał białe na pierwszym i na ostatnim zdjęciu; upływające dekady zdawały się nie mieć na niego najmniejszego wpływu.
Kiedy patrzyło się na te zawieszone obok siebie fotografie, ich doniosłość gdzieś się rozwiewała. Wyglądały na upozorowane. Sztuczne. Tak jakby garstka najpotężniejszych ludzi świata tylko marzyła o tym, by móc stanąć i pozować do zdjęcia na tle wyciętej z tektury przydrożnej atrakcji turystycznej.
Donald zaśmiał się, a kongresmen z Atlanty się dołączył.
– No wiem, wiem. Zombie. Komiczne. Ale zastanówcie się nad tym, dobrze? Dlaczego CDC miałoby w ogóle posiadać taką instrukcję, jeśli nie…
Donald miał ochotę sprostować, że tak naprawdę śmiał się z czegoś innego. Chciał powiedzieć: spójrzcie na te uśmiechy. To prezydenci się uśmiechali. Senator wyglądał jak ktoś, kto wolałby być w tej chwili gdziekolwiek indziej. Człowiek odnosił wrażenie, że każdy z tych głównodowodzących sił zbrojnych wiedział, kto tu jest potężniejszym człowiekiem i kto zostanie na placu boju, kiedy ich czas już przeminie.
– …radzą na przykład, że razem z latarką i świeczkami każdy powinien trzymać też kij bejsbolowy, no nie? Na wszelki wypadek. Wiecie, do rozwalania głów.
Donald wyciągnął telefon i sprawdził godzinę. Rzucił przelotne spojrzenie na drzwi wychodzące z poczekalni, zastanawiając się, ile jeszcze będzie musiał czekać. Schowawszy telefon, odwrócił się do gabloty i przyjrzał się uważnie półce, na której znajdował się mundur wojskowy ułożony jak misterne origami. Lewą stronę marynarki zdobiła warstwa medali; rękawy złożono i upięto szpileczkami tak, by wyeksponować złote galony, którymi obszyte były mankiety. Naprzeciwko munduru wystawiono kolekcję dekoracyjnych monet poukładanych na drewnianym regale, będących dowodami wdzięczności mężczyzn i kobiet służących w odległych krajach.
Obydwie ekspozycje – mundur z przeszłości i monety od obecnie wysłanych za granicę żołnierzy – mówiły bardzo wiele, niczym nawiasy obejmujące dwie wojny. W tej pierwszej Senator walczył jako młodzieniec. O tę drugą toczył batalię, chcąc jej zapobiec, już jako starszy i mądrzejszy człowiek.
– …taa, to brzmi jak wariactwo, wiem, ale czy wiecie, co wścieklizna robi z psem? To znaczy co naprawdę robi, w ujęciu biologicznym…
Donald nachylił się, by z bliska spojrzeć na dekoracyjne monety. Numer i motto na każdej z nich reprezentowały daną grupę. A może batalion? Nie pamiętał. Jego siostra Charlotte by wiedziała. Ona też gdzieś tam była, w terenie.
– Hej, nie niepokoi cię to ani trochę?
Donald zdał sobie sprawę, że pytanie było skierowane do niego. Odwrócił się do gadatliwego kongresmena. Musiał mieć koło trzydziestu pięciu lat, czyli był mniej więcej w wieku Donalda. Keene dostrzegał w nim jak w lustrze swoje własne przerzedzające się włosy, zalążek oponki na brzuchu, nieprzyjemne oznaki przechodzenia w wiek średni.
– Czy niepokoją mnie zombie? – zaśmiał się Donald. – Nie. Szczerze mówiąc, wcale.
Kongresmen podszedł do Donalda. Jego wzrok powędrował ku imponującemu mundurowi, który zawieszono tak, by stworzyć iluzję, że wewnątrz znajduje się pierś wojownika.
– Nie – powiedział. – Chodziło mi o spotkanie z nim.
Drzwi prowadzące do recepcji otworzyły się, a z sąsiedniego pomieszczenia zaczęły wylewać się piśnięcia telefonów.
– Kongresmen Keene?
W przejściu stanęła starsza recepcjonistka w białej bluzce i czarnej spódnicy podkreślającej jej szczupłą, atletyczną sylwetkę.
– Senator Thurman chce się z panem widzieć – powiedziała.
Donald, mijając kongresmena z Atlanty, poklepał go po ramieniu.
– Hej, powodzenia – wydukał za nim mężczyzna.
Donald uśmiechnął się. Zwalczył w sobie pokusę, by odwrócić się i powiedzieć mu, że zna Senatora dosyć dobrze i że jako dziecko siadywał mu na kolanach. Tyle że był zbyt zajęty ukrywaniem własnego podenerwowania.
Przekroczył drzwi z drogiego drewna o głębokich żłobieniach i wkroczył do wewnętrznego sanktuarium Senatora. Nie przypominało to przejścia przez hall, by zabrać jego córkę na randkę. Teraz było inaczej. Miał spotkać się z Senatorem jak z kolegą z pracy, podczas gdy on nadal czuł się jak ten sam dzieciak sprzed lat.
– Tędy – powiedziała recepcjonistka. Poprowadziła Donalda między paroma szerokimi, zawalonymi papierami biurkami, na których popiskiwał z tuzin telefonów. Młodzi mężczyźni w garniturach i kobiety w świeżo wyprasowanych bluzkach ściskały oburącz słuchawki, a ich znudzone wyrazy twarzy sugerowały, że to normalne natężenie pracy jak na poranek w dzień roboczy.
Mijając jedno z biurek, Donald wyciągnął rękę i przejechał opuszkami palców po drewnie. Mahoń. Tutejsi asystenci mieli ładniejsze biurka niż on sam. A ten wystrój: pluszowy dywan, szerokie i wiekowe gzymsy, antycznie wyglądający sufit kasetonowy, żyrandole, które być może były z prawdziwego kryształu.
Na drugim końcu brzęczącej i popiskującej sali otworzyły się żłobione drzwi, a zza nich wyłonił się kongresmen Mick Webb, który właśnie wychodził ze spotkania. Mick nie zauważył Donalda, zbyt zaabsorbowany trzymanym przed oczami otwartym folderem.
Donald zatrzymał się i zaczekał, aż jego kolega i stary przyjaciel z college’u podejdzie bliżej.
– Więc – zapytał – jak poszło?
Mick podniósł wzrok i zatrzasnął folder. Włożył go pod pachę i skinął głową.
– Tak, tak. Było świetnie. – Uśmiechnął się. – Przepraszam, jeśli trochę nam zeszło. Staruszek nie mógł się mną nacieszyć.
Donald się zaśmiał. Nie wątpił w to. Mick sunął przez biuro z łatwością i gracją. Miał charyzmę i pewność siebie, które świetnie szły w parze z wysokim wzrostem i przystojną twarzą. Donald żartował wielokrotnie, że gdyby jego przyjaciel nie miał tak cholernie kiepskiej pamięci do nazwisk, pewnego dnia zostałby prezydentem.
– Nie ma problemu – powiedział Donald. Wskazał kciukiem przez ramię. – Nawiązywałem nowe znajomości.
Mick wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Ja myślę.
– Taa, no cóż, widzimy się potem na ranczo.
– Pewnie. – Mick klepnął go w ramię folderem i ruszył do wyjścia. Donald pochwycił karcące spojrzenie recepcjonistki Senatora i pospieszył w jej kierunku. Gestem wskazała mu wejście do słabo oświetlonego biura i zamknęła za nim drzwi.
– Kongresmen Keene.
Senator Paul Thurman wstał zza biurka i wyciągnął dłoń. Błysnął znajomym uśmiechem, który Donald rozpoznawał w równym stopniu ze zdjęć i telewizji, jak i ze wspomnień z dzieciństwa. Pomimo wieku Thurmana – musiał zbliżać się do siedemdziesiątki, o ile już jej nie skończył – Senator był ciągle schludny i w świetnej formie. Oksfordzka koszula opinała jego sylwetkę wojskowego, krzepki kark wystawał z pętli zawiązanego krawata, a jego białe włosy pozostały równie czyste i zadbane co u rekruta.
Donald przemierzył ciemne pomieszczenie i uścisnął dłoń Senatora.
– Miło mi pana widzieć.
– Proszę, siadaj. – Thurman puścił dłoń Donalda i wskazał na jedno z krzeseł naprzeciwko biurka. Donald usiadł na siedzisku z jaskrawoczerwonej skóry oflankowanym podłokietnikami ze złotymi obręczami.
– Co u Helen?
– Helen? – Donald poprawił krawat. – Ma się świetnie. Została w Savannah. Bardzo miło było jej pana widzieć na przyjęciu.
– Ta twoja żona to piękna kobieta.
– Dziękuję, proszę pana. – Donald ze wszystkich sił starał się rozluźnić, ale to nie pomagało. Biuro sprawiało wrażenie spowitego całunem zmierzchu, nawet przy zapalonych górnych światłach. Chmury za oknem zrobiły się paskudne – ciemne i nisko zawieszone. Jeśli zacznie padać, będzie musiał wrócić do biura przejściem podziemnym. Nie znosił tamtędy chodzić. Co z tego, że wyłożyli je dywanem i porozwieszali te małe żyrandole, skoro on i tak wiedział, że znajduje się pod ziemią. Waszyngtońskie tunele sprawiały, że czuł się jak szczur biegnący przez kanał. Bezustannie miał wrażenie, że sufit zaraz się zawali.
– Jak ci się układa w pracy?
– Dobrze. Mam sporo roboty, ale jest dobrze.
Już miał zapytać Senatora, co u Anny, ale nim zdążył się odezwać, za jego plecami otworzyły się drzwi. Do środka weszła recepcjonistka i przyniosła dwie butelki wody. Donald podziękował, odkręcił zakrętkę i odkrył, że butelka została już wcześniej otwarta.
– Mam nadzieję, że nie jesteś zbyt zajęty, by popracować nad czymś dla mnie. – Senator Thurman uniósł brew.
Donald upił łyczek wody, zastanawiając się, czy tę umiejętność da się wyćwiczyć, to podniesienie brwi, które sprawiało, że człowiek miał ochotę stanąć na baczność i zasalutować.
– Na pewno dam radę wygospodarować trochę czasu – powiedział. – Zwłaszcza po tych wszystkich wiecach wyborczych, na których mnie pan wspierał. Wątpię, czy bez tego wyszedłbym z prawyborów. – Bawił się trzymaną na kolanach butelką.
– Ty i Mick Webb wspominacie stare czasy, co? Obydwaj jesteście Buldogami.
Donald potrzebował chwili, by do niego dotarło, że Senator mówi o maskotce ich college’u. Donald nie spędził zbyt wiele swojego czasu na Uniwersytecie Georgii na śledzeniu poczynań sportowców.
– Tak jest. Buldogi górą.
Miał nadzieję, że nie przekręcił zawołania.
Senator się uśmiechnął. Nachylił się do przodu. Teraz jego twarz oblewało miękkie światło lejące się z sufitu na biurko. Donald obserwował cienie rozrastające się w zmarszczkach, które w innych okolicznościach łatwo byłoby przeoczyć. Szczupła twarz Thurmana i jego kwadratowy podbródek sprawiały, że młodziej wyglądał widziany od przodu niż z profilu. Oto człowiek, który osiągnął tak wiele przez bezpośrednią konfrontację, nie przez podchody.
– Na uniwersytecie studiowałeś architekturę.
Donald przytaknął. Łatwo było zapomnieć, że znał Thurmana lepiej, niż Senator znał jego. Jeden z nich znacznie częściej pojawiał się w nagłówkach gazet niż drugi.
– Zgadza się. Na licencjacie. Na studiach magisterskich wybrałem planowanie. Doszedłem do wniosku, że więcej dobrego zrobię, zarządzając ludźmi, niż rysując dla nich pudła mieszkalne.
Skrzywił się, słysząc, jak te słowa opuszczają jego usta. To było wyświechtane powiedzonko z czasów studiów licencjackich, coś, co powinno zostać w przeszłości razem ze zgniataniem na czole puszek po piwie i wlepianiem oczu w tyłeczki w miniówkach. Po raz dziesiąty zadał sobie pytanie, po co Senator wezwał jego i innych kongresmenów. Na początku, kiedy tylko dostał zaproszenie, pomyślał, że to wizyta towarzyska. Potem Mick zaczął chwalić się swoim własnym zaproszeniem, a Donald doszedł do wniosku, że chodzi o jakąś formalność albo tradycję. Teraz jednak zastanawiał się, czy to nie jest jakaś polityczna rozgrywka, sposób na zjednanie sobie reprezentantów z Georgii na wypadek, gdyby Thurman potrzebował przegłosować jakąś ustawę w niższej, pomniejszej izbie.
– Powiedz mi, Donny: jak dobry jesteś w dotrzymywaniu tajemnic?
Pytanie zmroziło Donaldowi krew w żyłach. Zmusił się do żartu, by trochę uspokoić nerwy.
– W końcu zostałem wybrany, czyż nie?
Senator Thurman się uśmiechnął.
