Laura Wilk. Wilczyca - Gorzka Mieczysław - ebook

Laura Wilk. Wilczyca ebook

Gorzka Mieczysław

4,6
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Komisarz Laura Wilk czuje się bezsilna wobec działań bezwzględnego zabójcy znanego jako Poltergeist. Niespodziewanie otrzymuje wsparcie od młodszego aspiranta Dominika Bielczyka specjalizującego się w ściganiu seryjnych morderców. Ich współpraca nie układa się jednak pomyślnie, a dzielący ich mur braku zaufania i głęboko skrywanych tajemnic z dnia na dzień staje się coraz grubszy. W międzyczasie zabójca uderza bezpośrednio w Laurę Wilk, co jeszcze bardziej komplikuje sytuację.

Aby zrozumieć przyczyny swoich problemów psychicznych, Ariel Lesiecki postanawia powrócić do czasów dzieciństwa spędzonego we wsi Wątlica. Z przerażeniem odkrywa prawdę i po raz kolejny musi walczyć o życie, mając za przeciwnika bezwzględnego mordercę.

Wciągnięci w trudny do przewidzenia wir wydarzeń, Lesiecki i Wilk trafią do miejsca, gdzie narodził się Poltergeist. A on już na nich czeka…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 555

Oceny
4,6 (7 ocen)
6
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fifichinka

Nie oderwiesz się od lektury

super
00



Początek

Laura – wiele lat wcze­śniej

Miasto w poło­wie lutego śmier­działo wil­go­cią i zgni­li­zną.

Wysia­dła z auto­busu miej­skiego, nacią­gnęła kap­tur bluzy moc­niej na głowę, zapięła suwak skó­rza­nej kurtki i wci­snęła zmar­z­nięte dło­nie do kie­szeni. Pew­nie, że się bała, ale nie było odwrotu, musiała dzia­łać, bo stawka zro­biła się za wysoka. Nie mogła stra­cić jedy­nej osoby na świe­cie, która została jej po śmierci rodzi­ców. Jedy­nej osoby, dla dobra któ­rej zapu­ka­łaby do bram pie­kieł i zatłu­kła każ­dego dia­bła sto­ją­cego na dro­dze do szczę­ścia jej młod­szej sio­stry, Ali­cji. Tak, to było dobre porów­na­nie. Wła­śnie wybie­rała się do takiego pie­kła w poje­dynkę, a jedyną jej bro­nią były ukryty pod kurtką kij bejs­bo­lowy i kastet na pra­wej dłoni. Spraw­dziła, czy tam jest. Był, i teraz ema­no­wał chło­dem na jej całą rękę, tak że pra­wie stra­ciła czu­cie w pal­cach. Czy się bała? Bała się jak jasna cho­lera, ale prze­cież ona jest teraz nie­ważna, nie o jej życie toczy się ta gra. Mogli ją zatłuc, trudno, ale i tak spró­buje. Prze­cież obie­cała nad gro­bem rodzi­ców, że zaj­mie się młod­szą sio­strą, pomoże jej wyjść na ludzi, zna­leźć szczę­ście, nawet kosz­tem wła­snego. Nie po to w wieku osiem­na­stu lat poszła do pracy. Imała się każ­dego zaję­cia, tyrała po szes­na­ście godzin na dobę, żeby udo­wod­nić temu nie­przy­chyl­nie do niej nasta­wio­nemu sukin­sy­nowi, sędziemu w sądzie rodzin­nym, że może prze­jąć opiekę nad dzie­się­cio­let­nią sio­strą. Dla­tego teraz nie mogła odpu­ścić.

Spoj­rzała w niebo zasnute żałob­nym cału­nem chmur, z któ­rych na prze­mian padał deszcz, śnieg albo oba te gówna naraz. Jakie teraz były zimy? Wil­goć, wiatr, błoto i wszech­ogar­nia­jąca zgni­li­zna. Draż­niła noz­drza, dra­pała w gar­dle, powo­do­wała odruch wymiotny. Ale to nic, dla nich jesz­cze zaświeci słońce, Laura musi tylko zejść do pie­kła i wyrwać z dia­bel­skich sideł swoją kochaną młod­szą sio­strzyczkę. Zada­nie nie­wy­ko­nalne? Nie dla niej. Ona prze­cież jest twarda i silna. Nie ugnie się przed niczym, nie ma takiej opcji.

Ruszyła chod­ni­kiem wzdłuż ulicy w kie­runku sta­cji kole­jo­wej Wro­cław Bro­chów i kilku budyn­ków z czer­wo­nej cegły, które kie­dyś zamiesz­ki­wali pra­cow­nicy kolei, a teraz ćpuny, menele i zwy­kli ban­dyci. Dasz radę – pomy­ślała – nie ma odwrotu, wszystko skoń­czy się wła­śnie tu, a potem zacznie się od nowa. Dużo lepiej.

Odkąd ten sukin­syn sędzia nie miał już żad­nych argu­men­tów prze­ciw i w końcu przy­znał jej opiekę nad młod­szą sio­strą, minęło całe sześć lat. A od kiedy sto­sunki mię­dzy nimi zaczęły się psuć? Nie­zbyt dawno – dwa, trzy lata wcze­śniej. Ali­cja dora­stała i zaczęły się pro­blemy wycho­waw­cze. Laura już stu­dio­wała, musiała dzie­lić czas mię­dzy pracę zarob­kową i naukę, nie mogła poświę­cić Ali­cji tyle czasu, ile powinna. To dla­tego prze­ga­piła ten moment, kiedy zaczęła ją tra­cić. Uznała, że sio­stra wcho­dzi w okres buntu nasto­latki i nie­długo jej przej­dzie.

Pew­nie tak by było, gdyby Ali­cja nie wpa­dła w złe towa­rzy­stwo. Zaczęły się imprezy, alko­hol, ucieczki z domu, pierw­sze skręty, a potem twarde nar­ko­tyki. I było już za późno. Jej kochana nasto­let­nia sio­strzyczka była na dro­dze do pie­kła. High­way to Hell. Może to jesz­cze nie było pie­kło, tylko jego przed­sio­nek, ale dia­beł już prze­jął nad nią kon­trolę. Nie dało się jej prze­mó­wić do roz­sądku, była w jakimś pie­przo­nym amoku i nic do niej nie tra­fiało. Trauma po stra­cie rodzi­ców w dzie­ciń­stwie eks­plo­do­wała, nisz­cząc młode, dobrze zapo­wia­da­jące się życie. Nie pomo­gły roz­mowy, groźby, zamy­ka­nie w domu i stra­sze­nie. Prze­cież ona musiała w końcu iść do pracy i na zaję­cia, a wtedy Ali­cja ucie­kała. Może sama, może ktoś jej poma­gał. Pod­czas każ­dej takiej awan­tury nasto­latka oskar­żała ją o swoje pro­blemy, obar­cza­jąc winą za wszystko, łącz­nie ze śmier­cią rodzi­ców. Wczo­raj wykrzy­czała jej to w twarz, a potem wybie­gła z domu, trza­ska­jąc drzwiami i krzy­cząc, że nie­na­wi­dzi sio­stry i już ni­gdy nie chce jej widzieć.

To było dla Laury jak grom z jasnego nieba, który pie­prz­nął nie­spo­dzie­wa­nie w jej głowę i zatrzy­mał się gdzieś w środku mózgu, paląc wszystko, co do tej pory uwa­żała za swoje życie. Znisz­czył wiele, prze­war­to­ścio­wał myśle­nie, ale też nała­do­wał ener­gią. Lecz zanim ta ener­gia dała o sobie znać, Laura sie­działa na krze­śle w kuchni, pośród poroz­rzu­ca­nych sztuć­ców i potłu­czo­nych naczyń, i miała tylko pustkę w gło­wie. Potem poło­żyła się do łóżka i zapa­dła w jakiś obłędny letarg, a kiedy się obu­dziła, już nie była tą samą osobą. Wie­działa, że musi sta­nąć do osta­tecz­nego star­cia, prze­cież ona nie odpusz­cza, jest twarda i nie cof­nie się przed niczym.

Plan powstał bar­dzo szybko. Zadzwo­niła w kilka miejsc, dowie­działa się, gdzie kręcą się szem­rani kole­dzy jej sio­stry, potem zała­twiła sobie kij bejs­bo­lowy i kastet. Była gotowa na wojnę totalną. Tylko trzeba było jesz­cze zdo­być się na odwagę. Nie, nie była słaba; wśród tysiąca obo­wiąz­ków znaj­do­wała czas, żeby bie­gać, cho­dzić na siłow­nię i ćwi­czyć sztuki walki. Tak przy­go­to­wy­wała się do wyma­rzo­nej pracy po stu­diach. Żeby dostać się do aka­de­mii, wyma­gane były testy spraw­no­ściowe, dla­tego ćwi­czyła. Zanim wyszła z domu, posta­no­wiła się zmie­nić, odciąć się od dotych­cza­so­wego życia, od prze­szło­ści. Musiała stać się kimś innym, twar­dym, nie­ugię­tym, wypo­sa­żo­nym w gruby pan­cerz, który będzie ją chro­nił przed złym świa­tem.

Poszła do łazienki, sta­nęła przed lustrem i spoj­rzała sobie w oczy. Ali­cja była od niej ład­niej­sza. Miała urodę matki i w dzie­ciń­stwie wyglą­dała jak anio­łek z obra­zów sta­rych mistrzów. Ona miała urodę ojca, nieco grub­sze rysy twa­rzy i jego kolor wło­sów – jasny blond. Była na swój spo­sób ładna, faceci się za nią oglą­dali i niczego jej nie bra­ko­wało. Tylko jej bra­ko­wało czasu na face­tów. Spo­ty­kała się z kil­koma, wyłącz­nie dla seksu. Odkąd na wła­snych zasa­dach stra­ciła dzie­wic­two w wieku szes­na­stu lat, krę­cił ją seks. Ni­gdy jed­nak nie spo­tkała faceta, na widok któ­rego moc­niej zabi­łoby jej serce. Nosiła dłu­gie włosy, zazwy­czaj roz­pusz­czone lub spięte w koń­ski ogon, zawsze moc­niej się malo­wała, jakby dzięki temu jej uroda mogła być porów­ny­walna z urodą jej sio­stry.

Teraz się­gnęła po płyn do dema­ki­jażu i płatki kosme­tyczne, po czym szybko i zde­cy­do­wa­nie starła z twa­rzy maki­jaż. Następ­nie chwy­ciła nożyczki i bez waha­nia obcięła włosy. Krótko, przy samej skó­rze. Wyrów­nała cię­cia maszynką, prze­je­chała dło­nią po nowej fry­zu­rze i ponow­nie spoj­rzała sobie w oczy w lustrze. Z głębi zwier­cia­dła patrzyła na nią inna osoba. Odważna, zde­ter­mi­no­wana i przy­go­to­wana do walki na śmierć i życie.

To jej nowe „ja” skrę­ciło teraz do bramy numer trzy domu z czer­wo­nej cegły. Drzwi były uchy­lone, w noz­drza ude­rzyła ją ostra woń moczu i stę­chli­zny. Nawet się nie skrzy­wiła.

– Kolego, pora­tuj gro­szem!

Wzdry­gnęła się. Kil­ku­na­sto­letni ćpun, któ­remu nar­ko­tyki doło­żyły do wyglądu co naj­mniej dwie dekady, wycią­gał w jej kie­runku brudną, pokrwa­wioną i czer­woną z zimna dłoń w bła­gal­nym geście.

– Spier­da­laj! – wark­nęła i poszła brud­nymi drew­nia­nymi scho­dami na dru­gie pię­tro.

Sta­nęła przed odra­pa­nymi i pokry­tymi podej­rza­nymi pla­mami drzwiami i zaczęła walić w nie pię­ścią. Wewnątrz roz­le­gły się prze­kleń­stwa, potem usły­szała szu­ra­nie, cięż­kie kroki i nagle drzwi otwo­rzyły się gwał­tow­nie na całą sze­ro­kość.

– Czego, kurwa, chcesz? Kim jesteś?!

Nie­wiele star­szy od niej chło­pak, tak jak ona ogo­lony na łyso, ze skórą czaszki pokrytą łojo­to­ko­wymi pla­mami, spoj­rzał na nią ze zło­ścią. Nie znała go nawet z widze­nia, cho­ciaż wyda­wało jej się, że towa­rzy­stwo sio­stry miała roz­pra­co­wane.

– Gówno cię to obcho­dzi! – wark­nęła. – Otwie­raj!

– Spier­da­laj i nie zawra­caj dupy!

Chło­pak chciał szybko zamknąć drzwi, ale nie zdą­żył. Z całej siły kop­nęła go w kro­cze. Ciężki, woj­skowy, pod­bity bla­chą but tra­fił ide­al­nie. Gno­jek nawet nie zdą­żył pisnąć, a już skła­dał się jak scy­zo­ryk z oczami zamglo­nymi od bólu i ustami roz­chy­lo­nymi od nie­mego krzyku. Nie liczyła spe­cjal­nie na takie szczę­ście, żeby tym jed­nym kop­nię­ciem potłuc mu jaja, ale na pewno przez naj­bliż­sze tygo­dnie będzie cho­dził z pięć razy więk­szym, fio­le­to­wym fiu­tem w gaciach i będzie pła­kał z bólu przy każ­dej pró­bie odda­nia moczu. Czy taka per­spek­tywa ją satys­fak­cjo­no­wała? Nie. Kop­nię­ciem w twarz posłała go do innego świata. Przez chwilę nie będzie czuł bólu, za to potem prze­bu­dze­nie będzie miał gor­sze, niż mógł sobie to wyobra­zić.

– Co tam się, kurwa, dzieje? – roz­legł się okrzyk z głębi miesz­ka­nia.

Krót­kim kory­ta­rzy­kiem poszła do dużego pokoju. Po dro­dze zer­k­nęła do pustej kuchni. Praw­dziwa melina. Wszę­dzie walały się opa­ko­wa­nia po pod­łym żar­ciu, puste butelki, a na gazie stały czarne od sadzy wiel­kie garnki do goto­wa­nia maku, żeby uzy­skać pol­ską hero­inę. To był nad­spo­dzie­wa­nie udany wyna­la­zek jakie­goś zapo­mnia­nego domo­ro­słego ćpuna-zie­la­rza, który pew­nie już dawno smaży się w pie­kle. Wyna­la­zek, przez który poszła tam razem z nim cała rze­sza innych poszu­ki­wa­czy odmien­nych sta­nów świa­do­mo­ści. Sta­nęła na progu pokoju i omio­tła go szyb­kim spoj­rze­niem.

Bur­del był jesz­cze więk­szy niż w kuchni. Dwóch łysoli piło wino na podar­tych skó­rza­nych fote­lach, które teraz wyglą­dały bar­dziej jak pozba­wione kształtu kawałki żół­tej gąbki niż szla­chetne kie­dyś meble. Na tak samo brud­nej i znisz­czo­nej wer­salce sie­dział chło­pak Ali­cji, Daro. Jak znała życie, miał na imię Darek, a Darem ochrzcili go kum­ple, przy któ­rych For­rest Gump był przed­sta­wi­cie­lem Mensy. Ali­cja też tam była. Paliła skręta, oparta o jego ramię. Na początku jej nie zauwa­żyła.

– Kim ty, kurwa, jesteś?! – zapy­tał Daro ostro i pode­rwał się na równe nogi.

Na ten okrzyk wszy­scy w pomiesz­cze­niu zamarli i patrzyli teraz na nią zdzi­wieni, zasko­czeni, może prze­stra­szeni. Trudno było cokol­wiek oce­nić po szkla­nych oczach odzwier­cie­dla­ją­cych różne fazy odu­rze­nia środ­kami zaży­tymi w trud­nej do okre­śle­nia ilo­ści.

– Przy­szłam po sio­strę – powie­działa twardo i gło­śno.

Jed­nym ruchem ścią­gnęła z głowy kap­tur, uka­zu­jąc w peł­nej kra­sie ogo­loną na jeża głowę.

– Laura!

Ali­cja nagle zesztyw­niała, jej zamglone dotąd oczy zalśniły i poja­wiło się w nich prze­ra­że­nie. Ona już wie­działa i z każdą sekundą jej strach rósł. Daro zbli­żył się do Laury i zaj­rzał jej w oczy. Biła od niego woń tyto­niu i alko­holu.

– Przy­szłaś pro­sić sio­strzyczkę, żeby wró­ciła do domu? – zakpił. – Pro­szę bar­dzo, nie wiem tylko, czy będzie chciała z tobą iść.

– Nie – rzu­ciła krótko.

– Co: nie? – zdzi­wił się.

– Laura, pro­szę! – zapła­kała z tyłu Ali­cja. – Pójdę z tobą!

Daro rzu­cił na nią zdzi­wione spoj­rze­nie. Był pewien, że skoń­czy się jak zawsze. Ali­cja wyśmieje sio­strę i każe jej się wyno­sić. Co się zmie­niło?

Z kory­ta­rzyka dobie­gło ich nagle roz­pacz­liwe jęcze­nie tego, który na swoje nie­szczę­ście otwo­rzył Lau­rze drzwi. Dwaj łysole odsta­wili wino i też pode­rwali się na równe nogi.

– Nie przy­szłam pro­sić – powie­działa twardo. – Przy­szłam zabrać ją siłą.

Daro zare­cho­tał chra­pli­wie, lecz w jego gło­sie nie było cie­nia weso­ło­ści.

Zanim jed­nak zdą­żył cokol­wiek zro­bić, Laura wycią­gnęła ręce z kie­szeni, pod­sko­czyła do niego i zadała mu cios pię­ścią uzbro­joną w kastet. Ali­cja pisnęła, jesz­cze bar­dziej prze­ra­żona, roz­le­gły się prze­kleń­stwa dwóch kole­gów Dara, a on sam pole­ciał do tyłu i upadł na dywan, zale­wa­jąc się krwią z pokie­re­szo­wa­nych warg.

– Ty pier­do­lona dziwko! – wrza­snął jego kolega i zaata­ko­wał.

Laura odsko­czyła, jed­nym ruchem wycią­gnęła kij bejs­bo­lowy spod kurtki i ude­rzyła gościa od spodu w bok. Ude­rze­nie zatrzy­mało go w miej­scu. Pod wpły­wem bólu wyba­łu­szył oczy i otwo­rzył usta do krzyku. Nie zdą­żył, ponie­waż spa­dło na niego ude­rze­nie z dru­giej strony, a kiedy się pochy­lił, dostał w plecy cios powa­la­jący. Upadł, trą­ca­jąc stół, sto­jące na nim butelki prze­wró­ciły się i całą bate­rią stur­lały na pod­łogę. Te upa­da­jące na brudny i zdep­tany dywan prze­trwały, jed­nak te upa­da­jące na deski pod­ło­gowe roz­tłu­kły się z trza­skiem.

Drugi napast­nik już na nią szar­żo­wał z tuli­pa­nem z butelki. Wytrą­ciła mu go cel­nym ude­rze­niem kija, a kiedy wyha­mo­wał, krzy­cząc z bólu, ścięła go z nóg, ude­rza­jąc z całej siły w kolano. Trzask gru­cho­ta­nej rzepki i pęka­ją­cych wię­za­deł został zagłu­szony przez wrza­ski osiłka. Upadł, nie prze­sta­jąc krzy­czeć, i stra­cił zain­te­re­so­wa­nie Laurą.

Odwró­ciła się gwał­tow­nie, kiedy Daro wresz­cie pozbie­rał się z pod­łogi i ruszył na nią jak wście­kły noso­ro­żec. Zro­biła unik i gdy prze­la­ty­wał obok niej, przy­wa­liła mu kijem w nerki. Upadł na pod­łogę, lecz tym razem zli­to­wała się nad nim. Pod­sko­czyła i zga­siła mu świa­tło kop­nię­ciem w głowę.

Star­cie trwało nie dłu­żej niż kilka sekund, jed­nak Laura czuła się wyczer­pana jak po prze­bie­gnię­ciu mara­tonu. Dysząc ciężko, spoj­rzała kon­tro­l­nie na leżące na pod­ło­dze ciała i słusz­nie oce­niła, że potyczkę z tymi tro­glo­dy­tami wygrała do zera. Odwró­ciła się do wciąż prze­ra­żo­nej Ali­cji i wtedy nagle coś eks­plo­do­wało jej pod czaszką. Jej sio­stra krzyk­nęła prze­ra­żona, a rów­no­cze­śnie za jej ple­cami roz­legł się nie­na­wistny głos:

– Ty pier­do­lona suko! Zaje­bię cię! Będziesz bła­gać o litość!

Laura poczuła, jak wraz ze sła­bo­ścią ogar­nia ją obo­jęt­ność. Z roz­bi­tej głowy po policzku spły­nął stru­my­czek krwi i ona sama zaczęła odpły­wać. Źle zro­biła roz­po­zna­nie. Albo w kuchni był jesz­cze ktoś, kogo nie zauwa­żyła, albo był w łazience, do któ­rej nie zaglą­dała. Tylko że teraz już było za późno. Napast­nik ata­ko­wał. Kop­nął ją w bok, przy­gięła się, odwró­cił ją szarp­nię­ciem i ude­rzył pię­ścią. Nie była w sta­nie utrzy­mać się na nogach po takim cio­sie, prze­cież była kobietą. Głowa jej odsko­czyła i obraz roz­mył się, jak świat oglą­dany przez szybę auta pod­czas desz­czu. Upa­dła. Facet pod­szedł do niej czer­wony z wście­kło­ści i kop­nął ją w bok. Nawet nie zabo­lało. Czuła tylko, jak jej ciało pod­sko­czyło. W sumie szkoda, że się nie udało. Było bli­sko, mogła oca­lić sio­strę, ale prze­grała. Nie oka­zała się dobrą opie­kunką, nie pora­dziła sobie, nie miała w sobie tyle cie­pła i miło­ści, żeby zastą­pić Ali­cji rodzi­ców. Sku­piła się na pracy i wykształ­ce­niu, żeby zapew­nić im bez­pieczną przy­szłość. Tylko jaką przy­szłość? Teraz nie będzie żad­nej.

Cze­kała na kolejne kop­nię­cia, ale te nie nastą­piły. Nagle roz­le­gło się głu­che ude­rze­nie kija bejs­bo­lo­wego o łysą pałę i facet prze­wró­cił się z łosko­tem na pod­łogę. Odsło­nił sto­jącą za nim wątłą postać uzbro­joną w kij. To była Ali­cja, ura­to­wała ją.

Ali­cja rzu­ciła kij, przy­pa­dła do Laury i zaczęła ją szar­pać z oczami peł­nymi łez.

– Prze­pra­szam cię, Lauro – chli­pała. – Naprawdę cię prze­pra­szam. Kocham cię. Nie chcia­łam, żeby tak wyszło. Już ni­gdy tu nie przyjdę, pójdę do szkoły, będę się dobrze uczyć, nie będę robić ci przy­kro­ści, tylko nie umie­raj.

Laura się poru­szyła, a na jej zakrwa­wio­nej twa­rzy poja­wił się lekki uśmie­szek.

– Obie­cu­jesz? – zapy­tała cicho.

– Tak.

– To zabie­rajmy się stąd.

Nie­zdar­nie zaczęła pod­no­sić się z pod­łogi. Ali­cja jej poma­gała, ale i tak wstała z tru­dem. Była oszo­ło­miona, dzwo­niło jej w uszach, a sła­bość cią­gle nie odpusz­czała. Nogi się pod nią ugi­nały. Postała chwilę i zro­biło jej się lepiej. Już chciała ruszyć do wyj­ścia, gdy nagle zoba­czyła jesz­cze jedną osobę w pokoju. Wcze­śniej nie dostrze­gła chło­paka, ponie­waż sie­dział w kącie po jej pra­wej stro­nie, lekko z tyłu, a ona sku­piła się na tych trzech palan­tach. Dopiero teraz go zauwa­żyła.

– Ty też chcesz wpier­dol? – zapy­tała.

Był wysoki i szczu­pły, mógł mieć nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia kilka lat, miał czarne jak smoła włosy, bar­dzo ładne czarne brwi, ciem­niej­szą kar­na­cję i nie­sa­mo­wite oczy. Hip­no­tyczne, pra­wie pod­nie­ca­jące, patrzące z nie­zwy­kłym bla­skiem, się­ga­jące dna duszy i czy­ta­jące w niej jak w otwar­tej księ­dze.

Na jej pro­po­zy­cję chło­pak wyszcze­rzył w uśmie­chu białe zęby.

– To było fan­ta­styczne – powie­dział. – Fan­ta­styczne i cho­ler­nie sek­sowne.

– O czym ty mówisz?

– Zdra­dzę ci coś: przy­po­mi­nasz mi moją mamę. Ona też była silna, zde­cy­do­wana i kiedy zacho­dziła taka koniecz­ność, potra­fiła posta­wić na swoim.

– Co ty pie­przysz?

– Naprawdę jesteś jak ona, nawet włosy masz takie jak ona. – Patrzył na nią nie­mal z roz­ma­rze­niem.

– Naćpany jesteś czy co?

Ali­cja szar­pała Laurę za ramię.

– Chodź już – pro­siła bła­gal­nym tonem. – Oni zaraz wstaną…

Laura jesz­cze się zawa­hała, patrząc chło­pa­kowi w oczy i oce­nia­jąc, czy jest dla nich zagro­że­niem. Uznała, że nie, i ruszyła do wyj­ścia.

On tym­cza­sem obli­zał wargi dłu­gim języ­kiem, jakby naprawdę nie­zdrowo się pod­nie­cił.

– Jesteś nie­sa­mo­wita, skar­bie – wyszep­tał. – Chyba się w tobie zako­cha­łem od pierw­szego wej­rze­nia.

Część pierw­sza

Wszystko, co dobre, odchodzi…

Teraz

Poru­szyła się z jękiem, a potem obli­zała wargi. Poczuła bli­żej nie­zi­den­ty­fi­ko­wany gorzki smak pomie­szany z czymś jesz­cze. Jakaś mdła sło­dycz, koja­rząca się tylko z krwią. Na razie jesz­cze się nie zanie­po­ko­iła. Być może była to tylko część jakie­goś sen­nego kosz­maru, z któ­rego jej umysł wciąż nie zdo­łał się wydo­być. Jesz­cze chwila, moment, kilka sekund świa­do­mych myśli i wszystko znik­nie. A jed­nak nie znik­nęło.

Mia­rowe łupa­nie w skro­niach omal nie roz­sa­dziło jej czaszki na setki kawał­ków. To nie był kosz­mar senny, to była pie­przona rze­czy­wi­stość, trzeba było sta­wić jej czoła, poko­nać ból głowy i prze­bić się do real­nego świata. Tylko jak to zro­bić, kiedy duża część mózgu wciąż jest połą­czona z innym świa­tem i śni sen na jawie. Cho­lerny kosz­mar o bólu, krwi i umie­ra­niu. Czy ona umie­rała? Naj­pierw chciała zaprze­czyć, jed­nak się zawa­hała. Co się tak naprawdę stało? Gdzie jest? Co się z nią teraz dzieje? A jeśli tak wła­śnie wygląda umie­ra­nie?

Jęcząc, prze­wró­ciła pra­wie bez­władne ciało na bok i ból znowu ude­rzył znie­nacka, pogrą­ża­jąc ją w ciem­no­ściach i odci­na­jąc od zdol­no­ści myśle­nia. Dopiero kiedy tro­chę zelżał, myśli wró­ciły. Tylko było ich za dużo, a one same zbyt ruchliwe, zbyt roz­myte, nic z nich nie rozu­miała. Sko­ja­rzyły jej się ze sta­dem padli­no­żer­ców krą­żą­cych nad cia­łem, z któ­rego wła­śnie ula­tuje życie. Nie­któ­rep­taki jesz­cze cze­kają, ale kilka odważ­niej­szych nie wytrzy­muje, ląduje na żero­wi­sku i zaczyna łap­czy­wie wydzio­by­wać oczy i ryt­micz­nie stu­kać w czaszkę, żeby dostać się do gorą­cego jesz­cze mózgu. Znowu jęk­nęła i nagle wizja padli­no­żer­ców znik­nęła. Jeśli jest ból, to ciało jesz­cze żyje, nie wolno się pod­da­wać ani myśleć o śmierci. Jesz­cze nie umiera. Im bar­dziej przy­tom­niała, tym więk­szej pew­no­ści nabie­rała, że tak wła­śnie jest. Tylko co się stało, do jasnej cho­lery? Potrą­ciła ją cię­ża­rówka, wpa­dła pod pędzący pociąg? Nie, bzdura. Ale coś pamię­tała.

Wypa­dek. To jed­nak był wypa­dek. Pamię­tała pisk opon na asfal­cie i… co dalej? Myślała gorącz­kowo. Następ­nym obra­zem, który zapa­mię­tała, był widok męż­czy­zny prze­la­tu­ją­cego nad maską hamu­ją­cego auta, a potem huk, kiedy przód ude­rzał w ogro­dze­nie. W jej uszach wciąż wybrzmie­wał krzyk. Kto krzy­czał? Może to po pro­stu był jej krzyk? Pełna bez­sil­no­ści reak­cja na straszny obraz, który wła­śnie prze­mknął jej przed oczami. Tak, wła­śnie tak mogło być. Kim był męż­czy­zna potrą­cony przez samo­chód? Ariel Lesiecki! To było pierw­sze nazwi­sko i pierw­sza osoba przy­cho­dzące jej na myśl. Czy to mógł być on? Tak, to na pewno był on, tylko dla­czego ten samo­chód w niego wje­chał? I co tak naprawdę zda­rzyło się potem? Miała czarną dziurę w gło­wie, którą wypeł­niał po brzegi ból, i nie mogła zoba­czyć, co skrywa się w samym jej środku. Może gdy ból minie, z tej czar­nej dziury wyło­nią się jakieś inne obrazy.

Zmu­siła się do dzia­ła­nia i usia­dła, spusz­cza­jąc stopy na pod­łogę. Pode­szwy chlup­nęły w kałużę wody. Skąd tu woda, do jasnej cho­lery? Gdzie ona się znaj­duje, dla­czego tu jest tak ciemno i zimno? Spoj­rzała na swoje dło­nie leżące na kola­nach. Były brudne, paznok­cie wytarte i poła­mane, jakby dra­pała nimi o beton. Starte do krwi opuszki pal­ców też bolały. Dla­czego jej dło­nie tak wyglą­dają? A może ten widok ciała prze­la­tu­ją­cego nad maską czer­wo­nego samo­chodu był tylko jej wyobra­że­niem? W rze­czy­wi­sto­ści to ona padła ofiarą wypadku. Mogło tak być, skoro wszystko ją boli, a dło­nie wyglą­dają, jakby tarła nimi o asfalt.

Prze­stra­szyła się, bo to roz­wią­za­nie sporo tłu­ma­czyło i wydało jej się cał­kiem roz­sądne. Tylko co dokład­nie tłu­ma­czyło? Dla­czego mia­łoby być takie roz­sądne? Dla­czego niczego nie pamięta? Nawet tego, co zda­rzyło się wczo­raj, dwa dni temu, tydzień, mie­siąc. Wszystko było roz­myte, pogrą­żone w cha­osie i nie potra­fiła nad tym żywio­łem zło­żo­nym ze wspo­mnień zapa­no­wać.

Nagle zro­biło jej się nie­do­brze, pochy­liła się i zwy­mio­to­wała z jękiem. Żołą­dek kur­czył się bole­śnie, nawet kiedy był już pusty, i z ust kapała jej tylko lepka ślina. Splu­nęła i wypro­sto­wała się, a wtedy ból znowu ude­rzył ją bru­tal­nie w śro­dek mózgu.

Kurwa, niech to się już wresz­cie skoń­czy.

Sie­działa na zardze­wia­łej pry­czy ze sta­rym, wybi­tym mate­ra­cem, sto­ją­cej przy ścia­nie jakiejś piw­nicy. Podej­rze­wała, że to może być piw­nica, ponie­waż czuła zapach stę­chli­zny i wil­goci, a na pod­ło­dze w bla­dym świe­tle księ­życa, wpa­da­ją­cym przez okno zamon­to­wane przy samym sufi­cie, poły­ski­wała kałuża wody. Nie koja­rzyła tego miej­sca, zresztą teraz pew­nie nie potra­fi­łaby prze­li­te­ro­wać wła­snego imie­nia i nazwi­ska. Co gor­sza, nie pamię­tała ani imie­nia, ani nazwi­ska. Ból głowy, wymioty, zawroty, ogólne roz­bi­cie – to musiało być wstrzą­śnie­nie mózgu. Ten wypa­dek, samo­chód, ciało prze­la­tu­jące przez maskę, to jed­nak chyba naprawdę była ona. Bo jak ina­czej to wytłu­ma­czyć?

Tylko że skoro to była ona, dla­czego teraz czuje taki strach o kogoś innego? To był zwie­rzęcy, pier­wotny lęk. Wie­działa, że jeśli tej dru­giej oso­bie coś się stało, jeśli już nie żyje, to ni­gdy sobie tego nie daruje. Nie będzie w sta­nie dalej funk­cjo­no­wać samot­nie, nie chce być już sama. I wie­działa jesz­cze jedno. Nie odpu­ści, jej zemsta będzie nie­unik­niona, bru­talna i bez­względna. Nic jej nie powstrzyma, znaj­dzie sprawcę, znaj­dzie tego skur­wy­syna, który prze­je­chał bli­ską jej osobę, i go zabije. A znaj­dzie go na pewno. Prze­cież ona ni­gdy nie odpusz­cza, ni­gdy nie zba­cza z raz obra­nej drogi, jest dzika i nie­bez­pieczna.

Nie bez powodu nazy­wają ją Wil­czycą.

1

Cztery tygo­dnie wcze­śniej

Domi­nik Biel­czyk obu­dził się z bólem głowy. Z jękiem pod­niósł się na łok­ciach, rozej­rzał po pokoju i zaraz zwa­lił się znowu na łóżko. Prze­tarł oczy, ści­snął pul­su­jące nie­przy­jem­nie skro­nie i spró­bo­wał myśleć. Na początku nie szło mu naj­le­piej. Zer­k­nął na okno. Zasłony były roz­su­nięte, do środka wpa­dały pro­mie­nie słońca, sto­ją­cego już dość wysoko na nie­bie. Sobota zapo­wia­dała się cał­kiem przy­jem­nie. Cie­kawe, która była godzina.

Myśli zaczy­nały krą­żyć żwa­wiej i wpa­dały we wła­ściwe ścieżki wydep­tane w mózgu. Już sobie przy­po­mniał. Piąt­kowa wizyta w klu­bie, jeden drink za dużo, kobieta i seks. Nagle sze­rzej otwo­rzył oczy. W łóżku leżał sam, koł­dra obok była zwi­nięta w kłąb, w noz­drzach poczuł zapach jej per­fum. Po chwili na ten zapach nało­żył się inny – cudowny aro­mat kawy, roz­cho­dzący się po całym miesz­ka­niu.

Domi­nik pode­rwał się nagle, szybko wło­żył spodnie i koszulkę i poszedł do kuchni. Przy­sta­nął na progu.

Stała odwró­cona do niego tyłem. Była już ubrana. Wypa­try­wała cze­goś za oknem i piła kawę z jego kubka. Była wysoka, miała według niego ide­alne kształty i prze­piękne oczy. Mógłby wpa­try­wać się w nie godzi­nami, pró­bu­jąc odkryć, skąd bie­rze się ten smu­tek na ich dnie. Jesz­cze żadna kobieta nie zro­biła na nim takiego wra­że­nia. Podo­bały mu się nawet jej krótko ścięte blond włosy, cho­ciaż jego ideał kobiety miał dłu­gie, ciemne i pro­ste.

– Nalej sobie kawy – rzu­ciła, nie odwra­ca­jąc się.

Bez słowa wycią­gnął drugi kubek z szafki nad zle­wem i się­gnął po dzba­nek prze­le­wo­wego eks­presu. Odwró­ciła się do niego, oparła poślad­kami o para­pet i patrzyła, uśmie­cha­jąc się enig­ma­tycz­nie.

– Obu­dzi­łam cię?

– Obu­dziła mnie kawa – odparł nie­wy­raź­nie.

Pod wpły­wem jej spoj­rze­nia stra­cił tro­chę zwy­kłej pew­no­ści sie­bie. Gorącz­kowo się zasta­na­wiał, o czym ma z nią roz­ma­wiać. Jak ją zatrzy­mać jesz­cze tro­chę u sie­bie? Naj­chęt­niej prze­krę­ciłby klucz w zamku i wyrzu­cił go przez okno. Niech się dzieje, co chce. Nie, to był chyba głupi pomysł. Z nią trzeba postę­po­wać ina­czej.

– Wypiję i muszę iść.

– Zostań jesz­cze – powie­dział nie­mal bła­gal­nie, łowiąc jej spoj­rze­nie, i dodał zachę­ca­jąco: – Zro­bię dobre śnia­da­nie.

Zaśmiała się. Podo­bała mu się taka. Uśmiech­nięta, pewna sie­bie, zaczepna. To dla­tego przy­siadł się do niej poprzed­niego wie­czoru.

– Może jesz­cze chwilę zostanę… – Wzru­szyła ramio­nami.

Nie był pewien, jak ma naprawdę na imię. Przed­sta­wiła się jako Klau­dia, ale kiedy po kilku drin­kach zaczął do niej mówić Kamila, nie popra­wiła go.

– Klau­dia czy Kamila? – zapy­tał teraz.

Znowu się roze­śmiała.

– A czy to ma jakieś zna­cze­nie?

– Dla mnie ma.

– A które wolisz?

– Wolał­bym poznać praw­dziwe imię.

– Może kie­dyś. – W jej oczach nie­ocze­ki­wa­nie znowu poja­wił się ten przej­mu­jący smu­tek.

Usia­dła przy kuchen­nym stole, posta­wiła przed sobą kubek z resztką kawy i zapy­tała:

– Co z tym śnia­da­niem?

Zro­bił jajka sadzone na beko­nie. Przez ten czas żadne z nich się nie ode­zwało. Domi­nik bał się, że jeśli będzie zbyt docie­kliwy, ona po pro­stu wyj­dzie i ślad po niej zagi­nie. A tego nie chciał. Zer­kał na nią, kiedy jedli, i myślał o ostat­niej nocy. Przy­je­chali tu tak­sówką około pierw­szej. Na dole zapy­tał, czy wstąpi do niego na jesz­cze jed­nego drinka. Tro­chę się wahała, ale poszła za nim po scho­dach. Nie wypili już niczego wię­cej. Kiedy tylko prze­kro­czyli próg miesz­ka­nia, prze­krę­ciła za nimi zamek, zbli­żyła się i zna­la­zła swo­imi ustami jego usta. Mimo wszystko był tro­chę zasko­czony, lecz dał się ponieść chwili i emo­cjom. Była zaska­ku­jąco deli­katna, kiedy go cało­wała. Ta deli­kat­ność spra­wiła, że Domi­nikowi zakrę­ciło się w gło­wie, i nie był to sku­tek wypi­tego alko­holu. Pra­gnął jej, jak jesz­cze ni­gdy nie pra­gnął żad­nej kobiety. A rów­no­cze­śnie oble­ciał go strach – może to tylko sen, a ona znik­nie, kiedy tylko ją puści. Więc trzy­mał ją długo w ramio­nach, a ona nie znik­nęła. W łóżku chwilę wal­czyli o to, kto ma prze­jąć ini­cja­tywę. Na początku pozwo­lił się zdo­mi­no­wać i cze­kał na roz­wój wypad­ków. Była dziw­nie nie­po­radna, jakby i ją zże­rał stres, wresz­cie sta­now­czo zare­ago­wał, a ona się pod­dała. Tylko że on do samego końca nie był pewien, czy jej się podoba. Jakby była myślami gdzieś obok i nawet nie pró­bo­wała wal­czyć o osią­gnię­cie peł­nej satys­fak­cji.

– Czym się zaj­mu­jesz? – zapy­tał i zaraz poża­ło­wał.

Pyta­nie było banalne, a do niej trzeba było prze­ma­wiać zupeł­nie ina­czej. Przy­naj­mniej on odno­sił takie wra­że­nie. Nie­stety, jej obec­ność i spoj­rze­nia, które mu od czasu do czasu rzu­cała znad tale­rza, para­li­żo­wały go.

– Posłu­chaj, Domi­niku. – Posłała mu drwiące spoj­rze­nie. – Jesteś miłym face­tem. Wierz mi, lepiej, żebyś o mnie wie­dział jak naj­mniej. Tak będzie lepiej dla nas obojga. Zaraz sobie pójdę i pro­szę, nie szu­kaj mnie.

– Myśla­łem, że zosta­niesz na dłu­żej – wyznał wyraź­nie zawie­dziony. – Szcze­rze mówiąc, myśla­łem, że zosta­niesz u mnie na zawsze.

Czy on zawsze musi mieć takiego pecha? W życiu już co naj­mniej kilka kobiet pró­bo­wało go usi­dlić, tylko że żadna z nich mu się nie podo­bała. Za to teraz, gdy spo­tyka nie­sa­mo­witą kobietę, ona nie jest nim zain­te­re­so­wana. Czy mogło być jesz­cze gorzej?

Prze­łknęła ostatni kęs, odsu­nęła talerz i spoj­rzała mu w oczy. Znowu dostrzegł ten przej­mu­jący smu­tek gdzieś w głębi.

– Prze­pra­szam cię za wczo­raj­szy wie­czór – powie­działa nie­ocze­ki­wa­nie. – Nie powin­nam była…

– Co ty mówisz, było fan­ta­stycz­nie – prze­rwał jej szybko.

– Nie było. – Pokrę­ciła głową. – Ale to nie z two­jej winy, tylko z mojej. Nie mogłam się wylu­zo­wać. Może nie zro­zu­miesz tego, co powiem, ale wszystko, co dobre, szybko odcho­dzi, a to złe zostaje już z nami na długo.

Zdzi­wiony otwo­rzył usta i zaraz je zamknął. Przez głowę prze­le­ciało mu sto myśli. Ta jej deli­kat­ność, potem ta roz­bra­ja­jąca nie­po­rad­ność…

– Czy ja muszę mieć takiego pecha? – jęk­nął po chwili, dra­piąc się po gło­wie. – Spo­ty­kam naj­faj­niej­szą kobietę na świe­cie, a ona chce mi uciec.

– Prze­pra­szam, nie rób sobie nadziei. – Uśmiech­nęła się smutno. – Co naj­wy­żej możemy zostać przy­ja­ciółmi, ale jaki to ma sens?

– Nie wiem, co powie­dzieć.

– Nic nie mów. Pójdę już.

Wstała i skie­ro­wała się do drzwi. Poszedł za nią. Patrzył, jak wkłada kurtkę, spo­gląda w lustro w kory­ta­rzyku i przy­gła­dza brwi.

– Nie zoba­czymy się wię­cej? – zapy­tał.

– Nie, to nie ma sensu. – Pokrę­ciła głową.

Pode­szła do niego, poca­ło­wała deli­kat­nie w usta i zmierz­wiła mu włosy jak małemu chłopcu.

– Jesteś miłym face­tem, zasłu­gu­jesz na coś lep­szego.

Trza­snęły drzwi i już jej nie było. Domi­nik prze­krę­cił zamek i poszedł do kuchen­nego okna, skąd naj­le­piej było widać wyj­ście z bloku. Po chwili ją zoba­czył. Ode­szła szyb­kim kro­kiem i znik­nęła za rogiem. Jesz­cze raz pokrę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem.

– Czło­wieku, ty to masz pecha – powtó­rzył pod nosem. – Takie rze­czy się nie zda­rzają.

Wło­żył tale­rze i sztućce do zmy­warki, nasta­wił sobie jesz­cze jedną kawę, a w mię­dzy­cza­sie łyk­nął tabletkę na ból głowy. Potem poszedł poście­lić łóżko. Miał wra­że­nie, że w powie­trzu cią­gle unosi się deli­katny zapach jej per­fum.

Jesz­cze raz pokrę­cił głową i nagle zaczął roz­sąd­niej myśleć. Miała rację. Naj­le­piej, jakby zapo­mniał o niej jak naj­szyb­ciej. To była jedna z naj­dziw­niej­szych przy­gód w jego życiu i niech tak zosta­nie. Będzie miał co wspo­mi­nać na stare lata. Teraz musi sku­pić się na czymś innym. W ponie­dzia­łek szedł do nowej pracy i powi­nien myśleć tylko o tym.

2

Ponie­dzia­łek nie był dobrym dniem na począ­tek nowej pracy w nowym miej­scu. Domi­nik Biel­czyk zaspał, potem stał w korku przed zamknię­tymi rogat­kami na prze­jeź­dzie kole­jo­wym na Kuź­ni­kach i oczy­wi­ście spóź­nił się kil­ka­na­ście minut. Nie­złe wej­ście jak na począ­tek – myślał, sie­dząc na krze­śle przed biur­kiem nowego szefa. Na szczę­ście inspek­tor Frą­szyk nie był dro­bia­zgowy. Przy­wi­tał go sym­pa­tycz­nie, wypy­tał o dotych­cza­sowy prze­bieg służby, na koniec powi­tał w Wydziale Kry­mi­nal­nym Komendy Woje­wódz­kiej Poli­cji we Wro­cła­wiu.

– Zaraz zawo­łam Wil­czycę.

– Wil­czycę? – powtó­rzył machi­nal­nie Domi­nik.

– Tak nazy­wamy komi­sarz Laurę Wilk, która prze­wo­dzi gru­pie śled­czej. – Komi­sarz uśmiech­nął się dziw­nie pod nosem, czego Domi­nik nie zare­je­stro­wał. – To twarda babka, nie pró­buj się jej sta­wiać, bo zje cię na śnia­da­nie. Ona cię wpro­wa­dzi. Myślę, że będzie­cie do sie­bie paso­wać.

Nie cze­ka­jąc na reak­cję Dominka, się­gnął po tele­fon i wybrał numer wewnętrzny.

– Podejdź do mnie na chwilę – rzu­cił do słu­chawki i znowu sku­pił wzrok na swoim nowym pod­wład­nym. – Dla­czego się zde­cy­do­wa­łeś?

– Nie po to szko­li­łem się w FBI, żeby teraz sie­dzieć za biur­kiem. Seryjni nie zda­rzają się zbyt czę­sto. – Biel­czyk wzru­szył ramio­nami.

Wie­dział, o co szef pyta, i miał nadzieję, że takie wyja­śnie­nie zabrzmi praw­do­po­dob­nie i nie wzbu­dzi wąt­pli­wo­ści. Bo takie nagłe prze­nie­sie­nie w poli­cji mogło suge­ro­wać, że cią­gnie się za nim jakiś smród, któ­rego ktoś chciał się szybko pozbyć ze swo­jego podwórka. To dla­tego Frą­szyk z taką cie­ka­wo­ścią oglą­dał jego akta, które suge­ro­wały nie­na­ganny prze­bieg dotych­cza­so­wej służby. Domi­nik posta­no­wił mu niczego nie uła­twiać. W aktach było czy­sto, nie naro­bił sobie ni­gdy kło­po­tów w pracy, niczego nie trzeba było zamia­tać pod dywan, zawsze był porząd­nym i uczci­wym gliną.

– Tak. – Inspek­tor poki­wał głową. – Mam nadzieję, że będzie nam się dobrze współ­pra­co­wać.

W tej chwili otwo­rzyły się drzwi i w progu sta­nęła ona. Kobieta z piąt­ko­wej nocy.

Decy­zja o tym, żeby pomóc kry­mi­nal­nym z Wro­cła­wia w spra­wie zabójcy nazy­wa­nego Polter­ge­istem, zapa­dła nagle na szcze­blu komen­dan­tów woje­wódz­kich, a że nikt nie palił się do prze­no­sin ze sto­licy na pro­win­cję, pro­po­zy­cję dostał Biel­czyk. Był jedy­nym, który się z niej szcze­rze ucie­szył. Zanim jed­nak zło­żył ofi­cjalną prośbę o prze­nie­sie­nie, zapo­znał się z aktami sprawy w poli­cyj­nej bazie danych. Wie­dział, że sze­fową grupy śled­czej jest komi­sarz Laura Wilk, ale ni­gdy jej nie widział.

Domi­nik otwo­rzył usta ze zdzi­wie­nia i tak już został, nie wie­dząc, jak zare­ago­wać. Ona była rów­nie zasko­czona. Zoba­czył, że jej twarz bled­nie, rysy się ścią­gają, usta zamie­niają w poziomą kre­skę. Była wście­kła. Szef nie zauwa­żył albo nie chciał widzieć jej reak­cji na Biel­czyka.

– To są te długo zapo­wia­dane posiłki ze sto­licy – powie­dział. – Młod­szy aspi­rant Domi­nik Biel­czyk będzie twoim nowym part­ne­rem. Z papie­rów wynika, że jest spe­cja­li­stą od ści­ga­nia seryj­nia­ków, szko­lo­nym w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Masz w pokoju wolne miej­sce, wpro­wadź go w obo­wiązki. Przez naj­bliż­szy kwar­tał odpo­wia­dasz za wszyst­kie głu­poty, które zrobi.

Odpo­wie­działa mu cisza. Dopiero teraz się zorien­to­wał, że ich zacho­wa­nie nie jest stan­dar­dowe dla takich sytu­acji. Spoj­rzał na jedno i na dru­gie.

– Coś z wami nie tak? – rzu­cił.

– Wszystko w porządku. – Biel­czyk ochło­nął pierw­szy.

– To co tu jesz­cze robi­cie?

Komi­sarz wyszła pierw­sza, Domi­nik ruszył za nią. Drzwi zatrza­snęły się tro­chę za gło­śno. Echo ponio­sło się po kory­ta­rzu, ścią­ga­jąc na nich zacie­ka­wione spoj­rze­nia kilku osób.

Pró­bo­wał ją dogo­nić.

– Wil­czyca, zacze­kaj!

Zatrzy­mała się i odwró­ciła. Tym razem na jej twa­rzy malo­wała się furia.

– Jesz­cze raz mnie tak nazwiesz, a poła­mię ci obie ręce – wyce­dziła przez zęby. – Masz to jak w banku.

Biel­czyk dopiero teraz zro­zu­miał uśmie­szek szefa, kiedy wypo­wia­dał jej ksywkę. Czyżby wysta­wił go z pre­me­dy­ta­cją?

– Nie wie­dzia­łem… – wyco­fał się szybko.

Znowu ruszyła kory­ta­rzem i znowu z tru­dem za nią nadą­żał.

Cho­lera, jak ja nie lubię ponie­dział­ków – jęk­nął w duchu. Nie dość, że się spóź­nił, to teraz jego praca w naj­bliż­szym cza­sie nie zapo­wia­dała się na łatwą i przy­jemną. Jeśli cze­goś nie uda mu się zro­bić dla polep­sze­nia ich rela­cji, nie popra­cują długo razem. Przez pozo­stałą część dnia w sobotę i przez całą nie­dzielę miał czas, żeby sobie pewne tematy prze­my­śleć. Pogo­dził się z tym, że już ni­gdy jej nie spo­tka, i nawet od rana udało mu się prze­stać o niej myśleć. Naj­waż­niej­sza była praca. No i wszystko w sekundę runęło jak domek z kart. Znowu była ona, a jej obec­ność wpły­wała też na tę drugą ważną dla niego sferę życia – pracę. Los cza­sem potrafi być wyjąt­kowo zło­śliwy.

Kiedy prze­cho­dzili obok drzwi do toa­lety, nagle się odwró­ciła i pocią­gnęła go za ramię do dam­skiej. Zanim zdą­żył zapro­te­sto­wać, spraw­nie wykrę­ciła mu rękę z tyłu i przy­ci­snęła go do ściany. Pró­bo­wał się wyrwać, lecz była silna, a jej uchwyt pro­fe­sjo­nalny, i tylko obtłukł sobie kość policz­kową o zimne kafelki na ścia­nie.

– Zwa­rio­wa­łaś?! – krzyk­nął.

– Nie szarp się. – Jej głos był zimny i sta­now­czy. – Musimy usta­lić pewne zasady. Jeśli komuś piśniesz choć słowo o tym, co zaszło mię­dzy nami, wybiję ci wszyst­kie zęby i nie będziesz się miał czym uśmie­chać do dziew­czyn w barze. Zro­zu­mia­łeś?

Groźby wydały mu się tak absur­dalne, że mimo bólu wykrę­co­nego ramie­nia omal się nie roze­śmiał.

– Zro­zu­mia­łem – potwier­dził.

Puściła go gwał­tow­nie, aż się zato­czył. Patrzyli chwilę na sie­bie jak bok­se­rzy po pierw­szej run­dzie poje­dynku o mistrzo­stwo świata, zakoń­czo­nej remi­sem. Domi­nik maso­wał sobie obo­lałe ramię, a potem spraw­dził, co z kością policz­kową.

– Nie lepiej zako­pać topór wojenny i współ­pra­co­wać jak ludzie? – zapy­tał.

– Nie – wark­nęła.

Złość jej tro­chę prze­szła. W jej emo­cje wkra­dła się bez­sil­ność. Zro­zu­miała, że nie może na niego wpły­nąć.

– Dobrze – sap­nęła. – W takim razie ja zre­zy­gnuję. Dość już mam tego gówna.

– Pocze­kaj. – Roz­ło­żył ręce w pojed­naw­czym geście. – Po co ta wojna? Będę trzy­mał gębę na kłódkę, nie pusz­czę nawet pary. Daj nam cho­ciaż szansę. – Wciąż patrzyła na niego wrogo. – W pracy jestem po pro­stu psem, jak ty.

– Tydzień – rzu­ciła. – Potem zoba­czę.

Wyszła na kory­tarz, zamy­ka­jąc mu drzwi przed nosem. Z tru­dem ją dogo­nił przed drzwiami do ich pokoju.

– Nie wie­dzia­łem, że nie lubisz, jak się cie­bie nazywa Wil­czycą – powie­dział.

– Gene­ral­nie lubię, ale na ten przy­wi­lej trzeba sobie zasłu­żyć.

Ariel – wiele lat wcze­śniej

Deszcz się wzma­gał. Wyda­wało mu się, że z każdą sekundą pada coraz moc­niej, nie­ubła­ga­nie gęst­nieje przed nim ściana desz­czu, przez którą prze­bi­jał się z coraz więk­szym tru­dem. W pew­nym momen­cie poczuł się tak, jakby biegł pod wodą. W każdy krok wkła­dał gigan­tyczny wysi­łek, lecz poru­szał się coraz wol­niej i wol­niej. Płuca paliły żywym ogniem, miał wra­że­nie, że za sekundę utoną zalane wodą, a on się udusi z braku tlenu. Tra­cił oddech.

Wtedy zdrowy roz­są­dek prze­bił się wresz­cie przez sta­lową powierzch­nię śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, która go pokryła kilka minut temu. Zato­czył się i zatrzy­mał na drew­nia­nym słu­pie ener­ge­tycz­nym, sto­ją­cym na gra­nicy ścieżki i rowu cią­gną­cego się wzdłuż ulicy. Padało już od kilku godzin i na dnie rowu kłę­biła się brą­zowa woda ście­ka­jąca tu kana­łami melio­ra­cyj­nymi z oko­licz­nych pól. Pochy­lił się mocno i oddy­chał szybko, wal­cząc z nara­sta­ją­cym uczu­ciem mdło­ści. To było za szybko, za daleko, bał się, że nie zdąży. Może gdyby od początku biegł wol­niej, teraz nie musiałby tu odpo­czy­wać na nogach jak z waty, wal­cząc roz­pacz­li­wie o każdy oddech. Mijały dłu­gie sekundy, wresz­cie uspo­koił się na tyle, żeby się rozej­rzeć. Był już bli­sko.

Od głów­nej drogi odcho­dziła boczna, koń­cząca się dwie­ście metrów dalej zawa­loną bramą w murze oka­la­ją­cym stary kościół. To był jego cel goni­twy.

– Już bli­sko, Ariel – powie­dział do sie­bie cicho. – Dasz radę, musi się udać.

Ruszył. Naj­pierw szedł wolno, potem przy­spie­szył, a gdy po kolej­nych kil­ku­na­stu kro­kach strach powró­cił, puścił się truch­tem, trzy­ma­jąc się jedną ręką za bok, gdzie czuł bole­sne kłu­cie.

Ruiny kościoła się przy­bli­żały i w sza­ro­ści dnia, roz­my­tej dodat­kowo przez pada­jący deszcz, przy­po­mi­nały teraz pałac, w któ­rym rezy­duje sam sza­tan. Bo gdzie dia­błu byłoby naj­le­piej? W daw­nym domu Bożym, zde­sa­kra­li­zo­wa­nym zaraz po dru­giej woj­nie świa­to­wej i od tego czasu popada­jącym w coraz więk­szą ruinę. Z każ­dym kro­kiem był coraz bli­żej frontu wiel­kiego budynku i widział coraz wię­cej prze­ra­ża­ją­cych szcze­gó­łów. Sze­ro­kie wej­ście do kościoła, pozba­wione teraz drzwi, wyglą­dało jak roz­dzia­wiona pasz­cza potwora. Powy­żej wej­ścia patrzyły na niego dwa kwa­dra­towe czarne otwory, które kie­dyś były oknami, lecz rów­nież im wan­dale wiele lat temu wydarli okien­nice i pozo­sta­wili je wiecz­nie wytrzesz­czone i mar­twe. Teraz two­rzyły głowę dia­bła zwień­czoną zruj­no­waną wieżą, na któ­rej kie­dyś znaj­do­wał się dzwon. Miej­scowa legenda mówiła, że jesz­cze tego samego dnia, kiedy biskup zde­cy­do­wał, że to już nie będzie dom Boży i w tym miej­scu może zamiesz­kać sza­tan, roz­pę­tała się burza i w pozba­wiony krzyża szczyt wieży ude­rzył pio­run, nisz­cząc dzwon. Od tego czasu ofi­cjal­nie omi­jano to miej­sce. W ostat­nich latach jed­nak legenda mocno wybla­kła, ponie­waż dawny kościół został ogra­biony ze wszyst­kiego, co dało się wynieść. Zostały tylko ściany i kawa­łek zruj­no­wa­nego dachu z czar­nymi kro­kwiami ster­czą­cymi żało­śnie ku niebu, po każ­dej ze stron. Z daleka mogły sko­ja­rzyć się z koroną cier­niową, ale taką szy­der­czą. Tkwiła wszak na gło­wie miesz­ka­ją­cego tu dia­bła.

Przy znisz­czo­nej bra­mie znowu zatrzy­mał się na moment i popa­trzył na front daw­nego kościoła. Na chwilę strach przed tym miej­scem przy­sło­nił strach o nią. W końcu ruszył dalej. Tym razem już tylko szedł, roz­chla­pu­jąc kałuże i bro­dząc w bło­cie. Nie zwra­cał na to uwagi, był prze­mok­nięty, zmar­z­nięty, strąki wło­sów lepiły mu się do czoła i spa­dały na oczy. Popra­wił je ner­wo­wym ruchem i zanim prze­kro­czył próg domu zła, rozej­rzał się jesz­cze raz.

Nikogo nie dostrzegł. Były tylko chmury, wiszące nisko na nie­bie, zmok­nięty las z trzech stron i wszech­obecna sza­rość. Smu­tek tego miej­sca wwier­cał się bez­względ­nie w mózg lodo­wa­tym ostrzem.

Nabrał powie­trza w płuca i po prze­kro­cze­niu progu zruj­no­wa­nego budynku zaraz je wypu­ścił. Rozej­rzał się szybko. Tu też padał deszcz, a tam, gdzie kawa­łek dachu jesz­cze nie zdą­żył się zawa­lić, woda lała się stru­mie­niami z dziur w dachów­kach. Wnę­trze wypeł­niały roz­cho­dzące się sze­ro­kim echem odgłosy kro­pel desz­czu, strug wody, a gdzieś w tym wszyst­kim sły­szał szy­der­czy śmiech. Pew­nie dia­beł się z niego teraz śmiał, jed­nak on nie mógł się wyco­fać, musiał być silny.

Przy­mknął oczy i zaczął szep­tać gło­śno pod nosem swoją man­trę:

– Nie bła­gaj o litość, ponie­waż nie ma żad­nego Boga. Nie oka­zuj sła­bo­ści, bo stra­cisz sza­cu­nek u innych. Pomóc możesz sobie tylko sam.

Śmiech znowu zabrzmiał w jego uszach, wresz­cie zamilkł pośród szumu wody i kro­pel desz­czu. Cała posadzka wyglą­dała jak wiel­kie gór­skie jezioro pośrodku strze­li­stych skał przy­po­mi­na­ją­cych dło­nie wyce­lo­wane oskar­ży­ciel­sko w niebo.

– Nie roz­ma­wiaj z nie­zna­jo­mymi, tylko oni mogą cię zasmu­cić.

Celowo pomi­nął środ­kowy wers swo­ich życio­wych zasad, wyku­tych w ogniach dzie­cin­nych traum i upo­ko­rzeń. „Nie zwra­caj uwagi na innych, nikt nie jest waż­niej­szy od cie­bie”. To nie była teraz prawda. Przy­szedł tutaj, żeby kogoś ura­to­wać. Kogoś, kto był dla niego bar­dzo ważny, przez kogo w ostat­nich mie­sią­cach ten wers stał się nie­ak­tu­alny, i kiedy go wypo­wia­dał, czuł brzmiący w nim fałsz.

– Gosia! – krzyk­nął naj­pierw nie­pew­nie, ale zaraz roz­darł się na całe gar­dło: – Gosia!!!

Echo ponio­sło jego krzyk, który mimo wil­goci kil­ku­krot­nie odbił się od ścian z poobi­ja­nym tyn­kiem odsła­nia­ją­cym czer­wone cegły, koja­rzące się z otwar­tymi ranami zada­nymi budowli przez bez­li­to­sny czas. Krzyk trwał i trwał, jakby miesz­ka­jący tu dia­beł spe­cjal­nie bawił się jego stra­chem i roz­pa­czą. A potem nastała cisza. Odpo­wiedź nie nade­szła, co spo­wo­do­wało u niego napad fru­stra­cji.

– Gosia! – krzyk­nął raz jesz­cze, pod­niósł wzrok i nagle zastygł, zdjęty grozą.

Zoba­czył ją. Drobną postać swo­jej jedy­nej praw­dzi­wej przy­ja­ciółki wyglą­da­ją­cej jak posąg anioła albo jak wybla­kły fresk na resztce tynku. Z oczu pocie­kły mu łzy i zaraz zmie­szały się z pada­ją­cym desz­czem, jakby były czymś nie­istot­nym i nie­war­tym uwagi na tym okrut­nym świe­cie. Bo kogo tak naprawdę obcho­dzą łzy? Tylko tych, któ­rzy pła­czą.

Gosia stała na pozio­mej belce kil­ka­na­ście metrów nad miej­scem, gdzie kie­dyś znaj­do­wał się ołtarz. Wie­dział, jak tam weszła. Po szcząt­kach znisz­czo­nych scho­dów trzeba było dostać się na boczny chór, potem wejść na barierkę, chwy­cić się wysta­ją­cych ze ściany kabli i wsko­czyć na belkę usy­tu­owaną przy samej ścia­nie. Potem prze­su­nąć się po niej. Ściana się zaraz koń­czyła i belka bie­gła nad ołta­rzem do ściany po dru­giej stro­nie. Wie­dział, że tak można zro­bić. Ten idiota, jego kolega z klasy, Romek Ksią­żyk i jego banda tro­glo­dy­tów kie­dyś tak zro­bili. Zało­żyli się, który z nich przej­dzie po tej belce na drugą stronę. Tylko dwóch prze­szło, Romek i jesz­cze jeden mię­śniak. Dwóch pozo­sta­łych popu­ściło w majtki ze stra­chu i zre­zy­gno­wali, zanim chwy­cili się kabli. No dobrze, oni byli idio­tami, ale po co weszła tam Gosia?

Na sztyw­nych nogach ruszył przed sie­bie. Szedł jak na szczu­dłach, kolana pra­wie mu się nie zgi­nały z prze­ra­że­nia, jakby naprawdę stały się tylko drew­nia­nymi koł­kami. Szkoda, że naprawdę nie były szczu­dłami, bo wtedy może by jej dosię­gnął. Teraz nie miał szans.

Co ona robi na tej belce? W gło­wie cią­gle koła­tało mu się to pyta­nie, cho­ciaż znał odpo­wiedź, jesz­cze zanim się sfor­mu­ło­wało. To była jej ucieczka. Naiwna, ale szczera i bru­talna ucieczka od świata i ludzi, któ­rzy ją skrzyw­dzili.

Głos nie zdo­łał wyrwać mu się z gar­dła. Kiedy był już bli­sko, zoba­czyła go. Nie mógł doj­rzeć wyrazu jej twa­rzy, ale poznała go, bo pod­nio­sła rękę w poże­gnal­nym geście.

A może nawet na jego widok przy­spie­szyła swoją decy­zję?

Nie minęła chwila, gdy biały anioł spły­nął z belki nad ołta­rzem. Tylko że nie wylą­do­wał z gra­cją, jak to anioły mają w zwy­czaju. Temu anio­łowi zabra­kło skrzy­deł i uległ prawu gra­wi­ta­cji.

Odgłos ude­rze­nia drob­nego ciała o posadzkę na zawsze zmie­nił życie Ariela Lesiec­kiego.

Tak samo jak widok wody zabar­wia­ją­cej się szybko na czer­wony kolor, bar­dziej inten­sywny od otwar­tych ran z cegieł na ścia­nach daw­nej świą­tyni.

Nagle wokół Ariela roz­legł się prze­raź­liwy krzyk. Krzy­czały ściany, krzy­czała pod­łoga, krzy­czały resztki dachu, krzyk piął się po zruj­no­wa­nej wieży, żeby uciec w zasnute desz­czem niebo. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to on krzy­czy, a echo zwie­lo­krot­nia moc jego głosu.

Tylko że w jego krzyku była bez­brzeżna roz­pacz, a w tych innych brzmiało coś na kształt szy­der­stwa.

3

Zdję­cie roze­śmia­nej szes­na­sto­latki na pły­cie nagrob­ko­wej powo­do­wało, że ból był kilka razy więk­szy, niż gdyby tego zdję­cia tam nie było. On posta­wiłby nagro­bek bez zdję­cia. Była piękną dziew­czyną, miała dłu­gie czarne, pro­ste włosy, jej uśmiech zachwy­cał, gdy szła ulicą, szczu­pła i wysoka, przy­cią­gała spoj­rze­nia wszyst­kich.

Maciej Lesiecki wolałby przy­wo­ły­wać jej postać w swo­jej pamięci, bo prze­cież czę­sto jej się przy­glą­dał, ukryty w samo­cho­dzie. I być może przez to zwró­cił na nią uwagę zabójcy, pie­przo­nego Polter­ge­ista, złego ducha, i teraz już jej nie ma. Zostały tylko zdję­cia i żywe obrazy w pamięci.

Pokrę­cił głową. On by tego zdję­cia tu nie umie­ścił, ale mimo że była jego córką, jego opi­nia się nie liczyła. Decy­do­wała matka, a ona miała na ten temat inne zda­nie. On nic nie mógł, ponie­waż tak naprawdę ni­gdy nie poznał Kamili Kawęc­kiej oso­bi­ście. Bał się, jak zare­aguje, kiedy się dowie, że jest jej ojcem, oba­wiał się, czy go nie odtrąci, znie­na­wi­dzi za to, że nie było go, kiedy dora­stała. A on prze­cież nie wie­dział, że ma córkę, dowie­dział się przy­pad­kiem, odna­lazł ją, zachwy­cał się nią, bał się jej przed­sta­wić, a teraz już nic nie miało zna­cze­nia.

Jesz­cze raz prze­śle­dził wzro­kiem złote litery na czar­nej pły­cie nagrob­ko­wej: Kamila Kawęcka, dwie daty, jakiś dopi­sek o wiecz­nej pamięci, któ­rego nie mógł zapa­mię­tać, i to nie­chciane zdję­cie. Jego twarz pozo­stała nie­wzru­szona, cho­ciaż dusza wciąż pło­nęła ogniem roz­pa­czy. Swój zapas łez już wypła­kał, teraz jego oczy pozo­sta­wały suche.

Spoj­rzał na zega­rek. Była jede­na­sta pięć­dzie­siąt dwie. Według planu uło­żo­nego poprzed­niego wie­czora zostało mu jesz­cze osiem minut. Nie może zostać tu dłu­żej, bo zła­pie opóź­nie­nie i cały plan znowu szlag trafi, dopro­wa­dza­jąc go do fru­stra­cji i ataku paniki. Myślał nawet, czy nie odejść stąd wcze­śniej, wtedy będzie miał kilka minut zapasu i jeśli nawet trafi na nie­ocze­ki­wane korki, nic się nie sta­nie. Po chwili jed­nak posta­no­wił zostać tu na te ostat­nie minuty. Nie poświę­cił córce zbyt wiele czasu za jej życia, wła­ści­wie nie poświę­cił jej ani chwili, więc przy­naj­mniej teraz jej to w jakiś spo­sób wyna­gro­dzi. To było głu­pie, jako psy­cho­log dosko­nale rozu­miał ten mecha­nizm. Miał on na celu uspo­koić jego sumie­nie, tłu­ma­czyć przed samym sobą tak długo, aż uro­śnie w nim prze­ko­na­nie, że jed­nak cho­ciaż w pew­nej czę­ści odku­pił swoje winy wobec córki. Takie to były pry­mi­tywne mecha­nizmy obronne, wykształ­cone przez tysiąc­le­cia ewo­lu­cji. Znane, już dawno opi­sane, a jed­nak cię­gle sku­teczne. Nawet doświad­czony tera­peuta, jakim był Lesiecki, dawał się na nie zła­pać. Pra­wie sły­szał śmiech, jakim sko­men­to­wałby te jego myśli Ariel. I to raczej byłby szy­der­czy rechot, bo on ni­gdy nie gryzł się w język, a Maciej mu na to pozwa­lał.

Pierw­sze dni paź­dzier­nika przy­nio­sły falę nie­nor­mal­nie wyso­kich tem­pe­ra­tur, już nikt nie pamię­tał, kiedy padał deszcz, więc natura zamiast cie­szyć oko ostat­nimi chwi­lami zie­leni, wzbu­dzała nie­po­kój wyschnię­tymi traw­ni­kami i drze­wami z uschnię­tymi przed­wcze­śnie liśćmi. Tak jak wysoki żywo­płot, odgra­dza­jący poszcze­gólne sek­tory cmen­ta­rza, przy któ­rym znaj­do­wał się grób Kamili Kawęc­kiej. Tak naprawdę trudno było stwier­dzić, czy usechł, czy przed­wcze­śnie zaczął zrzu­cać liście.

Kiedy Maciej Lesiecki miał jesz­cze pięć minut, nagle usły­szał kroki, które zatrzy­mały się tuż za jego ple­cami.

– Prze­pra­szam, kim pan jest? – dobiegł go zanie­po­ko­jony głos kobiety. – Już wcze­śniej widzia­łam, że odwie­dza pan grób mojej córki.

Lesiecki zdrę­twiał. Znał ten głos, nale­żał do matki Kamili. Kie­dyś była piękną kobietą, robiła karierę modelki, potem została pre­zen­terką pogody w tele­wi­zji, a jesz­cze póź­niej dała o sobie znać jej sła­bość do łatwego życia i zwią­zała się z synem milio­nera, który osta­tecz­nie ją porzu­cił dla młod­szych. Krót­kie pocie­sze­nie zna­la­zła w ramio­nach Lesiec­kiego, ale potem nagle znik­nęła i nawet nie wie­dział, że jest ojcem.

Nie chciał jej spo­tkać i już prak­tycz­nie nie miał dla niej czasu. Cho­lerny pech. Ona nie wie­działa o jego wyrzu­tach sumie­nia, nie miała poję­cia, że ta tra­ge­dia wyda­rzyła się przez niego. Nie mogła wie­dzieć, bo w prze­ciw­nym razie takie spo­tka­nie mogło się źle skoń­czyć. Na szczę­ście nie wie­działa, a on nie miał zamiaru jej o tym powie­dzieć.

Teraz był sil­niej­szy. Odwró­cił się i spoj­rzał w twarz Oli­wii. Na­dal była piękna, lecz czas zro­bił swoje. Może doło­żyły się do tego papie­rosy, tro­chę za dużo alko­holu, a ostat­nio stres. W pod­krą­żo­nych oczach czaił się bez­mierny smu­tek, który na moment roz­wiało zasko­cze­nie.

– Ariel? – zapy­tała cicho.

– Teraz mam na imię Maciej.

– Jak to? – Zro­biła wiel­kie oczy.

– Długo by opo­wia­dać – rzu­cił tro­chę na odczep­nego i ner­wowo spoj­rzał na zega­rek.

Miał nie­całe trzy minuty. Chciał odejść, ale nie mógł ode­rwać od niej wzroku. Oli­wia otwie­rała i zamy­kała usta, nie wie­dząc, co ma powie­dzieć. Wresz­cie jej oczy zalśniły łzami.

– Jak się dowie­dzia­łeś? – Głos jej drżał.

– Od poli­cji. Byłem prze­słu­chi­wany. Nawet mnie przy­mknęli na kilka godzin. – Pierw­sze dwa słowa były kłam­stwem, następne były praw­dziwe. Może dla­tego Kawęcka niczego złego nie wyczy­tała z jego twa­rzy i głosu.

– Prze­pra­szam. – Po jej policz­kach poto­czyły się łzy.

Pół­to­rej minuty. Zaczął się dener­wo­wać.

– Za co prze­pra­szasz? – zabrzmiał opry­skli­wie.

– Że ci nie powie­dzia­łam. Teraz żałuję, naprawdę. Może gdyby Kamila cię znała, życie poto­czy­łoby się ina­czej i wciąż by żyła… – Głos jej się zała­mał i prze­szedł w szloch.

Minuta. Maciej Lesiecki zaczął pani­ko­wać. Chciał ją omi­nąć, ale ona zastą­piła mu drogę.

– Muszę już iść. – Pró­bo­wał ją odsu­nąć.

– Arielu… – zaczęła.

– Nie mam teraz czasu! – prze­rwał jej, wresz­cie ją wymi­nął i ruszył szyb­kim kro­kiem, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Po chwili zaczął biec. To była paniczna ucieczka. Czas mu się koń­czył, lecz to był tylko pre­tekst.

Nie mógł jej powie­dzieć prawdy.

Laura – wiele lat wcze­śniej

Laura zato­czyła się na scho­dach i omal nie pole­ciała w dół. Sio­stra ją przy­trzy­mała, szar­piąc roz­pacz­li­wie.

– Laura, musimy stąd iść – szep­tała jej prze­ra­żona do ucha. – Oni zaraz się ockną. Przy­je­dzie poli­cja, aresz­tują nas.

– Nikt nas nie aresz­tuje – wybeł­ko­tała, cią­gle otu­ma­niona cio­sem butelką.

– Boże, ja chyba go zabi­łam!

Laura pokrę­ciła głową, krzy­wiąc się z bólu.

– Nie zabi­łaś go – zapew­niła. – Takie sukin­syny mają twardą czaszkę pozba­wioną mózgu, dla­tego pew­nie nic mu nie jest.

Uspo­ka­jała Ali­cję, ale sama była prze­stra­szona. Widziała wyraz twa­rzy gościa, któ­rego Ali­cja zdzie­liła bejs­bo­lem po łbie, i ten obraz wcale jej się nie spodo­bał. Naprawdę musiały szybko się stąd odda­lić, nie tylko ze względu na moż­li­wość zemsty kole­gów Ali­cji.

Zatrzy­mała sio­strę sta­now­czym ruchem.

– Daj mi minutę – powie­działa słabo.

Ali­cja poki­wała tylko głową, a jej twarz aniołka z obra­zów była teraz wykrzy­wiona stra­chem. High­way to Hell. Nawet anioły bały się tej drogi na samo dno, na wieczne potę­pie­nie.

Laura oparła się o ścianę na pół­pię­trze i sta­rała się zatrzy­mać wzro­kiem deski pod­łogi, tań­czące jej pod nogami. Nagle poczuła mdło­ści i zwy­mio­to­wała na ścianę. Nie­do­brze, zosta­wiała po sobie za dużo śla­dów, lecz nie­stety było już za późno. Wytarła załza­wione oczy ręka­wem bluzy, na głowę nacią­gnęła kap­tur, dru­gim ręka­wem wytarła krew z policzka i naprawdę poczuła się lepiej.

– Idziemy!

Tym razem o wiele szyb­ciej ruszyły w dół scho­dów. Nasłu­chi­wały, lecz na górze nic się nie działo. Ten dziwny chło­pak o czar­nych wło­sach i hip­no­ty­zu­ją­cym spoj­rze­niu, gdyby był trzeźwy i cho­ciaż odro­binę odpo­wie­dzialny, nie wyzna­wałby Lau­rze miło­ści, tylko jak najszyb­ciej zate­le­fo­no­wał po pogo­to­wie i gliny. No chyba że był tak naćpany, iż nie dostrzegł czoł­ga­ją­cych się po pod­ło­dze zakrwa­wio­nych kole­gów.

– Wzię­łaś kij? – zapy­tała Laura.

– Tak.

Sama spraw­dziła kastet na pal­cach. Wciąż tam był i przy­dał się bar­dzo. Miała nadzieję, że ten prze­klęty Daro stra­cił co naj­mniej dwa zęby i jesz­cze długo będzie ją wspo­mi­nał.

– Kolego, pora­tuj gro­szem!

Ten sam ćpun wycią­gał do nich tę samą brudną łapę.

– Spier­da­laj! – Tym razem pogo­niła go Ali­cja.

Kiedy wyszły na chod­nik, już się ściem­niło, tym razem z nieba obfi­cie padało to białe gówno, zamie­nia­jąc się zaraz w wod­ni­stą breję, roz­chla­pu­jącą się przy każ­dym kroku.

– Co dalej? – zapy­tała bez­rad­nie młod­sza z sióstr.

Laura dopiero teraz dostrze­gła poważną lukę w swoim dosko­na­łym pla­nie. Nie zabez­pie­czyła odwrotu. Obie­cała sobie już ni­gdy tak nie pokpić sprawy.

– Nie­da­leko jest pętla auto­bu­sowa.

Powlo­kły się noga za nogą w kie­runku pętli i wsia­dły do jedy­nego sto­ją­cego tam auto­busu. Numer był nie­ważny, po pro­stu musiały się stąd jak naj­szyb­ciej wydo­stać. Na szczę­ście nie minęły trzy minuty, kiedy kie­rowca uru­cho­mił sil­nik, drzwi zamknęły się z sykiem i stary auto­bus ruszył w swoją mozolną podróż po mie­ście, cier­pli­wie wal­cząc z zapa­da­ją­cym zmro­kiem i pada­ją­cym śnie­giem. Jak co dzień, nie wia­domo już od kiedy. To było smutne życie. Co dzień po kilka razy ta sama trasa, te same przy­stanki, korki na tych samych uli­cach.

Laura nie­ocze­ki­wa­nie dla samej sie­bie wła­śnie wtedy posta­no­wiła, że jej życie nie będzie tak wyglą­dać. Nie da się wci­snąć w ten sam sche­mat. Zro­zu­miała też, co chce robić w życiu. Jak to moż­liwe, że miała dotąd jesz­cze jakieś wąt­pli­wo­ści? Prze­cież ona była stwo­rzona do tej roboty. Pew­nie nada­wała się do tego o wiele bar­dziej niż faceci, któ­rzy zawłasz­czyli sobie ten zawód i nie­chęt­nie wpusz­czali do swo­jego towa­rzy­stwa kobiety. To nic. Jesz­cze zasłuży sobie na ich sza­cu­nek, wywal­czy go, choćby miała szar­pać zębami. Po dzi­siej­szym dniu wie­działa, że sobie pora­dzi.

Wysia­dły przy dworcu głów­nym PKP, prze­sia­dły się na wła­ściwy auto­bus i w mil­cze­niu poje­chały do domu. Ali­cja opa­trzyła Lau­rze ranę, a potem sie­działy obok sie­bie na kana­pie w szla­fro­kach z pod­ku­lo­nymi nogami. Laura wal­czyła z bólem głowy, na który nie poma­gały żadne lekar­stwa. Wresz­cie nalała sobie duży kie­li­szek wina i sączyła, krzy­wiąc się. Żebra też ją bolały przy każ­dym głęb­szym odde­chu.

– A dla mnie? – zapy­tała Ali­cja z pre­ten­sją w gło­sie.

– Ty jesteś, gów­niaro, nie­let­nia! – Laura nie utrzy­mała już ner­wów na wodzy i wybuch­nęła.

– Ale tylko na spró­bo­wa­nie – zapro­te­sto­wała jej młod­sza sio­stra.

Wes­tchnęła i podała jej kie­li­szek. Młoda pocią­gnęła dwa łyki i skrzy­wiła się jesz­cze bar­dziej niż Laura przed chwilą.

– Widzisz, to nie dla cie­bie.

Potem mil­czały długo. Ali­cja zer­kała na nią nie­śmiało, wresz­cie cicho zapy­tała:

– Dla­czego obcię­łaś włosy?

Laura odru­chowo prze­je­chała dło­nią po gło­wie i zasy­czała z bólu.

– Posłu­chaj, młoda – rzu­ciła ostrzej­szym tonem. – Musimy chyba coś sobie wyja­śnić, prawda?

Oczy jej sio­stry nagle się zaszkliły, warga zaczęła drżeć, wolno przy­su­nęła się do niej, nie­śmiało przy­tu­liła i dopiero teraz wstrzą­snął nią nie­po­wstrzy­many szloch. Pła­kała z twa­rzą wtu­loną w jej ramię, a Laura wolną ręką gła­skała ją po ple­cach. Ale nic nie mówiła, cze­kała na to, co usły­szy.

– Prze­pra­szam.

Chwila prze­rwy i popły­nęła reszta słów. Dzi­siej­sze zda­rze­nia spra­wiły, że nasto­latka musiała bar­dzo szybko doro­snąć i zmie­nić per­spek­tywę, z jakiej patrzyła na życie.

– Prze­pra­szam cię, Laura. Kocham cię. To wszystko moja wina… bo ja… bo tak mocno mi bra­ko­wało rodzi­ców, że sobie z tym nie pora­dzi­łam. Obwi­nia­łam nie­spra­wie­dli­wie wszyst­kich, łącz­nie z tobą. A prze­cież dzięki tobie nie poszłam do domu dziecka. Poświę­ci­łaś się dla mnie. Prze­pra­szam. Oni już nie będą moimi kole­gami, nie będę ucie­kać z domu, pomogę ci.

Znowu z oczu Ali­cji popły­nęły łzy. Laura moc­niej ją przy­tu­liła.

– Nie musisz mi poma­gać. Jeśli tylko pój­dziesz do szkoły, będziesz się uczyć i zerwiesz stare zna­jo­mo­ści, pora­dzimy sobie.

– Prze­pra­szam…

Laura odsu­nęła ją od sie­bie, popa­trzyła na zaczer­wie­nione i mokre od łez oczy, a potem zmierz­wiła jej ciemne włosy.

– Nie prze­pra­szaj, tylko obie­caj.

– Obie­cuję.

– I dotrzy­maj słowa.

– Dotrzy­mam. Dla­czego ścię­łaś włosy?

Laura długo nie odpo­wia­dała, wresz­cie spoj­rzała sio­strze w oczy.

– Ja też dzi­siaj pod­ję­łam ważną decy­zję – powie­działa. – Muszę się zmie­nić. Nie mogę myśleć tylko o tobie i o innych. Bo widzisz, takie myśle­nie omal nie skoń­czyło się kata­strofą. Muszę myśleć o sobie, a ja… jestem inna. Nie jestem typem blon­dynki z dłu­gimi wło­sami. Ścię­łam je, żeby być sil­niej­szą i robić w życiu to, co chcę.

– To zna­czy co? – Ali­cja wpa­try­wała się w nią wiel­kimi oczami, jakby spo­dzie­wała się od sio­stry dekla­ra­cji odmien­no­ści sek­su­al­nej.

– Posta­no­wi­łam zostać poli­cjantką – oznaj­miła Laura, czym tro­chę ją uspo­ko­iła. – Marzy­łam o tym od dziecka, potem chcia­łam zostać praw­ni­kiem, bo z tego jest wię­cej pie­nię­dzy. Wiesz, myśla­łam głów­nie o tym, żeby tobie było dobrze, a to nie tak. Muszę robić w życiu to, co ja chcę. Pomo­żesz mi w tym?

Ali­cja gor­li­wie poki­wała głową. Tym razem na jej twa­rzy malo­wał się zachwyt. Pew­nie już sobie ją wyobra­żała w mun­du­rze na para­dzie. Tylko że prze­cież praca w poli­cji wcale tak nie wygląda. Tak jest tylko na pokaz, codzien­ność to zło, brud i zgni­li­zna. Jak ten cho­lerny luty w tym roku.

– I wiesz co? – Laura uśmiech­nęła się gorzko. – Ja chyba się nie nadaję, żeby mieć męża i dzieci. To jak dla mnie za dużo.

Nie mogły zasnąć do późna w nocy. Ali­cja się bała, że zaraz ktoś zapuka do ich drzwi. I chyba bar­dziej bała się zemsty kole­gów niż poli­cji. Wresz­cie zasnęła. Lau­rze udało się to dopiero, kiedy świt liznął zasłony w oknach. Wal­czyła z bólem głowy, żeber, a potem ze wspo­mnie­niem czar­no­wło­sego chło­paka o nie­po­ko­ją­cym spoj­rze­niu nie­na­tu­ral­nie lśnią­cych oczu. Kim był? Kiedy zamy­kała oczy, sły­szała w gło­wie jego wyzna­nie miło­ści. Posta­no­wiła zapy­tać o niego Ali­cję następ­nego dnia. Tylko że nie zapy­tała.

Zapo­mniała o nim na długo. Pra­wie na zawsze.

4

Przez kilka pierw­szych dni komi­sarz Laura Wilk omi­jała aspi­ranta Biel­czyka sze­ro­kim łukiem. Zarzu­ciła go sto­sem papie­rów, zdjęć, pro­to­ko­łów z prze­słu­chań świad­ków i zako­mu­ni­ko­wała, że będzie mógł z nią poroz­ma­wiać dopiero, gdy się z tym wszyst­kim zapo­zna.

– Podobno mor­derca zawsze znaj­duje się w pierw­szym tomie akt – zakpiła zło­śli­wie.

Biel­czyk spoj­rzał na biurko zawa­lone segre­ga­to­rami. Kilka dodat­ko­wych teczek leżało też na pod­ło­dze.

– To stwier­dze­nie nie zawsze się spraw­dza – burk­nął nie­za­do­wo­lony.

Laura nachy­liła się do niego nad biur­kiem, oparła dło­nie na tej górze papie­rów i zaj­rzała mu w oczy. Nie spodo­bało mu się jej spoj­rze­nie, było zimne i wro­gie. Wolał to z piąt­ko­wej nocy, kiedy patrzyła na niego zupeł­nie ina­czej. Chciał rzu­cić jakąś zło­śliwą uwagę na ten temat, ale na szczę­ście w porę ugryzł się w język. I tak byli w czar­nej dupie ze swo­imi rela­cjami zawo­do­wymi, bo o innych nie mogło być na razie mowy. Laura trak­to­wała go jak powie­trze, a kiedy już musiała z nim poroz­ma­wiać, robiła to szybko, mini­ma­li­zu­jąc liczbę słów i patrząc na niego jak na paskud­nego insekta, któ­rego chęt­nie by roz­gnio­tła butem na tro­tu­arze, ale nie pozwa­lało jej na to obję­cie go ści­słą ochroną.

– Posłu­chaj mnie, panie młod­szy aspi­ran­cie – ode­zwała się. – Nie cze­ka­li­śmy na żadną pomoc od kole­gów z War­szawy, sami sobie pora­dzimy z Polter­ge­istem. Wiesz, dla­czego tak długo mu się udaje i jesz­cze go nie dopa­dli­śmy? Bo mie­li­śmy w wydziale sko­rum­po­wa­nych gli­nia­rzy, któ­rzy nam w tym prze­szka­dzali. Ale już pozby­li­śmy się tego pro­blemu i teraz w mojej gru­pie są mło­dzi i dobrze zapo­wia­da­jący się śled­czy.

– Który z nich zna się na ści­ga­niu seryj­nych zabój­ców? – wtrą­cił się z pyta­niem Biel­czyk.

– A ty ilu już zła­pa­łeś, że tak się chwa­lisz tym kur­sem w FBI? – odgry­zła się.

– Żad­nego – przy­znał – ale jestem naj­le­piej przy­go­to­wany do ich ści­ga­nia ze wszyst­kich śled­czych w kraju.

Laura obda­rzyła go cynicz­nym uśmie­chem.

– Na razie jesteś dla mnie ostatni w dra­bince przy­dat­no­ści spo­śród wszyst­kich ludzi w moim zespole. Na wię­cej musisz sobie zasłu­żyć. Chyba się domy­ślasz jak?

– Jak? – wyrwało mu się.

Wil­czyca zro­biła krótki gest dło­nią, wska­zu­jąc mu leżące wszę­dzie segre­ga­tory.

– Udo­wod­nij, że twoje słowa nie są tylko fol­de­rem rekla­mo­wym – powie­działa. – Znajdź w tych papie­rach coś, na co ja i moi poprzed­nicy nie zwró­ci­li­śmy uwagi albo nie doce­ni­li­śmy wagi tego cze­goś. To będzie dla cie­bie dobre wej­ście. Nie uwa­żasz?

– Dobrze – zgo­dził się szybko.

Był tu już trzeci dzień, a jesz­cze tak długo z nim nie roz­ma­wiała, nie licząc pierw­szego razu w dam­skiej toa­le­cie. Dużo by zro­bił, żeby pocią­gnąć jesz­cze tę roz­mowę, ale komi­sarz Wilk miała inne plany. Wypro­sto­wała się i ruszyła do drzwi. W drzwiach się zatrzy­mała i odwró­ciła jesz­cze na moment.

– Dobrze by było, gdy­byś zdą­żył do piątku – rzu­ciła. – Polter­ge­ist już dawno się nie poja­wił i cały czas zagro­że­nie rośnie. Jak­byś cze­goś chciał, dzwoń do aspi­ranta Kowa­lew­skiego, Mło­dego, pozna­li­ście się już. To bystry młody czło­wiek, doga­da­cie się.

Zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć, drzwi już się za nią zamknęły.

Młod­szy aspi­rant Biel­czyk odchy­lił się w fotelu i splótł dło­nie na karku. Zamy­ślił się. Nie miał Lau­rze za złe, że jest nie­ufna i nie chce kogoś nie­spraw­dzo­nego wpu­ścić do zespołu. Po tym, co się zda­rzyło trzy mie­siące temu, wcale jej się nie dzi­wił. Krą­żyło wiele plo­tek, ale mnó­stwo fak­tów nie wyszło poza ści­słe kie­row­nic­two poli­cji. Podobno było star­cie z Polter­ge­istem, w któ­rym nie pora­dziło sobie trzech bar­dzo doświad­czo­nych gli­nia­rzy. Potem komi­sarz Laura Wilk została na długo zawie­szona, ale wró­ciła i dalej kie­ro­wała grupą śled­czą. O tym też się gło­śno mówiło. Wil­czyca musiała mieć moc­nych pro­tek­to­rów, skoro po tym, co się stało, wró­ciła, albo naprawdę w woje­wódz­kiej nie było nikogo lep­szego od niej.

Domi­nik popa­trzył na pię­trzące się wokół niego segre­ga­tory i skrzy­wił się. Nie będzie łatwo, był tego pewien, i wie­dział dla­czego. Przez przy­pa­dek poznał zupeł­nie inną twarz Wil­czycy, nie tę, którą sprze­da­wała codzien­nie w pracy, ale tę, któ­rej nie zna nikt, albo poznali bar­dzo nie­liczni. Poka­zała mu, że pry­wat­nie jest praw­dziwą kobietą, a nie cho­lerną super­wo­man w mun­du­rze. Teraz się bała, że on wyko­rzy­sta tę wie­dzę prze­ciw niej, i reago­wała agre­sją. Przej­dzie jej, bo on nie miał zamiaru jej zdra­dzić, miał inne cele. Teraz zdał sobie sprawę, że cele ich obojga są ze sobą zbieżne. Ona chciała udo­wod­nić, że jest naj­lep­sza, dopa­da­jąc Polter­ge­ista, i jemu zale­żało na tym samym. To miał być tylko śro­dek do reali­za­cji jego celu – on chciał udo­wod­nić sobie i innym, że się do tej roboty nadaje. Był też inny cel, o wiele waż­niej­szy. Ale na niego czas przyj­dzie póź­niej.

Zro­bił sobie kawę i prze­szedł do prze­glą­da­nia akt.

Zabójca, ochrzczony pocho­dzą­cym z języka nie­miec­kiego sło­wem okre­śla­ją­cym zło­śli­wego ducha, poja­wił się ponad pięć lat temu. Jego pierw­szą ofiarą była Anna Jaś­kow­ska miesz­ka­jąca w dziel­nicy Krzyki. Była ładną dziew­czyną, miała cudowne dołeczki w policz­kach, dłu­gie ciemne włosy i błysk w oku, kiedy uśmie­chała się do foto­grafa. Poczuł się dziw­nie ze świa­do­mo­ścią, że ona już od dawna nie żyje.

Zer­k­nął na spis doku­men­tów znaj­du­ją­cych się w pierw­szej teczce i naj­pierw odszu­kał zdję­cia z miej­sca zbrodni. Zabójca gwał­cił, a potem w spe­cy­ficzny spo­sób oka­le­czał swoje ofiary. Czę­sto miały poła­mane ręce, sińce na nogach, powy­krę­cane kostki, nie­kiedy zła­mane pisz­czele, jakby taki rodzaj tor­tur szcze­gól­nie go pod­nie­cał. Zda­rzały się też wykrę­cone barki, nacię­cia na gło­wie, udach i pod­brzu­szu. Cza­sem krwi było wię­cej, innym razem mniej. Ciała znaj­do­wano po kilku dniach nagie, w miej­scach odda­lo­nych od ludzi: na polach, w rowach, na łąkach, pod lasem. Loka­li­za­cje miały jedną cechę wspólną – można było tam doje­chać autem oso­bo­wym. Wcze­śniej zabójca musiał te miej­sca odna­leźć, a nie­wy­klu­czone, że w nich bywał, żeby unik­nąć nie­spo­dzie­wa­nych kło­po­tów.

Niby wszystko to już wie­dział, oglą­dał foto­gra­fie, część rapor­tów czy­tał z poli­cyj­nej bazy, zapo­znał się z pro­fi­lami psy­cho­lo­gicz­nymi sprawcy, a były ich aż trzy, spo­rzą­dzone przez dwóch naj­lep­szych pro­fi­le­rów w kraju i jed­nego z USA. Aku­rat tego, który pro­wa­dził kurs orga­ni­zo­wany przez ame­ry­kań­skie Fede­ralne Biuro Śled­cze dla sojusz­ni­ków z Europy. Tylko że coś Biel­czy­kowi w tych doku­men­tach nie grało. Wszy­scy wska­zy­wali na motyw sek­su­alny, na osobę zabu­rzoną, w dzie­ciń­stwie skrzyw­dzoną przez naj­bliż­szych, być może nawet mole­sto­waną sek­su­al­nie. Stąd u sprawcy miała się brać z jed­nej strony nie­na­wiść do mło­dych dziew­czyn, a z dru­giej strony dzi­kie, trudne do zaspo­ko­je­nia pożą­da­nie, pcha­jące go do zbrodni.

Jed­nak Biel­czyk nie do końca był prze­ko­nany, że za wszyst­kim stoi motyw sek­su­alny. To był jeden z pew­ni­ków w tym śledz­twie, więc pró­bu­jąc myśleć ina­czej, spo­dzie­wał się, że zosta­nie napięt­no­wany i zaraz potem wygnany, gdy tylko wygłosi swoje kon­tro­wer­syjne tezy. Albo spa­lony na sto­sie jako here­tyk śled­czy, wąt­piący w jedyną prawdę o zabójcy, zawartą w trzech księ­gach pisma świę­tego psy­cho­lo­gów, napi­sach przez trzech apo­sto­łów poli­cyj­nego pro­fi­lo­wa­nia. W tym przez jego men­tora z USA.

Jed­nym z uczuć, jakie wyniósł z tego szko­le­nia, było zwąt­pie­nie. Odkąd za oce­anem poli­cja zaczęła na stałe współ­pra­co­wać z psy­cho­lo­gami przy usta­la­niu pro­filu psy­cho­lo­gicz­nego sprawcy i naro­dzili się pro­fi­le­rzy, ci ostatni zaczęli być trak­to­wani jak wszyst­ko­wie­dzący mędrcy. Po kilku gło­śnych poraż­kach ame­ry­kań­ska poli­cja zaczęła ich trak­to­wać z pew­nym dystan­sem i ich opra­co­wa­nia wyko­rzy­sty­wać bar­dziej jako wska­zówki, a nie jako prawdę obja­wioną. Tym­cza­sem w Pol­sce pro­fi­lo­wa­nie było pro­fe­sją dość młodą i poli­cja popeł­niała jesz­cze ten sam błąd. Za mocno wie­rzyła w to, na co wska­zują ofi­cjalne pro­file zabój­ców. On jakoś cią­gle wąt­pił i był ostrożny. Tak jak teraz, w przy­padku Polter­ge­ista.

Domi­nik miał wra­że­nie, że ten zło­śliwy duch wcale nie wyła­do­wuje na ofia­rach swo­ich nega­tyw­nych sek­su­al­nych emo­cji, się­ga­ją­cych daleko poza gra­nicę dewia­cji. Jakoś to mu się nie kle­iło w zesta­wie­niu z innymi fak­tami. Przy trzech ofia­rach zna­le­ziono wióry, które omal nie dopro­wa­dziły do uję­cia zabójcy. Oka­zało się, że pod­szy­wał się pod wła­ści­ciela zakładu sto­lar­skiego. Czy ktoś, kto cierpi na zabu­rze­nia na tle sek­su­al­nym, tak by ryzy­ko­wał? Nara­żał się na roz­po­zna­nie przez świad­ków, któ­rych były dzie­siątki, nara­żał na moż­li­wość popeł­nie­nia błędu, który mógłby dopro­wa­dzić poli­cję na jego trop? A prze­cież tak wła­śnie się stało. Te wióry w końcu dopro­wa­dziły poli­cję do niego. Tylko cudem udało mu się wtedy uciec. Jaki to miało sens?

Była jesz­cze inna sprawa. Ariel Lesiecki, przy­ja­ciel Laury Wilk. Został aresz­to­wany, ponie­waż więk­szość ofiar miała z nim jakieś związki. Oczy­wi­ście poli­cja zwol­niła Lesiec­kiego, gdy tylko dokład­niej prze­ana­li­zo­wała zebrane dowody. Potem, kiedy komi­sarz Laura Wilk była zawie­szona, psy dostały wście­kli­zny i prze­wró­ciły życie Lesiec­kiego do góry nogami. Niczego nie zna­leźli, a sam psy­cho­log był wie­lo­krot­nie prze­słu­chi­wany i też nie potra­fił pomóc. Wresz­cie i ten trop został na chwilę zarzu­cony. Do powrotu Laury Wilk. Ona na­dal miała Lesiec­kiego na oku.

Młod­szy aspi­rant Biel­czyk zro­bił sobie drugą kawę. Pił ją tak długo, aż resztka na dnie kubka wysty­gła i prze­stała mu sma­ko­wać. W tym cza­sie prze­glą­dał akta kolej­nych zabójstw i cią­gle się zasta­na­wiał. Wresz­cie wycią­gnął notes i zło­żył teczki na dwie kupki, dzięki czemu na środku biurka zro­biło się tro­chę miej­sca. Jak Polter­ge­ist wypadł w świe­tle tego, czego Domi­nik dowie­dział się na kur­sie?

Został nauczony, że pod­stawą było przy­po­rząd­ko­wa­nie zabójcy do jed­nej z kilku grup. W latach sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku agent fede­ralny Robert Res­sler wraz ze swo­imi współ­pra­cow­ni­kami wpro­wa­dzili ter­min „seryj­nego mor­dercy” ozna­cza­jący sprawcę, który doko­nał trzech lub wię­cej mor­derstw. Zapro­po­no­wali też naj­pow­szech­niej­sze kry­te­ria podziału seryj­nych mor­der­ców ze względu na ich sto­pień zor­ga­ni­zo­wa­nia, mobil­ność oraz na motyw zbrodni i cechy cha­rak­te­ry­styczne ofiary.

Według kry­te­rium stop­nia zor­ga­ni­zo­wa­nia podzie­lono mor­der­ców na zor­ga­ni­zo­wa­nych i niezor­ga­ni­zo­wa­nych. Tych pierw­szych cha­rak­te­ry­zuje bar­dzo dobre pla­no­wa­nie zbrodni, ich pre­cy­zyjne wyko­na­nie i pewna powta­rzal­ność dzia­łań. Mor­dercy zor­ga­ni­zo­wani czę­sto krę­po­wali swoje ofiary, korzy­stali z samo­chodu, a aktów sek­su­al­nych doko­ny­wali na żywej jesz­cze ofie­rze, ponie­waż ważne dla nich było poczu­cie domi­na­cji i kon­troli. Tylko nie­wielki pro­cent spraw­ców z tej grupy łamał swoje usta­lone sche­maty i postę­po­wał w inny spo­sób, co zazwy­czaj było wymu­szane nie­prze­wi­dzia­nymi oko­licz­no­ściami. Na miej­scu zbrodni poja­wiały się osoby trze­cie, ofiara sta­wiała nie­ocze­ki­wany opór lub wystą­piły inne nie­ko­rzystne dla sprawcy oko­licz­no­ści. To wła­śnie odstęp­stwo od tego sche­matu było dla mor­dercy zor­ga­ni­zo­wa­nego gwoź­dziem do trumny. Zwy­kle zosta­wiał ślady i popeł­niał błędy, które napro­wa­dzały poli­cję na jego trop.

Na dru­gim bie­gu­nie znaj­do­wał się zabójca nie­zor­ga­ni­zo­wany. Teo­re­tycz­nie łatwiej­szy do zła­pa­nia, ponie­waż dzia­łał pod wpły­wem impulsu i zosta­wiał na miej­scu zbrodni masę śla­dów. Zazwy­czaj doko­ny­wał aktów sek­su­al­nych post mor­tem, potem ukła­dał zwłoki w dla sie­bie tylko zro­zu­miały spo­sób, znę­cał się nad cia­łem, co miało na celu deper­so­na­li­za­cję ofiary.

W póź­niej­szym cza­sie zostały opra­co­wane inne metody podziału seryj­nych mor­der­ców. Zaczęto dzie­lić ich na mega­sta­tycz­nych, czyli takich, któ­rzy miesz­kają w tej samej oko­licy co ich ofiary, oraz na mega­mo­bil­nych, któ­rych cechą cha­rak­te­ry­styczną było szyb­kie prze­miesz­cza­nie się i dzia­ła­nie w miej­scach znacz­nie od sie­bie odda­lo­nych. Do tych ostat­nich zali­czał się Ted Bundy, który swoim potwor­nym gar­bu­sem prze­mie­rzał setki mil w poszu­ki­wa­niu ofiar. Na przy­kła­dzie Bundy’ego ana­li­zo­wali podziały seryj­nia­ków na kur­sie, więc Biel­czyk teraz pod­świa­do­mie porów­ny­wał Polter­ge­ista do niego, co chyba nie było dobrym pomy­słem. Musiał szybko się z tego otrzą­snąć. Sku­pił się na kolej­nych podzia­łach i zapi­sał wnio­ski w note­sie.

Kolej­nym kry­te­rium podziału była mobil­ność sprawcy. Podró­żu­jący to byli ci, któ­rzy dzia­łali na dużym obsza­rze, lokalni dzia­łali w mie­ście lub w jego oko­li­cach. Lokalni zazwy­czaj zabi­jali we wła­snym domu, w pracy albo w innym ulu­bio­nym miej­scu, na przy­kład na działce. Naj­bar­dziej zna­nym przy­kładem takiego mor­dercy był Jef­frey Dah­mer, który mor­do­wał i przez jakiś czas prze­cho­wy­wał zwłoki we wła­snym miesz­ka­niu, w piw­nicy babci lub w domu z dzie­ciń­stwa. Biel­czyk zawsze czuł nie­smak, kiedy go wspo­mi­nał. Serial zro­bił z niego gwiazdę, pod­czas gdy facet był potwo­rem i dawno powi­nien zostać zapo­mniany. Żyjemy jed­nak w popie­przo­nym świe­cie.

Polter­ge­ista łatwo było zakwa­li­fi­ko­wać do powyż­szych kate­go­rii. Jed­nak czy na pewno? Domi­nik zasta­no­wił się przez moment. Na pewno był zabójcą zor­ga­ni­zo­wa­nym, nic nie pozo­sta­wiał przy­pad­kowi, miał swoje rytu­ały, któ­rych się trzy­mał, ofiary były wyko­rzy­sty­wane sek­su­al­nie przed śmier­cią. Bez wąt­pie­nia był też mobilny, skoro poru­szał się autem, pod­rzu­ca­jąc ciała w miej­scach, do któ­rych dało się doje­chać. Z pew­no­ścią dzia­łał lokal­nie, być może był zwią­zany na stałe z jed­nym miej­scem. Można było zało­żyć, że ofiary prze­trzy­my­wał i mor­do­wał w domu lub w miej­scu mu bli­skim i dla niego bez­piecz­nym. Tylko czy na pewno tak było? Porwa­nie i otru­cie jed­nej z ofiar kom­plet­nie odbie­gało od sche­matu, jakby było dzia­ła­niem podyk­to­wa­nym potrzebą, a dopiero póź­niej powstał plan. Sonia Budka była prze­trzy­my­wana w innym miej­scu niż pozo­stałe ofiary, zabójca zła­mał swój sche­mat, pod­rzu­ca­jąc ubra­nia w sta­rej szo­pie na polu, w małej wio­sce pod mia­stem. Po co to zro­bił? To się nie trzy­mało kupy, ale mogło wyni­kać z trze­ciej kla­sy­fi­ka­cji seryj­nych mor­der­ców, zapro­po­no­wa­nej przez ame­ry­kań­skich pro­fi­le­rów, która teraz inte­re­so­wała Biel­czyka naj­bar­dziej. To była kla­sy­fi­ka­cja ze względu na motyw zbrodni i cha­rak­te­ry­stykę ofiar.

Tu mor­der­ców dzie­lono na cztery grupy. Wizjo­ne­rów, czyli jed­nostki chore psy­chicz­nie, czę­sto wyko­nu­jące wyzna­czony im Boży Plan i mor­du­jące według okre­ślo­nego klu­cza, takiego jak na przy­kład: wiek, zawód, rasa. Nazwa wzięła się od czę­sto wystę­pu­ją­cych u nich halu­cy­na­cji, uro­jeń i świę­tych obja­wień. Misjo­na­rze, czyli mor­dercy z dru­giej kate­go­rii, zwy­kle nie wyka­zują obja­wów cho­roby psy­chicz­nej, a zabi­jają, żeby pozbyć się ze spo­łe­czeń­stwa okre­ślo­nej grupy spo­łecz­nej. Czę­sto ich ofia­rami były pro­sty­tutki i osoby o odmien­nej orien­ta­cji sek­su­al­nej. Do trze­ciego zbioru zali­czani byli maniacy wła­dzy i prze­mocy. Im zale­żało przede wszyst­kim na osią­gnię­ciu cał­ko­wi­tej domi­na­cji. Ofiara zazwy­czaj była duszona, ale ten pro­ces mógł trwać bar­dzo długo, ponie­waż mor­derca nie od razu posu­wał się do zabój­stwa. Naj­pierw pod­du­szał ofiarę, potem skła­niał ją do bła­ga­nia o litość i kon­ty­nu­ował powolne zada­wa­nie śmierci. Nawet akt sek­su­alny był tylko osta­tecz­nym potwier­dze­niem domi­na­cji. Ostat­nią grupę, tak zwa­nych hedo­ni­stów, psy­cho­lo­go­wie podzie­lili na trzy pod­grupy. Do pierw­szej nale­żeli zabójcy z lubież­no­ści, któ­rych głów­nym moty­wem było zaspo­ko­je­nie sek­su­alne, do dru­giej zali­czali się zabójcy, któ­rym naj­bar­dziej zale­żało na emo­cjach zwią­za­nych z nowym doświad­cze­niem, jakim było zada­wa­nie śmierci. Wresz­cie do trze­ciej przy­pi­sy­wano spraw­ców trak­tu­ją­cych mor­der­stwa jako cel do osią­gnię­cia gra­ty­fi­ka­cji finan­so­wej lub psy­cho­lo­gicz­nej.