Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
45 osób interesuje się tą książką
„Czereśnie zawsze muszą być dwie" – te piękne słowa, wypowiedziane przez pewnego ogrodnika, zainspirowały Magdalenę Witkiewicz do napisania powieści. Drzewo czereśniowe potrzebuje drugiego drzewa, by żyć i dawać owoce. Podobnie jest z ludźmi…
Czasami pozornie błahe i podjęte spontanicznie decyzje mogą wpłynąć na całe nasze życie, choć zwykle zupełnie nie zdajemy sobie z tego sprawy. Tak właśnie było w przypadku Zosi Krasnopolskiej, która idąc na wagary, nie spodziewała się, że będzie to początek cudownej przyjaźni z pewną staruszką. A to dopiero wstęp do tej urzekającej opowieści, bo Zosia otrzymuje w spadku bardzo urokliwą, aczkolwiek niezmiernie zniszczoną willę w Rudzie Pabianickiej. Otoczony czereśniowym sadem stary dom skrywa wiele tajemnic z przeszłości, których poznanie doprowadzi dziewczynę do zrozumienia, co jest w życiu najważniejsze. Kiedy na jej drodze staje Szymon, zapisana w starych murach historia ma szansę zyskać romantyczne zakończenie. Czy w sercu Zosi zapanuje wieczna wiosna, czy ogarnie je jesienna melancholia?
To powieść o tym, że jeżeli patrzymy na świat sercem, los pomaga nam dokonywać takich wyborów, by nasze szczęście rozkwitało, podobnie jak rozkwitają czereśnie, gdy rosną obok siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Anna Slotorsz
Ilustracje na okładce
© Gannie/Shutterstock.com, domena publiczna via polona.pl, Anna Slotorsz
Redakcja
Anna Seweryn
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Łukasz Slotorsz
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2024
tekst © Magdalena Witkiewicz, 2023
© Wydawnictwo FLOW
ISBN 978-83-8364-047-1
Wydawnictwo FLOW
Lofty Kościuszko
ul. Metalowców 13/B1/104
41-500 Chorzów
+48 538 281 367
Mojemu mężowi Tomkowi,
byśmy nigdy nie zapomnieli, że czereśnie muszą być dwie, aby to życie miało sens.
Resztę Ci powiem osobiście…
Moim dzieciom, Liliannie i Mateuszowi, byście zawsze pamiętali, że macie siebie. A razem łatwiej niż samemu.
Kocham Was.
Czasami nie zdajemy sobie sprawy, że pozornie błahe decyzje mogą mieć ogromny wpływ na nasze dalsze życie. To, czy zrobimy krok w lewo czy w prawo, może wpłynąć na to, kim będziemy w przyszłości, kim będą nasze dzieci, a nawet na to, czy spotkamy szczęście, czy też nasza droga będzie wybrukowana niepowodzeniami.
Jeden mały krok… Efekt motyla – trzepot jego skrzydeł może wywołać burzę piaskową na drugiej półkuli. A w naszym życiu drobiazg może zmienić wszystko…
Czasem żałujemy naszych wyborów, zastanawiamy się, co by było gdyby… Wydaje nam się, że bylibyśmy szczęśliwsi, gdybyśmy w przeszłości poszli inną drogą, spotkali innych ludzi. A może byłoby zupełnie inaczej? I niekoniecznie nazywalibyśmy to szczęściem?
***
Siedziałam na ganku mojego domu. Był chłodny wiosenny wieczór. Właśnie przestał padać deszcz. Owinęłam się ogromnym szydełkowym kocem w kolorze morza, za którym czasem tęskniłam, i wąchałam różę, która niedawno zakwitła w moim ogrodzie. Zakwitła, jak co roku tego samego dnia. Zakwitła specjalnie dla mnie. Skąd wiem, że specjalnie dla mnie? Po prostu wiem. I o tym właśnie jest ta historia.
Gdyby kilka lat temu ktoś mi powiedział, że będę miała własny dom, na dodatek gdzieś pod Łodzią, że będę siadywała na ganku przytulona do mężczyzny, którego kocham, nie uwierzyłabym. Wtedy chyba chciałam przemierzać ten świat zupełnie samotnie. Gdybym wtedy zastanawiała się nad swoją przyszłością, przed oczami zapewne miałabym zupełnie innego mężczyznę i zupełnie inny dom.
Czy byłabym szczęśliwa? Nie wiem. Pewnie tak. Ale wiedząc to, co wiem dzisiaj, nie żałuję, że los czasem traktował mnie nieco brutalnie. Bo każdy ślad odciśnięty na mojej psychice tworzy teraz cudną mozaikę mojego obecnego świata. Wraz z rysami, załamaniami i drobnymi potłuczeniami, które zafundowała mi wcześniejsza linia życia.
Gdy patrzę na mój ogród i kwitnące drzewa owocowe, wspominam słowa starszego pana, który odszedł, ale na zawsze znalazł miejsce w moim sercu. „Czereśnie zawsze muszą być dwie” – powiedział dawno temu, gdy staliśmy w ogrodzie. Wtedy dopiero zaczynałam to rozumieć. Wtedy dopiero dostrzegłam, że życie to przede wszystkim relacje między ludźmi. I nasza przyszłość zależy od tego, obok kogo właśnie stoimy.
Róża pachniała pięknie. Gdy pierwszy raz zobaczyłam jej krzew, nie spodziewałam się, że kiedykolwiek będzie cieszyć moje zmysły. Bardzo cieszy! I przypomina o minionych dniach, o wydarzeniach całkiem niedawnych, w których ja odgrywałam znaczącą rolę, ale także o dalekiej przeszłości tego miejsca i osób, bez których nie byłoby mnie tutaj, na tym ganku ukochanej już przeze mnie starej willi. Willi otoczonej lasem i przyjaznymi ludźmi.
Kochałam to miejsce. Stary zniszczony dom, który już prawie doprowadziłam do świetności, leśną drogę i kwitnące drzewa owocowe.
Tuż obok domu przy drodze stała mała kapliczka. Musiała mieć ze sto lat. Któryś z sąsiadów położył tam pachnące kwiaty. Te plastikowe, pożółkłe od deszczu i mrozu, też tam stały. Na wypadek gdyby ktoś zapomniał o świeżych.
Zapadał zmrok, słychać było szczekanie psów z pobliskich gospodarstw. Gdzieś w oddali płakało dziecko. Zwykłe odgłosy przedmieścia.
Uśmiechnęłam się do siebie. Byłam bardzo wdzięczna światu za to, co mam. Bo mam wszystko, o co kiedykolwiek prosiłam, a nawet więcej. Po drodze bywało różnie, ale siedziałam teraz pod tym moim ulubionym niebieskim kocem, było mi ciepło i czułam, że jestem bardzo szczęśliwa.
Przyszłość jest zawsze trochę chwiejna. Dowolny drobiazg, jak upadek płata śniegu albo upuszczenie niewłaściwego rodzaju łyżeczki, może pchnąć przyszłość na całkiem inną ścieżkę. Albo nie.
Terry Pratchett
O moim całym dorosłym życiu zadecydowały wagary w ósmej klasie szkoły podstawowej. Zaskakujące, prawda?
Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że od tego, czy pójdę grać w butelkę do domku na ogródkach działkowych na gdańskim Przymorzu, zależy całe moje życie, nie uwierzyłabym. Przecież życie zależy tylko od bardzo ważnych decyzji, a nie od takich, czy w kawiarni wybierzesz kawę czy herbatę albo czy pierwszy raz w życiu pójdziesz na wagary, by wreszcie klasa, której z całego serca nienawidziłaś, przestała uważać cię za kujona, tylko zaczęła traktować jak równą sobie. Równą sobie dziewczynę, która jest taka dzielna, że nie boi się pójść na wagary. Nieważne, że to był właśnie dzień wagarowicza i ze szkoły uciekali prawie wszyscy.
Naprawdę kosztowało mnie to wiele. Gdy przekraczałam próg szkoły, trochę skulona, bo przecież niedobrze, by ktoś mnie zauważył, poczułam na sobie wzrok pani od matematyki. Miałam wrażenie, że było jej przykro. Czy czułam, że robię coś niewłaściwego? Oczywiście. Ale chciałam być normalna, zwyczajna, jak wszyscy inni. Chciałam głośno się śmiać i grać w butelkę w tym obskurnym drewnianym domku na działce.
O tym, że on jest obskurny, uciekając ze szkoły, jeszcze nie wiedziałam. Miałam nadzieję, że to jedno moje odważne wyjście spowoduje, że wreszcie będę z nimi. Będę lubiana, zapraszana na urodziny i wybierana na wuefie do drużyny. Nie jak zawsze, najlepsza uczennica, grająca na pianinie i recytująca poezję na szkolnych akademiach, ale stojąca z boku roześmianej grupy.
Wtedy podobał mi się Krzysztof. Właściwie to chyba dla niego uciekłam. Teraz już nie żałuję mojego zachowania, ale były chwile, kiedy zrobiłabym wszystko, by cofnąć czas i zostać wtedy w szkole. Nie zostałam… Wyszłam, siląc się na uśmiech, próbując dotrzymać kroku biegnącym kolegom i koleżankom i robiąc dobrą minę do złej gry.
Czy było fajnie? Nie wiem. Chyba nawet nie. Spadł deszcz i przemoknięci biegliśmy się schronić przed nadciągającą ulewą. W domku było ciemno i duszno. Pojawiły się jakieś papierosy, z trudem mogłam oddychać.
– Zosia, spróbujesz? – zapytał Krzysztof.
Pokręciłam głową.
Ktoś prychnął.
– Oszalałeś? Zofia Krasnopolska ze szlugiem? Wiadomo, że nie spróbuje!
– Daj. – Wyciągnęłam rękę po papierosa, który przed chwilą podawano sobie z ust do ust.
– Daj spokój – westchnął Krzysztof.
– No co? Bronisz panny porządnickiej? – zapytała Anka.
– Mnie nikt nie musi bronić – burknęłam.
Zaciągnęłam się dymem. Nie wiedziałam, że to umiem. W oczach mi pociemniało, poczułam, że się duszę. Co w tym niby takiego przyjemnego? Atak kaszlu rozsadzał mi płuca.
– No, mówiłam, że panna porządnicka. – Anka wzruszyła ramionami.
Spojrzała na mnie z kpiną i głęboko zaciągnęła się papierosem.
– Pójdę już – powiedziałam.
– Tylko do szkoły nie wracaj, bo nam siary narobisz! – zawołała za mną Anka.
– Nie wróci – stwierdził Krzysztof.
– Nie wrócę. – Pokręciłam głową.
No bo jak niby miałam wracać teraz do szkoły? I co powiedzieć? Śmierdziałam wilgocią działki, na której nikt nie był od jesieni, i tytoniem z tanich papierosów. No i przecież właśnie zaczynała się druga lekcja, więc nie mogłabym nawet powiedzieć, że zaspałam.
Kopnęłam z całej siły kamień leżący na drodze. Dlaczego to ja miałam się podporządkowywać? Dlaczego tak chciałam się dopasować do towarzystwa, które zupełnie mi nie odpowiadało? Może dlatego, że czułam się samotna? Nie miałam przyjaciółki. Miałam tylko koleżanki. Dziewczyny dobierały się w grupki, a ja stałam zawsze z boku. A w domu? Też byłam sama. Rodzice, wiecznie zabiegani, znajdowali czas tylko na to, by mnie prowadzać na dodatkowy angielski czy lekcje pianina. Nienawidziłam tego. Ani angielskiego, ani pianina.
– To dla twojego dobra – mówiła mama. – Kiedyś nam za to podziękujesz.
Podziękuję? Za to, że gdy inni grali w dwa ognie na ulicy pomiędzy blokami, ja ćwiczyłam gamy? I tak dobrze, że na pianinie, bo w domu był również akordeon.
Nie miałam żadnych obowiązków, poza tym pianinem, angielskim i szkołą. Tak, szkoła była bardzo ważna. Musiałam przynosić same piątki. Gdy dostałam jakąś z minusem, widziałam matkę patrzącą na mnie wnikliwie spod przymrużonych powiek, jej zaciśnięte usta i stopę, która nerwowo wystukiwała znany tylko sobie rytm. Nie musiała nic mówić. Wystarczył ten wzrok. Zatem rzadko przynosiłam piątki z minusem.
– Kujon! – wołali na mnie.
Nie byłam kujonem. Nauka przychodziła mi łatwo, wystarczyło dwa razy przeczytać i już wszystko umiałam. Poza tym nie chciałam sobie robić kłopotów w domu. Raz przyniosłam trójkę. Z fizyki chyba albo z chemii. Mama nie odzywała się do mnie cały dzień, a tata siedział naburmuszony. Mruczał coś pod nosem o tym, że flaki sobie wypruwają, a ja jestem niewdzięczna…
Czy byłam niewdzięczna? Nie. Tamtego dnia z zapałem godnym uczestnika Konkursu Chopinowskiego grałam na pianinie, dużo dłużej i bardziej wytrwale ćwiczyłam gamy.
Gdy uciekałam ze szkoły, wtedy w ósmej klasie, w dniu wagarowicza, cały czas myślałam o tych zaciśniętych ustach mojej mamy, o tej stopie wygrywającej znany tylko sobie rytm i o tej mojej niewdzięczności za wypruwanie sobie przez rodziców flaków. Ale chciałam poczuć, jak to jest być z kimś. Nie sama. Chciałam poczuć, jak to jest być częścią grupy. Jedną z nich. Jedną z tych, którzy roześmiani wybiegają ze szkoły.
Niestety, nie byłam jedną z nich. Byłam Zofią Krasnopolską, tą, która zawsze jest przygotowana do lekcji, ma odrobione zadanie domowe i występuje na akademiach. Tą, która nie ma piątek z minusem i naprawdę źle się czuje w zatęchłym pomieszczeniu pełnym papierosowego dymu. Nie umiałam nagle być z nimi… Anką, Krzysztofem, Grześkiem, Magdą czy Sebastianem. Między nami był mur. Mur budowany bardzo długo przez moich rodziców, którzy za wszelką cenę chcieli, bym zaszła daleko. Może dalej niż oni. Może myśleli, że grając na pianinie, wygram sobie lepsze życie?
Na razie byłam jednak bardzo samotnym dzieckiem. Dzieckiem, które potrzebowało czułości, miłości i obecności drugiej osoby. Takiej, przy której mogło być po prostu sobą.
***
Ucieczka z lekcji oczywiście zakończyła się konsekwencjami. Poważnymi i mniej poważnymi również. Z tych poważniejszych to był telefon do rodziców, wzrok mojej mamy i ta stopa w czarnym lakierku na płaskim obcasie, stukająca w podłogę gabinetu dyrektora.
– Musisz ponieść karę – powiedziała pani dyrektor. – Jednak nie będziesz miała obniżonego sprawowania.
Ulga.
– Nie będziesz miała również obniżonych ocen.
Ulga.
– Jednak będziesz musiała wykonywać prace społeczne.
Zmarszczyłam brwi. Prace społeczne wiązały się zwykle ze sprzątaniem śmieci na boisku szkolnym i grabieniem liści. Zawsze najsłabszy osobnik w klasie odwalał robotę za wszystkich, a reszta drwiąco spoglądała na niego, siedząc na trawie. Czy muszę wspominać, kto w mojej klasie był najsłabszym psychicznie osobnikiem?
– Myślałam o sprzątaniu boiska – jakby czytając w moich myślach, dodała dyrektorka – ale jedna z wieloletnich przyjaciółek szkoły skręciła nogę. Myślę, że byłabyś właściwą osobą, by jej pomóc. Będziesz codziennie zanosić obiad ze stołówki szkolnej, zrobisz zakupy, trochę ogarniesz mieszkanie.
Po raz kolejny odetchnęłam z ulgą. Będę mogła robić coś samodzielnie. Może nie dla mnie było życie w grupie? Może niepotrzebnie tak chciałam się dopasować? Mogłam chodzić do starszej pani, rozmawiać z nią, robić zakupy, bylebym nie musiała udawać w gronie rówieśników kogoś, kim nie byłam.
Do końca szkoły podstawowej zostało mi kilka miesięcy. Potem szłam do liceum, do którego nikt z mojej klasy się nie wybierał. Nie mogłam się doczekać tego nowego życia, które rysowało się na mojej mapie przyszłości w świetlanych barwach. Miałam wrażenie, że mogę zacząć od nowa. Od zera. W nowej szkole nikt przecież nie wiedział, jaka ja jestem. Mogłam być kimkolwiek chcę. Mogłam grać, ale też mogłam być sobą. Bo mimo że czasem zbaczałam z mojej drogi, lubiłam chodzić tą dobrze mi znaną moją własną ścieżką. Pomoc starszej pani była mi bardziej „po drodze” niż zamiatanie chodnika z rówieśnikami, którzy nie zauważali mojego istnienia.
***
Pani Stefania Pilch okazała się jedną z najważniejszych osób, które napotkałam na mojej życiowej drodze. Pojawiła się w moim świecie w momencie, kiedy tak naprawdę bardzo tego potrzebowałam. Teraz sobie myślę, że lubiła przebywać w towarzystwie młodych ludzi. I tak bardzo jak ja potrzebowałam jej, ona potrzebowała mnie. I wcale nie dlatego, że ze skręconą nogą czuła się niesprawna. Doskonale dawała sobie radę. Tylko ona też była bardzo samotna. I zawsze potem mówiła, że tamtego dnia, gdy stanęłam w progu jej domu, trzymając w ręku termos z obiadem, poczuła się, jakby zapukało do niej szczęście. I że wtedy miała nadzieję, że to szczęście już nigdy jej nie opuści. Ja wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.
***
Stefania była kobietą po sześćdziesiątce, mieszkała naprzeciwko mnie, w wielkim bloku, który ze względu na bryłę przypominającą falę zwany był falowcem. Był to jeden z najdłuższych budynków w Gdańsku, który powstał w latach siedemdziesiątych jako przejściowe rozwiązanie problemów mieszkaniowych. Jak wiadomo, wszystkie tymczasowe rozwiązania okazują się jak najbardziej trwałe i ten długi pofalowany blok stoi po dziś dzień.
Ja mieszkałam w bloku czteropiętrowym naprzeciwko. Ten falowiec zasłaniał mi cały świat. Zamiast podziwiania widoków, mogłam podziwiać życie tysiąca osób, które wychodziły co chwilę na swoje balkony. Balkonu pani Stefanii nie widziałam, był nad Cepelią, znajdującą się w podziemnym przejściu, gdzie rosła wielka wierzba płacząca, co roku bardzo brzydko i zbyt krótko podcinana przez pracowników zieleni miejskiej.
Mieszkanie pani Stefanii miało dwa pokoje i znajdowało się na dziewiątym piętrze. Z balkonu roztaczał się widok na cały Gdańsk. Do mieszkania wchodziło się z galerii – otwartego korytarza przypominającego balkon.
Wtedy to chyba jeszcze była ulica Lumumby, potem zmieniono ją na Jagiellońską. Kiedyś nawet pytałam ojca, czym i komu zaszkodził biedny Lumumba, że pozbawiono ulicę jego imienia, ale dowiedziałam się tylko, że to jakiś czarnoskóry komunista. Nie drążyłam tematu.
Najważniejsze jest to, że do mieszkania pani Stefanii chodziłam z wielką przyjemnością przez ponad dziesięć lat mojego życia.