– I pewnie nauczyłeś się najważniejszej rzeczy, jeśli chodzi o sekrety. – Wziął butelkę wody i uniósł ją, jakby wznosił toast. – Zaprzeczanie.
Donald skinął głową i upił trochę wody. Nie miał pewności, dokąd zmierza ta rozmowa, ale już teraz czuł się nieswojo. Zapowiadało się na jakieś zakulisowe rozgrywki, które przecież obiecał swoim wyborcom wykorzenić.
Senator odchylił się na fotelu.
– Zaprzeczanie to w tym mieście sekretny sos – powiedział. – Smak, który trzyma wszystkie pozostałe składniki w kupie. Oto co mówię nowo wybranym: prawda wyjdzie na jaw, zawsze wychodzi, ale zmiesza się ze wszystkimi kłamstwami. – Senator zakręcił dłonią w powietrzu. – Musisz jednakowo zaprzeczać każdemu kłamstwu i każdej prawdzie. Niech strony internetowe i przemądrzalcy pieprzący o tym, czego to niby nie próbujemy zatuszować, mieszają społeczeństwu w głowach za ciebie.
– Yyy, tak, sir. – Donald nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć, więc zamiast tego nabrał do ust haust wody.
Senator znowu uniósł brew. Przez chwilę trwał nieruchomo jak posąg, a potem nagle zapytał:
– Wierzysz w obcych, Donny?
Donald omal nie puścił wody nosem. Zakrył usta dłonią, zakaszlał, musiał otrzeć brodę. Senator ani drgnął.
– Obcych? – Donald pokręcił głową i otarł wilgotną dłoń o udo. – Nie, proszę pana. To znaczy nie w takich, co porywają ludzi. Czemu pan pyta?
Zachodził w głowę, czy to jakaś odprawa. Czemu Senator zapytał, czy potrafi utrzymać coś w sekrecie? Chciał go wtajemniczyć w sprawy bezpieczeństwa? Senator milczał.
– Nie istnieją – powiedział wreszcie Donald. Czekał na drgnięcie twarzy rozmówcy, na jakąś wskazówkę. – Prawda?
Starszy mężczyzna uśmiechnął się lekko.
– Właśnie o to chodzi – powiedział. – Nieważne, czy istnieją, czy nie, ludzie będą robić wokół tego identyczny szum. Byłbyś zaskoczony, gdybym powiedział ci, że oni faktycznie istnieją?
– Jeszcze jak.
– To dobrze. – Senator przesunął ku niemu po biurku folder.
Donald spojrzał podejrzliwie na teczkę i uniósł dłoń.
– Chwila. To w końcu istnieją czy nie? Co próbuje mi pan powiedzieć?
Senator Thurman się roześmiał.
– Oczywiście, że nie istnieją. – Zabrał dłonie z folderu i oparł łokcie o blat. – Widziałeś, ile funduszy NASA od nas chce, żeby móc polecieć na Marsa i z powrotem? Nie dotrzemy nawet do innej gwiazdy. Nigdy. I nikt nie przyleci do nas. Zresztą po co, do cholery?
Donald nie wiedział już, co ma myśleć, choć jeszcze minutę temu miał mnóstwo podejrzeń. Rozumiał, co Senator miał na myśli – prawda i kłamstwa wydawały się czarne i białe, dopóki nie zmieszało się ich ze sobą, a wówczas stawały się szare i niejasne. Spojrzał na teczkę. Wyglądała podobnie do tej, którą niósł Mick. Stanowiła przypomnienie o zamiłowaniu rządu do wszystkiego, co przestarzałe.
– To zaprzeczanie, prawda? – Przyjrzał się uważnie Senatorowi. – To właśnie robi pan w tym momencie. Próbuje pan zamieszać mi w głowie.
– Nie. Próbuję ci powiedzieć, żebyś przestał oglądać tyle filmów science fiction. Prawdę mówiąc, jak myślisz, czemu ci jajogłowi zawsze marzą o kolonizowaniu innych planet? Masz pojęcie, z czym by się to wiązało? To niedorzeczne. Nieopłacalne.
Donald wzruszył ramionami. Dla niego to nie było takie niedorzeczne. Zakręcił swoją butelką wody.
– Marzenia o otwartej przestrzeni leżą w naszej naturze – powiedział. – Żeby znaleźć miejsce, które moglibyśmy zaludnić. Czy to nie dlatego znaleźliśmy się tutaj?
– Tu? W Ameryce? – zaśmiał się Senator. – My tu nie znaleźliśmy otwartej przestrzeni. Zaraziliśmy kupę ludzi naszymi zarazkami, zabiliśmy ich i zrobiliśmy sobie miejsce. – Thurman wskazał na folder. – I oto dochodzimy do tego. Jest coś, nad czym chciałbym, abyś popracował.
Donald postawił butelkę na skórzanej intarsji potężnego biurka i wziął do ręki folder.
– Wniosek komisji senackiej?
Próbował ostudzić swoje nadzieje. Myśl, że w pierwszym roku urzędowania mógłby zostać współautorem ustawy, była kusząca. Otworzył teczkę i nachylił ją do okna. Na zewnątrz zbierały się burzowe chmury.
– Nie, nic z tych rzeczy. Chodzi o CAD-FAC.
Donald skinął głową. Oczywiście. Nagle wstęp o tajemnicach i teoriach spiskowych wydał się zupełnie sensowny, tak samo jak zwołanie kongresmenów z Georgii. Chodziło o Ośrodek Przechowywania i Unieszkodliwiania, nazywany w skrócie CAD-FAC, stanowiący sedno nowej ustawy energetycznej Senatora kompleks, który pewnego dnia miał mieścić większość wypalonego paliwa jądrowego z całego świata. Albo, według niektórych stron internetowych, do których Thurman zrobił aluzję, miała to być kolejna Strefa 51 albo miejsce budowy nowej, ulepszonej superbomby, albo ściśle strzeżona placówka do przetrzymywania libertarian, którzy kupili o jedną sztukę broni za wiele. Do wyboru, do koloru. W mediach było dość szumu, by zataić jakąkolwiek prawdę.
– Taaa – powiedział Donald, z którego nagle uszło powietrze. – Dostawałem ostatnio dość zabawne telefony z mojego dystryktu. – Nie ośmielił się wspomnieć rozmowy, w której mowa była o ludziach-jaszczurach. – Chcę, żeby pan wiedział, że prywatnie w stu procentach popieram budowę ośrodka. – Spojrzał na Senatora. – Oczywiście cieszę się, że nie musiałem głosować w tej sprawie publicznie, ale to była najwyższa pora, żeby ktoś zaoferował swój ogródek, prawda?
– Właśnie tak. Dla wspólnego dobra. – Senator Thurman pociągnął solidny łyk wody, oparł się wygodnie w fotelu i odchrząknął. – Jesteś bystrym młodym człowiekiem, Donny. Nie każdy rozumie, jakim dobrodziejstwem dla naszego stanu okaże się ośrodek. Uratuje nam tyłki. – Uśmiechnął się. – Przepraszam, nadal można mówić na ciebie Donny? Czy teraz już wolisz Donald?
– Można i tak, i tak – skłamał Donald. Już nie lubił, kiedy nazywano go Donny, ale zmiana imienia w połowie życia była praktycznie niemożliwa.
Wrócił do folderu i otworzył okładkę. Kryjący się pod spodem rysunek wydał mu się uderzająco nie na miejscu. Był zbyt… znajomy. Znajomy, a jednak niepasujący – pochodził z poprzedniego życia.
– Widziałeś raporty gospodarcze? – zapytał Thurman. – Wiesz, ile miejsc pracy stworzyła ta ustawa praktycznie z dnia na dzień? – Pstryknął palcami. – Ot tak, czterdzieści tysięcy. I to tylko w Georgii. Wiele będzie też z twojego dystryktu, mnóstwo przy spedycji, mnóstwo przy przeładunku. Oczywiście teraz, kiedy już ustawa przeszła, nasi mniej rozgarnięci koledzy narzekają, że to oni powinni byli mieć szansę…
– Ja to narysowałem – przerwał Donald, wyciągając z teczki kartkę. Pokazał ją Thurmanowi, jakby Senator mógł być zaskoczony, że arkusz znalazł się w folderze. Donald zastanawiał się, czy to nie sprawka córki Senatora, jakiś żart Anny, pozdrowienie albo puszczenie oka.
Thurman skinął głową.
– Owszem, no cóż, przydałoby się trochę więcej szczegółów, nie sądzisz?
Donald przyglądał się ilustracji architektonicznej, zachodząc w głowę, czy to jakiś test. Pamiętał ten rysunek, zadany w ostatniej chwili projekt na zajęcia bioarchitektoniczne na ostatnim roku licencjatu. Nie było w nim niczego nietypowego ani zadziwiającego, tylko wielki, cylindryczny budynek, wysoki na jakieś sto pięter, obudowany betonem i szkłem, z ogrodami obrastającymi balkony. Przekrój ukazywał przeplatające się poziomy mieszkalne, robocze i handlowe. Jak pamiętał Donald, budowla była oszczędna tam, gdzie u innych studentów była odważna, pragmatyczna i funkcjonalna tam, gdzie można było zaryzykować. Z płaskiego dachu wyrastały zielone kępy – potwornie wyświechtany pomysł, ukłon w stronę idei neutralności wobec efektu cieplarnianego.
Podsumowując, projekt był nudny i nijaki. Donald nie wyobrażał sobie, że tak niewymyślny budynek miałby stanąć na pustyniach Dubaju u boku nowej, wspaniałej generacji samowystarczalnych drapaczy chmur. Nie miał pojęcia, do czego ten projekt był Senatorowi potrzebny.
– Więcej szczegółów – wymamrotał, powtarzając słowa Senatora. Przewertował resztę papierzysk w folderze w poszukiwaniu kontekstu, jakiejś wskazówki.
– Chwila. – Donald spojrzał na listę wymagań, spisaną jak gdyby przez potencjalnego klienta. – To wygląda jak propozycja projektu. – Jego uwagę przykuły słowa, o których zapomniał, że kiedykolwiek je znał: przepływ ruchu wewnętrznego, plan blokowy, HVAC, hydroponika…
– Będziesz musiał pozbyć się światła słonecznego. – Krzesło Senatora Thurmana zaskrzypiało, gdy ten pochylił się nad biurkiem.
– Słucham? – Donald uniósł teczkę do góry. – Co konkretnie chce pan, żebym zrobił?
– Sugerowałbym użyć tych lamp, z których korzysta moja żona. – Ułożył dłonie w okrąg i wskazał na środek. – Sprawia, że nasionka kiełkują w zimie, a robi to z pomocą tych cholernych żarówek, które kosztują mnie fortunę.
– Ma pan na myśli świetlówki wzrostowe.
Thurman ponownie pstryknął palcami.
– I nie przejmuj się kosztami. Kupimy, czego tylko potrzebujesz. Zamierzam też załatwić ci kogoś do pomocy przy mechanicznych duperelach. Inżyniera. Cały zespół.
Donald przerzucił papiery w folderze.
– Do czego to ma służyć? I dlaczego ja?
– Nazywamy to „budynkiem na wszelki wypadek”. Pewnie nigdy tego nie użyjemy, ale nie pozwolą nam przechowywać tych radioaktywnych rdzeni, jeśli nie postawimy tego sukinsyna gdzieś w pobliżu. To tak jak z tym oknem w mojej piwnicy, które musiałem obniżyć, żeby dom mógł przejść inspekcję. Chodziło o… jak to się nazywa…?
– Wyjście ewakuacyjne – powiedział Donald. Znajome słowa popłynęły bez udziału świadomości.
– Tak. Wyjście ewakuacyjne. – Wskazał na folder. – Ten budynek jest jak to okno, coś, co trzeba zbudować, żeby reszta mogła pomyślnie przejść inspekcję. To właśnie tu, w mało prawdopodobnym przypadku ataku lub wycieku, będą mogli schować się pracownicy ośrodka. Schron. I musi być idealny, bo inaczej cały projekt zamkną w trymiga. To, że przegłosowaliśmy ustawę, nie znaczy, że już jesteśmy w domu, Donny. Był taki projekt, tam na zachodzie, który dostał zielone światło dziesięciolecia temu, dostał nawet fundusze. I koniec końców upadł.
Donald wiedział, o jakim projekcie mowa. Podziemny ośrodek składowania odpadów, ukryty pod górą. Na Wzgórzu mówiło się, że projekt w Georgii ma takie same szanse powodzenia. Na tę myśl teczka wydała się Donaldowi trzy razy cięższa. Proszono go, by stał się częścią przyszłej porażki. Mogła ona zaważyć na jego ledwo co rozpoczętej karierze politycznej.
– Poprosiłem Micka Webba, żeby zajął się innymi sprawami związanymi z projektem. Logistyka i planowanie. Będziecie musieli ze sobą współpracować w kilku kwestiach. A Anna bierze urlop od swojego stanowiska w MIT, żeby ci pomóc.
– Anna? – Nerwowo sięgnął drżący rękami po wodę.
– Oczywiście. Będzie głównym inżynierem tego projektu. W papierach znajdziesz specyfikację jej wymagań dotyczących przestrzeni.
Donald nabrał wody do ust i z trudem przepchnął ją przez gardło.
– Jasne, jest mnóstwo innych osób, które mógłbym w to zaangażować, ale ten projekt nie może upaść, rozumiesz? Musi być jak rodzina. Dlatego chcę, żeby pracowali nad tym ludzie, których znam, którym ufam. – Senator Thurman splótł palce. – Nawet jeśli miałaby to być jedyna rzecz, dla której zostałeś wybrany, chcę, żebyś zrobił to porządnie. Właśnie z myślą o tym popierałem cię na wiecach.
– Oczywiście. – Donald pochylił głowę, by ukryć swoje zmieszanie.
Wcześniej obawiał się, że poparcie Senatora wynikało ze starych więzów rodzinnych. Teraz okazało się, że jest nawet gorzej. Donald wcale nie wysłużył się Senatorem, było zupełnie odwrotnie. Spoglądając na leżący mu na kolanach rysunek, świeżo wybrany kongresmen czuł, że jedno zadanie, do którego był niedostatecznie przygotowany, rozwiewa się – a na jego miejsce pojawia się inne, równie onieśmielające.
– Chwila – powiedział. – Nadal czegoś nie rozumiem. – Spojrzał uważnie na swój stary rysunek. – Po co te lampy grzewcze?
– Bo budynek, który masz dla mnie zaprojektować, będzie znajdować się pod ziemią.
2
2110
Silos 1
Troy wstrzymał oddech i starał się zachować spokój, podczas gdy lekarz ściskał gumową gruszkę. Nadmuchiwany rękaw pęczniał wokół jego bicepsa, aż zaczął szczypać skórę. Troy nie wiedział, czy wolniejsze oddychanie i uspokojenie tętna ma jakikolwiek wpływ na ciśnienie krwi, ale czuł potrzebę zrobienia dobrego wrażenia na człowieku w białym kitlu. Chciał, żeby wynik był normalny.
Jego ręka pulsowała wraz z uderzeniami serca, igiełka ciśnieniomierza podskakiwała, a powietrze ulatywało z sykiem.
– Osiemdziesiąt na pięćdziesiąt. – Zrywany z ramienia gumowy rękaw wydał dźwięk rozdzieranego materiału. Troy potarł podrażnione miejsce na skórze.
– To dobrze?
Doktor zanotował wynik w notatniku z klipsem.
– Niskie, ale mieści się w normie.
Za plecami lekarza asystent właśnie przyklejał etykietkę do pojemniczka z ciemnoszarym moczem, po czym umieścił go w niedużej lodówce. Troy zauważył wśród próbek na wpół zjedzoną kanapkę, która nawet nie była w nic zawinięta.
Spojrzał w dół na swoje nagie kolana wystające spod niebieskiej, papierowej koszuli. Nogi miał blade i jakby mniejsze, niż je zapamiętał. Kościste.
– Ciągle nie mogę zacisnąć pięści – powiedział lekarzowi, na próbę zamykając i otwierając dłoń.
– To zupełnie normalne. Siła mięśni wróci. Proszę patrzeć na światło.
Troy wodził wzrokiem za snopem światła, starając się nie mrugać.
– Od dawna pan to robi? – zapytał lekarza.
– Pan jest moim trzecim wybudzonym. Dwóch uśpiłem. – Przestał świecić Troyowi po oczach i uśmiechnął się do niego. – Sam jestem na chodzie dopiero od paru tygodni. Mogę panu na sto procent powiedzieć, że odzyska pan siły.
Troy skinął głową. Asystent lekarza wręczył mu kolejną tabletkę i kubeczek wody. Troy zawahał się, wpatrzony w leżącą na dłoni małą niebieską kapsułkę.
– Podwójna dawka dziś rano – powiedział doktor – a potem będzie pan dostawał po jednej do śniadania i obiadu. Proszę nie pomijać dawek.
Troy podniósł wzrok.
– Co się stanie, jeśli jej nie wezmę?
Lekarz pokręcił głową i zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział.
Troy wrzucił sobie pigułkę do ust i popił wodą. W gardle poczuł gorzki smak.
– Jeden z moich asystentów przyniesie panu jakieś ubrania i płynny posiłek na rozruch jelit. Jeśli będzie pan miał zawroty głowy albo dreszcze, niech się pan natychmiast ze mną skontaktuje. W przeciwnym razie widzimy się tu za sześć miesięcy. – Lekarz zanotował coś, po czym zaśmiał się pod nosem. – Albo raczej zajmie się panem ktoś inny. Do tego czasu moja zmiana się skończy.
– W porządku. – Troy zadrżał.
Lekarz podniósł wzrok znad rozpiski.
– Nie jest panu zimno, prawda? Specjalnie utrzymuję tutaj trochę wyższą temperaturę.
Troy zawahał się, zanim odpowiedział.
– Nie, doktorze. Nie jest mi zimno. Już nie.
Troy, nadal na miękkich nogach, wszedł do windy na końcu korytarza i zaczął lustrować rzędy ponumerowanych przycisków. Polecenia, które otrzymał, zawierały wskazówki, jak dojść do jego biura, ale pamiętał je bardzo mgliście. Większość przeszkolenia przetrwała dekady snu. Przypominał sobie, jak raz po raz czytał jedną i tę samą książkę, że tysiące mężczyzn przypisano do różnych zmian i że oprowadzano ich po ośrodku, po czym uśpiono ich jak kobiety. Przeszkolenie pamiętał, jakby to było wczoraj; to starsze wspomnienia zdawały się mu umykać.
Drzwi do windy zamknęły się automatycznie. Jego mieszkanie znajdowało się na trzydziestym siódmym piętrze, to akurat pamiętał. Jego biuro było na trzydziestym czwartym. Wyciągnął rękę w kierunku przycisków, zamierzając jak najszybciej znaleźć się za biurkiem, ale jego dłoń prześliznęła się na samą górę. Zostało mu jeszcze parę minut, zanim będzie gdziekolwiek potrzebny, i czuł dziwne pragnienie, jakby ciągnięcie, żeby znaleźć się tak wysoko, jak to tylko możliwe, żeby wznieść się w górę przez warstwy napierającej zewsząd ziemi.
Winda z cichym pomrukiem przebudziła się do życia i pomknęła w górę szybu. Coś ze świstem przemknęło obok, inna kabina, a może przeciwwaga. Okrągłe przyciski rozświetlały się, gdy winda mijała kolejne piętra. Było ich mnóstwo, w sumie siedemdziesiąt. Centralne części wielu z nich były wyświechtane po latach używania. Troyowi wydało się to dziwaczne. Miał wrażenie, że jeszcze wczoraj przyciski były nowe i lśniące. Jeszcze wczoraj wszystko takie było.
Winda zwolniła. Troy, by odzyskać równowagę, musiał oprzeć się o ścianę. Nadal niepewnie stał na nogach.
Drzwi zadzwoniły i rozsunęły się. Troy zamrugał w jaskrawym świetle korytarza. Opuścił windę i skierował kroki ku pomieszczeniu, z którego sączył się gwar. Jego nowe buty były sztywne, a szary, pospolity kombinezon – drapiący. Próbował wyobrazić sobie, jak to by było obudzić się w ten sposób jeszcze dziewięć razy i za każdym razem czuć się tak słabym i zdezorientowanym. Dziesięć zmian po sześć miesięcy każda. Dziesięć zmian, na które nie zgłosił się na ochotnika. Zastanawiał się, czy każde kolejne przebudzenie będzie łatwiejsze od poprzedniego, czy może od teraz będzie już tylko gorzej.
Gdy Troy przekroczył próg stołówki, gwar ucichł. Zwróciło się ku niemu kilka głów. Od razu zauważył, że jego szary kombinezon wcale nie jest taki pospolity. Przy stołach rozsiane były różne kolory: duże skupisko czerwonych strojów, całkiem sporo żółtych, jeden mężczyzna w pomarańczowym – ale żadnej szarości.
W żołądku znów zabulgotał mu pierwszy, składający się z lepkiej pasty posiłek, który dostał po przebudzeniu. Przez sześć godzin nie wolno mu było nic więcej jeść, więc aromat puszkowanego jedzenia wydawał mu się wręcz przytłaczający. Pamiętał tę dietę, żywił się nią w trakcie przeszkolenia. Długie tygodnie na tej samej brei. Tyle że teraz miały to być miesiące. Miały to być setki lat.
– Proszę pana.
Młody człowiek skinął Troyowi głową, mijając go i zmierzając ku windom. Troyowi wydawało się, że go rozpoznaje, ale nie dałby głowy. W każdym razie mężczyzna najwyraźniej rozpoznawał jego. A może to przez wyróżniający go z tłumu szary kombinezon?
– Pierwsza zmiana?
Zbliżył się do niego starszy mężczyzna, szczupły, z wianuszkiem białych, kręconych włosów. Uśmiechnął się do Troya, ściskając w dłoniach tacę. Otworzył kosz na odpadki, wsunął do środka tacę i upuścił ją z donośnym rumorem.
– Przyszedł pan, żeby pooglądać widoki? – zapytał mężczyzna.
Troy przytaknął. W stołówce byli tylko mężczyźni. Sami faceci. Wyjaśniono im, czemu tak jest bezpieczniej. Próbował sobie ów powód przypomnieć, podczas gdy człowiek ze starczymi plamami na skórze skrzyżował ręce na piersi i stanął obok. Nie przedstawił się. Troy zadał sobie pytanie, czy imiona stały się mniej istotne, odkąd ludzie odbywają te sześciomiesięczne zmiany. Spojrzał ponad pełnymi ludzi stołami na ogromny ekran pokrywający ścianę w głębi sali.
Pióropusze pyłu i niskie chmury wisiały nad porozrzucanymi, poszarpanymi gruzami. Kilka metalowych prętów sterczało z rumowiska i gięło się ku ziemi jak więdnące rośliny, pozostałości dawno unicestwionych flag i namiotów. Troyowi przychodziło coś na myśl, ale nie był w stanie tego nazwać. Żołądek zacisnął mu się jak pięść wokół zjedzonej wcześniej papki i gorzkiej tabletki.
– To moja druga zmiana – powiedział mężczyzna.
Troy ledwo go słyszał. Spojrzeniem wilgotnych oczu prześlizgiwał się po spopielonych wzgórzach, szarych stokach wznoszących się ku ciemnym, groźnym chmurom. Walające się wokół szczątki gniły. Do kolejnej zmiany, albo jeszcze następnej, znikną zupełnie.
– Z pokoju wypoczynkowego można spojrzeć dalej. – Mężczyzna obrócił się i gestem wskazał wzdłuż ściany.
Troy dobrze wiedział, o jakie pomieszczenie chodzi. Znał tę część budynku lepiej, niż ten mężczyzna mógł sądzić.
– Nie, ale dziękuję – wyjąkał Troy. Zbył mężczyznę machnięciem ręki. – Chyba dość się już naoglądałem.
Ciekawskie twarze wróciły do swoich tac, a gwar znów wypełnił salę. Odgłosy urozmaicało okazjonalne szczękanie łyżek i widelców o metalowe miski i talerze. Troy odwrócił się i odszedł bez słowa. Zostawił ten ohydny widok za sobą – odwrócił się plecami do jego niewypowiedzianej upiorności. Spiesznie podążył ku windom, bez przerwy drżąc i czując, że nogi uginają się pod nim nie tylko z powodu długiego snu. Potrzebował być sam, nie chciał teraz mieć przy sobie nikogo, nie chciał współczujących rąk, które pocieszałyby go, kiedy będzie płakał.
3
2049
Waszyngton, D.C.
Donald osłonił grubą teczkę pod marynarką i pobiegł przez deszcz. Wolał zmoknąć, niż stawić czoło własnej klaustrofobii w tunelach.
Samochody z sykiem sunęły po mokrym asfalcie. Zaczekał na lukę i za nic mając sobie sygnalizację świetlną, przemknął na drugą stronę.
Przed nim zdradliwie błyszczały marmurowe stopnie Rayburn, budynku mieszczącego biura Izby Reprezentantów. Wspiął się po nich ostrożnie, a wchodząc, podziękował odźwiernemu.
W środku funkcjonariusz ochrony beznamiętnie przyglądał się, jak czerwone, nigdy niemrugające oko urządzenia skanuje kod kreskowy na legitymacji Donalda. Sprawdził folder, który dał mu Thurman, i upewnił się, że nie zamókł, zastanawiając się jednocześnie, czemu takie relikty minionej epoki nadal uważano za bezpieczniejsze od e-maila czy cyfrowej kopii.
Jego biuro znajdowało się o kondygnację wyżej. Ruszył w kierunku schodów, wolał je od starożytnych, powolnych wind budynku Rayburn. Buty zaskrzypiały o płytki, kiedy zszedł z pluszowego dywanika przy drzwiach.
