Biuro M - Magdalena Witkiewicz, Alek Rogoziński - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Biuro M ebook i audiobook

Magdalena Witkiewicz, Alek Rogoziński

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Ona - kobieta z przeszłością, on - mężczyzna po przejściach.

 

Czy razem rozpoczną nowe życie?

Barbara jest z zawodu informatyczką, a prywatnie kobietą po kilku nieszczęśliwych związkach, zniechęconą do facetów i nie za bardzo już wierzącą w miłość. Chcąc rozpocząć nowe życie, przeprowadza się do niewielkiej mieściny o nazwie Miasteczko, gdzie, jak planuje, spędzi resztę żywota wraz ze swoją jedyną miłością życia – kotem Puszysławem.

 

Jacek też nie miał dotąd szczęścia ani w miłości, ani w pracy. Czego się nie dotknął, zamienił w katastrofę. Na szczęście zawsze mógł liczyć na kobiece wsparcie. Oboje zaczynają pracę w biurze matrymonialnym, prowadzonym przez szefową z piekła rodem. I choć wydaje im się, że ich zajęcie będzie miłe, proste i nieco nudne, to szybko przekonują się, że kojarzenie par to wyjątkowo trudne zadanie. I że można przy nim nie tylko przeżyć przygody jak z filmu grozy, to jeszcze nabrać wątpliwości, czy w dzisiejszych czasach romantyzm to coś więcej niż tylko hasło w słowniku...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 8 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Joanna Gajór

Oceny
4,3 (122 oceny)
71
32
11
4
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kewunia

Dobrze spędzony czas

Pełna humoru bzdurna historia. Odprężająca:)
20
alakad

Dobrze spędzony czas

Całkiem przyjemne czytadło, końcówka pisana pośpiesznie Autorów wolę jednak w indywidualnych tytułach.
10
Fasters

Nie oderwiesz się od lektury

Na zimowe wieczory
00
KasiaRu

Nie oderwiesz się od lektury

Super, tak jak poprzednia książka tego duetu wciągnęła mnie tak, że połknęłam ją na raz.. czekam niecierpliwie na kolejne
00
Spacerujaca_z_ksiazkami

Dobrze spędzony czas

Lekka i przyjemna
00

Popularność




Re­dak­cjaMi­lena Star­ska
Ko­rektaJo­anna Rod­kie­wicz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiPa­weł Pan­cza­kie­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Mag­da­lena Wit­kie­wicz, Gdańsk 2025 © Co­py­ri­ght by Alek Ro­go­ziń­ski, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-83297-34-7
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ani Ma­tu­siak-Rze­śnio­wiec­kiej

– za po­zy­tywną ener­gię i uśmiech,

który jest za­wsze dla nas naj­lep­szą re­cen­zją i za­chętą do dal­szego pi­sa­nia.

ROZ­DZIAŁ I

O KRA­DZIEŻY JE­LONKA, ZOŁ­ZIE, TRZECH MI­CHA­ŁACH I SU­KIENCE, KTÓRA NI­JAK NIE CHCIAŁA STAĆ SIĘ CZARNA

Bar­bara Ba­ku­szycka prze­stała wie­rzyć w mi­łość. Nie pa­mię­tała do­kład­nie mo­mentu, kiedy to się stało, ale mu­siało to być bar­dzo dawno temu. Na tyle dawno, że miała wra­że­nie, jakby było tak za­wsze. Od za­wsze też w jej sza­fie wi­siały sza­ro­bure roz­cią­gnięte swe­try i dłu­gie su­kienki we wszyst­kich moż­li­wych od­cie­niach czerni. Gdyby w jej ro­dzi­nie wy­da­rzył się ja­kiś po­grzeb, Bar­bara mo­głaby spo­koj­nie po­ob­dzie­lać nimi wszyst­kie krewne. Wkła­da­jąc te ubra­nia, wy­glą­dała jak bez­kształtna masa oto­czona grubą war­stwą, nie­prze­pusz­cza­jącą ludz­kich spoj­rzeń, ge­stów, do­tyku i emo­cji. W owych zie­mi­sto­czar­nych bar­wach miała wra­że­nie, że ni­czym ka­me­leon jest w sta­nie do­pa­so­wać się do smut­nego oto­cze­nia. Bo że oto­cze­nie, zwłasz­cza jej, może być tylko smutne, nie wąt­piła. Była wręcz o tym prze­ko­nana.

Sta­rała się za­po­mnieć, że kie­dyś miała inne, bar­dziej ko­lo­rowe ży­cie, ale nie­usta­jąco przy­po­mi­nała jej o tym je­dyna ko­lo­rowa su­kienka w sza­fie. Miała so­czy­stą czer­woną barwę. Bar­bara wiele razy pró­bo­wała prze­far­bo­wać ją na czarno, ale je­dyny efekt, jaki uzy­skała, to czarne smugi, które od biedy można było po­trak­to­wać jako prze­jaw ar­ty­zmu pro­jek­tanta tejże su­kienki. A był nim nie byle kto! Bar­bara nie pa­mię­tała już wpraw­dzie na­zwi­ska owego ko­goś, jed­nak do­stała tę su­kienkę w pre­zen­cie od nie­do­szłej te­ścio­wej wraz z in­for­ma­cją, że jest droga, więc ma ją sza­no­wać, a naj­le­piej w ogóle nie no­sić, bo ist­nieje ry­zyko znisz­cze­nia, oraz że pro­jek­tan­tem jest „nie byle kto”. Nie­stety, te­raz już nie dało się tego spraw­dzić. W prze­ci­wień­stwie do su­kienki, która z pew­no­ścią prze­trwa­łaby bez szwanku do­wolny ka­ta­klizm, na przy­kład po­żar albo opad kwa­śnego desz­czu, metka po far­bo­wa­niu zro­biła się kru­czo­czarna i jako taka kom­plet­nie nie­czy­telna.

Z nie­do­szłą te­ściową łą­czył się oczy­wi­ście nie­do­szły mąż. O nim Bar­bara już zu­peł­nie nie chciała pa­mię­tać. Tym bar­dziej że był to trzeci nie­do­szły mąż w hi­sto­rii jej ży­cia. Dziw­nym tra­fem wszy­scy trzej tuż po za­rę­czy­nach z miej­sca się od­ko­chi­wali. Pierw­szy już po mie­siącu, drugi po dwóch, a trzeci po trzech. Ostatni stwier­dził, że wpraw­dzie ją ko­cha, ale ich zwią­zek po­trze­buje prze­rwy. I że Bar­bara, którą w skró­cie na­zy­wał Bebe (twier­dził, że ko­ja­rzyła mu się z Bri­gitte Bar­dot, a nie cho­dziło tylko o ini­cjały), z pew­no­ścią po­dziela jego zda­nie w kwe­stii urlopu od na­rze­czeń­stwa. Nie po­dzie­lała, ale cóż miała ro­bić?

Nie to jed­nak było naj­gor­sze w jej ży­ciu. Więk­szy pro­blem sta­no­wiło to, że każdy z jej nie­do­szłych mę­żów znaj­do­wał uko­je­nie w ra­mio­nach Zołzy. Zołza miała na imię El­wira, ale Bar­bara ni­gdy w ży­ciu jej tak nie na­zwała. No, może na po­czątku. A po­czą­tek miał miej­sce już w przed­szkolu, kiedy to mała i prze­raź­li­wie chuda El­wira Okoń ukra­dła Basi je­lonka. W ca­łej hi­sto­rii może mało istotne jest, że to je­lo­nek, znacz­nie waż­niej­sze były dwa słowa: „ukra­dła” i „rogi”, które ów je­lo­nek zde­cy­do­wa­nie miał. To wła­śnie one zdo­mi­no­wały zna­jo­mość Bar­bary z Zołzą na całe ży­cie. El­wira po­ja­wiała się w ży­ciu Bar­bary do­kład­nie w tych mo­men­tach, kiedy ta naj­mniej tego po­trze­bo­wała. Żyła so­bie spo­koj­nie, a tu na­gle trach. Nie­spo­dzianka w po­staci panny Okoń. Z przed­szkola Bar­bara poza je­lon­kiem za­pa­mię­tała jesz­cze jęk swo­jej matki, gdy rzu­ciła się na nią ja­kaś ko­bieta tuż przy szatni ma­lu­chów zwa­nych „Mu­cho­mor­kami”. Ko­bieta była odziana w ró­żowy płaszcz i miała bar­dzo ko­lo­rowy ka­pe­lusz.

– Mag­da­leno! Tyś się nic nie zmie­niła od cza­sów szkoły! Na­dal je­steś taka gruba, jak by­łaś!

– A ty tak samo sym­pa­tyczna, jak by­łaś – wy­ce­dziła przez zęby mama Bar­bary.

– Prawda? – Uśmiech­nęła się pani w ka­pe­lu­szu. – Ależ cu­downe spo­tka­nie. Dziew­czynki będą cho­dzić ra­zem do przed­szkola!

Mag­da­lena Ba­ku­szycka, mama Bar­bary, cał­kiem miła, wtedy jesz­cze młoda ko­bieta, choć z re­guły nie miała ata­ków ja­sno­wi­dze­nia, tym ra­zem szó­stym zmy­słem wy­czuła kło­poty. Przez chwilę po­du­mała nad tym, czy jej pier­wo­rodna na­prawdę musi wy­ru­szać w wielki świat, pe­łen czy­ha­ją­cych na nią złych osób. Jedna z nich wy­glą­dała co prawda nie­win­nie. Jed­nak Mag­da­lena uwa­żała, że z pew­no­ścią była zła, bo nie­które rze­czy dzie­dzi­czy się w ge­nach. Dziew­czynka sie­działa na ławce w przed­szkol­nej szatni i my­śląc, że nikt tego nie wi­dzi, dłu­bała w no­sie.

– A to moja El­wirka! – przed­sta­wiła ją z dumą pani w ka­pe­lu­szu.

El­wirka na­tych­miast skoń­czyła dłu­bać w no­sie i uśmiech­nęła się pro­mien­nie. Miała kru­czo­czarne włosy, spięte na czubku głowy w kitkę tak cia­sno, że wy­da­wało się, że jesz­cze tro­chę, a jej oczy staną się sko­śne. Fry­zurę wień­czyła czer­wona, sztywna ko­karda, spra­wia­jąca wra­że­nie więk­szej niż głowa dziew­czynki.

– Dzień do­bry. – El­wirka uśmiech­nęła się słodko i wy­cią­gnęła do Basi rękę na przy­wi­ta­nie. Nie­stety tę samą, którą wcze­śniej dłu­bała w no­sie.

Ba­sia scho­wała dłoń za sie­bie.

– Nie przy­wi­tasz się z moją El­wirką? – za­py­tała słodko pani w ka­pe­lu­szu.

Ba­sia sta­now­czo po­krę­ciła głową.

– Ojej. Wi­dzę, że masz kło­poty z dziec­kiem. – Mama El­wirki za­trze­po­tała rzę­sami. – Tu­taj po­dobno jest bar­dzo do­bry pe­da­gog. Z pew­no­ścią ci po­może. My z El­wirką nie mamy ta­kich pro­ble­mów, ale wiem, że róż­nie w ży­ciu bywa. – Zro­biła współ­czu­jącą minę. – Na­leży so­bie po­ma­gać. Pa­mię­taj, El­wirko, je­śli Ba­sia bę­dzie miała ja­kie­kol­wiek kło­poty, trzeba ją wspie­rać.

Ba­sia, po­dob­nie jak mama, już wtedy miała prze­czu­cie, że je­żeli w jej ży­ciu po­ja­wią się ja­kieś kło­poty, to z pew­no­ścią po­wo­dem czę­ści z nich bę­dzie nowa ko­le­żanka. Już wtedy na­zwa­łaby ją pew­nie Zołzą, gdyby tylko znała ta­kie okre­śle­nie.

El­wirka była ty­pem, który każdy z nas spo­tkał za­pewne w swoim ży­ciu. Dla na­uczy­cieli i wy­cho­waw­ców słodka ni­czym miód. Dla ko­goś, kogo nie lu­biła albo z kim ry­wa­li­zo­wała – ostra jak brzy­twa. W ciągu na­stęp­nych kilku lat Bar­bara i Mag­da­lena prze­ko­nały się, że ni­gdy nie można z nią wy­grać. Wszy­scy wy­cho­wawcy byli za­ko­chani w słod­kiej, cu­dow­nej, do­brze uczą­cej się El­wirce i nie wie­rzyli, że ich ulu­bie­nica mo­głaby zro­bić ko­muś co­kol­wiek złego. A już z pew­no­ścią na­pluć in­nej oso­bie do zupy w sto­łówce, zwią­zać na su­peł sznu­ro­wa­dła w bu­tach czy szczy­pać go w po­rze le­ża­ko­wa­nia. W ży­ciu! El­wirka nie mo­głaby tego zro­bić – z tym swoim wiel­kim ser­dusz­kiem i aniel­skim spoj­rze­niem.

Praw­do­po­dob­nie ni­komu nie wpa­dłoby do głowy, że mo­głaby też nieco póź­niej ukraść trzech ko­lej­nych męż­czyzn swo­jej ko­le­żance, po­dob­nie jak nie mo­głaby za­brać jej pla­sti­ko­wego je­lonka. Nie­stety, i jedno, i dru­gie oka­zało się prawdą.

Po za­koń­cze­niu edu­ka­cji przed­szkol­nej Mag­da­lena i Bar­bara ode­tchnęły z ulgą, gdyż mama El­wirki uznała, że osie­dlowa szkoła re­pre­zen­tuje zbyt ni­ski po­ziom dla jej córki, i za­pi­sała ją do in­nej, na dru­gim końcu War­szawy. Nie­stety pew­nego dnia, który za­po­wia­dał się zu­peł­nie ład­nie, w progu klasy czwar­tej „a” sta­nęła ko­karda, a do niej był przy­cze­piony nie kto inny, jak trze­po­cząca rzę­sami El­wirka.

Bar­bara na wi­dok zło­dziejki je­lonka ska­mie­niała i upu­ściła na pod­łogę glo­bus, który wła­śnie trzy­mała w rę­kach. Kula ziem­ska ode­rwała się od sto­jaka i po­to­czyła wprost pod nogi wy­cho­waw­czyni, a za­ra­zem na­uczy­cielki geo­gra­fii. Ta wła­śnie kie­ro­wała kroki w stronę ko­kardy, ale nie­stety po­tknęła się i ru­nęła jak długa tuż u stóp dziew­czynki.

– Dzień do­bry pani – po­wie­działa słodko Zołza. – Może po­móc?

– Bar­bara! Do dy­rek­tora.

– Cześć, Ba­siu. – Zołza uśmiech­nęła się słodko. – Jak miło cię znów wi­dzieć. Mam na­dzieję, że i tu bę­dziemy naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami.

Bar­bara zdą­żyła tylko po­my­śleć, jak cu­downe były ostat­nie trzy lata i że te­raz na­leży się przy­go­to­wać na dużo trud­niej­sze. Gdy wdra­py­wała się na trze­cie pię­tro do ga­bi­netu dy­rek­tora, ża­ło­wała, że jej tata nie jest dy­plo­matą jak oj­ciec Mar­cina z czwar­tej „c” i że nie skie­ro­wano go na pla­cówkę dy­plo­ma­tyczną do Chin. Albo jesz­cze da­lej... Spraw­dzi­łaby na glo­bu­sie, co znaj­duje się da­lej, ale nie­stety ten wgniótł się w dwóch miej­scach. Poza tym szpilka pani wy­cho­waw­czyni wbiła się w sam śro­dek Ame­ryki Pół­noc­nej, ro­biąc tym sa­mym z Gór Ska­li­stych Ska­li­stą De­pre­sję.

Ko­lejne lata upły­wały Bar­ba­rze głów­nie na po­wstrzy­my­wa­niu się przed wy­sła­niem El­wirki do anioł­ków. Było to o tyle trudne, że upiorna zło­dziejka je­lonka ro­biła wszystko, aby ucho­dzić za naj­lep­szą przy­ja­ciółkę Bar­bary, i nie od­stę­po­wała jej na krok. Bar­bara, która nie chciała wy­paść na małpę od­rzu­ca­jącą czy­jąś przy­jaźń, z co­raz więk­szym utę­sk­nie­niem cze­kała na ko­niec ich wspól­nej edu­ka­cji. Chciała raz na za­wsze po­zbyć się Zołzy ze swo­jego ży­cia. Nie­stety! El­wirka po­szła do tego sa­mego gim­na­zjum i do li­ceum rów­nież. Jako wy­bit­nie zdolna (zda­niem swo­jej mamy, która wtedy za­częła no­sić fa­scy­na­tory w miej­sce ka­pe­lu­szy) miała wpraw­dzie stu­dio­wać na Har­war­dzie albo w Cam­bridge, ale po­dobno desz­czowy an­giel­ski kli­mat jej nie słu­żył. Szkoda, że nie brała pod uwagę Yale. By­łoby zde­cy­do­wa­nie da­lej.

Bar­bara i Mag­da­lena miały wra­że­nie, że obie pa­nie Okoń z nie­zba­da­nych przy­czyn (może zro­biły im coś w po­przed­nim ży­ciu?) prze­śla­dują je, ale nie wie­działy, jak za­koń­czyć ten nie­cny pro­ce­der. Mag­da­lena, far­ma­ceutka, za­sta­na­wiała się na­wet nad uszczk­nię­ciem odro­biny ja­kiejś tru­ją­cej sub­stan­cji z ap­teki. Jed­nak wła­śnie wtedy jej córka za­rę­czyła się po raz pierw­szy i Mag­da­lena uznała, że nie wy­pada w ta­kiej chwili tra­fiać do wię­zie­nia. Ewen­tu­al­nie po­tem, po ślu­bie. Do tego, jak już wia­domo, nie do­szło, gdyż na­rze­czony Bar­bary, na­zy­wany po­tem przez nią Mi­cha­łem Pierw­szym, pew­nego dnia uj­rzał El­wirkę. Można było po­wie­dzieć o niej wszystko, ale nie to, że nie jest piękną ko­bietą. W do­datku umiała pod­kre­ślić swoje atuty tak, aby rzu­cały się w oczy od pierw­szego spoj­rze­nia. Bo, jak wia­domo, znaczna więk­szość męż­czyzn nie lubi się długo w nic wpa­try­wać, no chyba że są to me­cze piłki noż­nej. A już na pewno nie po­szu­kuje w ko­bie­tach ukry­tego piękna i woli, gdy pa­ra­duje ono przed ich oczami w po­staci dwu­krot­nie po­więk­sza­nego biu­stu jak u El­wirki, przy oka­zji od­bie­ra­jąc im dech. I wła­śnie Bar­bara uj­rzała kie­dyś, jak Mi­chał Pierw­szy traci ów dech po­mię­dzy dwoma wiel­kimi jak na­pom­po­wane ba­lony pier­siami Zołzy. Oprócz piersi El­wira na­pom­po­wała so­bie rów­nież usta. Jed­nak to było do­piero przy Mi­chale Dru­gim. Ko­lej­nym na­rze­czo­nym, który po­zo­sta­wił Bar­barę wła­śnie dla tych ust.

Z Mi­cha­łem Trze­cim miało być zu­peł­nie ina­czej. Tuż po stu­diach pla­no­wali wy­je­chać do Ka­nady. Gdy Mi­chał Trzeci po­ka­zy­wał Bar­ba­rze miej­sce na ma­pie, ta zbla­dła. Mieli je­chać do­kład­nie w to miej­sce, gdzie w czwar­tej kla­sie szkoły pod­sta­wo­wej pani od geo­gra­fii wgnio­tła Góry Ska­li­ste ob­ca­sem. Wła­śnie wtedy po raz pierw­szy za­częła prze­czu­wać, że ży­cie ma jed­nak wo­bec niej zu­peł­nie inne plany. Nie dane jej było zo­stać żoną Mi­chała Trze­ciego i tym sa­mym pa­nią Gór Ska­li­stych. I na­wet nie było dla niej spe­cjal­nym za­sko­cze­niem, kto się nią stał.

El­wira Okoń.

– Prze­pra­szam cię, Ba­sieńko, ale nie wiem, co się ze mną dzieje.

Ona mnie wciąga jak wir. Ona jest taka do­sko­nała.

W tym mo­men­cie Bar­bara znie­na­wi­dziła wszyst­kich męż­czyzn na świe­cie, w szcze­gól­no­ści tych o imie­niu Mi­chał. Na­dal jed­nak naj­bar­dziej nie­na­wi­dziła El­wirki. Mama Bar­bary, wi­dząc swoją po­cie­chę za­le­wa­jącą się łzami, pod­jęła de­cy­zję, że dla do­bra ich obu upiorna zło­dziejka je­lonka i trzech na­rze­czo­nych po­winna zejść z tego świata. Naj­le­piej na­tych­miast. Był jed­nak pe­wien pro­blem, bo El­wira wy­je­chała z Mi­cha­łem Trze­cim do Ka­nady. Za­miesz­kali tuż u pod­nóża Gór Ska­li­stych. Mag­da­lena ży­czyła im, żeby ni­gdy stam­tąd nie wró­cili, a naj­le­piej, gdyby po­żarły ich tam niedź­wie­dzie. Bar­bara na­to­miast łu­dziła się, że wgnie­ce­nie w Gó­rach Ska­li­stych okaże się praw­dziwą czarną dziurą, która po­chło­nie Zołzę wraz z nie­do­szłym na­rze­czo­nym nu­mer trzy. Na za­wsze. Miało jed­nak stać się ina­czej...

ROZ­DZIAŁ II

O OFER­CIE PRACY, KTÓRA MIAŁA DO­PRO­WA­DZIĆ DO SZCZĘ­ŚLI­WEGO FI­NAŁU

– I co ja mam z pa­nem zro­bić?!

Sie­dząca za biur­kiem pra­cow­nica biura pracy, Fe­li­cja Skal­ska, po­pa­trzyła na znaj­du­ją­cego się przed nią mło­dego czło­wieka wzro­kiem wy­ra­ża­ją­cym po tro­sze współ­czu­cie, a po tro­sze iry­ta­cję.

– Który to już raz...? – spy­tała naj­wy­raź­niej re­to­rycz­nie, bo chwilę po­tem, zer­ka­jąc na roz­ło­żone przed nią pa­piery, sama udzie­liła so­bie od­po­wie­dzi. – Trzeci! I to tylko w tym kwar­tale!

– Naj­wy­raź­niej nie mam szczę­ścia... – wy­ja­śnił prze­pra­sza­ją­cym to­nem chło­pak. – Za­wsze źle tra­fiam. Poza tym wszyst­kie wa­sze oferty są do lu­ftu.

Na twa­rzy urzęd­niczki po­ja­wił się iro­niczny uśmie­szek.

– Czyżby? – za­py­tała z prze­ką­sem. – Czy sam pan nie za­su­ge­ro­wał, że pana wy­ma­rzo­nym za­wo­dem jest praca bi­le­tera w ki­nie? Przy­po­mnieć panu, jak to się skoń­czyło?

Ja­cek Grot po­krę­cił prze­cząco głową, sta­ra­jąc się czym prę­dzej usu­nąć sprzed oczu scenę, kiedy kie­row­nik tej pla­cówki prze­rywa se­ans „Ostat­niego Jedi”, wpa­ro­wuje na salę, na­krywa go, sku­lo­nego na krze­śle w przed­ostat­nim rzę­dzie, i wrzesz­czy z fu­rią:

„A! To tu pan się scho­wał! Czy zdaje so­bie pan sprawę z tego, ile osób mok­nie na desz­czu, cze­ka­jąc na otwar­cie drzwi?!” Po­tem wy­rywa mu z rąk pu­dełko z nie­do­koń­czo­nym po­pcor­nem, wy­lewa na niego resztkę nie­do­pi­tej coca-coli, cią­gnie za koł­nierz ko­szuli i wy­pro­wa­dza z bu­dynku przy owa­cji sto­ją­cego tam tłumu, fak­tycz­nie prze­mo­czo­nych do ostat­niej su­chej nitki ki­no­ma­nów. W głębi du­cha Ja­cek uwa­żał, że było to odro­binę nie­spra­wie­dliwe. Skoro szef i tak wy­rzu­cił go z ro­boty, to mógł mu cho­ciaż po­zwo­lić obej­rzeć do końca film i prze­ko­nać się, czy księż­niczka Leia prze­żyła atak żoł­nie­rzy No­wego Po­rządku i spo­tkała się z bra­tem.

– Po­tem był dom spo­koj­nej sta­ro­ści – przy­po­mniała Fe­li­cja – który ra­czył pan za­mie­nić w dom burz­li­wej sta­ro­ści.

– Nie dla wszyst­kich! – za­pro­te­sto­wał Ja­cek, po­mny tego, że gdy raz po­my­lił leki, po­łowa sta­rusz­ków za­cho­wy­wała się tak, jakby znów miała osiem­na­ście lat. W do­datku przy­go­to­wy­wała się do udziału w pię­cio­boju. Dla spra­wie­dli­wo­ści jed­nak trzeba przy­znać, że druga po­łowa spra­wiała z ko­lei wra­że­nie, jakby już umarła albo sta­ty­sto­wała w fil­mie o zombi. – Nie­któ­rzy cał­kiem do­brze się tam ba­wili.

Urzęd­niczka po­słała mu ba­zy­lisz­kowe spoj­rze­nie.

– Albo ob­róbka skra­wa­niem – po­wie­działa z prze­ką­sem. – Ile pan tam wy­trzy­mał?

– Dwa dni – przy­znał zgod­nie z prawdą Ja­cek.

– Dni dni... – po­wtó­rzyła Fe­li­cja. – A za­kład re­mon­to­wano po­tem przez pół mie­siąca. Na­dal nie ro­zu­miem, ja­kim cu­dem udało się panu wy­wo­łać tam po­żar.

– Prze­cież już to tłu­ma­czy­łem. – Ja­cek wzniósł oczy i wes­tchnął. – Wy­da­wało mi się, że od tego urzą­dze­nia za bar­dzo iskrzy, więc zro­bi­łem izo­la­cję. Z mo­jej ko­szuli. Fla­ne­lo­wej. Kto mógł przy­pusz­czać, że to taki ła­two­palny ma­te­riał? I że szef w bu­tel­kach z na­pi­sem „Ma­zow­szanka” trzyma ja­kiś bim­ber. Poza tym bez­sen­sem było ro­bić za­kład ślu­sar­ski w drew­nia­nej cha­łu­pie! Po­łowa się zhaj­co­wała, za­nim zdą­ży­łem przy­po­mnieć so­bie nu­mer do straży po­żar­nej. To nie była moja wina!

– Ne­ron też tak mó­wił, jak spa­lił Rzym – wes­tchnęła Fe­li­cja.

– Kto?

– Ne­ron. Ce­sarz rzym­ski.

– A, to nie znam.

Urzęd­niczka przez chwilę mil­czała, trzy­ma­jąc przy ustach ręce zło­żone jak do mo­dli­twy i in­ten­syw­nie nad czymś roz­my­śla­jąc. Wła­ści­wie po­winna wy­słać swo­jego pe­tenta do na­stęp­nego na li­ście za­kładu pracy. Była nim jed­nak mle­czar­nia, w któ­rej sama się za­opa­try­wała, wo­lała więc nie ry­zy­ko­wać ko­lej­nego ka­ta­kli­zmu. Kto wie, co na­roz­ra­białby tam ów pe­chowy mło­dzie­niec, ma­jąc pole do po­pisu w po­staci ko­tłów se­ro­war­skich. Mimo woli Skal­ska zo­ba­czyła oczyma wy­obraźni, jak Ja­cek po­tyka się o coś i wpada do zbior­nika wy­peł­nio­nego mle­kiem, skąd w sfer­men­to­wa­nej po­staci tra­fia wprost do spo­ży­wa­nego przez nią jo­gurtu z  du­żymi ka­wał­kami owo­ców. Wzdry­gnęła się i w ostat­niej chwili po­ha­mo­wała, żeby nie za­dać chło­pa­kowi py­ta­nia o to, czy umie pły­wać. Nie, mle­czar­nia sta­now­czo nie była do­brym po­my­słem. Fe­li­cja prze­rzu­ciła kilka ko­lej­nych ofert. Sa­lowy w szpi­talu? Od­pada. Już i tak lu­dzie prze­ży­wają tam do­sta­teczną ge­hennę. Po­moc­nik fry­zjera? Tym bar­dziej.

Po­łą­cze­nie Jacka z no­życz­kami z pew­no­ścią ozna­cza­łoby ma­sa­krę. Urzęd­niczka znów wes­tchnęła, dziel­nie opie­ra­jąc się po­ku­sie, aby wy­słać mło­dzieńca do firmy zaj­mu­ją­cej się czysz­cze­niem okien w wie­żow­cach. Z tym po­wstrzyma się do mo­mentu, kiedy już do końca straci do niego cier­pli­wość. Tak jak do tego babsz­tyla, który ich na­cho­dzi co ty­dzień i szuka... Za­raz, za­raz... A może by...? Tak, to wcale nie jest głupi po­mysł! Urzęd­niczka przyj­rzała się Jac­kowi uważ­niej. Choć był w wieku jej syna i jako taki nie bu­dził w niej żad­nych grzesz­nych my­śli, jed­nak nie szło mu od­mó­wić tego, że jest przy­stojny i atrak­cyjny dla oka. Może więc...?

– Wy­daje mi się, że mia­ła­bym dla pana fajną ofertę – po­wie­działa po­woli, sta­ra­jąc się przy­po­mnieć, w który kąt pyr­gnęła for­mu­larz tej upior­nej baby. – Coś, w czym mógłby się pan wresz­cie spraw­dzić.

Ja­cek po­pa­trzył na nią py­ta­jąco i uniósł nieco brwi, wi­dząc, że jego roz­mów­czyni wy­ciąga po­miętą kartkę z ko­sza na śmieci.

– Mu­siała tam wpaść przez przy­pa­dek – wy­ja­śniła Fe­li­cja z nie­winną miną, prze­jeż­dża­jąc ręką po przy­bru­dzo­nym już odro­binę pa­pie­rze i nieco go wy­gła­dza­jąc. – Pro­szę, wszystko jak ta lala. Etat, nie­zbyt duże wy­ma­ga­nia, które w do­datku pan speł­nia, moż­li­wość roz­woju za­wo­do­wego, praca w zgra­nym i przy­ja­znym ze­spole, a do tego sze­fowa po pro­stu miód i ma­lina. Nic, tylko brać! Jest tylko je­den mały mi­nus...

– Jaki?

– Go­dziny pracy. Pra­cuje się głów­nie po­po­łu­dniami i wie­czo­rami.

– Lu­bię się wy­spać, więc dla mnie to plus... A ile płacą?

Urzęd­niczka od­szu­kała wzro­kiem od­po­wied­nią ru­brykę.

– Pod­stawa to dwa i pół ty­siąca, plus pro­wi­zja od każ­dego klienta, który zde­cy­duje się sko­rzy­stać z usług. I spe­cjalna pre­mia, je­śli ca­łość za­koń­czy się szczę­śli­wym fi­na­łem...

– Szczę­śli­wym fi­na­łem? – Ja­cek zro­bił duże oczy. – Ma pani ma my­śli ma­saż ero­tyczny?! Albo coś w tym gu­ście?

– Nie, skądże. – Skal­ska zgro­miła go wzro­kiem. – Ta­kich ofert w ogóle nie przyj­mu­jemy. Je­ste­śmy pań­stwo­wym urzę­dem i nie ma tu miej­sca na żadne ta­kie be­ze­ceń­stwa!

– To co to jest?!

– Praca kon­sul­tanta...

– O, nie... – jęk­nął Ja­cek. – Znowu ja­kaś pie­kielna in­fo­li­nia, gdzie będę mu­siał wci­skać lu­dziom ba­dzie­wia, któ­rych nie po­trze­bują, a przy oka­zji wy­słu­chi­wać, co o nich i o mnie my­ślą. Po po­przed­niej pracy na in­fo­li­nii mu­sia­łem iść do psy­chia­try, żeby mi prze­pi­sał pro­zac!

– To nie in­fo­li­nia – wy­ja­śniła Fe­li­cja – tylko biuro.

– Biuro? – zdu­miał się Ja­cek. – W ja­kim biu­rze dbają o to, aby sprawy za­koń­czyły się... Jak to pani po­wie­działa? Szczę­śli­wym fi­na­łem? Bo do kan­ce­la­rii praw­ni­czej to ja się chyba nie na­daję...

– Nie, to nie ma nic wspól­nego z pra­wem – po­wie­działa urzęd­niczka, w du­chu do­da­jąc: „A przy­naj­mniej mam taką na­dzieję”. – To biuro ma­try­mo­nialne.

– Ma­try­mo­nialne?! – po­wtó­rzył Ja­cek tak zdu­mio­nym gło­sem, jakby do­stał pro­po­zy­cję zo­sta­nia prze­wod­ni­kiem wy­cie­czek po Księ­życu albo pro­jek­to­wa­nia su­kie­nek dla la­lek Bar­bie.

– Ow­szem, naj­bar­dziej re­no­mo­wane w na­szym mie­ście...

– Ale czy mu­szę tam się zgło­sić na­tych­miast? – za­py­tał Ja­cek, który miał w pla­nach bar­dzo atrak­cyjny wy­jazd. W do­datku spon­so­ro­wany przez do­piero co po­znaną ko­bietę. – Czy mogę za ja­kieś trzy ty­go­dnie?

– Musi pan to zro­bić w ciągu naj­bliż­szych trzy­dzie­stu dni – po­wie­działa Fe­li­cja, wa­ląc pie­czątką w do­ku­ment, który na­stęp­nie wrę­czyła Jac­kowi. – Za­dzwoni pan pod nu­mer, który jest wi­doczny w rogu, i umówi na spo­tka­nie z pa­nią Kry­styną Le­śno­lub­ską.

Po­pa­trzyła na Jacka, a w jej oczach za­częły mi­go­tać we­sołe iskierki.

– Je­stem pewna, że je­śli pana tam przyjmą – po­wie­działa – bę­dzie miał pan dużo za­bawy...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki