Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Listy pisane szeptem to opowieść o miłości. O miłości nieco zapomnianej, takiej, którą przez lata przykrył kurz niedopowiedzeń, smutki i milczenia. Aż trudno poznać, co pięknego kryje się pod nim...
Karolina i Sławek są ze sobą tak długo, że już nie pamiętają tego dnia, w którym po raz pierwszy na siebie spojrzeli. Nie pamiętają również uczucia, które ich wtedy łączyło. Zapomnieli nawet o tym, by ze sobą rozmawiać. Ich dzieci wyjechały na studia, a brak czasu dla siebie jest wyłącznie wymówką. Oboje pod byle pretekstem spędzają wieczory przed komputerem i zanurzają się w wirtualnym, pozornie lepszym świecie. To tam znajdują kogoś, kto ich zawsze wysłucha, kto ich zawsze zrozumie i wesprze dobrym słowem.
Piszą listy. W sekrecie. Listy pisane szeptem.
Magdalena Witkiewicz, którą pokochaliście, przedstawia słodko-gorzką opowieść o tym, że czasem nie wystarczy posłuchać, ale trzeba też powiedzieć, bo nikt nie umie czytać w myślach. I nie tylko słowa, ale też uczucia są ulotne jak dmuchawiec – wystarczy powiew, by je bezpowrotnie stracić…
Ta historia z pewnością będzie miała dobre zakończenie. Pytanie tylko, czy będzie ono dobre dla Karoliny czy dla Sławka, a może dla zupełnie kogoś innego?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki
Anna Slotorsz
Redakcja
Anna Seweryn
Zdjęcia na okładce
© Magdalena Wasiczek | Trevillon Images
Zdjęcia w książce
© Subbotina Anna, Kittyfly | shutterstock.com
© starline, wirestock, Creativeart | freepik.com
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz przygotowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Gdańsk 2022
tekst © Magdalena Witkiewicz, 2022
© Wydawnictwo FLOW
ISBN 978-83-953975-0-9
Wydawnictwo FLOW
tel. 530 922 361
Jeszcze zdążymy w dżungli ludzkości siebie odnaleźć.
Tęskność zawrotna przybliża nas.
Zbiegną się wreszcie tory sieroce naszych dwóch planet.
Cudnie spokrewnią się ciała nam.
Jest już za późno.
Nie jest za późno.
Jest już za późno.
Nie jest za późno.
Jest już za późno.
Nie jest za późno.
Edward Stachura
Dla Pana Zbigniewa Libery – serdeczności z okazji pięćdziesiątych urodzin!
Czasem trzeba opowiedzieć w szczegółach całe życie, by zrozumieć… Trzeba posłuchać siebie, ale też posłuchać kogoś, kto jest obok. Myślę, że z biegiem czasu tracimy umiejętność porozumiewania się z najbliższymi. Bo przecież po wielu latach rozumiemy się już bez słów, a przynajmniej jesteśmy przekonani o tym, że tak właśnie jest. Czy jednak na pewno? Tak zawsze sądziłam, ale tylko do pewnego momentu…
Obiegowa prawda mówi, że mowa jest srebrem, a milczenie złotem, ale czy w życiu złoto jest najważniejsze? Przekonałam się, że czasem milion słów nie znaczy kompletnie nic, a cisza może być niezwykle wymowna. Ale zdarzają się sytuacje, gdy w jednym słowie zaklęte jest wszystko, co jest nam w danej chwili potrzebne. Brzmi niejasno? Opowiem wam o swoim życiu i wtedy zrozumiecie. Mnie zajęło to bardzo dużo czasu.
Mówi się, że jest tylko jedna stała w życiu, i jest nią zmiana. Zmiana życiowa? Zmiana mieszkania, męża, żony, pracy? A może tą stałą, jedynym pewnikiem w życiu, są zmiany, które następują w nas? Problem polega na tym, że ludzie się zmieniają, tylko zapominają sobie o tym powiedzieć. Zapominają się o tym wzajemnie uprzedzić, przygotować na te zmiany. Często nawet sami nie uświadamiają sobie, że ich pragnienia, cele, marzenia przez lata się zmieniły. Kiedy zmierzają one w dwóch różnych kierunkach, w związku pojawia się kryzys. Nikt z nas nie jest na niego gotowy, ale rzadko udaje się go uniknąć. Gdyby tylko w odpowiednim momencie padły odpowiednie słowa wypowiedziane do odpowiedniej osoby, być może wszystko mogłoby wyglądać inaczej. Ale zwykle tak się nie dzieje. I u mnie też tak było.
Nie będę wszystkiego zdradzać na samym początku, ale gdy wtedy zobaczyłam mojego męża, wszystko zrozumiałam… Przede wszystkim to, że każde szczęśliwe zakończenie wymaga sporo pracy. Zrozumiałam, że nic nie jest nam dane na zawsze i bez wysiłku.
Czy ta historia ma szczęśliwe zakończenie? Ta historia się jeszcze pisze. I to zakończenie naprawdę w znacznej mierze zależy od nas.
Jest już za późno czy nie jest za późno? Te słowa Stachury wciąż brzmiały w mojej głowie. Ja byłam optymistką. Uważałam, że nigdy nie jest za późno na rozpoczęcie nowego życia.
***
Byliśmy ze sobą tak długo, że czasem mieliśmy problem, by określić, ile minęło już lat. Długość naszego związku mierzyliśmy wiekiem naszej córki, Julii. W tym roku kończyła dwadzieścia trzy lata, więc aby obliczyć nasz małżeński staż, trzeba było dodać równe dziewięć miesięcy. Nie to, że przed ślubem byliśmy jakoś specjalnie wstrzemięźliwi, ale tak po prostu wyszło. Nie poczęliśmy jej w noc poślubną, tylko pewnie krótko przed albo krótko po, ale to naprawdę nie miało znaczenia. Najważniejsze, że była z nami. Cudowna, czasem problematyczna, cała nasza.
Nasz syn Kajetan pojawił się na świecie cztery lata po swojej siostrze. Właśnie wkraczał w świat dorosłości. W październiku zaczął studia na uniwersytecie w Amsterdamie. Julka studiowała w Krakowie.
– Dalej to już nie mogłaś wyjechać – westchnęłam, gdy wybrała te studia.
– Mamo, to naprawdę nie jest drugi koniec świata. – Uśmiechnęła się. – Pociąg jedzie zaledwie pięć godzin. W sam raz na przeczytanie dobrej książki. A w Pendolino jest nawet Internet, to możesz sobie popracować.
Wtedy byłam załamana, że moja ukochana córeczka podjęła właśnie taką decyzję. Kilka lat później się okazało, że można wyjechać na studia jeszcze dalej. Amsterdam był dużo dalej…
– Mamo, z Gdańska są bezpośrednie loty – pocieszał mnie Kajetan. – Wsiadasz w Rębiechowie i po dwóch godzinach się widzimy. Nawet kawy nie zdążysz wypić.
Naprawdę chciałam te moje dzieci zatrzymać. Powiedzieć im, że ja się nie zgadzam! Nie zgadzam się na to, by gdzieś wyfruwały! Chciałam je mieć blisko, tuż przy sobie! Martwiłam się każdego dnia, że nie wrócą już do domu. Że będę miała do nich daleko. Czy to wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że się starzeję? Że dzieci dorastają i wszystko się zmienia? Że trzeba się nauczyć żyć zupełnie na nowo? Kiedy się urodziły, cały mój świat stanął na głowie. A gdy wreszcie udało mi się go poukładać, kiedy stał się przyjazny, zrozumiały i przewidywalny w swej nieprzewidywalności, okazało się, że znowu muszę zmienić reguły gry. Zdecydowanie nie byłam na to gotowa. Przynajmniej na początku…
To nie tak, że nagle poczułam się stara. Zupełnie nie. Miałam wrażenie, że jeszcze całe życie przede mną. Że mogę wszystko. Że teraz, kiedy dzieci wyfrunęły z mojego gniazda, ja również mogę pofrunąć wysoko. My możemy, ja i Sławek, mój mąż. Dawno temu marzyliśmy o tym, że gdy dzieci dorosną, będziemy się cieszyć sobą. Będziemy na nowo siebie chłonąć, jak wtedy, lata temu, gdy się poznaliśmy.
Czasem patrzyłam na nas i tak sobie myślałam, że niby nic się nie zmieniliśmy, moim zdaniem wyglądamy prawie tak samo, jak dawniej. Jasne, Sławkowi pojawiły się na skroniach siwe włosy, z każdym rokiem miał ich coraz więcej, ale kiedy patrzyłam w jego oczy, wciąż widziałam tego młodego chłopaka, który pewnego dnia stał się dla mnie całym światem. Czas okazał się dla nas łaskawy – ja, w przeciwieństwie do większości swoich koleżanek, wciąż wchodziłam w moje sukienki z liceum, a Sławek nadal mieścił się w swój ślubny garnitur, choć zakładał go niechętnie i tylko na specjalne okazje. Myślę, że po dwudziestu kilku latach moda wróciła i mój mąż, ku swojemu zaskoczeniu, był bardzo na czasie. Co, oczywiście, niespecjalnie go przekonywało do częstszego sięgania po galowy strój. Taki już był, od zawsze.
Moją sukienkę ślubną oddałam kiedyś na cele charytatywne. Nie wiem, czy komuś służyła czy leżała gdzieś zapomniana. Czy przyniosła komuś szczęście? Bo przecież wszyscy wiedzą, że idąc do ślubu, trzeba mieć coś nowego, coś starego i coś pożyczonego. Koniecznie od szczęśliwej mężatki. Czy ja byłam szczęśliwą mężatką? Nie wiem… Kiedy się nad tym zastanawiałam, dochodziłam do wniosku, że po prostu nie wchodziliśmy sobie w drogę. I to nie byłoby w sumie złe. Gorzej, że zaraz przychodziła inna refleksja… Żyliśmy obok siebie, nie razem. Ale chyba obojgu nam to odpowiadało. Mieszkaliśmy razem, spaliśmy razem, nawet niekiedy uprawialiśmy seks. Właściwie bardzo rzadko, z biegiem lat coraz rzadziej… W naszym związku to ja miałam zawsze większe libido niż mój mąż. A potem nawet moje libido przysnęło. Bo wiecie, jak to jest – trudno rozpalić tak mocny ogień, by zdołały się przy nim ogrzać dwie osoby. Przynajmniej tak jest w sypialni. W naszej ostatnio zazwyczaj panowały arktyczne mrozy.
Nasze życiowe drogi szły od pewnego czasu tuż obok siebie, ale rzadko się przecinały. Nie zauważyłam momentu, kiedy zaczęliśmy się od siebie oddalać. Wspólne dzieci, obowiązki domowe, celebrowane niedzielne obiady i wystawne święta… Od lat tak samo, niezmiennie i swojsko. A jednak z czasem jakby inaczej… Nie wychwyciłam tej zmiany, bo właściwie stopniowo wkradała się ona w naszą codzienność. Małymi kroczkami rutyny i milczenia odsuwała nas od siebie, choć żadne sobie tego nie uświadamiało.
Przecież jeszcze tak niedawno szliśmy przez życie, trzymając się za ręce, przytuleni i złaknieni swojej bliskości, patrzyliśmy dokładnie w tę samą stronę. A teraz? Teraz, po prawie dwudziestu pięciu latach małżeństwa, pomiędzy naszymi ścieżkami życia wyrosły chwasty, krzaki i drzewa. Gdzieniegdzie pojawiły się kamienie, skały i coraz większe głazy. Jednak te ścieżki wciąż były na tyle blisko, że idąc nimi, mogliśmy stanąć obok siebie, ale robiliśmy to coraz rzadziej.
***
Po tylu wspólnych latach przestaliśmy już nawet rozmawiać. Z tego też zdałam sobie sprawę dopiero po jakimś czasie. Nie pamiętam nawet tej chwili, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy tak od serca, szczerze i ciesząc się, że to drugie z zaciekawieniem nas wysłuchało. Musiało to być bardzo dawno temu, tak dawno, że nawet zatarło się w moich wspomnieniach.
Pewnie gdybym wiedziała, że to będzie nasza ostatnia rozmowa o wspólnych planach, marzeniach i celach, zrobiłabym wszystko, by nie była tą ostatnią. Stało się inaczej. A teraz? Teraz tak trudno usiąść naprzeciwko siebie, spojrzeć sobie w oczy i po prostu zacząć mówić. O wszystkim i o niczym, o błahostkach i o priorytetach, o kłopotach w pracy, nowej sukience, latami odkładanej wycieczce do Paryża… A przede wszystkim o uczuciach…
Czego się boję? Może odrzucenia? A może najbardziej tego, że mnie też tak jest wygodnie? Milczenie bywa bezpieczne, odsuwa w cień sprawy, których boimy się dotknąć. Zdecydowanie za późno zrozumiałam jednak, że cisza potrafi czasem wybrzmieć głośniej niż potok wykrzyczanych słów. I choć dla każdego ta bezdźwięczna melodia może oznaczać coś innego, dla związku oznacza ona zawsze jedno – jego powolny koniec.
Nauczyłam się samotności. I byłam na swój sposób szczęśliwa. Zamknięta w swoim bezpiecznym domu, w wygodnym fotelu, z książkami i telefonem, przy którym trwoniłam czas. I wiecie co? Robiłam to z przyjemnością. Czyż to nie smutne? Być może, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić, a z czasem nawet polubić coś, co kiedyś wydawało nam się nie do pojęcia.
Oczywiście, czasem, gdy patrzyłam na inne pary, które siedziały ze sobą w kawiarni czy na ławce w parku, zazdrościłam im. Starałam się podsłuchiwać ich rozmowy, by się dowiedzieć, o czym można rozmawiać z tą drugą osobą, która powinna być nam bliska. Te moje „badania terenowe” doprowadzały mnie do zaskakujących wniosków – gdy jest chęć do rozmowy, tak naprawdę nieważny jest temat. No tak, tylko co z tego, gdy po tylu latach razem ja i mój mąż mimo wszystko mieliśmy tych wspólnych tematów coraz mniej…
O pracy nie rozmawialiśmy. Sławek tego nie lubił.
– W domu praca, w pracy praca. Daj mi trochę odsapnąć! – irytował się. – Dom powinien być oazą spokoju i przyjemności.
Dla mnie dom był oazą. Czułam się tu najlepiej. Czasem myślałam, że najchętniej w ogóle bym stąd nie wychodziła. Moim zdaniem jedno drugiemu nie przeszkadzało, ale nie chciałam go denerwować, więc nie komentowałam jego wybuchów. Ewidentnie chciał oddzielić dwa światy – zawodowy i prywatny – ale w ten sposób znaczna część naszego życia pozostawała zagadką dla tej drugiej osoby. To była kolejna cegła w murze niezrozumienia, który wyrósł między nami i z dnia na dzień stawał się coraz wyższy.
Doszło do tego, że często pracowałam po kryjomu. Zdawałam sobie, oczywiście, sprawę, że to dziwne, by we własnym domu ukrywać, że się coś robi, zwłaszcza gdy ma się na to ochotę. A ja kochałam swoją pracę. Sławek zupełnie nie mógł tego zrozumieć. On uważał, że praca jest tylko po to, by zarobić pieniądze niezbędne do przeżycia. Zwykle mówił, że robota jest niezbyt przyjemnym dodatkiem do tego, co się dzieje w wolnym czasie. Mój wolny czas również wypełniała praca. Czy można mnie nazwać pracoholiczką? Nie wiem, możliwe. Choć wiele razy słyszałam już, że gdy się robi w życiu to, co się kocha, to tak naprawdę nigdy nie jest się w pracy. Do mnie to stwierdzenie doskonale pasowało, bo ze swojej pasji uczyniłam źródło dochodu.
Pewnie się zastanawiacie, czym się zajmuję… Jestem właścicielką agencji marketingowej. Mała firma, którą wymyśliłam, siedząc na balkonie i karmiąc syna, w ciągu prawie dwudziestu lat rozrosła się do rozmiarów całkiem sporego przedsiębiorstwa. Zawsze powtarzam, że matki, które wracają na rynek pracy po urlopach macierzyńskich, są bardziej kreatywne i dużo bardziej zmotywowane. To najlepsi pracownicy! I ja byłam dowodem, że tak właśnie jest.
Zatrudniałam piętnaście osób (w tym takie matki, jaką ja byłam, gdy wymyśliłam moją firmę), ale sama też lubiłam trzymać rękę na pulsie. Zajmowaliśmy się głównie reklamą w sieci. Prowadziliśmy media społecznościowe wielu firmom i nieskromnie powiem, że byliśmy w tym świetni. Naszym atutem było to, że szybko reagowaliśmy, bo nawet w środku nocy zawsze ktoś siedział przed komputerem czy był dostępny pod telefonem. Często to byłam ja. Umiałam gasić wszelakie pożary i rozwiązywać trudne sytuacje, które pozornie wydawały się nie do rozwiązania.
Kiedy ja byłam uskrzydlona, mając świadomość, że każdego dnia realizuję się w firmie, którą uwielbiam, Sławek patrzył na mnie niemal z politowaniem, że tak się angażuję. Dla mojego męża marketing był bardzo mało mierzalnym dodatkiem do konkretnej pracy, choćby takiej, jaką on wykonywał.
– Cały czas się zastanawiam, dlaczego ludzie za to płacą. Tyle kasy za jedno zdanie czy jeden post na Facebooku. To jakieś szaleństwo.
– Dzięki temu więcej zarabiają – tłumaczyłam spokojnie.
– Dla mnie marketing to zawijanie gówna w sreberko i sprzedawanie go ponad cenę rynkową. O ile kupa w ogóle ma swoją cenę rynkową. I nie mówię tu, oczywiście, o guano.
– Zależy czyja – burknęłam.
– Co czyja? Aaa, kupa. O właśnie, to też jest dobre! Marketing to wykreowanie jednostki na jakiegoś guru czy innego celebrytę. Stworzenie produktu z człowieka, a potem sprzedaż jego…
– Miałam na myśli Kopi luwak – przerwałam mu.
– Tę kawę? Wysrywaną przez łaskuny?
Westchnęłam. Nie chciało mi się dyskutować na ten temat.
– Kolejna marketingowa bzdura. Łaskuny zjadają owoce kawowca, ale nie trawią jego nasion, a jedynie miąższ. Zatem ziarna kawy wydobywane są z jego odchodów. Smacznego. – Roześmiał się. – I jakiś cwany marketingowiec wymyślił, że tę historię trzeba sprzedać. Jak to się nazywa? Takie opowiadanie historii?
– Storytelling – mruknęłam.
– Właśnie! Wmawiacie ludziom, że coś im jest potrzebne, a tak właściwie śmiało można się bez tego obyć. Tak jak bez tej kawy.
Tak, gdy jest chęć do rozmowy, nieważny jest temat. Muszę jednak przyznać, że po dziesiątkach tego typu pogawędek tej chęci było we mnie coraz mniej. Zdecydowanie bardziej wolałam się oddać pracy. Choćby nawet tej wykonywanej po kryjomu, by nie zburzyć oazy spokoju mojego męża.
***
No dobrze, czasem jednak rozmawialiśmy. Ale te rozmowy coraz częściej mnie drażniły. W pewnym momencie uznałam więc, że lepiej będzie po prostu się nie odzywać. Przestałam mu mówić o pewnych rzeczach, stopniowo było ich coraz więcej. Bo co miałam mu powiedzieć? Na przykład to, że miałabym ogromną ochotę tej kawy od łaskunów spróbować? Że wiele razy chciałam ją zamówić w kawiarni, ale zawsze myślałam, że może trochę szkoda pieniędzy? Że kilka razy miałam ją już w koszyku w jednym czy drugim sklepie internetowym, ale jednak w ostatnim momencie zmieniłam zdanie? I że przypominałam sobie wtedy jego słowa o tym, iż ktoś mnie zmanipulował, bym zapragnęła tej kawy i wydała na nią każde pieniądze? Że jestem bardzo podatna na taką manipulację?!
Miał rację, byłam podatna na manipulację, miłe słowa, czułe gesty. Może dlatego tak kochałam swoją pracę. Bo byłam tam doceniana. A w domu? Nie wiem… Chodziliśmy wydeptanymi ścieżkami, starając się nie wchodzić sobie w drogę. I jakoś nam się to udawało. W pewnym momencie chyba nawet osiągnęliśmy w tym mistrzostwo, bo kiedy dzieci wyfrunęły z naszego gniazda, w tym naszym domu nagle zrobiło się bardzo dużo miejsca. I już zupełnie nie musieliśmy się spotykać. Każdy miał swoją przestrzeń. Przestrzeń, której nam tak kiedyś brakowało.
Sławek powoli przeprowadzał się do pokoju Kajetana. Tam postawił swój komputer, przeniósł kilka książek. Ja często siedziałam w pokoju Julki. Miała tam taki „fotelohamak” przywieszony do sufitu. Bardzo lubiłam w nim siedzieć i czytać. Do pokoju córki przeniosłam też moją matę do jogi, by jej codziennie nie zwijać… Kiedy tak teraz o tym myślę, wydaje mi się, że to chyba joga utrzymywała mnie w dobrej formie. Kiedy patrzyłam na siebie w lustrze, nie widziałam prawie pięćdziesięcioletniej kobiety, tylko dziewczynę, którą byłam kiedyś. I lubiłam siebie nawet bardziej niż kilka lat temu. Uśmiechałam się częściej, byłam sprawniejsza, zwinniejsza i bardziej wygimnastykowana. I mocniej wierzyłam w to, że mogę dążyć do swoich celów. Nawet jeśli miałabym je realizować sama, co dawniej było dla mnie nie do pomyślenia. Nie mogłam tylko zrozumieć, dlaczego wtedy miałam mieć obok mojego męża. Do czego on mi był potrzebny? I czy w ogóle małżeństwo można rozpatrywać w ten sposób? Czy miłość to po prostu bycie potrzebnym drugiej osobie?
Bo czym właściwie jest miłość? Po dwudziestu pięciu latach naszego małżeństwa wciąż nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie. Z niepokojem zaczynałam podejrzewać, że może ja tak naprawdę nigdy nie kochałam Sławka. A może on nie kochał mnie i dlatego nie umiałam zdefiniować miłości? I nawet nie potrafiłam powiedzieć, czy my się wciąż lubiliśmy. Chyba tak, bo gdybyśmy się nie lubili, to przecież już dawno nie bylibyśmy razem. Prawda?
Ostatnio nawet się nie kłóciliśmy. Może to źle? Wcześniej było różnie. Nawet dwa razy składałam pozew o rozwód. Dwa razy Sławek wyprowadził się na miesiąc. I zawsze wracał. A ja wycofywałam pozew.
Nasi znajomi, namiętnie w sobie zakochani, wyznający sobie miłość o każdej porze dnia i nocy, rozwodzili się, zawierali nowe małżeństwa, a my wciąż trwaliśmy przy sobie. To znaczy właściwie obok siebie. Na dobre i na złe z pewnością, ale czy na nijakie też? Czy na nudne również? Nie sztuką być ze sobą, gdy jest dobrze. Naturalne również jest wspierać się, gdy jest źle. Ale gdy każdy dzień jest podobny do poprzedniego, gdy codzienność puka do naszych drzwi i od lat otwierając z rana oczy, masz déjà vu, bo przeżyłaś to już wczoraj, przedwczoraj i tydzień temu…
Oglądaliście taki film Dzień świstaka? Na pewno, przecież jego tytuł już lata temu stał się synonimem rutyny, nudy i powtarzalności. Bill Murray wpada tam w jakąś dziwną pętlę czasu i setki razy budzi się tego samego dnia. Kiedyś ze Sławkiem zaśmiewaliśmy się z tego filmu. Ale to było kiedyś, kiedy jeszcze oglądaliśmy razem filmy i kiedy moje życie nie stało się przykrą kopią tego scenariusza. Tylko znacznie mniej zabawną, a znacznie bardziej nudną.
O czym więc w tej szarej codziennej scenerii mieliśmy z moim mężem rozmawiać? Na pewno nie o pracy, to już ustaliliśmy. Nie o pasjach, hobby, zainteresowaniach, bo nie mieliśmy wspólnych, a kiedy chciałam opowiedzieć Sławkowi na przykład o jodze, przekonywał mnie, że to kolejny marketingowy wymysł w otoczce pseudofilozofii, zmierzający do tego, by sprzedać pięć razy drożej matę, która niczym się nie różni od pospolitej karimaty. Po trzeciej nieudanej próbie wytłumaczenia mu, jak zbawienne działanie mają te ćwiczenia nie tylko dla ciała, ale też dla ducha, poszłam samotnie pooddychać w pokoju Julki i solennie obiecałam sobie, że nigdy więcej nie powrócę do tematu.
Schemat, niestety, był zawsze podobny i z czasem tych pomijanych tematów było coraz więcej. Nic więc dziwnego, że nasze rozmowy wyglądały mniej więcej tak:
– Co u ciebie?
– Wszystko okej. A u ciebie?
– U mnie również okej.
– Zrobisz mi herbaty?
– Tak. Ale ostatnio, jak ci zrobiłem, nie wypiłaś.
– Za mocna była.
A potem on szedł znowu do pokoju Kajtka, zaszywał się w wirtualnym świecie i zapominał, że ja naprawdę nie lubiłam mocnej herbaty i że jeśli taką mi zrobi, to ja jej nie tknę.
Za kilka dni sytuacja się powtarzała. Po raz kolejny nie piłam herbaty, którą zrobił mi mąż, i po raz kolejny potem on mi to wypominał.
– Po co mam ci robić herbatę, skoro nigdy jej nie pijesz?
Dzień świstaka, nieprawdaż? I O jeden most za daleko (pamiętacie ten stary wojenny film?). A właściwie o jedną herbatę za daleko, bo po dwudziestu pięciu latach małżeństwa któregoś dnia postanowiłam, że już nigdy nie poproszę męża o jej zaparzenie. Szkoda ekspresówek, wolę kupić nową matę do jogi, oczywiście tę pięciokrotnie przepłaconą.
***
Ale nie wiem, dlaczego w ogóle wspomniałam o tej herbacie… Zdecydowanie wolę kawę. Niezbyt mocną, z dużą ilością mleka. Staram się przerzucić na mleko roślinne i w ogóle ograniczać mięso, ale nie lubię gotować dwóch obiadów, więc czasem nie dojadam. Może dlatego mieszczę się jeszcze w te sukienki z liceum.
***
Nigdy nie myślałam, że będę szukać znajomości poza małżeństwem. Jakichkolwiek. Powiedziałabym nawet, że nie były mi potrzebne. Miałam jedną przyjaciółkę, Ewę, jeszcze od przedszkola i ona mi w pełni wystarczała. Może za bardzo lubiłam spędzać czas sama ze sobą?
Nie wychodziłam z domu często. Czasem szłam na spacer do lasu. Zakładałam na uszy słuchawki i włączałam podcasty, a czasem po prostu wsłuchiwałam się w dźwięki przyrody. Na jogę zaczęłam chodzić przed pandemią, nauczyłam się podstawowych asan i zakochałam się w niej. Potem korzystałam ze szkoły online i tak już zostało. Miałam swoją piękną turkusową matę i codziennie rano witałam słońce.
Naprawdę nie potrzebowałam żadnego towarzystwa. Czasami się nawet zastanawiałam, czy do szczęścia był mi potrzebny mój mąż. Ale sama przed sobą musiałam przyznać, że w tym moim szczęściu on mi też zbytnio nie przeszkadzał. Długo mi to wystarczało…
Moje życie było bardzo przewidywalne. Tak jakbym szła codziennie tą samą drogą, widziała te same krajobrazy, a nawet mijała z uśmiechem tych samych nielicznych przechodniów. I nagle na tej mojej codziennej drodze ktoś stanął. Dlaczego ja też się wtedy zatrzymałam? Naprawdę nie wiem. Widocznie tak właśnie musiało się stać.
Ktoś przystanął, zaczął do mnie mówić, a ja nie przerwałam tej rozmowy, tylko chciałam ją kontynuować. Tak to się zaczęło – od wiadomości. Napisał na Facebooku, na fanpage’u któregoś z moich klientów, w środku nocy. Leżałam sama w łóżku z telefonem w dłoni, bo mój mąż jeszcze pracował i mogłam od razu mu odpisać.
Ustawiał sklep internetowy i nie działała mu integracja z jakimś oprogramowaniem. Zupełnie się na tym nie znałam, byłam od promocji w social mediach, ale obiecałam, że pomogę. I pomogłam, być może jednak bardziej sobie niż jemu…
Marcin K.: W Pani/Panu jedyna nadzieja, bo próbuję się skontaktować z infolinią i nie mogę.
Sklepy Com: W Pani.
Marcin K.: Bardzo mi miło.
Sklepy Com: Obiecuję, że jutro porozmawiam z osobami, które, mam nadzieję, będą w stanie Panu pomóc.
Marcin K.: Byłoby świetnie. Mój współpracownik próbował uzyskać jakieś informacje, ale bezskutecznie.
Sklepy Com: Może warto spróbować o bardziej… zwyczajowej porze, a nie w środku nocy?
Marcin K.: Myślałem o tym, ale proszę zobaczyć, w tym szaleństwie jest metoda… W dzień, kiedy dzwoniłem albo pisałem na oficjalnego mejla, dostawałem informację, że jestem dziesiąty w kolejce, a w nocy na Facebooku od razu Pani odpisała. Bezsenność?
Sklepy Com: Nie, bardziej prokrastynacja.
Marcin K.: Mam dokładnie to samo. Chociaż staram się nie przynosić ze sobą pracy do domu. Ale Facebook to nie praca…
Sklepy Com: Facebook to prokrastynacja.
Marcin K.: Zdecydowanie tak. Ale czasem przyjemnie zamienić z kimś słowo w środku nocy, prawda?
Sklepy Com: Tak. Mam nadzieję, że jutro znajdę kogoś, kto Panu pomoże i nie będzie Pan rozczarowany.
Marcin K.: Z pewnością nie będę. Już nie jestem.
Sklepy Com: Jeszcze Panu nie pomogłam!
Marcin K.: Czasem obietnica wystarczy.
Sklepy Com: Nie lubię obiecywać, wolę konkretnie działać. A obietnice… Cóż, często są bez pokrycia.
Marcin K.: W tym przypadku również?
Sklepy Com: Mam nadzieję, że nie! Jutro porozmawiam z kim trzeba. Nie obiecuję, że rozwiążą Pana problem, bo nawet nie wiem, jaki on jest, ale obiecuję, że się do Pana odezwą.
Marcin K.: Szkoda, że Pani nie składa obietnic. Wygodne by to było. Piszę do kogoś w środku nocy, a ktoś rozwiązuje moje problemy, niczym splątane supełki na sznurowadłach.
Sklepy Com: Jak się za mocno zacisną, trudno je rozwiązać. Wtedy łatwiej kupić nowe sznurowadła.
Marcin K.: Nie lubię wyrzucać. Próbowałbym do skutku je rozplątać. A Pani?
Sklepy Com: Ja czasem jestem niecierpliwa. Jakby były mocno splątane i bardzo brudne, wyrzuciłabym.
Marcin K.: Bez sentymentów?
Sklepy Com: Sentyment do sznurowadeł? Brzmi zabawnie.
Marcin K: Jest Pani bezlitosna. Pomagały utrzymać na nogach buty, które niosły Panią przez życie. Może się poplątały, gdy Pani gdzieś w pośpiechu je zawiązywała? Albo rozwiązywała, by szybko zrzucić buty?
Sklepy Com: Prawdę mówiąc, nigdy nie myślałam w ten sposób o sznurowadłach. Przez Pana będę teraz nosić buty na zamek albo wsuwane.
Marcin K.: By nie musieć podejmować decyzji o wyrzucaniu brudnych starych, zasupłanych sznurowadeł?
Sklepy Com: Chyba tak.
Marcin K.: Gdybym ja tak postępował, nie rozmawialibyśmy teraz. Już dawno wybrałbym inną platformę sprzedażową, a problemy związane z tą znikłyby od razu. Ale ja się przyzwyczajam.
Sklepy Com: Do dobrego łatwo się przyzwyczaić. A do złego też się Pan przyzwyczaja?
Marcin K.: Czasem to, co wydaje nam się złe, wcale takim nie jest. A trawa u sąsiada jest zawsze bardziej zielona.
Sklepy Com: Mieszkam w bloku. A mój sąsiad ma na balkonie chwasty .
Marcin K.: Przegrałem.
Sklepy Com: A to była jakaś gra?
Marcin K.: Życie jest grą. Ale mamy wpływ na jej reguły. Być może nie zawsze, ale bardzo często.
Sklepy Com: Czasem mamy…
Marcin K.: Częściej niż czasem. No nic, nie zabieram już czasu. Dobrej nocy.
Sklepy Com: Dobranoc.
Z uśmiechem odłożyłam telefon. Nie wiem dlaczego. Po chwili usłyszałam, że mój mąż zniknął za drzwiami łazienki. Szybko zgasiłam światło, udając, że już od dawna śpię. Sławek był przyzwyczajony, że ciągle siedzę z komórką w dłoni. Bardzo go to denerwowało. Nie chciałam, by znowu to komentował i popsuł mi dobry nastrój, w który wprowadziła mnie ta nocna rozmowa.
Może powinnam wykasować te wiadomości? Usunąć konwersację, by mój klient nie zauważył mojego braku profesjonalizmu? Ale przecież i tak głównie ja zaglądałam na ten czat. Kilka osób miało dostęp, ale nowych klientów zawsze wolałam obsługiwać osobiście. Trzeba poznać specyfikę rynku i problemy, z którymi się mierzyli. Sklepy Com były nowym klientem. Ostatnio mieli dość poważne problemy wizerunkowe i potrzebowali naszego wsparcia.
Myślę, że pan Marcin K. był zadowolony z obietnicy, której… mu nie złożyłam. Załatwię tę sprawę. Jutro zadzwonię do samego prezesa i powiem, że to bardzo ważne.
Sławek wszedł do pokoju, po czym niemalże bezszelestnie położył się do łóżka. Był pewien, że śpię, a ja nie wyprowadzałam go z błędu.
Czasem myślałam, że fajnie byłoby kłaść się razem do łóżka, rozmawiać jeszcze chwilę, wspólnie słuchać muzyki czy jakiegoś audiobooka… Jednak zdawałam sobie sprawę, że nie zawsze miałam na to ochotę. Gdy niekiedy Sławek sugerował, byśmy poszli spać, wolałam siedzieć w fotelu i czytać książkę. Lubiłam te długie samotne wieczory i noce, kiedy czas płynął jakby wolniej i można było sobie wszystko na nowo poukładać w głowie.
Kaszuby, sierpień 1995 roku
– Nie będę szła przez tę rzekę! – Sylwia stała po kostki w Słupi. – Tu z pewnością są pijawki!
– Daj spokój, nigdy nie było tu żadnych pijawek – westchnęła Ewa. – Nie ociągaj się, trzeba zrobić zakupy.
– A nie możemy robić zakupów jak cywilizowani ludzie, tylko jak jacyś traperzy na Dzikim Zachodzie? – marudziła.
– Wiesz, cywilizacja nie wzięła się znikąd – stwierdziłam. – Najpierw ludzie musieli forsować rzeki, pocierać kamieniem o kamień i…
– I krzyknąć „Eureka”! – zawołał Sławek, wskakując do rzeki i pryskając wodą na wszystkie strony.
– A ty co? Archimedes? – Roześmiałam się.
– Nie wiem, czy ja jestem Archimedesem, ale ty z pewnością jesteś miss mokrego podkoszulka. – Zmrużył oczy, wpatrując się we mnie.
Stałam tuż obok Ewy i Jacka, Ewa zdołała się skryć za swoim chłopakiem, więc nie została ochlapana.
– No teraz to już przesadziłeś! – Wkurzona Sylwia wyciągnęła rękę w stronę stojącego na brzegu Marka. – Pomóż mi wyjść z tej cholernej wody.
– A zakupy?
– Nie będę przechodzić przez rzekę – obruszyła się. – Nie ma tu żadnego mostka?
– Jest – powiedziała Ewa. – Nawet jest szosa, którą moglibyśmy iść, ale wtedy ominęłaby nas taka atrakcja.
– Dziękuję za takie atrakcje. – Sylwia siedziała już na brzegu rzeki, a Marek zdjętą z pleców koszulką wycierał jej stopy. – Nie ma pijawek?
Marek przysunął twarz do jej stóp.
– Ojej, ojej, jedna się przyczepiła! – zawołał.
Sylwia zaczęła krzyczeć.
– Żartowałem! Nic nie ma!
Sylwia wyglądała już na zupełnie obrażoną.
Spojrzałam porozumiewawczo na Sławka. On, czując mój wzrok na sobie, uśmiechnął się, chociaż miałam wrażenie, że cały czas się wpatrywał we mnie, a konkretnie w moją mokrą bluzkę.
– Dobra, to co robimy? Trzeba zrobić zakupy. Coś na ognisko.
– Ja mam kanapki – burknęła Sylwia.
– Super! Dla wszystkich? – zaczepnie zapytał Sławek.
– No nie. – Pokręciła głową. – Tylko dla mnie. I dla Marka.
– Ale jest nas trochę więcej – powiedziała Ewa, która już najwyraźniej była zmęczona tą całą sytuacją. – I zaplanowaliśmy kiełbaski na ognisko.
– To sobie idźcie do sklepu. Ja nie mam ochoty na kiełbaski. – Wzruszyła ramionami. – Zostajesz czy idziesz z nimi? – zapytała, patrząc na Marka.
– Zostanę – odpowiedział błyskawicznie, chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że Marek miał dużo większą ochotę iść z nami. – A może… – zwrócił się do nas. – Może wezmę Sylwię na barana i przeniosę ją przez tę rzekę?
– Potem czeka nas jeszcze przejście przez płot i pokrzywy – bezlitośnie poinformowała Ewa.
– Nie chcę żadnych płotów i pokrzyw – kategorycznie zaprotestowała Sylwia.
– No dobra, to idziemy? – zniecierpliwiła się Ewa.
– Idziemy – zgodziłam się. – Ja nie umiem przechodzić przez płot. Będziecie musieli mnie przerzucić.
– Z przyjemnością – powiedział Sławek.
– No nie wiem… – Roześmiałam się.
***
Tamtego lata wybraliśmy się z przyjaciółmi na Kaszuby. Ewa i Jacek – para od zawsze – jeździli tam od lat. Marek przyjaźnił się z Jackiem i przywiózł ze sobą swoją nową kandydatkę na miłość – Sylwię, która po prostu do nas nie pasowała, ale widzieliśmy wszyscy zauroczenie Marka i postanowiliśmy nie zrzucać mu różowych okularów z nosa. Byliśmy przekonani, że on sam wkrótce stwierdzi, że jednak szuka w życiu kogoś innego. Fakt, nie każdy musiał kochać rzeki, jeziora, pola i lasy, inni mogli kochać wielki świat.
Sławek był kuzynem Ewy. Niezbyt często się spotykali, ale to on zorganizował ten wyjazd na Kaszuby. Jego wujek miał domek nad jeziorem, w którego pobliżu pozwolił nam rozbić namioty. Planowaliśmy weekend z naturą. Mieliśmy kąpać się o świcie w jeziorze, wieczorem siedzieć przy ognisku, a w ciągu dnia chodzić. Jak się szybko okazało, Sylwia miała inną wizję wspólnego weekendu, pełnego atrakcji, ale nie tych z gatunku przepraw przez rzekę. Dziwiło nas tylko, że zdecydowała się na wyjazd w dzicz, a potem nic się jej nie podobało, czym nieco psuła nam nastrój. Ja tam byłam bardzo zadowolona.
Nie zważając na marudzenie Sylwii, która wróciła z Markiem do namiotu, poszliśmy do sklepu. Oczywiście po drodze były pokrzywy i był ten nieszczęsny płot, który pokonałam z gracją słonia. Udało mi się wdrapać na niego, ale już zeskoczyć się bałam.
– Chodź, złapię cię – zaproponował Sławek. – Po prostu zsuń się po mnie.
I tak zrobiłam. Przytuliłam się do niego mocno, bojąc się upaść na ziemię, prosto w te pokrzywy. Potem staliśmy obok siebie nieco zbyt długo, niż wymagała tego sytuacja, ale dla mnie i tak było to za krótko. Poczułam coś, co do tej pory oglądałam w filmach albo o czym czytałam w książkach. Nie byłam nigdy zbyt romantyczna i samą mnie to zdziwiło.
– Zimno ci? – zapytał Sławek.
– Nie, dlaczego?
– Bo chyba drżysz. – Uśmiechnął się.
– Jednak mi zimno, bo ochlapałeś mnie wodą – powiedziałam szybko, patrząc mu prosto w oczy. – Nie wiem, czy zauważyłeś, ale mam zupełnie mokrą bluzkę.
– Nie mogłem tego nie zauważyć. Teraz mam wyrzuty sumienia. Może powinienem ci pożyczyć swoją koszulkę?
– Zdecydowanie tak.
– Wymiana? – powiedział, ściągając swoją.
– No… dobra…
Ewa i Jacek byli już daleko. Nawet na nas nie czekali.
Odwróciłam się tyłem do Sławka i zdjęłam bluzkę, a potem szybko założyłam jego, która była dla mnie dużo za duża. W wielkim lekko spranym czarnym T-shircie z napisem „Nirvana” wyglądałam jak w sukience.
– Ładnie wyglądasz. Ja w twoją się chyba nie zmieszczę. – Wsunął sobie mój T-shirt z tyłu za pasek dżinsów. – Tak szybciej wyschnie.
Wspaniale się czułam, idąc tak z nim polną drogą, ubrana w jego koszulkę. Pachniała nim, jeziorem i lasem. Pachniała beztroską.
Młodość to jednak cudowny czas. Do szczęścia wystarczyła bluzka chłopaka, założona na nagie ciało, zimna woda w rzece, spacer i przytulanie się pod wysokim wiejskim płotem. Czy gdyby to powtórzyć po latach, też bylibyśmy tacy szczęśliwi?
***
Tam, na tym biwaku, dopiero się poznaliśmy. Poznaliśmy się i chyba od razu się w sobie zakochaliśmy. Czy to była miłość od pierwszego wejrzenia? Chyba tak. A właściwie od pierwszego przytulenia.
Kiedy wróciliśmy ze sklepu, zaopatrzeni w kiełbaski, piwo, wino, zupki chińskie i to wszystko, czego najbardziej potrzebuje młodość, na naszym miejscu biwakowym zastaliśmy rozbite tylko dwa namioty, a nie trzy. Byłam zdziwiona, bo namiot, w którym miałam spać z Sylwią, był równo złożony i leżał obok plecaka Marka. Moja karimata i reszta moich rzeczy leżały przed namiotem Sławka.
– Co się stało? – zapytał Sławek, rozglądając się wokół.
– Wracamy. – Marek wzruszył ramionami. – Sylwia chce jechać do domu.
– Sylwia, zostań – poprosiłam. – Będzie fajnie, zobaczysz! Posiedzimy przy ognisku, pośpiewamy. Mam gitarę.
– Nie śpiewam – powiedziała w dalszym ciągu obrażona na cały świat Sylwia.
Spojrzeliśmy na Marka, który tylko wzruszył ramionami. Czuł się w obowiązku wracać wraz z nią, choć byliśmy pewni, że nie bardzo miał na to ochotę.
– Za chwilę twój wujek będzie jechał do Gdańska, to nas podwiezie. Sylwia już z nim rozmawiała.
– No skoro tak chcecie… – westchnęła Ewa.
Stałam przy swoich rzeczach i nie wiedziałam, co mam robić. Czy powinnam wracać z nimi do domu czy zostać. Miałam spędzić nad jeziorem jeszcze dwa dni, a naprawdę nie lubiłam zmieniać swoich planów.
– Przygarniesz mnie? – zapytałam Sławka, wskazując jego namiot.
– Pewnie. Z przyjemnością. – Uśmiechnął się. – Jak będziesz spała w moim T-shircie, to będę się czuł tak, jakbym zasypiał przed lustrem. Spoko.
– Będę spała w dresie. I w śpiworze „minus dwadzieścia”.
– Taki z ciebie zmarzluch?
– Nie, ale według mnie te do minus dwudziestu stopni są akurat na polskie letnie noce.
– Wolisz prawą czy lewą stronę?
– O matko, nie wiem.
Sławek znikł w namiocie z moimi karimatą i śpiworem. Po chwili wrócił po plecak.
– To po prawej. Tam jest bardziej płasko, a po lewej wyczułem jakiś kamień.
– No tak, ja jak królewna na ziarnku grochu mogłabym nie spać przez całą noc.
– Pewnie. – Uśmiechnął się.
Później przez całe moje małżeństwo spałam po prawej stronie łóżka.
To właśnie wtedy, nad kaszubskim jeziorem, wszystko się zaczęło. Sylwia i Marek pojechali, my siedzieliśmy długo przy ognisku, a potem poszliśmy spać. Sławek długo się wiercił po swojej stronie namiotu.
– Nie możesz spać? – zapytałam.
– Jakoś nie mogę.
– To ty się okazałeś księciem na ziarnku grochu. – Roześmiałam się. – Chcesz się zamienić miejscami?
– Nie. – Usiadł. – Ale skoro nie śpisz, może pójdziemy na spacer?
– Jest trzecia w nocy!
– No właśnie! Niedługo zrobi się jasno! – Wysunął się ze śpiwora i zabrał się za rozpinanie namiotu. – Nie mam pojęcia, o której jest wschód słońca, ale jak pójdziemy na pomost, to z pewnością kiedyś nadejdzie.
– Chyba zwariowałam. – Pokręciłam głową, ale ruszyłam za Sławkiem.
– Świat byłby zbyt nudny, gdyby nie takie akcje.
Poszliśmy wtedy na pomost. Usiedliśmy na jednym śpiworze, a owinęliśmy się drugim. Przegapiliśmy ten nasz pierwszy wspólny wschód słońca, bo zaczęliśmy się całować i długo, długo nie mogliśmy przestać.