27,90 zł
„Legendy zamków sudeckich” to ilustrowana księga ludowych i literackich podań pióra Bartłomieja Grzegorz Sali przedstawiająca 30 najciekawszych zamczysk Sudetów tj.: zamek w Prudniku, Ząbkowicach Śląskich, Gniewoszowie, Zagórzu Śląskim, Bolkowie czy Czocha w Leśnej.
Publikacja poświęcona jest warowniom wyrosłych przed wiekami w głębi gór, w śródgórskich kotlinach lub w najbliższej okolicy sudeckich wierchów; obiektów do dziś zachowujących swój blask, jak i pozostających w ruinie. Autor przedstawia pokrótce dzieje każdego zamku, a następnie związane z nim legendy. Na nowo ożywają duchy i zjawy, święci i diabły, okrutni panowie i dzielni junacy, namiętni kochankowie i bezwzględni zbójcy.
Autor, historyk i etnograf, uzupełnia swe opowieści krótkim zarysem dziejów zamków, a także komentuje wykorzystane motywy w kontekście kulturowym, sięgając do źródeł poszczególnych wątków. Książka ma charakter zarówno popularnonaukowy jak i edukacyjny, zachowując przy tym literackość przekazu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 254
Droga Czytelniczko, Szanowny Czytelniku! W połowie 2013 roku nakładem Wydawnictwa BOSZ ukazała się moja książka Legendy zamków karpackich, pięknie zilustrowana przez Pawła Zycha. Pozytywne recenzje i zainteresowanie Czytelników pozwalają wierzyć, że tematyka i formuła tamtej publikacji nie były chybione. Dlatego postanowiłem kontynuować ów pomysł w odniesieniu do podań związanych z zamczyskami drugiego łańcucha górskiego Polski – Sudetów. I tym razem – analogicznie do tamtej publikacji – moim celem było literackie opracowanie legend i podań wiążących się z zamkami polskich Sudetów oraz osadzenie ich w kontekście historycznym i kulturowym. Koncepcja, aby najpierw skreślić pokrótce dzieje konkretnej warowni, a następnie przytoczyć związane z nią legendy, które nadają budowli jej własnego – nomen omen – ducha, po czym wskazać określone wzorce niektórych motywów, nawiązuje do sprawdzonego wzorca książki „karpackiej”.
Podobnie jak w tamtej publikacji w Legendach zamków sudeckich pomijam w zasadzie obszar Przedgórza i Pogórza Sudeckiego, skupiając się na warowniach położonych w samych górach, w śródgórskich kotlinach i na bezpośrednim przedpolu gór, przy czym ta ostatnia kategoria – zgodnie ze swoją naturą – wytyczona została bardziej od poprzednich arbitralnie, za każdym razem pozostaje bowiem pewnym kompromisem pomiędzy chęcią uwzględnienia ważnego obiektu a utrzymaniem możliwie górskiego charakteru całości. W przypadku zamczysk, które przetrwały jedynie w formie ruiny, istotnym kryterium wprowadzenia na karty publikacji był stopień ich zachowania. Aby utrzymać w miarę całościowy charakter książki, uwzględniłem niemal wszystkie, z wyłączeniem jedynie tych, po których przetrwały nikłe ślady. Z uwagi na znacznie większą liczbę zamczysk w Sudetach niż w Karpatach zrezygnowałem z prezentowania obiektów o metryce późniejszej niż średniowieczna. Układ publikacji zakłada wędrówkę ze wschodu na zachód, zatem od rejonu Gór Opawskich po Góry Izerskie i ich okolice, z nielicznymi jedynie odstępstwami, które wydały mi się uzasadnione.
Część sudeckich zamków przetrwało do dziś w formie dobrze zabezpieczonych, trwałych ruin lub w całkowicie zachowanym kształcie, pełniąc funkcje muzealne czy użytkowe. Obiekty te zwykle stanowią uznane atrakcje turystyczne w skali regionu lub kraju. W Sudetach nie brakuje jednak pięknych zamczysk pozbawionych należytej opieki, których losy wciąż pozostają niepewne, a związane z nimi plany często zmieniają się z roku na rok.
Przy okazji muszę wspomnieć, że w burzliwych dziejach sudeckich zamczysk, których nie oszczędzały dramatyczne wydarzenia (zwłaszcza związane z wojnami husyckimi, wojnami o koronę czeską i wojną trzydziestoletnią), nie wszystkie epizody są wystarczająco dobrze i jednoznacznie oświetlone przez historiografię. Niektóre fakty – szczególnie dotyczące wieków średnich – wciąż wywołują dyskusje dotyczące ich okoliczności i chronologii.
Przytoczone podania stanowią naturalnie pewien wybór. Problem pojawiał się wówczas, kiedy jakieś zamczysko, którego żal było pominąć, nie miało szczęścia do ludowych lub literackich legend. Wtedy pozostało mi uciec się do narracji pośrednio z nim związanych, o ile było to choć trochę przekonujące, mając nadzieję, że w owych szczególnych przypadkach Czytelnik okaże się dla podobnych zabiegów wyrozumiały. Przypadki te są jednak dość rzadkie.
Sudeckie legendy kształtowały się na styku kultur słowiańskiej i germańskiej, stąd imiona ich bohaterów były niekiedy zapisywane w różnych wariantach. W niniejszej książce przyjąłem takie ich wersje, jakie zostały utrwalone w dawniejszej literaturze polskojęzycznej. Natomiast w części historycznej imiona niemieckich właścicieli zamków zwykle przytaczam w dwóch wersjach – polskiej i oryginalnej.
Po tych uwagach pozostaje mi mieć nadzieję, że książka zdoła zainteresować Czytelników opowieściami zaklętymi w posępnych murach sudeckich zamczysk, stanie się dobrym uzupełnieniem wycieczki – albo do takowej zachęci. Przede wszystkim jednak dostarczy rozrywki, a przy okazji zdoła wzbudzić kulturalną wrażliwość: literackie legendy i ludowe podania wszak – także te, które rodziły się na skrzyżowaniu wyobrażeń różnych nacji – stanowią integralną część naszego kulturowego dziedzictwa.
Bartłomiej Grzegorz Sala
rólująca nad Prudnikiem wieża Woka, zwana też tradycyjnie wieżą Pogańską, stanowi jedyną pozostałość średniowiecznego zamku. Majestatyczna budowla, zwieńczona strzelistym hełmem, jest symbolem i główną atrakcją rozłożonego u stóp Gór Opawskich miasta. Choć nie sięga – jak pragnęła miejscowa tradycja – przełomu X i XI stulecia i choć nie wznieśli jej templariusze, godnie zaświadcza o bogatej przeszłości Prudnika.
Nad rzeką pierwotnie zwaną Prądnikiem, a później z czeska Prudnikiem, czeski możnowładca Wok (Vok) z Rożemberka wybudował w latach 1255–1259 wspaniały gotycki zamek, stojący na straży handlowych szlaków. Od początku zdobiła go cylindryczna wieża. Syn Woka, Henryk z Rożemberka, podniósł osadę pod zamkiem, zwaną Polską Wsią, do rangi miasta na prawie niemieckim, które otrzymało imię Nowego Miasta Polskiego, choć w języku czeskim pojawia się wymiennie także miano Prudnik.
Pod władzą książąt opolskich zamek został przebudowany w XV wieku. W tym czasie wieża Woka otrzymała nadbudowę, osiągając swój dojrzały kształt jako stołp – miejsce ostatniego oporu. W 1532 roku na Janie II Dobrym wymarła linia Piastów opolskich, a Nowe Miasto Polskie dostało się pod bezpośrednią władzę królów czeskich. W 1561 roku warownia stała się własnością miasta i mimo włączenia w system murów obronnych zaczęła podupadać. Grodu nie oszczędziły siedemnastowieczne wojny i epidemie. U progu XVIII stulecia Nowe Miasto Polskie stało się ostatecznie Nowym Miastem (niem. Neustadt). Po przejściu pod władzę Prus jedno z pomieszczeń podupadającego zamku przekazano w 1742 roku na potrzeby protestantów, którzy rozbudowali jego skrzydło.
Los wciąż jednak nie był łaskawy dla pradawnej warowni. W 1806 roku zamek Woka spłonął i obrócił się w ruinę. W 1846 roku rozpoczęto rozbiórkę zrujnowanej budowli. Ostatecznie jednak pruskie władze, ujęte podobno bałamutną historią o założeniu zamku przez templariuszy, postanowiły w owej romantycznej epoce zachować wieżę Pogańską. Od tej pory stanowić ona miała jedyny relikt średniowiecznego zamczyska. Otoczona legendami wieża Woka cieszyć się zaczęła zainteresowaniem historyków, krajoznawców i regionalistów.
Klęska Niemiec w 1945 roku i nastanie polskiej władzy nad północnym skrawkiem Gór Opawskich przyniosły przemianę Nowego Miasta w Prądnik, a od 1946 roku – w Prudnik, będący nazwą dobrze utrwaloną w gwarze śląskiej. W 2009 roku wieża Pogańska doczekała się gruntownego remontu i otrzymała gontowy dach. Rok później przekazano ją w użytkowanie Muzeum Ziemi Prudnickiej. Pełni dziś funkcję sztandarowej atrakcji miasta, cenionego zabytku i punktu widokowego.
O zemście Eliasza• Potężny był zakon dzielnych rycerzy Chrystusa, templariuszami zwanych, który miasto zwane Prudnikiem u stóp Gór Opawskich założył na Bożą chwałę i pożytek ludzi. Rozkwitał gród ów zacny, a dobrych rycerzy w habitach każdy wychwalał.
Wszelako chciwość francuskiego króla straszliwe terminy na zakon zesłała. Oto bracia pobożni i waleczni, którzy wiele swej krwi w walce z Saracenami przelali, o herezję i występki gorszące kłamliwie oskarżeni zostali. Nikt nie ujął się za zakonem rycerzy mężnych, którzy męczennikami z woli władców tego świata się stali. Kiedy ze śląskiej ziemi zniknęli, w Górach Opawskich rządy swoje pewien książę ustanowił. Osadził on na prudnickim zamku w roli burgrabiego swego Obiesława von Chrzana, który jako tyran i ciemięzca zasłynął. Ciężkie były rządy jego, albowiem daniny nieprawne nakładał, ziemie miastu przez templariuszy nadane przemocą odbierał, a opór wszelki bez litości tłumił. Wystąpili mieszczanie przeciw rządcy niegodziwemu pod wodzą sprawiedliwego Daniela, lecz Obiesław obrońców prawa jako buntowników pojmał, sam zaś Daniel do Opola powieziony przezeń został, gdzie głowę położył.
Po kaźni małżonka wdowa po Danielu Prudnik opuściła z synem, małym Eliaszem na ręku, z rozpaczą w sercu ziemię rodzinną żegnając. Osiadła w Ulmie, gdzie potomka na kołodzieja wyuczyć poleciła, przez lata o losach Daniela i stronach ojczystych smętne snując mu opowieści, aby rodu swego nie zapomniał. Eliasz wyrósł na młodzieńca roztropnego i kołodzieja wprawnego, lecz boleść serce jego trawiła. Zrazu żałował ojca dobrego i ziemi rodzinnej, którą z opowiadań znał jeno. Później świadkiem był zarazy, która Ulm nawiedziła i matkę jego zabrała. A kiedy tylko ojcowska czapka na tym świecie mu się ostała, postanowił do Prudnika powrócić, choćby nawet burgrabia zamkowy na śmierć miał go wydać. Nacisnął przeto na głowę czapkę Danielową, która jedyną pamiątką mu była i ku zielonym wierchom Gór Opawskich wyruszył. Nie wiedział wszakże, że w nakrycie głowy powietrze morowe się wdało i wraz z nim pielgrzymkę ową odbywało.
Kiedy stanął Eliasz w Prudniku, zaraz na zamek się udał, gdzie podstarzały Obiesław wciąż rządy swe srogie sprawował. O posadę kołodzieja poprosił przybysz i pracę rychło w warowni rozpoczął. Jednakże pewien sługa zamkowy, stare dobrze pamiętający czasy, czapkę Danielową rozpoznał, a utwierdziwszy się w swoich podejrzeniach, o wszystkim panu swemu doniósł. Nakazał przeto Obiesław, aby latorośl skazańca uwięzić i dla większej sromoty jedyną pamiątkę po ojcu mu odebrać. Tak też się stało: Eliasz w lochu ciemnym zaparty został, a nakrycie głowy jego w ręce okrutnego trafiło pana.
Kilka dni ledwie minęło, kiedy Obiesław von Chrzan życie w męczarniach zakończył za sprawą powietrza morowego, które sam sobie w czapce rozkazał przynieść. Zaraza prędko po prudnickim rozniosła się zamku, zabierając sługi zmarłego, z murów zaś warownych na miasto się rozszerzyła. Mieszczanie wdzięczni byli Bogu za ukaranie okrutnego burgrabiego i rychło Eliasza z opustoszałego uwolnili zamczyska, kiedy nie stało już nikogo do pilnowania więźniów, wszelako radość owa z trwogą się zmieszała, kiedy kolejno umierali w cierpieniu. Kto żyw miasto opuszczał i w głąb gór się udawał, aż w końcu umarli jeno w nim się ostali.
Eliasz zaś, nieświadom zemsty, jaką przez ojcowską wywarł czapkę, pod Prudnikiem osiadł, a gdy powietrze morowe żniwo swe zakończyło, powrócił do miasta, by wedle powinności chrześcijańskiej zmarłych pogrzebać. A kiedy pewien był końca zarazy, posłał po uchodźców, aby do grodu swego bez obaw powrócili. Ci zaś, odwagę i poświęcenie kołodzieja w grzebaniu umarłych ujrzawszy, za męża prawego go uznali i na wezwanie jego odpowiedzieli. A gdy – powracając do grodu swego – Danielowego syna w nim odkryli, radośnie na cześć jego wiwatowali. Dla pewności spalili naznaczony zarazą Prudnik, a w jego miejsce nowy gród założyli, który otrzymał imię Nowego Miasta. Tak oto Eliasz nieświadomie pomsty swej na okrutnym Obiesławie dokonał i – Prudnik od złych uwolniwszy rządów – do powstania Nowego Miasta się przyczynił.
Legenda o Danielu, Obiesławie i Eliaszu, zapisana przeszło dwieście lat temu, w niezwykle twórczy sposób łączy w sobie wiele wątków oraz tłumaczy historyczną nazwę Nowego Miasta. Podanie sięga do sprawdzonego motywu mściciela, ale posiada swój oryginalny walor, jako że Eliasz przynosi Obiesławowi zgubę zupełnie nieświadomie. Sam von Chrzan pojawia się w różnych wersjach jako burgrabia zamkowy i namiestnik nieznanego bliżej księcia lub jako kasztelan. Warto zwrócić uwagę, że legenda posiada ahistoryczny charakter – nie pada w niej imię samego księcia. Tradycja utrzymuje jednak, że w 1373 roku Prudnik nawiedziła epidemia dżumy. Naturalnie już w tym czasie gród nosił nazwę Nowego Miasta Polskiego.
Niejako w formie prologu podanie zawiera w sobie wzmiankę o założeniu Prudnika przez templariuszy, które miało mieć miejsce około 1000 roku. Sugestia ta jest w dwójnasób nieprawdziwa, skoro Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona powstał dopiero w 1118 roku, a początki zamku i miasta łączą się z latami 1255–1259. Była jednak niezwykle żywa i – jak wspomniano – przyczyniła się do zachowania wieży Woka przez Prusaków.
amek w Łące Prudnickiej przedstawia widok ponury, lecz nadal pełen jest majestatycznego wdzięku. Zaniedbany i zdewastowany, zachował swoją potężną bryłę i ozdobne wieże, jakby na przekór złym czasom przypominając o swoim znaczeniu. A choć bez wątpienia godzien jest lepszego losu, jego rozłożone u stóp Gór Opawskich warowne mury, pozbawione ludzkiej troski, tym bardziej tchną posępnym czarem i niepokojącym urokiem.
Początki Łąki sięgają połowy XIII stulecia, a osada nader często zmieniała właścicieli, dostając się w końcu w ręce książąt niemodlińskich. To oni zapewne wznieśli w XV wieku murowany zamek. Warownia i położona przy niej osada wciąż jednak zmieniały swych panów. Od 1481 roku byli nimi przedstawiciele rodu von Wurben, którzy wykupili całą kasztelanię prudnicką. Lepsze czasy przyszły wraz z rodziną Tschentschau-Mettich, która osiadła na zamku w 1592 roku. Mettichowie dokonali przebudowy średniowiecznego zamczyska w renesansową rezydencję. Powstały wtedy dwukondygnacyjne zabudowania, częściowo podpiwniczone. Całe założenie przybrało czteroskrzydłową formę, skupiając się wokół czworokątnego dziedzińca, a w skrzydle południowym wzniesiono bramę wjazdową. Elewacje pokryły wykwintne sgraffita. W pierwszej połowie XVII stulecia, kiedy Joachim von Tschentschau-Mettich przeszedł na katolicyzm, wschodnie skrzydło ozdobiła kaplica.
Mettichowie byli właścicielami Łąki – od 1742 roku, zwanej wtedy Łąką Hrabiowską (niem. Gräflich Wiese), do 1825 roku. Później panią rezydencji została generałowa von Colomb, która w 1830 roku sprzedała ją Janowi Karolowi (Johannowi Karlowi) Sedlnitzky-Odrowaz von Choltitz. Ta linia zniemczonych Odrowążów z Moraw wyburzyła dziesięć lat później zamkową kaplicę. W latach 1875–1883 Choltitzowie dokonali gruntownej przebudowy renesansowego zamku, nadając mu neogotycki fason. Wtedy to powstała m.in. charakterystyczna kwadratowa wieża południowo-zachodnia.
Wiosną 1945 roku Herman (Hermann) Sedlnitzky-Odrowaz von Choltitz, na wieść o zbliżającym się froncie, opuścił zamek wraz z całą rodziną. Porzucona rezydencja rychło stała się ofiarą rabunków i dewastacji. Pod polską władzą Łąka Hrabiowska stała się Łąką Prudnicką, a w latach 50. XX wieku zamek przekazano stadninie koni w Prudniku. Początek XXI stulecia przyniósł prywatyzację obiektu, ale nie okazała się ona dlań szczęśliwa. Zapuszczone i mocno zdewastowane zamczysko stało się bowiem obiektem komorniczych licytacji i świadkiem obietnic bez pokrycia.
Dziś zamek Odrowążów przedstawia obraz dewastacji i zaniedbania. Zachował jednak swoje pełne kształty z neogotycką wieżą i okrągłą basztą o stożkowym dachu. Ocalała też część sklepień i pozostałości sgraffitowej dekoracji.
O Saulu Race i początkach rodu Odrowążów• Wielka trwoga padła na krainę przez jednego z potomków Piasta rządzoną, kiedy olbrzym straszliwy w dobra książęce wkroczył. Nikt sprostać mu nie mógł, chociaż Piastowicz najtęższych swych rycerzy przeciw nieprzyjacielowi groźnemu posyłał. Zgnębiony władca nadzieję już tracił, kiedy stanął przed nim dworzanin jego Saul Raka. Był to człek wzrostu nikczemnego, lecz siły znacznej. Pokłonił się władcy swemu i gotowość wyruszenia przeciw olbrzymowi ogłosił. Westchnął ciężko książę, albowiem żal mu było dworzanina, lecz nie mógł mu przecie wzbronić starań o chwałę. Z ciężkim wszelako żegnał go sercem i wzrokiem niczym straceńca odprowadzał.
Raka jednak daleki był od trwogi, albowiem siłom swym ufał. Kiedy przeto ujrzał olbrzyma, miast podchodzić doń z mieczem w dłoni łuk napiął i oko zmrużył. Strzała zaś przez Saula wypuszczona twarzy wielkoluda dosięgła, wąsy i wargę mu urywając, po czym w ustach jego się zanurzyła. Nie zdążył jęknąć olbrzym groźny, kiedy ciało jego z łoskotem na ziemię się osunęło życia pozbawione.
Uradował się wielce książę, kiedy dworzanina swego zdrowego i całego ujrzał. A gdy Raka oderwane strzałem celnym wąsy przeciwnika jako dowód triumfu swego okazał, dziękował mu władca długo i uroczyście za wybawienie krainy od trwogi. A jako że Saul w walce zwycięskiej oderwał wąs, wdzięczny Piastowicz nazwisko Odrowąż mu nadał oraz herb ze strzałą i wąsiskiem sumiastym, aby na wieki o czynie jego przypominał. Nadał mu też ziemie rozległe we władanie, a ród Odrowążów rozrastał się coraz potężniejszy i zamożniejszy, wydając z siebie możnych, biskupów i świętych – po małopolskiej, śląskiej i morawskiej rozsianych ziemi. Potomkowie zaś Saula Raki w Łące Prudnickiej osiedli i włości swych z zamku wyniosłego doglądali.
Zamek w Łące Prudnickiej jest ubogi w legendy i podania, dlatego też poprzestać wypada na opowieści o początkach rodu Odrowążów – ostatnich przedwojennych właścicieli warowni. Podanie ma charakter typowej legendy rodowej wywodzącej szlachecką familię od mitycznego protoplasty. Zgodnie z zasadami tłumaczy ona pochodzenie rodowego nazwiska i herbu. Legenda posiada ahistoryczny charakter, nie wymienia bowiem z imienia księcia, który nadać miał herb Saulowi Race, wspominając jedynie oględnie o jego pochodzeniu z rodu Piasta.
Odrowążowie pochodzili prawdopodobnie z Czech, a różne gałęzie rodu osiadły w Małopolsce, na Śląsku i na Morawach. Polscy Odrowążowie, wywodzący się od Prandoty Starego, zrobili znaczącą karierę w pierwszej połowie XIII wieku, kiedy to godność biskupów krakowskich objęli najpierw potężny Iwo Odrowąż, a później Jan Prandota. W tym samym czasie działał Święty Jacek Odrowąż, sławny już za życia, który stał się bohaterem licznych podań, a spoczął u krakowskich dominikanów. Krewną owych świątobliwych mężów była głośna krakowska norbertanka – błogosławiona Bronisława. Natomiast żyjącemu w tym samym okresie błogosławionemu Czesławowi Odrowążowi przypisywano cudowne ocalenie Wrocławia przed Tatarami w 1241 roku. Losy polskich Odrowążów ściśle związane były bowiem z Krakowem i Wrocławiem, a obie linie – małopolska i śląska – utrzymywały ze sobą ścisłe kontakty, o czym świadczą krakowskie losy Świętego Jacka i błogosławionej Bronisławy, wywodzących się – jak i błogosławiony Czesław – z linii śląskiej.
Natomiast morawscy Odrowążowie, którzy przybrali przydomek Choltic, poświadczeni byli od XV wieku jako dziedzice Sedlnic. Dlatego też wraz z postępującą germanizacją Królestwa Czech i jego bogatych rodów znani byli pod nazwiskiem Sedlnitzky-Odrowaz von Choltitz. Także oni dzielili się na kilka linii. Jako katolicy związali się z dworem Habsburgów. W XVII stuleciu Karol Juliusz (Karl Julius) von Choltitz posłował w imieniu Leopolda I do Rzeczypospolitej, a na początku XIX wieku Józef (Joseph) był wicegubernatorem Lwowa. Natomiast Jan Karol Sedlnitzky-Odrowaz von Choltitz wstąpił do pruskiej służby państwowej, dorabiając się posady tajnego radcy rządu, i – jak wiemy – zakupił Łąkę Hrabiowską u stóp Gór Opawskich, w symboliczny sposób wiążąc się ze śląską ojczyzną błogosławionego Czesława Odrowąża.
uiny zamku książąt świdnicko-jaworskich i ziębickich z rodu Piastów i Podiebradów stanowią największą atrakcję Ząbkowic Śląskich. Ponure mury zamczyska przypominają o czasach dawnej świetności, zaświadczają o bogatej polskiej i czeskiej historii Śląska. Emanując o zmroku tajemniczą grozą, znakomicie także wpisują się w ponurą opowieść o Frankensteinie, którą dało światu położone u ich stóp miasto.
Początki Ząbkowic Śląskich, położonych na Przedgórzu Sudeckim i swoistym przedpolu Gór Bardzkich, sięgają drugiej połowy XIII stulecia, kiedy to w 1287 roku po raz pierwszy pojawia się w dokumentach miasto Frankenstein. W tym samym okresie piastowscy książęta świdnicko-jaworscy wznieśli również górujący ponad grodem zamek, pełniący w dużej mierze funkcję granicznej strażnicy. W 1322 roku miasto weszło w skład księstwa ziębickiego, a warownia pod wodzą księcia Bolka II zdołała w 1335 roku odeprzeć atak margrabiego Moraw Karola Luksemburczyka. Zamczysko stawiło też czoła w 1428 roku wojskom husytów.
W tym czasie jednak mało kto już pamiętał piastowskich książąt, albowiem zamek znalazł się w prywatnych rękach. Jego nowy właściciel Hinko Kruszyna (Hynek Krušina) z Lichniowic (Lichtenbergu), wyniesiony w 1434 roku na starostwo ząbkowickie, jakby na przekór niedawnemu triumfowi związał się z husytyzmem, a w końcu zajął się rabunkami, dokonując nawet niszczącego napadu na klasztor w Henrykowie. Wkrótce uległ koalicji śląskich książąt i miast, oburzonych świętokradztwem i barbarzyństwem pana na Frankensteinie. Jednak nawet sam książę ziębicki Wilhelm okazał się typowym dla ówczesnego Śląska awanturnikiem.
W 1452 roku panem księstwa ziębickiego został Jerzy z Podiebradów, namiestnik Korony Świętego Wacława, który w 1458 roku sięgnął po tron w Pradze. Nowy król Czech nadał w 1462 roku księstwo ziębickie z Frankensteinem swoim synom – Wiktorynowi i Henrykowi, którzy dokonali modernizacji umocnień zamku. Jednak już w 1468 roku jego mury nie oparły się krewkim mieszczanom z Nysy, Świdnicy i Wrocławia, a w toku walk warownia przechodziła kilkanaście razy z rąk do rąk. W 1489 roku uległa z kolei gniewowi zabiegającego o tron czeski Macieja I Korwina. Zniszczenia zakończyły losy średniowiecznego zamczyska.
Dzieło odbudowy podjął kolejny z Podiebradów – książę Karol I, który postanowił uczynić z Frankensteinu główne centrum księstwa ziębickiego. W latach 1524–1530 pod kierunkiem Benedykta Rejta (Rieda) ruiny ząbkowickiego zamku (w znacznym stopniu rozebrane) przekształciły się w świetną renesansową rezydencję na planie kwadratu, zwieńczoną wykwintnymi attykami. Powstała kwadratowa wieża bramna i dwie cylindryczne basteje, a centralnym punktem założenia stał się dziedziniec z imponującymi krużgankami i wewnętrzną wieżą. Prowadzone z rozmachem prace ukończono jednak pośpiesznie, kiedy Karol I uzyskał księstwo oleśnickie i w tamtą stronę skierował swój zapał i fundusze.
Wspaniały zamek Karola I pozostał najbardziej reprezentacyjną rezydencją książąt ziębickich, lecz zadłużeni Podiebradowie musieli go oddać po śmierci władcy-budowniczego w 1536 roku jako zastaw Piastom legnickim, a następnie Izabeli Jagiellonce. Dopiero w 1559 roku książę Jan odzyskał władzę nad swoim dziedzictwem. Po jego śmierci na zamku rezydowała księżna-wdowa Małgorzata Brunszwicka, ale gdy jej pasierb, książę Karol Krzysztof, doprowadził do wewnętrznych niepokojów i krwawej jatki pomiędzy ziębiczanami a mieszkańcami Frankensteinu, przygnębiona opuściła warownię. Po bezdzietnej śmierci wspomnianego księcia ziębickiego i oleśnickiego Karola Krzysztofa z rodu Podiebradów, jego ziębicko-ząbkowickie władanie wcielone zostało w 1569 roku do czeskiej domeny królewskiej. W podobnym czasie warownia trafiła w ręce starosty Fabiana von Reichenbach. Prawdopodobnie pod jego rządami dokonano połączenia zamku z miastem i rozbudowy jego umocnień.
W 1632 roku do bram Frankensteinu dotarła wojna trzydziestoletnia, kiedy to na gród natarły wojska cesarskie. Warowne mury zamku stawiły im opór, ale ostatecznie Habsburgowie wzięli twierdzę głodem. W ciągu kolejnych kilkunastu lat zamek nieszczęśliwie pozostał w spektrum zainteresowania europejskich potęg, a armie szwedzkie i cesarskie szturmowały go naprzemiennie. W końcu habsburscy żołnierze wysadzili w 1646 roku w powietrze basteje, zabudowania mieszkalne i gospodarcze.
Zniszczony zamek odetchnął po podpisaniu pokoju westfalskiego w 1648 roku, a już w latach 50. XVII wieku został częściowo odbudowany i przeznaczony na siedzibę starosty, tym bardziej że w 1654 roku przywrócono księstwo ziębickie pod władzą Auerspergów. Na niewiele się to zdało: mimo krótkotrwałego ożywienia rychło warownia znów niszczała, a zabiegi restauracyjne z początku XVIII stulecia wielbiciela pradawnych murów, księcia Henryka Józefa Jana Auersperga, nie powiodły się wobec niewystarczających funduszy. Do 1728 roku zamczysko mieściło jeszcze kancelarię starosty ziemskiego, po czym zostało definitywnie opuszczone, co przyczyniło się do przyśpieszenia tempa obracania się budowli w ruinę. Reszty w 1784 roku dokonał pożar. Natomiast pół wieku po zajęciu Śląska przez Prusy Karol Józef Auersperg sprzedał w 1791 roku ostatecznie księstwo ziębickie królowi Fryderykowi Wilhelmowi II. W latach 1819–1829 wokół zamku utworzono nastrojowy park, niwelując dawne fosy i zewnętrzne umocnienia.
Kolejnymi właścicielami zamku byli przedstawiciele rodu von Deym. Hrabina Anna von Deym zgodziła się na zorganizowanie na dziedzińcu niszczejącej warowni ćwiczeń strażackich i gimnastycznych, zaś w samym zamczysku umieściła magazyn nafty. W 1929 roku hrabia Hubert von Deym zezwolił z kolei na otwarcie w wieży muzeum regionalnego. Na terenie ruin funkcjonowało też schronisko młodzieżowe i teatr. Po nastaniu w 1945 roku polskiej władzy wywłaszczono dotychczasowych dziedziców zamczyska, Frankenstein przemianowano na Ząbkowice Śląskie, a muzealne zbiory znikły z zamkowej wieży. W okresie 1958–1961 zabezpieczono w końcu ruiny książęcej warowni, zaś w latach 90. XX wieku dokonano konserwacji i restauracji budowli.
O złym kasztelanie, Kunegundzie iWincentym• Na zamku w sławnym mieście Frankenstein żył dumny i przewrotny kasztelan oraz jego córa, imię Kunegundy nosząca. Była to dziewoja urody niezwykłej, a widok jej nikogo obojętnym nie zostawiał, u jednych szacunek aniołom należny wzbudzając, u innych żądze dzikie i gorące. Radował się kasztelan z tak wspaniałej latorośli i prędko za mąż wydać ją pragnął. A że serce zepsute w swojej nosił piersi, przeto nie o szczęściu córki myślał, jeno o kandydacie, który jego samego splendorem otoczy i rodowi świetne zapewni koligacje.
Nie brakowało amantów dobrze urodzonych i zamożnych, do których śmiały się oczy kasztelana, o powab Kunegundy w konkury stających i krasy jej spragnionych. Atoli kasztelanka zaloty ich odrzucała, obojętnością karmiąc. Albowiem serce jej do prostego pasterza Wincentego należało, który jako jedyny rozgrzać je potrafił. Dwoje młodych, ciemnością nocy chronionych, spotykało się w tajemnicy przy bladej poświacie księżyca, dłonie swoje wzajemnie ogrzewając i przysięgi uroczyste czyniąc. Nie znał pan na Frankensteinie sekretu córki, lecz kiedy ta kolejnych zalotników precz odsyłała, gniew go rozpalał okrutny.
Pewnej nocy jasnej, choć Kunegunda i Wincenty wszelką zachowywali ostrożność, ujrzał ich pan zepsuty i z wściekłości zawył. Oto bowiem powab córki, który bogactwo i pomyślność miał mu zapewnić, w ręce pastucha prostego miał się dostać! W jednej chwili krzyknął pan i kochanków przeklął. A że potężnymi są ojcowskie i matczyne przekleństwa, choćby rodzice bez czci i wiary byli, w tej oto godzinie Kunegunda i Wincenty w drzewa się zamienili. Nie wiadomo, co stało się ze złym kasztelanem, choć dobry Bóg zapewne karę straszliwą mu przeznaczył. Lecz piękna dziedziczka i ubogi pasterz wciąż tkwią pod drzew postacią w ząbkowickim parku.
OPiekielnym Łowcy i morowym powietrzu• Bogatym grodem był Frankenstein, który choć od piastowskiego dziedzictwa i polskiej oderwany ziemi, godną opiekę królów czeskich i cesarzy otrzymał. Bogacił się gród zacny, kupieckim wrzał życiem, a mieszczanie w zamożność wzrastali w owym mieście, którego bezpieczeństwa strzegł zamek warowny i świetny. Weseli przeto i upojeni powodzeniem mieszkańcy wielbili Boga i dzięki Mu składali za swą pomyślność i szczęście.
Nie w smak były hymny nabożne, modły żarliwe i pokój serc Piekielnemu Łowcy, który siłą był przewrotną i złowrogą, z samych czeluści na ziemię posłaną. On to zawładnął sercami i umysłami miejskich grabarzy, aby na gród spokojny straszliwy los zesłać. Oto owładnięci mocą jego grabarze proszek trujący po nocach ciemnych wytwarzali, zagładę wszelkiemu niosący stworzeniu, nad ranem klamki, kołatki i progi domostw nim smarując. I gdy pewnym zimowym porankiem obudził się gród do życia, pierwsze trupy nieszczęśników na ulicach jego odnaleziono, wrzodami plugawymi pokryte. Zadrżeli mieszczanie na ten widok straszliwy, a od zwłok powietrze morowe dalej się niosło.
Padały jako muchy kolejne ofiary, albowiem zaraza z każdym dniem żniwo obfitsze zbierała. Trwoga wielka lud ogarnęła, jadowite zaś wyziewy napełniły ulice u stóp zamku, który przed takim wrogiem grodu obronić nie zdołał. Grabarze tymczasem wciąż więcej proszku śmiertelnego z podszeptu Piekielnego Łowcy tworzyli, by dzieło swe dokończyć. Co dzień nowe trupy poranek ogłaszały, a kiedy mrozy ustąpiły i wiosenne ciepło nastało, powietrze morowe do reszty królowanie swe we Frankensteinie utwierdziło. Pośród wyziewów ohydnych ulice napełniały się trupami, podróżni zaś gród omijali, z trwogą imię Frankensteinu szepcząc. Nie pomogły modły ni posty, nie pomogły zioła ni medykamenty, albowiem trupi odór niósł się po mieście i coraz więcej istnień pochłaniał.
Królował przeto Piekielny Łowca nad grodem uciemiężonym, grabarze zaś coraz większych bezeceństw się dopuszczali, najstraszliwszym podszeptom i instynktom zadość czyniąc niby niewolnicy złego. Umierających rabowali bez litości, a w obliczu trwogi powszechnej, gdy karność wszelka z Frankensteinu uleciała na skrzydłach śmierci, coraz śmielej sobie poczynali. Oto sprzęty święte z przybytków Bożych wynosili, z ciał matek brzemiennych płody wyrywali i serca dziatek małych pożerali, a w świątyniach opustoszałych ciała dziewic plugawili, mocom piekielnym posłuszni. Nikt wszelako o owych orgiach ohydnych nie wiedział, albowiem każdy schronienia jeno poszukiwał i bliskich swych opłakiwał, samemu godziny ostatnie licząc. Nie umiał też rady odnaleźć starosta, który przygnębiony na zamku przed morem się chronił.
