Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
31 osób interesuje się tą książką
Wciągający thriller, w którym strach ma różne oblicza. Nawet te najmniej ludzkie…
Uciekając od trudnej przeszłości, były policjant Rafał Dzikowski wraz z żoną Weroniką przeprowadza się do świeżo wyremontowanego domu nad jeziorem Chobienickim we wsi Bagniska.
Mieszkańcy wsi nie wydają się być przychylnie nastawieni do nowych przybyszów, a na ścianie domu ktoś pisze sprayem słowo Krwawnica.
Wkrótce na podwórzu wykopane zostają zwłoki dwóch kobiet. Gdy w Bagniskach dochodzi do kolejnych niepokojących zdarzeń, które uderzają bezpośrednio w małżeństwo, Rafał postanawia wziąć sprawy w swoje ręce.
Jakie tajemnice skrywają mieszkańcy wioski? Kim były kobiety, których zwłoki zakopano na podwórzu? Czy klucz do rozwiązania zagadki leży w przeszłości Rafała i Weroniki?
Mieczysław Gorzka zabiera nas w mroczny świat kłamstw i szaleństwa, w którym nic nie jest tym, czym się wydaje…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 401
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
POCZĄTEK
Stara kobieta wyciera ręce w fartuch.
– Co to jest? – pyta dziecko.
Kobieta patrzy na nie z lekkim uśmiechem. Przecież ona kiedyś odejdzie, ktoś musi przejąć po niej misję walki ze złem na świecie. Dlatego uznaje, że prawda będzie najlepsza.
– To jest ręka, moje dziecko – wyjaśnia.
– Mogę dotknąć?
Dziecko dotyka palcem stężałych mięśni pod bladą, zimną skórą. Wrażenie jest nieprzyjemne i obce. Gdyby nie babcia, dziecko pewnie by się rozpłakało, ale babciny uśmiech od ucha do ucha uspokaja i przywraca poczucie normalności.
– A co to?
– To jest głowa.
– A dlaczego ten pan nie ma włosów?
Babcia znowu się uśmiecha.
– Niektórzy mają dużo włosów, niektórzy mniej – odpowiada.
– A dlaczego?
Ach, te dziecięce naiwne pytania! Zawsze pojawia się następne i następne. Ale przecież babcia po to właśnie jest. Żeby cierpliwie odpowiadać na kolejne pytania rodzące się w głowie dziecka.
– Jeśli ktoś jest dobry, wtedy Pan Bóg obdarowuje go gęstymi włosami – wyjaśnia. – A kiedy jest zły, włosy mu wypadają, żeby ludzie lepiej widzieli jego złe myśli w głowie. To jest taka kara.
Dziecko zastanawia się długo.
– I widzą te myśli? – pyta wreszcie.
Stara kobieta uśmiecha się pod nosem. Bardzo dobre pytanie, które mogło zrodzić się tylko w głowie dziecka. Nikt inny nie zdecydowałby się go zadać.
– Nie widzą – mówi, kręcąc głową. – Ale za to babcia widzi i w porę może zareagować.
– A ja będę widzieć?
Kobieta podnosi odrąbaną głowę i wrzuca ją do kosza stojącego obok stołu. Głuchy odgłos roznosi się po piwnicy i milknie.
– Nauczę cię widzieć w ludziach zło – odpowiada. – Ja nie będę żyć wiecznie, a ktoś dalej musi walczyć z Szatanem, żeby nie zawładnął tym światem do reszty.
– Ja będę walczyć, babciu.
Rechot staruszki brzmi jak złośliwy napad śmiechu u starej złej Baby Jagi.
– Na pewno dziecko, na pewno.
Przeciera spocone czoło wierzchem rękawicy i pozostawia na nim rozmyty czerwony ślad. Teraz naprawdę wygląda jak zła wiedźma.
– Babciu, co zrobisz z tym panem? – pyta dalej dziecko.
– Spalimy go w piecu, kochanie – wyjaśnia kobieta. – Jego dusza poszła już dawno do piekła i tam się pali w piekielnych ogniach, więc ogień strawi też ciało i zostanie z niego tylko popiół.
– A co zrobisz z popiołem?
– Rozrzucę w sadzie. Lubisz babci czereśnie, prawda?
– Lubię, babciu.
Stara idzie z koszem pod pachą, sapie. Otwiera drzwi do pieca centralnego ogrzewania i wrzuca w ogień głowę i ramię. Zanim zamyka drzwiczki, słychać nieprzyjemne skwierczenie i mdły zapach rozchodzi się po pomieszczeniu. Dziecko się krzywi i zaczyna płakać.
– Babciu, śmierdzi – żali się. – Niedobrze mi.
Kobieta zdejmuje rękawice, podchodzi do niego, bierze na ręce i wspina się szybko po schodach.
Dzisiaj na obiad obiecała ulepić pierogi. Musi tylko umyć ręce.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Dom i zwłoki
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Błysnęło i po chwili rozległ się suchy trzask wyładowania atmosferycznego. Rafał Dzikowski spojrzał z niepokojem w niebo.
Całkiem blisko – pomyślał.
Burza goniła ich prawie przez całą drogę z Wrocławia. Granatowe chmury kłębiły się w tylnym lusterku, rosły z każdym upływającym kwadransem i teraz niepodzielnie rządziły w przestworzach. Aż do postoju na Orlenie, przy wyjeździe z Wolsztyna drogą krajową numer 32, był dosłownie o krok przed nawałnicą. Zatrzymał auto na parkingu przy stacji i teraz oparty o maskę palił nerwowo papierosa, wyczekując na pierwsze krople. Tak naprawdę jednak burza go nie interesowała.
Trudno jest zacząć nowe życie w nowym miejscu, nawet jeśli decyzja została podjęta już dawno temu i przygotowania trwały od kilku miesięcy. Odkąd wsiadł do samochodu, nie opuszało go uczucie niepokoju. Czy na pewno dobrze zrobił, nalegając na wyprowadzkę w tak odległe i odludne miejsce? Od rodziny, znajomych, przyjaciół, całego dotychczasowego życia dzieliło ich teraz ponad dwie godziny drogi. Niby niedaleko, a jednak. Rafał wiedział, jak to będzie wyglądać. Na początku co weekend ktoś będzie ich odwiedzał. Przyjaciele przyjadą z czystej ciekawości, żeby zobaczyć, jak teraz mieszkają, pewnie zachwycą się domem nad pięknym dzikim jeziorem w niezwykle urokliwym miejscu. Potem, kiedy minie pierwsza ciekawość, zwycięży codzienna gonitwa i chroniczny brak czasu, na który od dawna cierpi cały ten popieprzony świat. Wizyty wraz z nadejściem jesiennych słot i chłodów będą coraz rzadsze, aż wreszcie ustaną, gdy w zimie sypnie śniegiem. Wtedy domek nad jeziorem przestanie już być tak atrakcyjny.
Decyzja była trudna, zwłaszcza że jego żona nie była zachwycona tym pomysłem. Uległa, bo Rafał zawsze marzył o takim miejscu, gdzie to oni będą najważniejszymi osobami i do swojego życia będą wpuszczać tylko tych, którzy na to zasłużą. Tak naprawdę przekonał Weronikę dopiero kiedy zamontował na dachu odbiornik internetu o niezłej prędkości, zapewniający możliwość pracy zdalnej. Pandemia koronawirusa też pewnie zrobiła swoje. Mieszkając nad jeziorem, z dala od ludzi, będą bardziej bezpieczni niż w mieście takim jak Wrocław, gdzie tłumy spotyka się wszędzie. A przecież specjaliści już teraz wieszczą nadejście drugiej fali, o wiele gorszej niż ta wiosenna.
Rafał zdawał sobie jednak sprawę, że Weronika nie wytrzyma długo na takim odludziu. Zgodziła się tylko dla niego. Żeby zachować równowagę w ich związku, poszła na bardzo daleko idący kompromis, tyle że w miarę upływu czasu decyzja ta będzie jej coraz bardziej ciążyć i w końcu dojdzie do wybuchu.
Na razie się tym nie martwił. Postanowił cieszyć się chwilą, lecz nic z tego nie wychodziło. Czuł coraz większy niepokój.
Znowu zagrzmiało i nie usłyszał, kiedy nadeszła Weronika. Objęła go od tyłu i mocno przytuliła się do jego pleców.
– Dlaczego palisz? – zapytała.
– Wiesz, że palę tylko wtedy, kiedy się denerwuję – przypomniał.
– A dlaczego się denerwujesz?
Zaciągnął się po raz ostatni i wyrzucił niedopałek na pobliski trawnik.
– Jest kawa? – zrobił unik. Na razie nie drążyła tematu, ale znał ją na tyle, by wiedzieć, że nie odpuści i niedługo zapyta jeszcze raz.
– Nie ma, wszystkie zamknięte. – Teraz ona spojrzała z niepokojem w górę, gdy na niebie pojawiła się kolejna pajęczyna wyładowań atmosferycznych. – Dobrze, że chociaż toaleta była otwarta.
Kiedy się do niej odwrócił, nastawiła usta do pocałunku. Cmoknął ją, a wtedy puściła go, poszła do najbliższego kubła na śmieci i wyrzuciła zużytą maseczkę. Weronika była bardzo ostrożna, bezwzględnie stosowała się do zaleceń specjalistów i zmieniała maseczki po każdym pobycie w miejscu publicznym. Do niedawna używała też chirurgicznych rękawiczek, na szczęście od jakiegoś czasu poprzestała na dezynfekcji rąk. Teraz otworzyła drzwi do ich opla insygnia i spryskała sobie dłonie alkoholem izopropylowym. Stała jeszcze przez chwilę, machając rękami, żeby alkohol szybciej wyparował, i uśmiechała się.
Rafał nie był tak konsekwentny w przestrzeganiu pandemicznych obostrzeń. O ile coraz częściej pamiętał o dezynfekcji rąk, należał do tej części społeczeństwa, która próbowała przetrzymać zarazę, używając od początku jednej maseczki.
– Cholera, przez tego wirusa kawę trzeba będzie zabierać w podróż w termosie – narzekała Weronika. – No i oczywiście trzeba będzie się przeprosić z kanapkami z jajkiem albo pomidorem.
Rafałowi natychmiast stanęła przed oczami wizja pomidora pryskającego na kokpit ich nowego auta i zaprotestował:
– O nie! Tylko nie pomidory!
Werka parsknęła śmiechem i zaraz spoważniała.
– Cholerny lockdown – powiedziała. – Wszystkich powoli wykończy.
Lockdown. Złowrogo brzmiące słowo dopiero niedawno zaistniało w oficjalnym obiegu, za to od razu zaczęto je odmieniać przez wszystkie przypadki. Rafał miał wrażenie, że to inny rodzaj pandemii, który zaczyna z wolna zjadać gospodarkę na szczeblu podstawowym. Ten rodzaj wirusa atakuje gównie jednoosobowe firmy lub te zatrudniające jednego czy dwóch pracowników. Swoje lokale musieli zamknąć fryzjerzy, restauratorzy, hotelarze, szewcy, krawcy, masażyści i kluby fitness, ucierpiały na tym dziesiątki branż. Pozbawieni przychodów, ludzie patrzyli z przerażeniem, jak rośnie zadłużenie i w oczy zagląda im widmo bankructwa. Z dnia na dzień potracili miejsca pracy i teraz nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Kto wie, która pandemia wyrządzi ludziom większe szkody: koronawirus czy lockdown.
Pierwsze krople deszczu przerwały Rafałowi ponure rozważania. Weronika pisnęła i wskoczyła na siedzenie pasażera, on zajął miejsce za kierownicą i zamknął okna. Po sekundzie lunęło, jakby Wszechmogący przekierował wody Niagary na mały parking na przedmieściach Wolsztyna. Kaskady wody załomotały o blachy auta i zagłuszyły upiorne odgłosy burzy.
Rafał uruchomił silnik, włączył wycieraczki na najwyższy bieg i wolno ruszył w kierunku głównej drogi. O dziwo, deszcz uspokoił się, kiedy pokonali kilkaset metrów, a minutę później nie pozostał po nim nawet ślad. Jechali suchą szosą, chmury zostały w tyle, przed nimi otworzyło się nagle niebo i zaświeciło słońce. Taka zmiana pogody była dość nieoczekiwana.
Weronika obejrzała się i powiedziała zachwycona:
– Jaka wspaniała tęcza!
Rafał tylko rzucił okiem we wsteczne lusterko, skupiony na prowadzeniu samochodu.
– Tęcza na nową drogę życia, specjalnie dla nas – zawyrokowała jego żona i uśmiechnęła się do niego od ucha do ucha.
Z trudem zmusił się do uśmiechu. Czasem Weronika dostrzegała tylko to, co chciała dostrzec. Teraz widziała tęczę jako pozytywny znak od losu, lecz wcześniej nie widziała ponurych czarnych chmur, które podążały za nimi przez dwie godziny. Naiwnie urocze. Nie skomentował.
Do celu pozostało niecałe piętnaście kilometrów. W Powodowie Rafał skręcił na drogę 303 i trochę zwolnił. Asfalt był trochę dziurawy, a szosa wąska, za to prowadziła przez sosnowe lasy. Opuścił do połowy obie boczne szyby i do środka samochodu wpadł cudowny zapach igliwia i żywicy. Pociągnął nosem z rozkoszą.
– Czujesz? Tak teraz będzie na co dzień.
Weronika też odetchnęła pełną piersią, lecz nie skomentowała. Postanowiła, że to dobry moment na powrót do tamtego pytania.
– Dlaczego się denerwujesz?
– Już niedaleko, muszę uważać, żeby nie przegapić skrętu – znowu zrobił unik, ale tym razem była nieugięta.
– Pamiętasz pierwszą podstawową zasadę naszego małżeństwa? Przysięgaliśmy sobie, że zawsze będziemy mówić sobie prawdę. Dlaczego się denerwujesz? – powtórzyła.
– A ty się nie denerwujesz? – odbił piłeczkę. – Przecież od dzisiaj zaczynamy nowe życie, w nowym miejscu i tak naprawdę tylko we dwoje. To chyba wystarczający powód?
– Rafał!
– No dobrze. Stresuję się, ponieważ wiem, że nie byłaś tym pomysłem zachwycona. Poświęciłaś się, bo bardzo mi na tym zależało i marzyłem o tym od dawna. Teraz się boję, czy za miesiąc, gdy zabraknie ci znajomych, miasta i związanego z nim zamieszania, nagle nie zmienisz zdania. Tego się boję. Chcę, żebyś ty też była szczęśliwa, a nie podejmowała taką decyzję tylko dlatego, że jeszcze niedawno mogłaś mnie stracić.
Odruchowo położył dłoń na piersiach. Czasem czuł jeszcze tamten ból, a przynajmniej tak mu się wydawało. Blizna bolała jedynie w głowie. Tylko że ten ból niewiele różnił się od tego prawdziwego.
Weronika patrzyła w zadumie gdzieś w przestrzeń, jakby w przypływie jasnowidzenia. Potem opuściła niżej boczną szybę, wystawiła twarz na podmuchy wiatru i na jej ustach niespodziewanie wykwitł szeroki uśmiech.
– Nie podobała mi się ta przeprowadzka – przyznała. – Ale jedynie na początku. Potem pomyślałam sobie, że skoro mój mąż nie jest już policjantem, tylko konsultantem u jednego z największych producentów filmowych, będzie pisał książki i zarabia tyle, że ja nie muszę pracować, a perspektywy są jeszcze lepsze, to dlaczego nie wyprowadzić się w jakieś ciche i spokojne miejsce.
– Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałaś?
– Nie wiedziałam, że aż tak bardzo to przeżywasz. Miałam ci powiedzieć na miejscu.
Uśmiechnęła się do niego tym swoim najwspanialszym uśmiechem, który zrobił na nim przed laty takie wrażenie, że przemógł swoją wrodzoną nieśmiałość wobec kobiet i zagadnął ją na imprezie u znajomych. Wyciągnął dłoń, a ona natychmiast mocno ją uścisnęła.
– Kocham cię! – powiedział.
– Ja ciebie też kocham.
Wyjechali nagle z lasu. Po lewej stronie zobaczyli tablicę: „Gmina Siedlec – Region Kozła – Witamy”, a po prawej dom mieszkalny w stanie surowym. Komuś najwidoczniej zabrakło pieniędzy i inwestycja została zamrożona na czas bliżej nieokreślony. Zbliżali się do Siedlca, gdzie Rafał spędził kilka lat, gdy był nastolatkiem. Mieszkał wtedy z babcią i wyprawy z kolegami na ryby nad Jezioro Chobienickie głęboko zapadły mu w pamięć jako jedne z najszczęśliwszych chwil w życiu. Chłopcy jechali kilka kilometrów przez las nad prawie dzikie jezioro, gdzie spędzali po kilka godzin na wędkowaniu, rozmowach o koleżankach i pierwszych przygodach sercowych. Kłócili się o drobiazgi, czasem dochodziło do rękoczynów i wtedy godzili się, pijąc tanie wino prosto z butelki i paląc tanie papierosy. To były naprawdę piękne czasy, do których teraz mógł tęsknić albo starać się odtworzyć magię tamtych chwil, przeprowadzając się do domu nad brzegiem jeziora.
– Lubisz gości, imprezy, wyjścia do znajomych – odezwał się znowu. – Teraz będziesz miała takich kontaktów mniej.
– Myślisz, że wszyscy o nas zapomną? – Roześmiała się. – W takim razie my będziemy odwiedzać ich we Wrocławiu.
– No wiesz, późną jesienią i zimną będzie trudniej.
– Kochanie, nie dramatyzuj. Przecież każdy musi się prędzej czy później ustatkować. Poza tym razem chyba nie będziemy się nudzić. Jak myślisz?
Mówiąc to, uśmiechnęła się do niego zaczepnie i puściła oko.
– Możemy zacząć integrować się już dzisiaj wieczorem.
Rzuciła okiem do tyłu auta. Cały bagażnik mieli załadowany torbami i walizkami. Było ich tak dużo, że weszła tam tylko połowa. Resztę upchnęli na tylnej kanapie i na podłodze za przednimi siedzeniami. Wyposażenie ich mieszkania we Wrocławiu pojechało na miejsce już na początku tygodnia. Co prawda, firma od przeprowadzek ustawiła meble i inne duże sprzęty w nowym domu, jednak i tak było jeszcze tysiące drobiazgów do ogarnięcia. A na dodatek dzisiaj wieźli kolejne tysiące. Czekało ich kilka intensywnych dni. Zresztą, kto wie? Może upłyną tygodnie, zanim w domu zapanuje porządek i wreszcie będą mogli poczuć się jak u siebie.
Mieszkali razem już osiem lat. Rafał nie spodziewał się, że przez ten czas uda im się zapełnić wszystkie szafy i szuflady ubraniami. Do tego większość z nich włożyli tylko raz lub wcale. Najwięcej było jednak drobiazgów o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu, co do których mieli przeświadczenie, że kiedyś mogą im się przydać, choć żadne z nich nie potrafiło sprecyzować, kiedy i do czego. Kartony skończyły się, kiedy spakowali wyposażenie kuchni, połowę zawartości szaf w pokojach i części szuflad. Od tego momentu postanowił walczyć, żeby jak najwięcej niepotrzebnych rzeczy zamiast do nowego domu, trafiło do śmietnika, lecz był mało skuteczny. Weronika okazała się twardym zawodnikiem i nawet porcelanowy słonik miał dla niej wielką wartość sentymentalną. Nieważne, że od pięciu lat leżał zapomniany przez wszystkich w pudełku po butach wepchniętym pod łóżko. Żeby chociaż miał trąbę do góry, wtedy mógłby przynieść im szczęście – jemu jednak dyndała smętnie między przednimi nogami. Po przegranej batalii o słonika Rafał ogłosił kapitulację i zgadzał się na wszystko, choć demonstrował swoje niezadowolenie i nie szczędził żonie złośliwych komentarzy. Dopiero wtedy Weronika, chcąc go trochę udobruchać, zgodziła się wyrzucić szpilki, w których była na balu maturalnym, nieprzyjemnie pachnące futro, odziedziczone po babci, stary, nigdy nie używany garnek i kilka pomniejszych drobiazgów. Chociaż tyle.
– Kochanie, dzisiaj to my musimy zacząć ogarniać ten burdel – odezwała się Weronika.
– Nie musimy wszystkiego rozpakować dzisiaj. Chyba należy nam się kilka chwili przyjemności po ciężkim tygodniu z pakowaniem się na wariata – zaprotestował.
– Nie – powiedziała stanowczo. – Musimy dzisiaj rozpakować chociaż kuchnię i łazienkę. Inaczej ciężko będzie funkcjonować. Jutro też jest wieczór – dodała, widząc jego zawiedzioną minę.
– Jutro będziesz jeszcze bardziej zmęczona – westchnął.
– Oj, Rafał, nie bądź dzieckiem. Przecież teraz będziemy mieli czas tylko dla siebie. Nadrobimy.
Za centrum Siedlca znowu przyspieszyli.
– A z rozpakowywaniem nie będzie tragedii – dodała. – Jutro rano przyjedzie Edyta i pomoże mam przez weekend.
Rafał powstrzymał się od cierpkiej uwagi, nie zdołał jednak ukryć grymasu rozczarowania, który przemknął mu po twarzy. Jego żona dostrzegła krzywą minę.
– Edyta to moja przyjaciółka. Nie mogłam jej odmówić, gdy zaproponowała, że nam pomoże.
– Teraz to już w ogóle nie będę miał do ciebie dostępu – mruknął. – Edyta jak zwykle będzie chodzić za tobą nawet do toalety.
– Nie przesadzaj, Rafał. Ona będzie spała na dole, a my w sypialni na górze. Będziemy mogli się swobodnie poprzytulać. Edyta mi nie przeszkadza.
– Oczywiście – bąknął.
Powstrzymał się od kolejnej kąśliwej uwagi. Nie chciał doprowadzić do sprzeczki, zanim znajdą się na miejscu. Edyta działała na niego jak czerwona płachta na byka, ale musiał pogodzić się z tym, że jest serdeczną przyjaciółką Weroniki. To był jego wkład w zachowanie równowagi w ich związku. W tym wypadku on musiał pójść na kompromis i Weronika o tym wiedziała. Szczerze mówiąc, Rafał miał nadzieję, że ta przeprowadzka ograniczy trochę wizyty Edyty. Teraz powoli zaczynał rozumieć, jak płonne to były nadzieje. Pewnie będzie jeszcze gorzej – Edyta będzie u nich gościła w każdy weekend. Najchętniej zapaliłby jeszcze jednego papierosa, lecz się powstrzymał. Palenia w aucie Weronika tak łatwo by mu nie wybaczyła.
Minęli miejscowość Nieboża, potem Wojciechowo, w Chobienicach skręcili w lewo. Jeszcze przez kilometr, aż do linii lasu, jechali ulicą, wzdłuż której ciągnęły się szeregi domów. Niektóre były stare, połączone z innymi zabudowaniami gospodarczymi, ale większość wyglądała na nowe lub niedawno wyremontowane. Wjazd do lasu oznaczał też koniec dobrej drogi – ta szutrowa okazała się wąska i pełna dziur. Rafał po raz kolejny pomyślał z troską, że po ulewnych deszczach dziury zmienią się w wielkie kałuże wody i błota, a wtedy ich opel może mieć problemy z pokonaniem takich przeszkód. Chyba trzeba będzie zmienić samochód.
Być może Weronika też o tym myślała, jednak jej pokłady optymizmu były niezmierzone i na razie się tym nie przejęła. Wypytała go o grzyby w lesie, ścieżki rowerowe i miejsca do spacerów nad jeziorem. Ucieszył się, że po raz kolejny może jej zareklamować spokojną okolicę.
Po chwili dojechali do celu. Znak z nazwą miejscowości stał zaraz za ostatnim drzewem w lesie i bardzo łatwo można było go przegapić. Bagniska – informowała zielona, lekko wyblakła i pordzewiała tablica. Rafał przyhamował, gdy znaleźli się na placu będącym zarazem centrum wioski. Na małym wzniesieniu po prawej stronie, za pobielonym murem, stał murowany kościółek z drewnianą wieżą. Zdawał się górować nad całą miejscowością – jego wieżę widać było z każdego miejsca we wsi. Od bramy prowadziło kilka schodów, potem brukowana ścieżka, która rozwidlała się przed samym wejściem do kościoła i kończyła na cmentarzu. Pół placu w centrum zajmował parking, jakby na każdą mszę mieszkańcy przyjeżdżali wypasionymi furami. Rafał wiedział, że tak nie jest. Ta mała miejscowość miała dość zwartą zabudowę, wszędzie dało się tu dojść w ciągu kilkunastu minut i jak przed kościołem stały w niedzielę trzy auta, to było wydarzenie.
Po lewej stronie, naprzeciw kościoła, znajdował się sklep spożywczy. Rafał pamiętał go z dawnych czasów jako rozpadającą się ruderę bez witryny i jakichkolwiek napisów. Teraz w tym miejscu wznosił się nowoczesny pawilon, a nad wejściem dumny szyld „Delikatesy”. Obok sklepu od zawsze był bar. Choć nad drzwiami odrapanego z tynku domu zielony napis informował, że to Zacisze, wiecznie pijane towarzystwo, pochłaniające hektolitry rozwodnionego piwa i taniego wina, nigdy nie zachowywało się cicho, co stało się przyczynkiem do wojny, którą toczyła właścicielka, pani Zosia, z proboszczem. Trwająca przez wiele lat wojna znalazła nieoczekiwany finał, gdy pani Zosia zmarła nagle, a tydzień po odprawieniu nabożeństwa żałobnego nad jej grobem do domu Ojca przeniósł się też proboszcz. Bar został zamknięty, a dopiero niedawno budynek wyremontował wnuk pani Zosi i otworzył w nim lokal, w którym serwował pizzę oraz piwo. Szybko jednak zagarnęli go miejscowi amatorzy mocnych trunków i konflikt z z nowym probostwem wybuchł na nowo.
Kiedy Rafał zatrzymał się na parkingu i opowiedział o barze, Weronika roześmiała się, stwierdziła, że historia lubi się powtarzać i że kiedyś muszą spróbować tam pizzy. Trzeba wiedzieć, co serwują w miejscowości, w której się mieszka, tym bardziej że to jedyny lokal gastronomiczny. Potem ruszyli dalej, zostawiając Bagniska za sobą. Wioska liczyła około trzydziestu domów. Przez lata powstały tylko cztery nowe, a wokoło nie było ziemi pod budowę, bo zarządzające lasami państwowe przedsiębiorstwo nie wykazywało zainteresowania sprzedażą kolejnych działek. Ziemie uprawiane przez rolników z Bagnisk znajdowały się na wschodzie i południu wioski, zaraz za lasem.
Dalej droga była jeszcze gorsza. Tak naprawdę ostatnie kilkaset metrów do jeziora pokonywało się leśną dróżką z dwoma pasami wyjeżdżonymi przez samochody, maszyny rolnicze i pojazdy należące do tutejszego nadleśnictwa. Zwolnili. Trawa tarła o podwozie. Rafał niedawno skosił ją kosą spalinową, lecz po ostatnich deszczach odrosła jeszcze bujniejsza niż przedtem.
Wreszcie dojechali na miejsce i stanęli przed drewnianą, szeroką bramą w odnowionym niedawno płocie z tarcicy. Rafał wymienił słupki oraz zniszczone deski i wszystko na nowo polakierował. Za bramą, na dużym podwórku porośniętym skoszoną nisko trawą, znajdował się ich nowy dom.
Rafał szybko wyskoczył z auta, włożył klucz do wielkiej kłódki, ściągnął łańcuch spinający oba skrzydła bramy i otworzył je na całą szerokość. Wjechali na podwórze i zaparkowali przed wejściem.
Dom był wysoko podpiwniczony, murowany, ściany pomalowane na biało doskonale współgrały z zielonymi trawami i sosnami otaczającymi podwórze. Do drzwi prowadziły szerokie drewniane schody, po lewej stronie znajdował się mały taras, na który można było również wejść z salonu. Dom, choć niezbyt duży, miał jedną podstawową zaletę – należał do nich, tak jak to przepiękne, spokojne miejsce.
Wysiedli i przez chwilę stali, patrząc na niedawno wyremontowany budynek, który teraz uśmiechał się do nich nowymi drzwiami i oknami, jakby w podzięce za szansę na nowe życie. Do niedawna to była ruina chyląca się ku upadkowi. Teraz w niczym nie przypominała siebie sprzed roku.
Weronika przytuliła się do Rafała. Objął ją ramieniem.
– To co? Mam cię przenieść przez próg na szczęście? – zapytał.
Cmoknęła go w policzek, nie przestając się uśmiechać.
– Może pójdziemy najpierw nad jezioro? – zaproponowała.
Nie protestował. Zamknął auto i wciąż objęci, poszli na tyły domu. Zaraz za rogiem stanęli jak wryci i długo nic nie mówili.
Na białej ścianie ktoś napisał czerwonym sprayem: KRWAWNICA.
ROZDZIAŁ DRUGI
Burza odeszła na wschód. Po raz pierwszy tego dnia blada mgiełka, pokrywająca niebo, rozwiała się i zaświeciło słońce. O ile dotąd można było porównać warunki pogodowe do tych panujących w tropikach, o tyle teraz zaczęło przypiekać jak na środku Sahary.
Rafał jednak nie zwrócił na to uwagi. Nie ruszał się z miejsca, wpatrując się w napis.
Krwawnica.
Narastała w nim złość. Ktoś zniszczył dopiero co odmalowaną elewację ich nowego domu, bazgrząc po niej czerwonym sprayem. Wszędzie by się tego spodziewał, tylko nie tutaj, we wiosce położonej prawie w środku Polski, ale jakby na krańcu świata. Cichej, spokojnej, żyjącej w innym tempie, nie przejmującej się trendami i jakby trochę zapomnianej przez ludzi. W ostatnich miesiącach bywał tu często i nigdy nie zauważył napisów ani malunków na murach. Był przekonany, że bezmyślni graficiarze nie należą do tej rzeczywistości.
Została mu jeszcze farba, więc zamalowanie tego nie będzie stanowiło większego problemu. Gorzej z przekazem niesionym przez to słowo – „Krwawnica” brzmiało złowrogo. Złość natychmiast zmieniła się w niepokój. Jak na to zareaguje Weronika? Przecież ten napis wyglądał jak groźba. Rafał ciągle jeszcze miał obawy, że jego żona nagle się rozmyśli i zechce wrócić do miasta. Tym bardziej, kiedy się przestraszy.
W tym momencie zadziałał jednak specyficzny charakter Weroniki, która nigdy nie patrzyła na świat od jego najgorszej strony. Wprost przeciwnie, czasem dostrzegała ją zbyt późno.
– Ojej! – wykrzyknęła. – Kto zniszczył ścianę?
W jej oczach na szczęście nie było przestrachu, lecz współczucie. Ktoś zepsuł ciężką pracę jej męża.
– Cholera jasna! – zaklął Rafał, starając się ukryć niepokój. – Gnojek! Jak go dorwę, to nogi mu z dupy powyrywam!
– Nie złość się, kochanie. Mówiłeś, że została ci farba. – Weronika przekrzywiła głowę, jakby teraz dopiero przeczytała cały napis. – Co to znaczy krwawnica? – zapytała.
– Nie mam pojęcia – wzruszył ramionami. – Może nic. Taka fantazja rysownika – dodał spokojnie, lecz głos dziwnie mu drżał. To nie było dobre słowo. Niosło ze sobą potężny ładunek negatywnej energii, zła i zagrożenia. Do tego ta farba w kolorze krwi. Akurat dzisiaj, w ich pierwszym dniu w tym miejscu. Cholerny pech. – Zaraz to zamaluję.
Werka w milczeniu patrzyła na napis, marszcząc brwi.
– Chodź nad jezioro. – Pociągnął ją za rękę – Straszny upał się zrobił. Nad wodą powinno być przyjemniej.
Ścieżka prowadziła wśród trawy do kilku sosen na szczycie wzniesienia. Kiedy się tam wspięli, w twarz uderzyła ich chłodniejsza bryza znad wody, a oczom ukazał się oszałamiający widok. Teren opadał gwałtownie. Trudno byłoby zejść po piaszczystym podłożu, więc jeden z poprzednich właścicieli domu wybudował tu drewniane schody. Dwanaście stopni całkiem nieźle się zachowało, nie wymagały remontu. Na dole, na wprost nich, znajdował się kilkumetrowy pomost. Został gruntownie odnowiony, niektóre deski wyraźnie odcinały się od pozostałych jasnym kolorem.
Na twarzy Weroniki pojawił się uśmiech. Jej oczy zalśniły, jakby odbił się w nich blask błękitnych diamentów. Rozłożyła ręce, zakręciła się w miejscu i wykrzyknęła:
– Cudownie!
A potem pocałowała męża w usta i zbiegła po schodach. Po chwili jej kroki zadudniły na pomoście.
Rafał odetchnął z ulgą. Zapomniała o niepokojącym napisie na ścianie. Nigdy nie widział jej tak szczęśliwej i... pięknej. Kiedy stała na końcu pomostu, jej jasne włosy burzył wiatr, a sukienka falowała na wietrze. Wyglądała jak niewinny anioł, nieskażony brudem świata i ludzką podłością. Zbiegł za nią i podziwiali widok, stojąc ramię w ramię. A było co podziwiać.
Jezioro Chobienickie miało około 210 hektarów i położone wśród lasów wciąż pozostawało dzikie, niezagospodarowane, jakby ludzie kompletnie o nim zapomnieli albo to miejsce szczególnie upodobał sobie sam Bóg i zesłał na nie dar niewidzialności. W szuwarach mnożyło się ptactwo wodne, przy brzegu spławiały się ryby, a znajdująca się na środku Wyspa Wojciechowska, w kształcie siekiery z wyszczerbiona rączką, była niedostępna dla ludzi – wzdłuż całej jej linii brzegowej rosły drzewa i krzewy, których pochylone gałęzie niknęły pod wodą. Kilka lat wcześniej została uznana za pożytek ekologiczny, a po pożarze spowodowanym ludzką ręką obowiązywał tam całkowity zakaz obozowania.
Ich dom, jako jedyny zresztą, stał nad brzegiem małej zatoki na wprost wyspy. Po obu stronach, jak okiem sięgnąć, widać było jezioro. Wiatr delikatnie marszczył jego powierzchnię, a słońce ozdabiało zmarszczki różnokolorowymi refleksami. Szuwary szumiały kojąco, ptaki polowały na małe rybki, nurkując w wodzie, a potem wzbijając się szybko w powietrze z łupem. Rodzina kaczek wybrała się w rejs wzdłuż brzegu, w oddali, bliżej wyspy płynęła para łabędzi majestatycznie wznoszących długie szyje, niczym król i królowa jeziora.
Weronika była tu już kilka razy. Pierwszy raz w lutym, kiedy przyjechali obejrzeć dom, tyle że wtedy po kilku śnieżnych, mroźnych dniach przyszła odwilż i świat nie prezentował się korzystnie. Za drugim razem padał deszcz i nawet nie poszli zerknąć na jezioro, a ostatnio wiał porywisty wiatr, który chciał pourywać im głowy. Postali tylko minutę na szczycie pagórka i wrócili do auta. Dopiero teraz Weronika zetknęła się z prawdziwą magią tego miejsca.
– Bardzo się cieszę, że namówiłeś mnie na ten dom. – Ścisnęła jego rękę i spojrzała na niego z ukosa. W jej oczach błysnęły łzy wzruszenia. – Nie mogę uwierzyć, że to wszystko jest nasze i będziemy tu mieszkać.
Odruchowo dotknął blizny na piersiach, jakby go zabolała, i uśmiechnął się.
Krwawnica.
Na plecach poczuł dziwny dreszcz. Dlaczego ten napis tak go zaniepokoił?
– Zimno ci? – Spojrzała na niego z troską.
– Raczej za gorąco – odparł szybko. – Chodźmy już. Przecież to nasz pomost, będziemy tu zaglądać, kiedy przyjdzie nam ochota.
Zanim jednak ruszyli się z miejsca, ich oczom ukazał się nieoczekiwany widok. Zza wyspy wypłynęła mała żaglówka z białym żaglem. Z daleka wyglądała jak wielki ptak z uniesionymi skrzydłami. Patrzyli na nią zaciekawieni.
– Tu nikt nigdy nie żeglował – powiedział zdziwiony Rafał.
– Może my też kupimy sobie żaglówkę i będziemy tu pływać? – zaproponowała Weronika, ale jemu nie spodobała się taka wizja.
On wolał, aby jezioro pozostało enklawą spokoju i pierwotnej przyrody. Gdzie pojawiają się ludzie, tam zawsze zostawiają po sobie ślady: śmieci, odpadki i szkody.
– Może – rzucił wymijająco.
W tej chwili mała postać na łódce zobaczyła ich i pomachała. Weronika też podniosła rękę i posłała samotnemu żeglarzowi radosny uśmiech, którego i tak nie mógł zobaczyć z tej odległości.