Na korytarzu na górze panował jak zwykle rozgardiasz. Donalda minęło w pośpiechu dwóch licealistów ze szkolnego programu stażowego, najprawdopodobniej niosących komuś kawę. Ekipa telewizyjna stała przed biurem Amandy Kelly; lampy kamer oblewały ją i młodego reportera blaskiem imitującym światło dnia. Zaniepokojeni wyborcy i ochoczy lobbyści wyróżniali się zawieszonymi na szyjach przepustkami dla gości. Obie grupy łatwo było zresztą odróżnić. Wyborcy marszczyli brwi i zawsze wyglądali na zagubionych. Lobbyści mieli za to na twarzach uśmiechy jak kot z Cheshire, a po labiryncie korytarzy nawigowali z większą dozą pewności niż nowo wybrani kongresmeni.
Donald otworzył folder i udając pogrążonego w lekturze, ruszył przez otaczający go chaos w nadziei, że nikt go nie zagadnie. Przecisnął się za plecami kamerzysty i wśliznął do swojego biura, które mieściło się obok.
Zza biurka wstała Margaret, jego sekretarka.
– Ma pan gościa.
Donald rozejrzał się po poczekalni. Była pusta. Zauważył, że drzwi do jego biura były uchylone.
– Przepraszam, wpuściłam ją. – Margaret zrobiła gest, jakby niosła pudło, trzymając ręce przy pasie i wyginając plecy w łuk. – Miała przesyłkę. Mówiła, że to od Senatora.
Donald machnął ręką, rozwiewając jej obawy. Margaret była starsza od niego, miała koło czterdziestu pięciu lat i bardzo ją sobie chwalono, ale faktycznie miała żyłkę konspiratora. Być może to efekt uboczny lat doświadczenia.
– Nie szkodzi – zapewnił ją Donald. Wydało mu się interesujące, że choć senatorów była setka, w tym dwóch z jego stanu, to tylko na jednego z nich mówiono po prostu Senator. – Sprawdzę, o co chodzi. W międzyczasie chciałbym, żebyś zwolniła jedno okienko z mojego planu dnia. Godzina albo dwie z rana byłoby idealnie. – Mignął jej przed oczami folderem. – Mam do zrobienia coś, co pochłonie sporo czasu.
Margaret skinęła głową i usiadła przy komputerze. Donald odwrócił się w kierunku swojego biura.
– Aha, proszę pana…
Obejrzał się. Wskazała palcem swoją głowę.
– Pańskie włosy – syknęła.
Przeczesał palcami włosy, a kropelki wody zeskoczyły z niego jak wystraszone pchły. Margaret zmarszczyła brwi i bezradnie wzruszyła ramionami. Donald poddał się i pchnął drzwi do biura, spodziewając się zastać kogoś usadowionego za biurkiem.
Zamiast tego zobaczył kogoś, kto wiercił się pod nim.
– Przepraszam?
Drzwi stuknęły o coś, co stało na podłodze. Donald zerknął za skrzydło i dostrzegł wielkie pudło z obrazkiem monitora. Spojrzał na biurko, gdzie sprzęt został już rozstawiony.
– O, cześć!
Dochodzące z wnęki pod biurkiem powitanie było przytłumione. Szczupłe biodra opięte spódniczką w zygzakowaty wzorek podpełzły tyłem w jego kierunku. Donald wiedział, z kim ma przyjemność, jeszcze zanim spod blatu wyłoniła się głowa. Poczuł nagły przypływ poczucia winy i gniewu na nią za to, że przyszła bez zapowiedzi.
– Wiesz, powinieneś czasem kazać swojej sprzątaczce odkurzyć tam na dole. – Anna Thurman wstała i uśmiechnęła się. Klasnęła w dłonie, otrzepując je z kurzu, po czym wyciągnęła jedną ku niemu. Donald uścisnął ją nerwowo.
– Witaj, nieznajomy.
– Tak, cześć. – Krople deszczu ciekły mu po policzkach i karku, maskując ewentualne krople potu. – Co słychać?
Obszedł biurko dookoła, żeby stworzyć między nimi trochę miejsca. Nowy monitor stał niewinnie na biurku, ciągle z folią ochronną na ekranie.
– Tato pomyślał, że możesz potrzebować dodatkowego monitora. – Anna wsunęła luźny kasztanowy kosmyk za ucho. Nadal miała w sobie ten powab i elficki wdzięk, kiedy uszy wystawały jej w ten sposób spomiędzy włosów. – Zgłosiłam się na ochotnika – wyjaśniła, wzruszając ramionami.
– Och. – Położył folder na biurku i pomyślał o rysunku budynku, który, jak przez chwilę podejrzewał, pochodził od niej. A teraz była tutaj. Donald przyjrzał się swojemu odbiciu w nowym monitorze. Deszcz zupełnie zniszczył mu fryzurę. Donald spróbował wygładzić włosy.
– Jeszcze coś – powiedziała Anna. – Twojemu komputerowi lepiej będzie na biurku. Wiem, że niespecjalnie to wygląda, ale pod biurkiem biedak zadławi się kurzem na śmierć. Kurz to dla nich morderca.
– Taa. Okej.
Usiadł i zdał sobie sprawę, że nowy monitor zasłania mu krzesło stojące naprzeciwko biurka. Odsunął go na bok. Anna w tym czasie obeszła mebel i stanęła obok. Ręce miała skrzyżowane, była zupełnie zrelaksowana. Całkiem jakby ostatnio widzieli się wczoraj.
– Więc – powiedział – jesteś w mieście.
– Od zeszłego tygodnia. Chciałam wpaść i zobaczyć się z tobą i Helen w sobotę, ale miałam strasznie dużo roboty z przeprowadzką. Sam rozumiesz, mnóstwo pudeł do rozpakowania.
– Jasne. – Niechcący trącił myszkę i stary monitor się obudził. Komputer pracował. Przerażenie wywołane faktem, że Donald znajdował się sam na sam ze swoją eks, opadło na tyle, że uświadomił sobie zgranie w czasie dzisiejszych wydarzeń.
– Chwila. – Odwrócił się do Anny. – Byłaś tu i instalowałaś monitor, podczas gdy twój ojciec pytał mnie, czy jestem zainteresowany jego projektem? A co, gdybym odmówił?
Uniosła brew. Donald zdał sobie sprawę, że to nie wyuczona umiejętność – to talent dziedziczony w tej rodzinie.
– Tato praktycznie podał ci wybory na tacy – powiedziała bezbarwnym tonem.
Donald sięgnął po folder i szybko przerzucił strony jak talię kart.
– Mówię tylko, że iluzja wolnej woli byłaby miła.
Anna się roześmiała. Zaraz przygładzi mu włosy, czuł to. Puścił folder i wymacał telefon w kieszeni marynarki. Tak jakby dzięki niemu Helen była tu teraz z nim. Miał ogromną ochotę do niej zadzwonić.
– Czy tato był chociaż dla ciebie delikatny?
Podniósł wzrok. Nie poruszyła się, ręce nadal miała skrzyżowane, a jego włosy wciąż były nieprzygładzone – nie było powodu do paniki.
– Co? A, jasne. Było w porządku. Jak za starych czasów. Prawdę mówiąc, wygląda, jakby nie zestarzał się nawet o jeden dzień.
– On naprawdę się nie starzeje, wiesz? – Przemierzyła pokój, zbierając duże kawałki styropianu, po czym ze skrzypieniem wcisnęła je do pustego pudełka. Donald złapał się na tym, że jego wzrok ześlizguje się ku jej spódniczce, i zmusił się, by odwrócić spojrzenie. – Poddaje się nanoterapiom z niemal religijnym fanatyzmem. Zaczął z powodu kolan. Przez jakiś czas wojsko pokrywało koszty. Teraz za nic by z nich nie zrezygnował.
– Nie wiedziałem – skłamał Donald. Krążyły oczywiście pogłoski. Ludzie mówili, że to „botoks dla całego ciała”. Lepsze niż suplementy z testosteronem. Kosztowały fortunę i wprawdzie nie zapewniały nieśmiertelności, ale bez wątpienia potrafiły znacznie oddalić widmo starości.
Oczy Anny się zwęziły.
– Nie uważasz, że jest w tym coś złego, prawda?
– Co? Nie. Terapie są w porządku, tak myślę. Po prostu to nie dla mnie. Czekaj, czemu pytasz? Chyba nie chcesz powiedzieć, że ty…
Anna oparła ręce na biodrach i przekrzywiła głowę. W jej obronnej pozie było coś dziwnie uwodzicielskiego, coś, co sprawiało, że lata, które minęły, odkąd byli razem, przestawały mieć znaczenie.
– A myślisz, że powinnam? – zapytała.
– Nie, nie. Nie chodziło mi… – Zamachał rękami. – Po prostu nie sądzę, żebym ja się na to kiedykolwiek zdecydował.
Na jej wargach pojawił się pełen wyższości uśmieszek. Dojrzałość zahartowała urodę Anny i udoskonaliła jej szczupłą sylwetkę, ale młodzieńcza zawziętość pozostała.
– Teraz tak mówisz – powiedziała – ale zaczekaj, aż stawy zaczną dawać ci się we znaki, a krąg wyskoczy ci od czegoś tak przyziemnego jak zbyt szybkie poruszenie głową. Wtedy sam się przekonasz.
– Okej. No cóż. – Z klaśnięciem złożył dłonie razem. – Miło było się znów spotkać.
– Owszem. Więc jaki dzień ci pasuje? – Anna zamknęła pudło, posunęła je nogą po podłodze w kierunku drzwi, po czym znów weszła za biurko i stanęła obok Donalda, jedną ręką opierając się o jego krzesło, a drugą sięgając po myszkę.
– Jaki dzień…?
Obserwował, jak Anna zmienia ustawienia jego komputera, a nowy monitor rozświetla się i budzi do życia. Czuł pulsowanie w kroczu i zapach jej znajomych perfum. Wietrzyk, jaki zrobiła, przemierzając pomieszczenie, zdawał się wirować wokół niego. Doznanie to było niemal jak pieszczota, jak fizyczny dotyk, aż Donald zaczął zastanawiać się, czy nie zdradza w tym momencie Helen, podczas gdy Anna zaledwie regulowała suwaki w jego panelu sterowania.
– Umiesz z tego korzystać, prawda? – Przesunęła kursor z jednego ekranu na drugi, przeciągając okno z rozpoczętą grą w pasjansa.
– Ee, jasne – odparł Donald, wiercąc się na krześle. – Hm… co miałaś na myśli, pytając, jaki dzień mi pasuje?
Puściła myszkę. Donald odczuł to tak, jakby zabrała dłoń z jego uda.
– Tato chce, żebym zaprojektowała przestrzenie techniczne. – Wskazała na folder, jakby dokładnie wiedziała, co znajduje się w środku. – Biorę w Instytucie urlop naukowy do czasu, aż ten projekt w Atlancie ruszy. Myślałam, że może chciałbyś spotykać się raz w tygodniu, żeby omówić szczegóły.
– Och. No cóż. Potem dam ci znać. Mój harmonogram jest zwariowany. Codziennie co innego.
Wyobrażał sobie, jak Helen skomentowałaby to, że spotyka się z Anną raz w tygodniu.
– Moglibyśmy, no wiesz, współdzielić przestrzeń dyskową w AutoCAD-zie – zasugerował. – Mogę ci wysyłać linki do moich dokumentów…
– Możemy tak zrobić.
– I kontaktować się mailowo. Albo przez wideoczat. Wiesz?
Anna zmarszczyła brwi. Do Donalda dotarło, że czytała w nim jak w książce.
– Dobra, zorganizujmy to w ten sposób.
Nim odwróciła się w stronę pudła po monitorze, przez jej twarz przemknął cień rozczarowania, a Donald poczuł nagłą potrzebę, by ją przeprosić. Lecz gdyby to zrobił, nie tyle wyjawiłby, w czym tkwi problem, co wypisał to w powietrzu jaskrawym neonowym światłem: Nie ufam sobie w twoim towarzystwie. Nie będziemy przyjaciółmi. Co ty tu, do cholery, robisz?
– Naprawdę musisz coś zrobić z tym kurzem. – Obejrzała się przez ramię na biurko. – Poważnie, twój komputer się nim zadławi.
– W porządku. Zajmę się tym. – Wstał i w pośpiechu okrążył biurko, by ją odprowadzić. Anna schyliła się po pudło. – Ja to wezmę.
– Nie wygłupiaj się. – Wyprostowała się, trzymając karton między ręką a biodrem. Uśmiechnęła się i znów założyła za ucho kosmyk włosów. Równie dobrze mogłaby wychodzić z jego pokoju w akademiku. Nastała identyczna jak wtedy niezręczna cisza – poranne pożegnanie we wczorajszych ubraniach.
– Okay, więc masz mojego maila? – zapytał.
– Teraz twoje dane są ogólnodostępne – przypomniała.
– No tak.
– Przy okazji, świetnie wyglądasz. – I zanim zdążył się cofnąć albo obronić, ona już z uśmiechem na ustach poprawiała mu fryzurę.
Donalda zmroziło. Kiedy wreszcie odtajał, Anny już nie było. Stał przy drzwiach sam, ociekając poczuciem winy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej