Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wśród kilkuset osób poznanych w ciągu całego mojego życia, są takie, które wymykają się opisowi. Z daleka widzę je dość wyraźnie, ale ilekroć się do nich zbliżam i próbuję wydobyć z pamięci jakieś szczegóły, są nieuchwytni jak cienie. Jedni przemknęli na podobieństwo meteorytów, innych znałem dłużej, czasem kilka ładnych lat, mimo to nie potrafię o nich napisać wiele więcej niż kronikarz pewnego wschodniego królestwa z opowiadania Jorge Luisa Borgesa: rodzili się, żyli, umierali.
fragment książki
Verba volant, scripta manent… Tą łacińską sentencją można śmiało oddać sens tego niezwykłego i wciągającego przez wagę opowieści dziennika egzystencjalnego. I choć daleko autorowi do stworzenia formy na wzór antycznych kronik, przypowieści, moralitetów czy listów moralnych, niniejsze historie mają w sobie coś z owych antycznych dzieł, gdzie mieszanina prywatnych rozmów i historii przeplata się z fikcją literacką. Fikcją, która jednak w przypadku Lekcji (nie)obecności nigdy nie pojawia się w wyniku chęci wpisania dzieła w określone z góry ramy konkretnego gatunku. Wynika raczej z mimowolnego ruchu pamięci, która w pragnieniu poszukiwania sensu egzystencji, zanurzając się w przeszłość wymyka się jasnym nakazom gramatyki, regułom gatunkowym i języka.
Owe wspomnienia o ludziach, których się spotkało, z którymi się żyło, niekiedy szło ramię w ramię w jednym szeregu, są czymś na kształt znanych nam wszystkim starożytnych żywotów świętych, żywotów sławnych ludzi czy żywotów równoległych, z tym, że autor pozbawia swe historie jakiegokolwiek patosu i wzniosłości, wchodząc w rolę opowiadacza, kronikarza a czasem apologety ludzi „niesławnych” i „nieświętych”, nigdy moralisty czy krytyka, zawsze obserwatora, który z ironią i komizmem oddaje sens tych współczesnych żywotów.
***
Zbigniew Dmitroca, poeta, tłumacz, satyryk, prozaik i dramaturg. Autor pięciu tomów wierszy i ponad siedemdziesięciu książek dla dzieci i młodzieży. Tłumacz i współtłumacz kilkunastu tomów poezji. Twórca, autor i aktor Jednoosobowej Trupy Walizkowej Teatrzyk jak się patrzy. Współpracował z Radiem Lublin i radiową Dwójką. Publikował m.in. w „Akcencie”, „Czasie Literatury”, „Frazie”, „Kresach”, „Literaturze na Świecie”, „Odrze”, „Przekroju”, „Twórczości”, „Wyspie”, „Zeszytach Literackich”. W ostatnich latach opublikował powieść Ostatnia okazja oraz autorskie tomy przekładów poezji Anny Achmatowej Milczenie było moim domem, Władimira Britaniszskiego Krzyk duszy i Igora Pomierancewa KGB i inne wiersze, a dla dzieci m.in. Wiersze o Lublinie i Wiersze o Lubelszczyźnie. W 2023 r. ukazał się autorski tom przekładów wierszy Władimira Jermołajewa kafka i książka dla dzieci Zwierzęta Poleskiego Parku Narodowego. Razem z żoną Magdaleną (malarką i ilustratorką) oraz trojgiem czworonożnych domowników: Rudzikiem, Rabką i Fraszką mieszka na wsi na Lubelszczyźnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 156
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zbigniew Dmitroca
LEKCJE (NIE)OBECNOŚCI
WYDAWNICTWO OSTROGI
Kraków 2023
Patrząc w przeszłość, człowiek widzi same klęski.
Josif Brodski
Lista nieobecności
Słowo od autora
Pomarański
Choma
Baśka
Muł
Nudzicha
Wujko Mielnicki
Witek
Junior
Andrzej
Jasio Szyper
Jasiek Paszkiewicz
Paruńka
Ciocia Jabłońska
Ewa od wujenkiWładki
Stryjko
Kordun
Andrzej (II)
Antek Palikot
Józio i jego dzieci
Jurek
Stacho
Bidny Jasiu
Wujenka Anielka
Madama
Palikotka
Kozłowska
Rysiek
Boguś
Dorota i Marceli
Zosia
Pani Czesia
Pan Marek
Zbyszek
Majster Bieda
Ula
Andrzej (III)
Koleżusia
Jacek
Zdzicho
Wacek
Kondrakiewicz
Adam
Adam (II)
Boguś (II)
Wujko Łoza
Robert
Wydawca
Jasio
Paweł
Janek
Kazio
Józek
Pan Stanisław
Kura
Waldek
Doktor
Pani Hrabina
Kutuła
Jarek
Jurek (II)
Darek
Marek
Józio
Dusza Mietka
Wiesiek
Andrzej (IV)
Seweryn Pollak
Pani Żenia
Krzysiek
Marek Antoni
Pan Kazio z Sopotu
Tadeusz
Hrabia
Dominik
Stasio
Pani Władzia
Radek
Pani Zosia
Wacek (II)
Witek (II)
Matka i syn
Krzysiek (II)
Józwa
Niespotkanie z Anną Kamieńską
Andrzej (V)
Janusz
Henio
Kazimierz
Sobowtór Piotra Skrzyneckiego
Hipis
Spotkania z panią Julią
Sławek pszczelarz
Stacho (II)
Fifa
Pan Bogdan
Wrocławski szewc
Nuda
Zbyszek (II)
Ania Pajęczynka
Niewirkowscy kowale
Andrzej Kucharz
Berestki
Gutek, Zbyszek i Zenek
Autoportret z pamięci
Stara Kowalczuczka
Temat na bestseller
Łza
Sztuka łapania much
Bieluń
PODZIĘKOWANIA
W jednym z opowiadań Jorge Luisa Borgesa pewien bliskowschodni władca zamówił u kronikarza historię swojego królestwa. Po jakimś czasie dziejopis przyniósł mu ogromną księgę. Władca powiedział jednak, że to nie to, o co mu chodziło. Następnym razem dziejopis przyniósł księgę znacznie cieńszą. Władca znów oznajmił, że to nie jest to, o co mu chodziło. Za trzecim razem przyszedł z jeszcze mniejszą. Ale władca ponownie go odprawił. Na koniec dziejopisarz przyniósł książkę, w której było tylko jedno zdanie: „Rodzili się, żyli i umierali”. „Oto jest historia mojego królestwa” — orzekł władca.
Z dalekiej perspektywy tak wyglądają dzieje wszystkich: rodzą się, żyją i umierają. Po kilkuset latach tylko nieliczni trwają w świadomości potomnych. Po tysiącach lat pamięć zbiorowa zachowuje jedynie najbardziej znane, niekoniecznie z dobrej strony, imiona, nazwiska, przydomki.
Wszystko wskazuje na to, że ta opowieść Borgesa zwróciła uwagę Edwarda Stachury. Twórczość Argentyńczyka była mu znana, ponieważ tłumaczył jego wiersze do polskiej edycji Antologii osobistej. Na tym jednak nie poprzestał. Najprawdopodobniej odpowiedzią na Borgesowskie opowiadanie jest wiersz Anatema na śmierć. Gdy się zestawi koniec noweli Argentyńczyka z początkiem wiersza Polaka, inspiracja jest widoczna jak na dłoni:
Byli tacy co rodzili siębyli tacy co umieralibyli też i tacy, którym to było mało (...)
Borges, a jeszcze bardziej Stachura, należeli do tych, „którym to było mało”. Tacy najdłużej żyją życiem pośmiertnym, jakim jest trwanie ich dzieł i dokonań w pamięci potomności. A co ze zwykłymi śmiertelnikami? Czy nie zasługują na upamiętnienie, które choć na moment przedłuży ich istnienie? Przy całej powtarzalności ludzkich losów każdy jest na swój sposób wyjątkowy. Każdy z nas jest też żywą księgą pamięci o ludziach spotkanych na swojej drodze. Żeby jednak ta księga nie przepadła wraz z końcem naszej egzystencji, należy ją utrwalić i zwielokrotnić. Moim zamierzeniem było stworzenie czułych, acz niekoloryzowanych portretów ludzi, którzy z jakichś powodów zapisali się w mojej pamięci. Na ogół nie ma tu postaci szerzej znanych. Większość z moich bohaterów wiodła życie skromne, przeciętne, bez większych potrzeb i aspiracji. Ale „byli też i tacy, którym to było mało”, nierzadko mierzący siły na zamiary i żyjący na kredyt u Pana Boga, aż do smutnego, niekiedy nawet tragicznego końca. Czasem ich życie było prawdziwie Marquezowską Kroniką zapowiedzianej śmierci, przeważnie jednak nic albo prawie nic nie zapowiadało gwałtownego końca. Jedni odegrali w moim życiu rolę ważną, inni byli tylko przechodniami, dosłownie i w przenośni, a mimo to z jakiegoś powodu wryli się w moją pamięć. Rzecz jasna, nie są to wszyscy, których z różnych względów chciałbym upamiętnić w swoim osobistym lapidarium, dlatego ta książka ma formę otwartą.
Latem i wczesną jesienią, gdy drogi były suche, od Kolonii dochodził czasem szklany dźwięk. I zanim ktokolwiek zobaczył starą ciężarówkę, od domu do domu niosła się wieść: Pomarański! Jedzie Pomarański! Załadowany skrzynkami radziecki ził przyjeżdżał pod młyn i zatrzymywał się pośrodku gościńca. Ni stąd ni zowąd zbierał się tłumek spragniony miejskiego luksusu. Wszyscy naraz chcieli napić się oranżady. Butelki były zamykane na sprężynę i otwieranie ich sprawiało dzieciom wielką frajdę, która często ulatywała wraz z ich, kosztującą złoty sześćdziesiąt, zawartością. W tamtym czasie było to sporo, jak na wieś. Ile szyszek chmielu trzeba było zerwać na kupno takiej oranżady! Prawie dwie godziny żmudnej pracy. Dzieci tego nie rozumiały i dobroduszne matki z bólem serca pozwalały im uszczknąć kawalątek ciężko zarobionego grosza.
W pewnym momencie ciężarówka przestała przyjeżdżać. W sklepie pojawiła się oranżada kapslowana. Ale i butelki były brzydsze, i smakowała jak rozpuszczone w wodzie landrynki. Od tamtego czasu upłynęło ponad pięćdziesiąt lat, a ja nadal pamiętam szklany dźwięk kołyszącej się w koleinach ciężarówki i smak zamykanej na sprężynę oranżady Pomarańskiego.
Mieszkał w krytym papą drewnianym domu przy alei prowadzącej od gościńca do pałacu, gdzie do niedawna mieściła się szkoła. Za domem był wielki sad jabłoni, założony w czasie przymusowej kolektywizacji. Pasiono w nim krowy, bo jabłek każdy miał pełno u siebie. Czasem mama wysyłała mnie tam po chrzan. Przy alei, którą nikt już prawie nie jeździł, rosło kilka majestatycznych topoli. Choma pola miał niewiele, dorabiał przywożąc i odwożąc pocztę. W drodze powrotnej czasem zsiadał przy rzece i zasadzał się na miętusy, a koń sam wracał z pustą furmanką do domu. Nikt w okolicy nie miał takiego hysia na punkcie ryb jak Choma. Pewnej zimy spotkał go Kowalczuk, który jakiś czas potem wyjechał na Zachód. Nie chciało mu się odbijać łomem kopca z kartoflami i postanowił kimś się wyręczyć.
– Słuchajcie no, Choma, mam zakopcowane szczupaki. Jak mi odrąbiecie kopiec, dam wam całe wiaderko.
Choma nie był w ciemię bity, wiedział, że ryb nie trzyma się w zimie w kopcach, tylko w zimochowach. No i nie szczupaki, tylko karpie.
– Co wy tu mnie w konia robicie! – zareagował ostro na podpuchę.
– Nie, to nie, znajdę kogoś innego – rzucił na odchodne Kowalczuk.
W Chomie pazerność walczyła ze zdrowym rozsądkiem. Pazerność wzięła górę i odkuł Kowalczukowi kopiec. Ludzie we wsi do tej pory nie mogą się temu nadziwić.
Choma miał też w sobie coś z niespełnionego artysty. Kiedyś założył się w sklepie z chłopami, że wypierdzi Mazurek Dąbrowskiego. Wszyscy ochoczo przyjęli zakład. Gdy ucichli, rozległa się znana wszystkim melodia:
– Prr-prr prr-prr prr-prr prr-prr prr-prr prr-prr prr-prr...
Na początku lat dwutysięcznych wybrałem się na kilka dni do rodzinnego Niewirkowa. Przymierzałem się wtedy do pisania powieści po części osadzonej w realiach rodzinnej wsi i chciałem przypomnieć sobie topografię okolicy. Nie mieliśmy jeszcze samochodu i przebycie siedemdziesięciu kilometrów zajęło mi pół dnia. Zacząłem podróż pieszo i pieszo skończyłem. Po drodze do domu wstąpiłem pod sklep. Po jakimś czasie na piwo zaszedł nieco młodszy kuzyn Jasio, wtedy pracujący jako młynarz w nieczynnym od dawna młynie. W trakcie rozmowy o wszystkim i o niczym dowiedziałem się, że z mojej klasy z podstawówki czworo już nie żyje. Baśka, Bożena, Jurek i Marysia. Wszystkich zmógł rak. Bożeny i Marysi chyba nigdy po skończeniu podstawówki nie spotkałem, Jurka raz po przeszło dwudziestu latach, Baśkę kilkukrotnie w czasie liceum i raz po.
Była niewysoką energiczną brunetką o krągłej twarzy, córką byłego sekretarza Gromadzkiej Rady Narodowej, który podczas corocznej szkolnej zabawy choinkowej przebierał się za Dziadka Mroza i rozdawał dzieciom prezenty. W pierwszych klasach uczyła się dobrze, choć prymuską nigdy nie została. W okresie dorastania bardzo się opuściła. Z dwiema koleżankami z klasy ostentacyjnie woziła się na ramach chłopackich rowerów. Nie interesowali ich jednak miejscowi, tylko obcy, miączyńscy, prawie miastowi. Cała wieś aż huczała od plotek, ale dziewczęta nic sobie z tego nie robiły. Mimo nie najlepszych stopni dostała się do sześcioletniego Studium Nauczycielskiego w Szczebrzeszynie. Po moim wyjeździe na studia zupełnie straciłem ją z oczu. Ponownie spotkaliśmy się latem dziewięćdziesiątego w ośrodku wypoczynkowym na Roztoczu. Ja gościłem tam na kilkudniowej imprezie literackiej, ona pracowała jako opiekunka turnusu kolonii. Po dwu słonecznych dniach pogoda się zepsuła i non stop lało. A jak powszechnie wiadomo, w czasie deszczu dzieci się nudzą. Któregoś przedpołudnia zapukała do mojego pokoju.
– Zbyszek, ratuj – powiedziała od drzwi. – Już nie wiem, co mam wymyślić, żeby te dzieci czymś zająć.
W tamtym czasie publikowałem w jednym z lubelskich tygodników swoje wiersze dla dzieci i to ją pewnie natchnęło do zwrócenia się do mnie. Sęk w tym, że nigdy wcześniej nie prowadziłem zajęć z dziećmi. Szkolnej koleżance nie mogłem jednak odmówić. I tak to zupełnym przypadkiem pierwszy raz w życiu wystąpiłem przed dziecięcą publicznością. A ponieważ miałem ze sobą niewiele tekstów, na poczekaniu wymyśliłem wspólne pisanie wiersza. Potem przez wiele lat łączyłem spotkania autorskie z zabawą w dyktando na podstawie moich żartobliwych wierszy i nauką pisania limeryków. Kto wie, czy sam bym na to wpadł, gdyby nie Baśka? Nie miałem okazji jej o tym powiedzieć, bo nigdyśmy się już nie spotkali.
Starszy dwa lata kolega z zamojskiego plastyka. Swój licealny pseudonim zawdzięczał nie brakowi inteligencji, tylko wyglądowi. Miał lekko pociągłą, płaskawą twarz i nieco pochyloną do przodu silną w barkach sylwetkę, głos chropawy. W pierwszej klasie dał mi emulsję do zagruntowania płótna pod pierwszy obraz olejny, czym zaskarbił sobie moją sympatię. Maturę zdał w osiemdziesiątym, kiedy jeszcze nic nie zapowiadało tego, co dosłownie za chwilę zaczęło się dziać. Ponownie spotkaliśmy się przypadkiem wiosną osiemdziesiątego pierwszego, kiedy zupełnie nic nie zwiastowało, tego, co nastąpi trzynastego grudnia. Czwarta klasa miała wtedy obowiązkową wycieczkę do Krakowa. Gdy wracaliśmy, zauważył nas na dworcu i dosiadł się do przedziału. Zaczęliśmy go wypytywać, co robi.
– Studiujesz?
– Nie.
– W wojsku jesteś?
– Nie.
– To pewnie odsługujesz wojsko w milicji?
– Też nie.
– To gdzie w końcu służysz?
– To ani wojsko, ani milicja...
Ostatecznie daliśmy za wygraną i nie dowiedzieliśmy się, gdzie służył i kim był nasz starszy kumpel.
Minęło dwadzieścia lat z hakiem. Na wernisażu w zamojskiej kawiarni spotkałem dawno niewidzianą koleżankę, która chodziła z Mułem do klasy, potem studiowała historię sztuki na UJ-ocie. Powiedziała, że Krzysiek niedawno zmarł na nowotwór.
– A wiesz, że pracował w policji? – zagaiła.
– Obiło mi się o uszy.
– To ci coś jeszcze opowiem. Jest stan wojenny. Demonstracja na rynku. Stoimy ściśnięci pod Sukiennicami. Naraz widzę zamachującego się pałą zomowca. Patrzę na niego i mówię: Mule!
Drobna i niepozorna. Największa dewotka we wsi i pośmiewisko całej okolicy. Przezwisko miała po mężu, który był typem wiejskiego filozofa, a według nielubiących filozofowania chłopów po prostu nudził. A skoro mąż Nuda, to żona Nudzicha. Jedyną córkę wysłała do klasztoru. W ogródku ulepiła z gliny niekształtną kapliczkę, której resztki do niedawna sterczały przed rozpadającym się drewnianym domem. Posiadanie osobistej kapliczki jej nie wystarczyło. Chciała codziennie modlić się w kościele. Ale kościół w Niewirkowie otwierany był tylko w niedziele i święta. Kościelny nie chciał jej otwierać ani dawać kluczy. Pobożność pobożnością, a zdrowy rozsądek zdrowym rozsądkiem. Obrażona zaczęła jeździć autobusem do Zamościa, gdzie kościoły były otwarte codziennie. Leżała krzyżem w kolegiacie, co po pewnym czasie zaczęło drażnić proboszcza i ją stamtąd prześwięcił. Ale w Zamościu na samym Starym Mieście były aż trzy kościoły, do tego garnizonowy przy koszarach i nowy na Nowym Mieście. Wędrowała więc od kościoła do kościoła. Mąż już wtedy z nią nie mieszkał. Przez lata tłukła go czym popadnie, ale ten przysiągł, że nie podniesie na nią ręki, i słowa dotrzymał. Po latach upokorzeń wyniósł się do siostry na Berestki, gdzie dożył swoich dni.
A Nudzicha w końcu zupełnie zwariowała i umarła w domu wariatów.
Tajemnicza postać. Sąsiad przez drogę. Nie był z naszą rodziną spokrewniony, ale wszyscy mówiliśmy do niego wujko. Mieszkali z ciotką w drewnianej chałupie pod strzechą, jednej z ostatnich strzech we wsi. Na zimę dom ocieplano z zewnątrz słomianą zagatą. W kuchni było klepisko, ale pokój miał podłogę. Połowę kuchni zajmował ogromny piec z zapieckiem, gdzie w zimie wujko lubił sobie pospać. We wczesnym dzieciństwie często tam przychodziłem. Wujko i ciotka byli starzy, mogli mieć wtedy dobrze po siedemdziesiątce. Po trosze zastępowali mi babcię i dziadka. Tak naprawdę nazywali się Wiśniewscy, ale nie wiadomo, dlaczego wszyscy mówili o nich Mielniccy. Wujko był niewierzący i nie chodził do kościoła. W roku dwudziestym walczył w pociągu pancernym. Ale tego dowiedziałem się nie od niego, tylko później od mojego ojca. W tamtym czasie o wojnie z bolszewikami lepiej było dzieciom nic nie mówić.
Przez pewien czas wieczorami do wujka Mielnickiego przychodził na pogaduszki mój prawdziwy wujek, Jabłoński, i mieszkający przy końcu naszej kolonii stary kawaler Felek. Też Wiśniewski, ale z wujkiem Mielnickim niespokrewniony. Nie były to zwyczajne pogaduszki, tylko opowiadanie zasłyszanych historii o diabłach i duchach. Słuchałem tego z zapartym tchem, po czym z bijącym sercem pędem puszczałem się do domu. W połowie lat siedemdziesiątych wujka i ciotkę, wtedy już bardzo leciwych, zabrał do siebie ich jedyny syn, który pracował w Tomaszowie, jak się potem okazało, w SB. Gospodarstwo kupił mój ojciec chrzestny, murarz, który wrócił z miasta na wieś, ożenił się i sam wymurował sobie dom. Zaczął od wycięcia rosnących przy drodze czereśni, którymi, choć dzieci nie lubił, pozwalał nam się objadać wujko Mielnicki.
Właściwie Wincenty Różański, poznański poeta z kręgu Edwarda Stachury, sportretowany w Całej jaskrawości. Poznaliśmy się w osiemdziesiątym trzecim. Przenocowałem u niego noc lub dwie, czekając na decyzję o przyznaniu akademika. Przez kilka lat odwiedzałem go regularnie w rodzinnym domu na Górczynie, w którym mieszkał ze starymi rodzicami. Miał pogodną, delikatnie uśmiechniętą twarz, jakby patrzył na rzeczywistość z drugiej strony. Podczas służby wojskowej ujawniła się choroba psychiczna i nie nadawał się do samodzielnego funkcjonowania. Niewielki pokój był całym jego światem. Wychodził tylko do pobliskiego sklepu po ćmiki i kwiat jabłoni albo inne tanie wino owocowe. Gdy przychodziłem, wołał na cały głos:
– Mama! Zbyszek przyszedł! Słyszysz? Zbyszek przyszedł!
I pytał:
– Jesteś głodny?
Po czym szedł do kuchni i przynosił na talerzyku pośpiesznie zrobione kanapki.
Czasem jednak dawał znak, że mam siedzieć cicho i znikał na kilka minut, wracając z butelką za pazuchą. Choć znacznie starszy, nigdy nie poprosił, żebym to ja skoczył do sklepu. O Stachurze wspominał rzadko, ale z estymą w głosie. Gdy mówił Sted, czuło się, że był to ktoś dla niego wyjątkowy. Nie ciągnąłem go za język i pewnie dlatego mnie lubił. Większość osób, które się u niego pojawiały, robiła to ze względu na Stachurę.
W pewnym momencie moje życie mocno zawirowało i przestałem go odwiedzać. Jakiś czas potem wyjechałem z Poznania. Ale o nim nie zapomniałem. W debiutanckim tomiku Horror vacui dedykowałem mu wiersz Stara śpiewka. Ostatni raz przypadkowo spotkałem go po przeszło trzydziestu latach na wieczorze autorskim Olka Rozenfelda, którego też już nie ma wśród żywych. Był po wylewie, ale twarz miał taką samą jak kiedyś. Po spotkaniu chciałem się z nim przywitać, ale mnie nie rozpoznał. Niedługo potem zmarł.
Faktycznie nazywał się Zdzicho Opoka. Nałogowy pokerzysta. Wysoki, szczupły, elegancki, zawsze w garniturze, białej koszuli i krawacie. Spotykaliśmy się sporadycznie w knajpce U Krokodyla. Kiedy widziałem go ostatni raz, handlował butami i chciał mi ożenić parę włoskich półbutów. Pomieszkiwał wtedy u emerytowanego aktora Andrzeja Jóźwickiego. Podczas jednego ze spotkań okazało się, że Zdzicho podczas egzaminów na studia został ograny w karty przez studiującego wówczas na KUL-u początkującego poetę Edwarda Stachurę, który utrzymywał się z gry w pokera. Opisał to „Kurier Lubelski”. Ten przykry incydent nie zniechęcił Zdzicha do kart. Poświęcił im swoje całe kawalerskie życie.
Jak widać, nie na każdej opoce można zbudować coś trwałego.
Bawiliśmy się i graliśmy we wszystkie znane nam gry i zabawy: wojnę, chowanego, świnię, palanta i w nogę. Wbite w ziemię widły robiły za słupki, poprzeczka była umowna. Gdy nie było nikogo więcej do zabawy, durzaliśmy się na murawie. Durzanie to zapasy bez uznawania jakichkolwiek zasad. Chodziło o to, żeby rozłożyć przeciwnika na łopatki. Dwa lata starszy i o pół głowy wyższy Andrzej przeważnie wygrywał.
Jedną z ulubionych gier była gra w noża, rzucanie scyzorykiem w ziemię. Poszczególne rzuty miały swoje nazwy, ale już ich nie pamiętam. W noża graliśmy też nieraz na łące przy dawnych stawach rybnych, gdzie Andrzej latem pasł krowy. To tam, na starej przydrożnej kasztanicy pierwszy raz dał mi pociągnąć papierosa. Nie smakował mi i długo nie można mnie było namówić na kolejne sztachnięcie. W zimie chodziliśmy na sadzawkę grać w hokeja. Andrzej miał nawet przykręcane do podeszew łyżwy. Bardzo mu ich zazdrościłem i w końcu od kogoś takie dostałem. Pod koniec podstawówki nasze kontakty się rozluźniły. Jego ciągnęła piłka i dziewczyny, ja wolałem rzeźbić świątki i włóczyć się bez celu po lesie. Ale kiedy wyjechał do technikum kolejowego w Lublinie, dłuższy czas odczuwałem pustkę. Jeszcze większą niż gdy z klasy odeszło trzech chłopaków, których rodziny wyprowadziły się z Niewirkowa. Od tego momentu kontakty ożywały tylko podczas ferii i wakacji. Kiedy poszedłem do liceum plastycznego, nasze drogi jeszcze bardziej się rozeszły. Mieliśmy coraz mniej wspólnych tematów do rozmów. Do wojska poszedł niedługo po technikum. W stanie wojennym służył w Gdańsku. Opowiadał mi o tym, gdy w końcu dostał przepustkę i przyjechał do domu. Pamiętam, że odniosłem wrażenie, że nie został zindoktrynowany przez politruków. Po wojsku pracował na kolei, tak jak jego ojciec, tylko na kierowniczym stanowisku. Dostał przydział na mieszkanie, po paru latach się ożenił. Wszystko szło jak po maśle.
Dopiero po jego śmierci dowiedziałem się, że dawny suchelec, jak przezywał go starszy brat Jurek, zamienił się w bałabucha, jak z kolei on przezywał niskiego i krępego brata. Okazało się też, że pił. A nadwaga plus alkohol to gwarantowane nadciśnienie i cukrzyca. Pojechał do Nałęczowa podreperować nadwątlone zdrowie w sanatorium. Tam nagle zmarł. A ja do tej pory pamiętam, jak jedliśmy w kurniku wyciągnięte z parnika parzące w palce kartofle. I jak pobiegł do domu po sól. Bo z solą były smaczniejsze.
Stary kawaler. Mieszkał z matką przy drodze na kolejkę, w ostatnim domu we wsi, prawie nad łąkami. Elektryczność dotarła do nich dopiero w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. Przychodził do nas, gdy ojciec był sołtysem. Powolny, małomówny blondyn. Wykupiony z transportu na Majdanek przez niemieckiego zarządcę folwarku. Po śmierci matki został sam. W latach dziewięćdziesiątych przyznano mu status Dziecka Zamojszczyzny, dostał wysokie odszkodowanie z Niemiec. Nie wiedział, co z takimi pieniędzmi zrobić. Za dużo na codzienne wydatki, za mało na nowe życie. Poza tym był w wieku, w którym człowiek obawia się zmian. Pił, stawiał i pożyczał wiejskim pijakom na wieczne nieoddanie. Pewnej jesieni pijany wracał po ciemku do domu, przewrócił się i zasnął na szosie. W nocy przejechał go samochód.
Trochę starszy od moich rodziców. Mieszkał pod dębowym lasem. W trzydziestym dziewiątym wziął do niewoli niemieckiego oficera. Potem sam dostał się do niewoli i został wywieziony na roboty. Pracował w gospodarstwie. Pewnego razu do niemieckiego gospodarza przyjechał na urlop syn. Okazało się, że to oficer, którego we wrześniu Jasiek wziął do niewoli. Jaśka obleciał strach. Gdyby Niemiec był mściwy, mógłby go pod byle pretekstem zastrzelić albo wysłać do obozu. Ale oficer okazał się ludzkim Niemcem. Załatwił przepustkę i Paszkiewicz przyjechał do domu do Niewirkowa. Tu zgłosił się do pracy w folwarku i na roboty już nie wrócił. To się nazywa mieć szczęście.
Tak ją wszyscy nazywali. Szkolna koleżanka mojej mamy. Mieszkała w lichym drewnianym domu za rowem melioracyjnym, pośród pól i łąk. Miała kawałek ziemi, ale ani krowy, ani konia, ani nawet studni. Wodę brała ze źródełka w rowie naprzeciwko domu. Miała nieślubnego syna Heńka, w moim dzieciństwie już dorosłego. Heniek miał jedną nogę krótszą i chodził w bucie ortopedycznym, mieszkał w Warszawie. Paruńka żyła na kocią łapę z Marianem Szubą. Pili denaturę, jak to się wtedy mówiło. Heniek był temu związkowi przeciwny i gdy się zjawiał na wsi, wyganiał konkubenta z domu. Po wyjeździe Heńka Marian znowu wracał. Mama czasem mówiła: Ach, ta nasza Paraszka. Nie wiedziałem, co to znaczy. Po latach odkryłem, że to zdrobnienie od imienia Praskowia. Najprawdopodobniej była Ukrainką, jak wielu mieszkańców Niewirkowa i okolic, którzy przed wojną zostali zmuszeni przez władzę do przejścia na katolicyzm. To słowo ma także brzydsze znaczenie. Myślę jednak, że mama go nie znała. Choć kto wie?
Starsza siostra ojca. Mieszkała po sąsiedzku, za polem wujka Tadzika. W dzieciństwie często u niej bywałem. Ostatni raz odwiedziłem ją, kiedy miała dziewięćdziesiąt dwa lata. Mieszkała sama, wnuk, który przejął gospodarstwo, przyjeżdżał tylko obrabiać pole. Gdy wszedłem do kuchni, siedziała na krześle i czytała książkę. Wyglądała tak, jakby przez całe życie nie pracowała w polu, tylko na ciepłej posadce w mieście. Mądra, pogodna twarz.
– Zbyszek! – poznała mnie bez sekundy zastanowienia, choć nie wiedzieliśmy się dobre dziesięć lat.
Zwróciła uwagę na moje siwe włosy i zapytała:
– A ile ty masz lat, Zbyszku, że tak posiwiałeś?
– Czterdzieści dwa, ciociu.
– A wiesz, ja do sześćdziesiątki miałam całkiem czarne włosy. Ale teraz życie nie jest takie spokojne jak kiedyś.
Powiedziała to tak, jakby nie przeżyła dwóch wojen.
– Widzę, że ciocia świetnie się trzyma.
– Nie wiem, czy takie długie życie to łaska Boża, czy kara.
W roku dwa tysiące trzecim miałem kilka spotkań autorskich w szkole podstawowej w Tomaszowie Lubelskim. Po spotkaniach dzieci kupowały książeczki. Po jednym z nich wraz z dzieckiem podeszła niemłoda kobieta, której twarz wydała mi się skądś znajoma.
– To ja, Ewa od wujenki Władki. Pamiętasz mnie, Zbysiu?
Jakże mógłbym jej nie pamiętać? Jej wesele noszę w pamięci przez całe życie.
Wujenka Władka była wdową. Miała dwoje dzieci, starszą Ewę i trochę młodszego Witka. Mieszkali na Majdanie, dziesięć minut drogi od nas. Drewniany dom był mały, stoły postawiono pod jabłoniami w niewielkim sadzie. Wieczorem na gałęziach zostały powieszone lampy i latarki naftowe. Do tańca przygrywał na skrzypkach sąsiad z Majdanu Sławek z harmonistą z Niewirkowskiej Kolonii. Weselnicy tańczyli na murawie. Podchmieleni i radośni. Gdy wracali do stołu, śpiewali: gorzko i winszowali młodej parze szczęścia na nowej drodze życia. Nikt nie przypuszczał, że Ewa szybko się rozwiedzie i ponownie wyjdzie za mąż. Pierwszy rozwód w rodzinie!
Kilka lat później wujenka sprzedała dom i przeniosła się do Tomaszowa. Kupił go starszy brat mojego kolegi Bogusia i wtedy ostatni raz tam byłem. Ale i brat Bogusia długo nie zagrzał tam miejsca. Żona nie chciała mieszkać na takim odludziu i szybko przenieśli się bliżej miasta.
Nie ma już tamtego sadu, nie ma wujenki Władki, nie ma Ewy, mojej wujecznej siostry. Dla wnuków jej wnuków będę tylko prapradziadkiem w bocznej linii. Prawie nikim.
Najstarszy z rodzeństwa ojca. Od zawsze był dla mnie siwy i stary. Nosił staromodnego anglika, jak wtedy mówiło się na wąs à la Chaplin. Rzadko z nim rozmawiałem, bo od dziecka nie umiałem rozmawiać z dorosłymi. Spotkałem go kiedyś, gdy dobiegał już osiemdziesiątki, ja miałem dwadzieścia dwa lata. Śpieszyłem się do domu i zapytałem o godzinę. Stryjko, widząc, że idę szybkim krokiem od strony Miączyna, odpowiedział pytaniem na pytanie:
– A do czego to się śpieszyć? Życie dłuży się tylko do dwudziestki.
Usłyszawszy to zwolniłem, choć zamierzałem go minąć i pędzić dalej. A stryjko kontynuował:
– Jeszcze do trzydziestki płynie dosyć wolno, a potem leci coraz szybciej, całymi dziesiątkami. Czterdzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt. Nie wiadomo, kiedy przychodzi starość i trzeba się szykować na śmierć.
Ojciec kolegów moich starszych braci. Mieszkał na Niewirkowskiej Kolonii. Podczas wojny był adiutantem Jaruzelskiego. W roku dziewięćdziesiątym, gdy zaczynałem swoją krótką przygodę z dziennikarstwem, przypomniałem sobie o nim i pojechałem na rowerze zrobić reportaż. Jaruzelski był jeszcze wtedy prezydentem. Dawny asystent nie był zbyt wylewny, a ja liczyłem na samograj. Wróciłem do domu zawiedziony i nim, i sobą, że nie potrafiłem go pociągnąć za język. Tak czy owak, krótki tekst ukazał się drukiem. Sekretarz redakcji wyłuskał z niego ładne zdanie na nagłówek: Konie mieliśmy na medal! Nigdy więcej go już nie spotkałem.
Rówieśnik. Pochodził z Jarosławia, skończył historię na KUL-u. Blondyn o lekko falujących włosach. Uprzejmy, uśmiechnięty. Poznaliśmy się w dziewięćdziesiątym w jednej z efemerycznych gazet, których tytułów od dawna nikt już nie pamięta. Przez pół roku byliśmy redakcyjnymi kolegami. Moja przygoda z dziennikarstwem skończyła się po roku, jego trwała nieco dłużej, bo wcześniej zaczął i później skończył. W dziewięćdziesiątym pierwszym wystartował w wyborach do Sejmu, z listy KPN-u, z którym był już wcześniej związany. Został posłem. Pewnego razu włączyłem w pracowni telewizor, który bez anteny odbierał tylko pierwszy program telewizji, wtedy jeszcze państwowej. Akurat przemawiał z sejmowej mównicy. Właściwie nie tyle przemawiał, co wrzeszczał niemal z pianą na ustach. Nie wiedziałem, który Andrzej był prawdziwy. Ten, którego znałem z redakcji, czy ten z mównicy? Z tym drugim nie chciałem mieć nic do czynienia. Wtedy zrozumiałem, że nigdy nie zostanę politykiem. Wyłączyłem telewizor i na wiele lat straciłem go z oczu.
Spotkaliśmy się po kilkunastu latach. Wrócił do „wielkiej” polityki i był prawicowym senatorem. Wtedy pozazdrościłem mu kariery politycznej. Gdy on latał w delegacje do egzotycznych krajów, ja nadal ledwie wiązałem koniec z końcem. A w niczym nie czułem się gorszy. Nie wiedziałem, że ma nowotwór. Zmarł, zanim się ośmieliłem o cokolwiek go poprosić.
Młynarz. Wcześnie owdowiał zostając z czworgiem dzieci w wieku szkolnym. Z jego najmłodszą córką, gdy nie zdała, chodziłem do jednej klasy. W dzieciństwie nieraz przeganiał nas ze młyna, do którego potajemnie wprowadzał mnie nazywany Młynarczykiem syn kierownika.
W czterdziestym czwartym trafił z poboru do drugiej armii, podobnie jak mój ojciec. Jednostka stacjonowała w Białce koło Krasnegostawu. W nocy z jedenastego na dwunastego października doszło do masowej dezercji. Wśród dezerterów był szeregowy Palikot. Sprawę znałem z podziemnych wykładów historii, w których uczestniczyłem w stanie wojennym. Co nieco wiedziałem wcześniej z wiejskiej historii szeptanej, bo o takich sprawach w PRL-u głośno się nie mówiło. W dziewięćdziesiątym, gdy zamierzałem napisać reportaż, ludziom rozwiązały się języki. Młynarz bez skrępowania o wszystkim mi opowiedział. Niestety, nie miałem reporterskiego magnetofonu, żeby to nagrać, a nie chcąc go spłoszyć, notatnika nawet nie wyjąłem z torby.
Po jakimś czasie większość dezerterów wyłapano. Palikot trafił do kompanii karnej. To było jak odroczony wyrok śmierci. Z brudu i zimna dostał niegojących się wrzodów na twarzy. Ciało zaczęło gnić. Wojskowy konował był bezradny. Zresztą kto by się przejmował mięsem armatnim z kompanii karnej? Wydawało się, że nie ma dla niego ratunku. Wtedy ktoś mu poradził, żeby smarował twarz towotem. Po jakimś czasie rany się wygoiły i Antek wyzdrowiał. Jeśli to nie był cud, to cudem było to, że nie zginął w kompanii karnej. Bo przeżyć wojnę w kompanii karnej to naprawdę cud.
Bardziej pamiętam to, co się mówiło o nim niż jego samego. Mieszkał przy gościńcu na Michałówce, przylegającej od wschodu do Niewirkowa. Kawał drogi od naszego domu, znajdującego się z drugiej strony wioski. Wieść gminna przemierzała tę odległość znacznie szybciej niż krótkie nogi podrostka. Najpewniej spotykałem go w kościele, do którego chodziłem w największą słotę, mróz i zadymkę. Był jedynakiem, synem bogatego gospodarza. Zwalisty i jowialny. Cieszył się opinią nieprawdopodobnego próżniaka. Ożenił się późno. Wyposzczony starokawalerstwem pośpiesznie spłodził sześcioro dzieci. Od czasu do czasu wieś obiegały budzące zgrozę i wesołość wiadomości.
– Józio spalił na pniu hektar zboża, bo nie chciało mu się go wykosić.
– Józio pali w piecu sztachetami z płotu...
Józio to, Józio tamto. Jednych to bawiło, inni z niedowierzaniem kręcili głowami.
– A jego ojciec był takim gospodarzem!
Chłopi nie mogli pojąć, jak można tak marnotrawić ojcowiznę.
Pewnego razu gruchnęła nowina:
– Józio nie żyje!
Wszyscy się zastanawiali, jak wdowa poradzi sobie teraz z sześciorgiem sierot. Bo Józio, jaki był, taki był, ale był! Chłop, to chłop, nawet tak leniwy jak nieboszczyk Józio. Ale połowica nie zamierzałaspędzić reszty życia we wdowieństwie. Ku zgorszeniu jednych a wesołości drugich, niebawem przygruchała sobie nikomu nieznanego galopanta. Wkrótce pojawiły się kolejne dzieci. Nowy chłop, jak to często bywa, okazał się pod wieloma względami podobny do Józia, tyle że młodszy i szczuplejszy. Za to trzpiotowaty.
Mieszkając z dala od rodzinnych stron rzadko miałem okazję słyszeć świeże plotki o wdowie i jej konkubencie. Po powrocie na Lubelszczyznę, pod koniec roku dziewięćdziesiątego drugiego wydałem pierwszą książkę, ściślej, książeczkę dla dzieci. Zostałem zaproszony na spotkanie autorskie w zamojskim domu dziecka. Po wieczorku, który nie wzbudził szczególnego zainteresowania wychowanków, wywiązała się rozmowa z wychowawcą. Wspólnych tematów nie brakowało, bo obaj ukończyliśmy zamojski plastyk. Zapytał skąd pochodzę.
– Z Niewirkowa.
– Mamy tu sześcioro dzieci z waszej wsi.
– Czyich? – aż się żachnąłem z wrażenia.
Padło nazwisko.
– Wiem, że jest ich tyle, ale nigdy nie widziałem ich na oczy.
– A chce je pan zobaczyć?
Zanim zdążyłem zaprzeczyć, wysłał po nie dyżurnego.
Kolega z klasy. W pierwszych latach szkoły trochęśmy się kumplowali, bywałem u niego w domu, choć mieszkał prawie na drugim końcu wsi. Krępy, pewny siebie ryżawy blondyn z kędzierzawymi włosami. Uczył się słabo. Opowiadał mi, że dziadek podczas wojny był na Syberii i wyleczył sobie odmrożone nogi własnym moczem. To jedna z opowieści, które zapamiętałem na całe życie. Po ósmej klasie spotkałem go tylko raz, po dwudziestu kilku latach. Jechałem coś załatwić w rodzinnej gminie. Stałem na przystanku przy szosie wylotowej z Zamościa. Ponieważ autobus miał być dopiero za pół godziny, postanowiłem złapać okazję. Po paru minutach zatrzymał się złoty mercedes. Przez wiele lat podróżowałem okazjami, ale nigdy nie zatrzymał się żaden mercedes. Właściciele merców nie biorą autostopowiczów. Lekko zaskoczony podszedłem do samochodu i otworzyłem drzwi. Gdy pytałem, dokąd jedzie, ze zdziwieniem zauważyłem, że kierowca szeroko się do mnie uśmiecha.
– Wsiadaj – przerwał bezceremonialnie.
Dopiero wtedy go poznałem. Jechał w jakiejś sprawie do Hrubieszowa i namawiał mnie, żeby z nim pojechać, a w drodze powrotnej wstąpimy do gminy. Wyglądał jak król życia i pewnie miał wielką satysfakcję, że on, niegdysiejszy trójkowicz, podwozi szkolnego kolegę prymusa, którego nie stać nawet na byle rzęcha. Szkoda, że nie mogłem z nim pojechać dalej. Pewnie chciał pogadać ze starym kumplem. Poszpanować majątkiem.
Po roku dowiedziałem się, że strawił go rak.
Rok lub dwa ode mnie starszy. Uczeń słaby, zdolny piłkarz, zapamiętały gołębiarz. Z tych, co dla powiększenia stada nie zawahają się przed wsadzaniem ręki do cudzej klatki. Takich jak on było we wsi co najmniej kilku, a i w okolicy niemało. Któregoś lata wracając z zabawy w Cześnikach postanowił obrobić gołębnik Memego. Meme mieszkał z rodzicami na Niewirkowskiej Kolonii. Niemowa lekko upośledzony umysłowo. Wysoki i postawny. Fama głosiła, że czasem dostawał białej gorączki i jedyną osobą, która potrafiła go udobruchać był jego ojciec. W dzieciństwie panicznieśmy się go bali. Co Stachowi strzeliło do głowy, żeby tam się pchać? Może animuszu dodały mu wypite na zabawie jabole? A może rozzuchwaliły go wcześniejsze kradzieże i uznał, że i tym razem mu się upiecze? Tak czy siak zakradł się na podwórze i przystawił drabinę do obory, żeby dostać się do przybitych pod okapem klatek. Akurat wtedy Meme wyszedł na dwór się wyszczać. Na widok Stacha wyjmującego z klatki gołębia, dostał białej gorączki. Ściągnął go na dół, żelaznym łapskiem złapał za kark i zaczął wlec do pieńka z siekierą. Chciał go zarąbać jak koguta na niedzielny rosół. Na szczęście krzyki drącego się w niebogłosy Stacha usłyszał ojciec wielkoluda i kazał mu wypuścić złodzieja. Nie pamiętam, czy po tamtym zdarzeniu kiedykolwiek Stacha spotkałem.
Kilka lat temu usłyszałem, że się powiesił.