Lecz nieostrożność w końcu zgubę na grabarzy sprowadziła. Choć każdy z mieszczan o końcu życia swego jeno myślał, przecie praktyki podejrzane uwadze nielicznych nie uszły i wraz z zarazą domysły po udręczonym Frankensteinie krążyć poczęły. Dotarły one do starosty i rajców, przeto męża uczonego ze Świdnicy do miasta przez Piekielnego Łowcę opanowanego sprowadzono. Zaraz też do sądzenia podejrzanych przystąpiono, a kiedy grabarze w ręce sprawiedliwości trafili, zeznania z nich wydobyto i winę orzeczono. Niegodziwców wydano na kaźń okrutną, żywcem pieczono, rozrywano i członki im wyrywano.
Kiedy zaś tak srogą otrzymali karę, morowe powietrze ustało, gród zaś od Piekielnego Łowcy był wolnym. Miasto od zarazy ocalone do życia wracać poczęło, martwych zaś grzebano, Bogu dzięki zanosząc i pomyślność odzyskując. Pozostało jednak wspomnienie trwożliwe o rządach Piekielnego Łowcy, które myśli niespokojne o ułomności ludzkiej natury przywoływało. Pokój wszelako powszechny gród nawiedził, a wyniosłe mury zamkowe jako władzy królewskiej ostoja przypominały, że każda zbrodnia prędzej czy później ukaraną zostanie.
Opowieść o zakochanej w prostym chłopie lub więzionym na zamku jeńcu dziedziczce i okrutnym ojcu należy do kanonu folkloru ustnego Europy i nie tylko, choć występuje w wielu wariantach. Często zły kasztelan zabija wybranka córki, ta zaś popełnia samobójstwo, po czym odwiedza zamek jako nieszczęśliwa zjawa, jak to miało miejsce w Odrzykoniu (zob. Legendy zamków karpackich).
Zdarzają się jednak i bardziej szczęśliwe zakończenia. Bogumile z jurajskiego zamku Smoleń udało się bowiem uciec z tatarskim jeńcem Selimem z ojcowskiej warowni. Tam jednak pan Pilecki okazał się zupełnie innym typem postaci niż kasztelanowie z Ząbkowic Śląskich i Odrzykonia, rozumiał miłość młodych i zaniechał pościgu. W podobnej sytuacji znacznie większym okrucieństwem wykazał się Glaubitz z zamku Szczerba (por. Gniewoszów).
Drugie przytoczone podanie – pośrednio tylko związane z zamkiem książęcym – stanowi przerobioną przez ludowe wyobrażenia narrację opartą na autentycznych wydarzeniach, które zapewniły Ząbkowicom Śląskim złą sławę i otoczyły grozą imię grodu Frankenstein, przyczyniając się jednak z czasem do owocnego wykorzystania jego złowrogiej „marki”.
17 stycznia 1606 roku nawiedziła Ząbkowice Śląskie dżuma, przez przeszło pół roku zbierając obfite żniwo. Szacuje się, że świetny dotąd gród stracił w owym czasie prawie 2 tysiące mieszkańców. Jak zwykle w podobnej sytuacji pojawiły się pogłoski o domniemanych winnych zarazy. W atmosferze paniki podejrzenie padło na miejskich grabarzy i ich rzekomych wspólników, tym bardziej że donos na nich złożył grabarski parobek. We wrześniu i październiku pod zarzutem świadomego sprowadzenia moru aresztowano grabarzy Wacława Förstera, Jerzego Freidigera i Kacpra Schleinigera oraz byłego więźnia Weibera, żebraka Kacpra Schettsa z żoną Małgorzatą, małżonkę Schleinigera Magdalenę Urszulę i jej córkę – Zuzannę Maß. Specjalna komisja, na której czele stanął Jan Schweps ze Świdnicy, odnalazła podobno w domach oskarżonych trujący proszek sporządzany z ludzkich zwłok. Na torturach oskarżeni przyznali się do świadomego rozprzestrzeniania moru, grabieży trupów, kradzieży wyposażenia kościołów, a nawet zjadania na surowo serc dzieci, wyrywania ciężarnym płodów z brzucha i świętokradczych gwałtów w niepilnowanych świątyniach. Skazanych stracono w okrutny sposób, kastrując ich, odrywając kciuki, wyrywając ręce, rozrywając na strzępy i gotując żywcem. Dżuma jednak ustąpiła z miasta dopiero po kolejnych kilku miesiącach.
Mroczne wydarzenia z Ząbkowic Śląskich i pochodzące z zeznań rewelacje długo rozpalały wyobraźnię, domagając się jakiegoś wyjaśnienia owych przerażających sensacji. Odpowiadając na tę potrzebę, ewangelicki proboszcz Samuel Heinnitz wygłosił serię kazań, na bazie których trzy lata później wydał w Lipsku Historię prawdziwą o kilku wykrytych i zniszczonych trucicielskich dziełach Diabelskiego Łowcy w czasie zarazy roku 1606 w mieście Frankenstein na Śląsku. W niej to pojawił się tytułowy Diabelski Łowca (Teuflisch Jäger), uosabiający zło opanowujące ludzkie umysły, który miał być przyczyną owych makabrycznych wydarzeń. Kreacja ta zdobyła sobie pewną popularność, a – z nią czy bez niej – Frankenstein otoczył się wyjątkowo złą sławą, dobrze znaną w Europie. Na tym jednak historia się nie skończyła.
Jej dalsze rozdziały dopisały deszczowe noce w Villa Diodati pod Genewą, gdzie Jerzy (George) Byron, Mateusz (Mathew) Lewis, Jan (John) Polidori, Percy Shelley i Maria (Mary) Wollstonecraft-Godwin raczyli się w 1816 roku wypoczynkiem, rozważaniami z pogranicza nauki i snuciem opowieści o duchach i upiorach. Poza samym nastrojem mrocznych wieczorów nie bez znaczenia pozostawały wieści o eksperymentach Erasmusa Darwina, pragnącego ożywiać ludzkie zwłoki, jak również wizyta przed dwoma laty Marii i Percy’ego w zamku… Frankenstein nad Renem, gdzie w XVII wieku alchemik Konrad Dippel próbował przywracać życie zmarłym. Być może dotarła do nich i ponura sława śląskiego Frankensteinu. Dość powiedzieć, że nad Jeziorem Genewskim Godwin przyśnił się odrażający żywy trup. W czasie snucia w owym towarzystwie różnych opowieści niesamowitych Maria śmiało wykorzystała motyw z sennej wizji, a za namową Percy’ego przystąpiła do pisania powieści o Wiktorze Frankensteinie. Wydane już pod nazwiskiem Marii Shelley dzieło Frankenstein, czyli nowoczesny Prometeusz jak wiele innych klasycznych powieści grozy posiadało moralno-dydaktyczne przesłanie, a tragiczne losy naukowca, tworzącego – w swoim pojęciu dla dobra ludzkości – ohydnego potwora z ludzkich zwłok, stanowić miały przestrogę dla samozwańczych dobroczyńców rodzaju ludzkiego.
Frankenstein zrobił zawrotną karierę, choć odbierany był raczej jako mrożąca krew w żyłach powieść grozy niż moralizatorska parabola, a nazwiskiem szalonego naukowca zaczęto z czasem określać stworzonego przez niego potwora. Ta sugestywnie nakreślona postać stała się z czasem ważnym motywem kulturowym, wszechobecnym choćby w kinematografii. Mało kto jednak pamięta, że swoje istnienie zawdzięcza nie tylko Villi Diodati, ale też tajemniczemu zamkowi nad Renem, a pośrednio może i Ząbkowicom Śląskim, po których grasować miał Piekielny Łowca.
amek w Trzebieszowicach, tradycyjnie zwany Zamkiem na Skale, należy do najpiękniejszych zabytków Gór Złotych. Choć nie zachowały się wykwintne wnętrza i wspaniała kompozycja ogrodowa, jakimi słynęła twierdza w XIX stuleciu, kiedy gościł koronowane głowy, do dziś urzeka swoją przemyślaną bryłą i niezwykłym urokiem.
Niemiecka nazwa Trzebieszowic – Kunzendorf – posiadała zapewne charakter odimienny (Kunz to jedno ze zdrobnień imienia Konrad), co jest tym bardziej prawdopodobne, że miejscowość od początku stanowiła własność prywatną. Po raz pierwszy wspomina ją dokument z 1269 roku, w którym pojawia się Chunchons villa. Najpewniej w XIV wieku w części osady zwanej Kamiennym Dworem (niem. Steinhof) powstał zamek rycerski, ponad zakolem Białej Lądeckiej, od początku zwany Zamkiem na Skale. Była to kamienno-drewniana budowla należąca bodaj od momentu swego powstania do rodu Reichenbachów. W XV wieku została rozbudowana i z tego okresu pochodzą jej najstarsze zachowane partie.
Od 1550 roku trwała przebudowa średniowiecznego zamczyska na renesansową rezydencję, którą Reichenbachowie ukończyli w 1613 roku, kiedy to powstał wewnętrzny dziedziniec. Ostatnie prace trwały do 1625 roku. Ród Reichenbach von der Biele nie cieszył się długo swoim zamkiem-pałacem. W XVII stuleciu kilkakrotnie zmieniał on właścicieli. W końcu od Jana Kacpra (Johanna Caspara) Stredele von Montani warownię kupił cesarski generał irlandzko-walijskiego pochodzenia – Jerzy Oliwier (Georg Olivier) von Wallis. Wallisowie dokonali pod koniec XVII wieku przebudowy renesansowej rezydencji na barokową siedzibę. Przed 1720 roku założono również wspaniały ogród zamkowy.
W 1765 roku w Lądku-Zdroju gościł na kuracji król Prus Fryderyk II Wielki, a Stefan Oliwier (Stephan Olivier) von Wallis „poproszony” został urzędową drogą o wypożyczenie uzdrowisku na potrzeby monarchy kanapy, stołów, krzeseł, firanek i innych sprzętów z trzebieszowickiej rezydencji. W 1783 roku von Wallis sprzedał swoje posiadłości Ludwikowi von Schlabrendorfowi. Trzydzieści lat później Hohenzollernowie odwiedzili sam Kunzendorf an der Biale, gdy w 1813 roku Fryderyk Wilhelm III w towarzystwie cesarza rosyjskiego Aleksandra I obchodził na zamku swoje urodziny. W 1820 roku w trzebieszowickim majątku gościł także królewski syn, Wilhelm von Hohenzollern.
W owym czasie barokowa rezydencja w Kunzendorf an der Biale należała już do hrabiego von Frankenberga. Dzięki staraniom właściciela słynęła szeroko z olśniewającego parku zamkowego. Ozdabiały go wspaniałe cyprysiki japońskie, jesiony, klony, lipy, modrzewie, sosny i świerki. Unikatem była jedyna na ziemi kłodzkiej sosna czarna smołowa i wypuszczający korzenie do czterech metrów nad ziemią cyprysik błotny amerykański. Zachwyt wzbudzał również urokliwy wodospad.
W 1840 roku trzebieszowicki zamek kupiła znana z działalności dobroczynnej wdowa – landgrafini Wilhelmina Charlotta von Fürstenberg (notabene z domu Schlabrendorf). Po niej majątek dziedziczyła Teresa (Theresia) von Harbuval-Chamaré (również z rodu Schlabrendorfów). Od 1898 roku właścicielem Zamku na Skale był jej syn Pius von Harbuval-Chamaré. W latach 1902–1905 dokonano kolejnej przebudowy, która nie ingerowała w zasadniczy kształt budowli, ale nadała jej neobarokowe i secesyjne wnętrza i akcenty. Wewnętrzny dziedziniec nakryto szklanym dachem, utworzono też fontannę i ogród zimowy z tropikalnymi roślinami. Przebudowę po śmierci Piusa w 1903 roku kontynuowała wdowa po nim – Wanda. W czasie pierwszej wojny światowej zamek w Kunzendorf an der Biale odziedziczył Stanisław (Stanislaus) von Harbuval.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki