Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
To miała być relaksująca wycieczka dwóch teściowych w Świętokrzyskie. I choć jedna z nich pragnęła zwiedzić tam wszystkie możliwe sanktuaria maryjne, a druga jedynie skosztować trunków w lokalnych winnicach i zrelaksować się w tamtejszych SPA, to szybko połączył je wspólny cel: ratowanie życia. Wplątane w morderstwo, uciekające przed członkami tajemniczej organizacji znanej od wieków jako zakon Smoka, niemogące liczyć na pomoc policji, Kazimiera i Maja będą musiały wykazać się umiejętnościami godnymi agentek służb specjalnych. A przede wszystkim – nauczyć się ze sobą współpracować. A to nie będzie łatwe!
„Teściowe w tarapatach” to kontynuacja megahitu „Teściowe muszą zniknąć” pióra Alka Rogozińskiego, autora znanego z łączenia klasycznych intryg kryminalnych z dużą dawką czarnego humoru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 279
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OŚWIADCZENIE
Oddaję Wam w ręce drugie wydanie kolejnego tomu przygód moich ulubionych teściowych. Pewnie dlatego lubię je tak bardzo, bo nie mam własnych. Mam nadzieję, że także Was urzekły one na tyle, że zechcecie się dowiedzieć, co u nich słychać, a może nawet do nich po latach powrócić.
Choć to oczywiste, to ponownie zaznaczę wyraźnie, że wszystkie postaci (poza jedną, która dała mi pozwolenie na to, abym ją niecnie wykorzystał, z czego ochoczo skorzystałem) i wydarzenia opisane w tej książce zostały przeze mnie wymyślone. Istnieją za to rewelacyjna kielecka restauracja Si Señor, w której serwowany jest najlepszy halibut na świecie, a także opatowska kolegiata Świętego Marcina oraz podziemna trasa turystyczna, którą kiedyś, gdy gościłem w tym pięknym mieście na spotkaniu autorskim w miejscowym liceum, otworzono specjalnie dla mnie o północy, zapewne z nadzieją, że się w niej zgubię i wreszcie przestanę ględzić. Zamiast jednak zabłądzić, wymyśliłem tam niniejszą powieść, którą oddaję Wam z tradycyjnym drżeniem serca i nieśmiałymi życzeniami dobrej zabawy.
Wasz Alek
POSTACI
Maja Wrzesińska – teściowa numer jeden, mająca nadzieję, że w czasie wyprawy w Świętokrzyskie będzie się głównie włóczyć po winnicach, flirtować z co przystojniejszymi ich właścicielami oraz irytować miejscową ludność swoimi tęczowymi strojami.
Kazimiera Niedzielska – teściowa numer dwa, traktująca podróż do Opatowa i okolic jako znakomitą okazję do zwiedzenia wszystkich pobliskich sanktuariów maryjnych i złożenia wiązanek polnych kwiatów pod wszystkimi lokalnymi kapliczkami Świętego Jana Nepomucena, których jest tam pi razy oko pół miliona.
Amelia Niedzielska – córka Mai, która zbyt późno uświadomiła sobie, jakim błędem było wysłanie matki w jedną podróż z Kazimierą.
Maksymilian Różnic – konkubent Mai, próbujący nadążyć za jej szaleństwami.
Elżbieta „Babette” Wrzesińska – młodsza córka Mai, mająca nadzieję, że odziedziczyła po mamie „gen zajebistości”, i planująca wykorzystać go w lepszym celu niż ściąganie sobie na głowę rozmaitych nieszczęść.
Kamilek Banasiuk – chłopak Babette, fan piercingu i tatuaży, mimo łagodnego usposobienia wyglądający na nieobliczalnego świra.
Marcin Marcinkowski – przyjaciel Mai, haker, mistrz w swoim fachu, z długą listą dziwnych i, jak się okazało, przydatnych kontaktów w rozmaitych, nie do końca legalnie działających organizacjach.
Magdalena Zając – przewodniczka po Opatowie, znająca wszystkie tajemnice tego miasta.
Piotr Lin – właściciel winnicy w Żywniku Małym nieopodal Opatowa, mający więcej tajemnic niż beczek z trunkiem najbardziej szlachetnym spośród tych dozwolonych od lat osiemnastu.
Klaudiusz Młyński – młody archeolog, który postanowił dokończyć dzieło życia swojego taty i tym samym naraził się na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Anna Konieczna – historyczka sztuki, której nagła choroba nie pozwoliła pojawić się na czas w umówionym miejscu, co pociągnęło za sobą katastrofalne skutki.
Jan Srebrzec – ponury i opryskliwy właściciel pensjonatu Pod Murami, w którym zatrzymały się teściowe.
Karolina Srebrzec – córka Jana, pomagająca mu prowadzić interes.
Mateusz Jaworski – zakonnik, który przybył do Opatowa z pozornie prostym zadaniem, ale szybko się przekonał, że wypełnienie go graniczyć będzie z cudem.
Alojzy Serafiński – biskup, który dość brutalnie dowiedział się, że niektóre córy Kościoła mają czasem diabła za skórą.
Esmeralda Jaworzyńska – była kustoszka Muzeum Geodezji i Kartografii w Opatowie, uważana przez mieszkańców tego miasta za czarownicę.
Krzesimir Jaworzyński – syn Esmeraldy, starający się ze średnim skutkiem przekonać krajanów, że nie jest nawiedzony, tudzież że ma w głowie wszystkie klepki.
Joanna Szmidt – autorka poczytnych romansów, która przyjechała do Opatowa, aby znaleźć natchnienie do napisania nowej książki, ale zamiast tego wrobiła się w akcję rodem z thrillera.
Krzysztof Darski – komisarz policji, próbujący bezskutecznie zrozumieć, jakim sposobem dorosłe kobiety mogły uwierzyć „w bajki dla przygłupich dzieci”.
A także kilka postaci trzecioplanowych, którymi nie musicie zaprzątać sobie głowy, bo pojawiają się tylko na chwilkę.
PROLOG
Madalena do Mar, Madera, sierpień 1452 roku
Mała łódka zbliżała się niespiesznie do lądu. Wiosłujący nią śniady mężczyzna podśpiewywał pod nosem smutną pieśń w niezrozumiałym dla swoich dwóch pasażerów języku. Ci zresztą, ubrani w habity franciszkanów, w ogóle nie zwracali na niego uwagi, zajęci od dłuższego czasu ożywioną rozmową.
– Dyć to pomieszania zmysłów idzie od tych peregrynacyj dostać – rzekł jeden z nich z wyraźnym niezadowoleniem. – Pierwej do Hellady śmy jechali, potem na Cypr, bo jakowyś list stamtąd napisał. Potem go w Stadicach czeskie chłopy widzieli. Na świętych przysięgę składali, iż lico wżdy takie same, co w Krakowie na koronacyji onegdaj widzieli. Kiedyż zaś brat Albrecht tam pojechał, to niespełna rozumu chłopa jakiegoś obaczył, co to nie tylko za niego, ale i za króla Artura się podawał. Potem go i w cesarstwie widzieli, i w samym Rzymie, u Ojca Świętego. Ja już w nic to wiary nie mam. A tu... Piekło i koniec świata. Wody tylko z człeka idą!
– Aleć drogi nas tu wszystek wiodą – odpowiedział drugi. – I dwórka króla klęła się, żeć sześć palców u stopy jego widziała. A toć nie było tajnicą, żech u niego tyleż było!
Pierwszy mężczyzna wzruszył ramionami, myśląc smętnie, że człowiek, którego od lat bezskutecznie szukali, nie jest zapewne jedynym, którego matka natura wyposażyła w dodatkowe części ciała. Na dworze króla Portugalii Alfonsa też widzieli niedawno rycerza, który nie tylko miał sześć palców, ale i kły potężne jak jakowaś bestyja. Co za koncept nieczysty ich naszedł, kiedy do infanta Henryka podeszli, żeby owego zapytać, czy wysłał na tę szatańską wyspę na końcu świata poszukiwanego przez nich człowieka? Ten tylko się uśmiechnął pod wąsem. „Fortasse” – mruknął po łacinie i więcej ni słowa powiedzieć już nie chciał. Co mieli robić? Tyleć dni i nocy przyszło im na spienionych morskich bałwanach spędzić, że z czasem wydawało im się, że już nawet i to wszyćko, co we wnętrzu człowieka winno się ostać, za burtę z siebie wydalili. Do tego ten gorąc, jak w szatańskich kotłach. A habitu zdjąć nie wolno, bo to grzech. Ech...
Łódka zaryła o brzeg. Wiosłujący wyskoczył z niej, po czym z wyraźnym trudem wciągnął ją kilka metrów w głąb lądu. Plaża, dzieląca ocean od założonej kilkanaście lat wcześniej osady nazwanej Madalena do Mar, składała się wyłącznie z drobnych kamyków. Nie chodziło się po nich łatwo, o czym obaj zakonnicy przekonali się, gdy tylko udało im się wydostać z łodzi. Kamyki wpadały im do sandałów i co kilka sekund któryś z nich wydawał z siebie pełne bólu syknięcie.
Wiosłujący odprowadził ich wzrokiem, nie odchodząc ani o krok od łódki. Polecenie, które otrzymał w Ponta do Sol od swojego pana, gubernatora João Gonçalvesa Zarco, było jasne: dopłynąć z dwoma franciszkanami do tego miejsca, zostawić ich, odpłynąć i wrócić po nich dopiero następnego dnia. Kiedy zakonnicy zeszli z plaży, wrócił do łódki i niespiesznie oddalił się w kierunku, skąd przybył.
Zostawieni sami sobie, franciszkanie ze zdumieniem patrzyli na rozpościerający się przed ich oczami widok. Stali u stóp góry, która choć gęsto porośnięta zielonymi drzewami, zdawała się czarna. Nastawieni na to, że zobaczą na jej zboczu wystawny pałac, bo w końcu człowiek, którego mieli tu odwiedzić, według opisu zamieszkał w rezydencji gubernatora, nijak nie mogli wypatrzyć niczego, co dałoby się podciągnąć pod tę szumną nazwę. Mało tego! Nie widzieli nawet żadnego budynku. Nic! Tylko drzewa i przerażającą górę, ze względu na swój koloryt sprawiającą takie wrażenie, jakby wyłaniała się z czeluści samego piekła.
W tym samym czasie, mniej więcej sto metrów wyżej, stojący przy oknie schowanego wśród wawrzynów niezbyt okazałego domu niewysoki, ale mocno zbudowany, ciemnowłosy, młody mężczyzna gładził palcem wskazującym swoją lewą brew. Ci, którzy go znali, wiedzieli, że czyni tak zawsze, kiedy musi podjąć ważną decyzję. Po chwili na jego zamyślonym obliczu pojawił się cień uśmiechu.
– Fabio! – krzyknął do bawiącego się na ganku szczupłego nastolatka, po czym gdy ten pojawił się w progu domu, rzekł po portugalsku: – Idź w stronę plaży. Znajdziesz tam dwóch zakonników. Przyprowadź ich do mnie. Tylko tak, abym zdążył dojść do kościoła i tu wrócić. Najlepiej pokaż im po drodze plantację bananów!
– Tak jest, panie Henrique! – Służący pokiwał głową ze zrozumieniem.
Gdy chłopiec się oddalił, mężczyzna pospieszył do komnaty służącej mu za sypialnię. Przyklęknął i wyciągnął spod łóżka niewielki, oprawiony w skórę tom. Następnie szybkim krokiem opuścił dom i podążył w stronę położonego kilkaset metrów dalej, także ukrytego wśród zieleni, białego kościoła. Nie wszedł jednak do środka, tylko udał się na tyły, do domu księdza.
Kiedy ten otworzył drzwi, nie zamienili nawet słowa, jedynie popatrzyli na siebie porozumiewawczo. Po chwili obaj skierowali się w stronę leżącej nieco na uboczu, w połowie drogi między domem mężczyzny i kościołem, kaplicy. Mężczyzna ufundował ją i pomagał zbudować ledwie kilka miesięcy wcześniej. Wkroczyli z powagą do wnętrza niewielkiego budynku, na sekundę przyklęknęli na progu, przeżegnali się, a następnie szybkim krokiem zbliżyli do prezbiterium. Ksiądz wyciągnął z kieszeni klucz, po czym pchnął lekko jedną z płaskorzeźb zdobiących ołtarz. Następnie włożył rękę z kluczem do otworu, który w ten sposób powstał. Po chwili tom zniknął w skrytce, którą mężczyzna wykonał w czasie, gdy nikt z budowniczych kaplicy nie mógł tego zobaczyć. Kiedy płaskorzeźba wróciła na swoje miejsce, ksiądz wyciągnął klucz w stronę swojego towarzysza. Ten pokręcił głową.
– W rękach ojca będzie bezpieczniejszy – rzekł zdecydowanym tonem. – Przynajmniej na razie.
Kapłan pokłonił mu się z pokorą.
– Są groźni? – zapytał z troską.
– Nie wiem. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Czas pokaże. Niech mnie ojciec pobłogosławi.
Ksiądz położył rękę na jego kędzierzawych włosach i nakreślił w powietrzu znak krzyża. Mężczyzna podziękował skinięciem głowy i bez mała biegiem oddalił się w kierunku swojego domu. Dokładnie pięć minut po tym, jak znalazł się w jego wnętrzu, na podwórzu pojawił się Fabio wraz z zakonnikami.
Dwa dni później w środku nocy w komnacie pałacu gubernatora w Funchal jeden z franciszkanów zamoczył pióro w atramencie, a potem przyłożył je do rozłożonego przed sobą pergaminu. Migoczące światło kilku stojących nieopodal świec sprawiało, że zanim atrament zaschnął, kolejne litery zdawały się wręcz żarzyć. Ułożone z nich słowa składały się na niedługi list, rozpoczynający się od zdania: „Ladislaus Rex Poloniae et Hungarie vivis in sulisulis regnum Portugalie”. Adresatem korespondencji był wielki mistrz krzyżacki Ludwig von Erlichshausen. Wiadomość ta nigdy jednak nie dotarła do jego rąk. Trafiła za to w zupełnie inne i wywołała dokładnie pięćset sześćdziesiąt osiem lat później aferę, która mocno skomplikowała życie dwóm kobietom w tak zwanym kwiecie wieku, mieszkającym w kraju, z którego pochodził tajemniczy mężczyzna, i wybierającym się właśnie na teoretycznie spokojny i relaksujący urlop...
ROZDZIAŁ 1
– Naprawdę uważasz, że to dobry pomysł? – Amelia Niedzielska patrzyła niepewnie na swoją teściową pakującą kolejne rzeczy do walizy o gabarytach bez mała szafy gdańskiej.
– Wyjazd z twoją matką? – upewniła się Kazimiera Niedzielska, składając w kostkę lekko przezroczystą czarną halkę, obszytą koronką i jako taką sprawiającą wrażenie wdowiego welonu. – Sama nie wiem. Przez moment wydawało mi się, że trochę znormalniała, ale potem poszła na protesty tych tam, no... aktywistów LTBG! I pomyślałam, że znowu jej szajba odbija.
– Ona po prostu walczy o równość – wytłumaczyła Amelia, machając ręką na poprawianie kolejności liter w użytym przez teściową skrócie.
Z doświadczenia wiedziała, że Kazimiera przestawia sobie w nim literki według własnego uznania, pamiętając jedynie o tym, że wszystko zaczyna się od L. Na wszelkie korekty reagowała zaś na dwa sposoby, w zależności od humoru wykrzykując: „No, przecież tak właśnie powiedziałam!” albo „A co to za różnica?!”.
– Coś podobnego! – żachnęła się starsza pani Niedzielska. – Przecież tym awanturnikom chodzi tylko o rozróby! Wetknęli tęczową flagę w pomnik Kopernika. Jakby biedakowi mało było tego idiotycznego uczesania à la wczesna Santorka. Tylko burdy i awantury robią! Żeby sobie pokrzyczeć i poskakać! Mają w szkole za mało wuefu. Ja bym jeszcze wprowadziła obowiązkową musztrę! I to od przedszkola! Ja ci to mówię. Równość, pfe! Dobre sobie. Przecież mamy równość! To tak, jakbym ja poszła manifestować o to, żeby solone masło było z solą!
– Mama tak nie uważa... – zauważyła nieśmiało Amelia, zajęta wymazywaniem sobie sprzed oczu mocno przerażającej sceny, w której Kazimiera stoi z pejczem i wywrzaskuje: „Baczność! Spocznij! Lewa! Prawa! Repetuj broń!” do bandy zaślinionych przedszkolaków patrzących na nią jak na Babę-Jagę.
– Bo twoja matka, z całym szacunkiem, jest walnięta tak samo jak oni! – Teściowa wygłosiła to zdanie tonem, do którego dopasować można było tylko papieską sentencję: Kazimiera locuta, causa finita. – Poza tym nie o to mi chodzi!
– A o co?
– Tam była sama młodzież i ona jedna. – Kazimiera zabrała się do pakowania trzech sweterków w romby w niezwykle atrakcyjnej dla oka gamie kolorystycznej, rozciągającej się między barwą jasno- a ciemnoburaczkową. – Wyglądała jak babcia, która przyniosła wnusiom kanapki. Nawet ją w telewizji pokazali! Jak wygrażała pięścią jakiemuś policjantowi, który miał tak osłupiałą minę, że aż mi się go żal zrobiło. Widać było, że biedak kombinował, czy ma babinę odwieźć na dołek, czy do domu spokojnej starości.
– Przesadzasz – zaprotestowała Amelia, gryząc się w język, żeby nie przypomnieć teściowej, że jest w tym samym wieku. – Mama trzyma się rewelacyjnie.
– Bo patrzysz na nią oczami kogoś, dla kogo zawsze będzie młoda i piękna. – Kazimiera wzruszyła ramionami. – Dzieci tak mają! Ale ja zawsze powtarzam, że z ropuchy nijak kijanki się już nie zrobi! I nie ma co się na siłę pchać w nie swoje protesty. Niech sobie manifestuje w obronie, no nie wiem czego, wyższej emerytury albo prawa do częstszej wymiany darmowej sztucznej szczęki, a nie lata na jakieś młodzieżowe zadymy. Nie dość, że te nastolatki muszą uważać na policję, to jeszcze zerkać na staruszkę, czy jej artretyzm nie dopadł. Tylko im przeszkadza. Znalazła się starość wiodąca lud na barykady! A co do wyjazdu... – W walizce wylądowały papiloty. Ich przeznaczenie było o tyle zagadkowe, że Kazimiera nigdy nie kręciła włosów, ale robiła z nich coś w rodzaju ula, w którym z daleka sprawiała wrażenie nieco bardziej korpulentnego klona tragicznie zmarłej piosenkarki Amy Winehouse. – Muszę sprawiedliwie przyznać, że zrobiło mi się bardzo miło, kiedy twoja mama zaproponowała, żebym z nią pojechała. Lata całe nie ruszałam się z Warszawy. Przecież dla tego starego ramola, mojego męża, wejście na strych to jak wyprawa na Kilimandżaro. Gdy mu kiedyś zaproponowałam, żebyśmy polecieli do Paryża, popatrzył na mnie tak, jakbym co najmniej chciała go zapakować do rakiety i wysłać na Marsa. Z drugiej strony może to i lepiej. Teraz po tym Paryżu to tylko sami ciapa...
Amelia syknęła i popatrzyła na teściową takim wzrokiem, że Kazimiera nieco się opamiętała.
– ...sami kolorowi latają – dokończyła, w swoim mniemaniu bardzo poprawnie politycznie. – Moja przyjaciółka Halszka niedawno tam była i potem powiedziała, że wszędzie tylko bałagan, śmieci, bezdomni i dżender. Gdy usiadła w kawiarni, to się zaraz do niej przysiadł jakiś młody Mu...
Syk Amelii ponownie przywołał ją do porządku.
– Znaczy ten, no... Amerykoafrykanin. – Kazimiera dokonała stosownej jej zdaniem korekty. – Halszka myślała, że chce jej sprzedać taniej papierosy albo alkohol. A on, wyobraź sobie, zaczął ją podrywać! Rozumiesz?! Czy to już naprawdę nie ma kary na takich dewiantów?!
Ponieważ Amelia nijak nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziała wzmiankowaną Halszkę w innym stanie niż lekko nabzdryngoloną i z petem w dłoniach, bez trudu wyobraziła sobie, jak bardzo bolesna i rozczarowująca musiała być dla niej owa paryska przygoda. Pomyślała też złośliwie, że ona by się tam na miejscu Halszki cieszyła, że mając sześćdziesiąt pięć lat i pi razy oko czterdzieści kilo nadwagi, ciągle można być obiektem zainteresowania płci przeciwnej, i to znacznie młodszej. Acz z drugiej strony podzielała zdanie teściowej, że facet, który poleciał na Halszkę, zdecydowanie musiał być, no może nie dewiantem, ale osobnikiem mającym oryginalny i bardzo wyrafinowany gust.
– A tutaj nie dość, że pojedziemy w Polskę, i to tę bardziej rozsądną – Kazimiera od kilku lat dzieliła kraj na dwie części: lepszą, gdzie w wyborach wygrywała miła jej sercu partia, oraz gorszą, gdzie triumfował ktokolwiek inny, przy czym w tym drugim przypadku było jej wszystko jedno kto – to w dodatku odpocznę sobie od tego starego pawiana...
– Kaziu! – Amelia popatrzyła na nią z oburzeniem.
– No co ja poradzę, że mój szanowny małżonek zrobił się już kompletnie nie do życia – westchnęła jej teściowa. – Czasem czuję się tak, jakbym znów wychowywała małe dziecko. To mu przynieś, tamto mu podaj. Dobrze jeszcze, że nie każe sobie noska wycierać i zmieniać pieluchy. Przyda mi się chwila oddechu.
– A co zamierzacie tam robić? – zaciekawiła się Amelia. – Będziecie siedziały w jednym miejscu czy trochę pozwiedzacie?
– Oczywiście, że pozwiedzamy! Już sobie całą listę zrobiłam.
– To co chcesz zobaczyć?
Kazimiera sięgnęła po leżącą na nocnym stoliku kartkę.
– Do Wąchocka musimy pojechać – odczytała z niej – potem do Kielc, Świętego Krzyża, Kałkowa-Godowa, Świętej Katarzyny, Czarnej, Sulisławic, Dzierzgowa, no i obowiązkowo do Młodzaw Małych. Obawiam się tylko, że może nam na to wszystko nie starczyć czasu. Tym bardziej że i w samym Opatowie też mamy trochę do pooglądania.
Amelia bezskutecznie poszukiwała w głowie klucza, jakim jej teściowa posłużyła się, dobierając wszystkie te w większej części nieznane jej miejsca.
– Co tam jest? – zapytała niepewnie. – Na przykład w tych Solosławicach?
– Sulisławicach – poprawiła surowym tonem matka jej skądinąd ukochanego męża, patrząc na nią z wyraźną naganą. – Jak to co? Przecież każdy to wie! Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej Misericordia Domini!
Klucz zalśnił pełnym blaskiem.
– A w pozostałych miejscach? – Młodsza Niedzielska poczuła, że zna odpowiedź na to pytanie, ale wolała się upewnić.
Kazimiera znów zerknęła na kartkę.
– W Kielcach mamy bazylikę Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny – poinformowała uroczyście – a na Świętym Krzyżu sanktuarium Relikwii Drzewa Krzyża Świętego podarowanych przez króla Władysława Łokietka, który otrzymał je od królewicza węgierskiego Emeryka.
Amelia pokiwała głową, myśląc jednocześnie, że gdyby zebrać wszystkie porozsiewane po kościołach fragmenty Krzyża Świętego i drzewa, z którego ówże miał jakoby zostać wykonany, to i jedno, i drugie byłoby z pewnością wyższe od Pałacu Kultury i Nauki, a kto wie, czy nawet nie od Burdż Chalifa w Dubaju.
– W Kałkowie-Godowie zwiedzimy sanktuarium Matki Bożej Bolesnej Pani Świętokrzyskiej – kontynuowała starsza Niedzielska. – Jest tam też Dom Jana Pawła II z uroczą małą herbaciarnią, gdzie zamierzam wypić earl greya parzonego na świętej wodzie. I jeszcze grota lurdzka wzorowana na portugalskiej. Wąchock, no to wiadomo, opactwo Cystersów. W Czarnej mamy sanktuarium Matki Bożej Wychowawczyni, która ukazywała się w szesnastym wieku robotnikom pracującym przy wypalaniu węgla drzewnego i wytopie rudy żelaza. W Świętej Katarzynie odwiedzimy kościół Świętej Katarzyny Aleksandryjskiej i klasztor Bernardynek, w Młodzawach Małych sanktuarium Matki Bożej Młodzawskiej, a w Dzierzgowie sanktuarium Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny z cudownym obrazem przywiezionym tam po bitwie beresteckiej. No i wreszcie w samym Opatowie mamy kolegiatę Świętego Marcina, która kiedyś była klasztorem Templariuszy. Ekscytujące, prawda?
Amelia pokiwała głową z dość niepewną miną.
– Czy już... – zapytała ostrożnie – ...skonsultowałaś te plany z moją mamą?
Jej teściowa wydała z siebie lekceważące prychnięcie.
– Co tu konsultować?! – rzekła z oburzeniem. – Przecież to oczywista trasa, kiedy się jedzie w Świętokrzyskie! Jestem pewna, że Majeczka będzie wniebowzięta, gdy zobaczy, że zwiedzimy tyle pięknych i świętych miejsc! Nie może być inaczej! – Rzekłszy to, Kazimiera zamaszystym gestem dorzuciła do walizki kilka par czarnych pantofli, idealnie pasujących do określenia „obuwie trumienne”.
Amelia westchnęła ciężko, starając się nie myśleć na razie o reakcji mamy, gdy ta się dowie o wszystkich tych uroczych planach, a zwłaszcza o chwili, kiedy Maja wyrzuca Kazimierę z rozpędzonego samochodu. „Z tego będzie jakaś katastrofa” – pomyślała, wykazując się przy tym, jak się rychło miało okazać, intuicją godną jasnowidzki.
Dokładnie w tym samym czasie na drugim krańcu stolicy Maja Wrzesińska kończyła pakować swoje rzeczy do średniej wielkości plecaka turystycznego.
– Podasz mi legginsy? – poprosiła pomagającego jej w tym zajęciu ukochanego. – Te tęczowe. Leżą w środkowej szufladzie, tuż za tobą.
Maksymilian Różnic spełnił jej polecenie.
– Jesteś pewna, że chcesz wziąć właśnie te? – spytał niepewnie, podając jej wściekle pstrokatą i w dodatku nieco odblaskową część garderoby.
– A co w nich złego?
– Są tęczowe...
– I? – Wrzesińska popatrzyła na niego z wyraźnym znakiem zapytania w oczach, kompletnie nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
– Jedziesz w Świętokrzyskie – wyjaśnił z zakłopotaniem Maksymilian. – Tam może się to... no wiesz... dziwnie kojarzyć i wzbudzić kontrowersje.
Maja rzuciła mu spojrzenie pełne politowania.
– Że niby tęcza? – upewniła się. – Mam to w dupie! To, że wszędzie jest teraz wysyp oszołomstwa, nie oznacza, że zacznę się ubierać jak muzułmanka. Poza tym dość tej hipokryzji! Popatrz, komu ją zawdzięczamy! Politykom! Wszyscy niby tacy święci. Gdy ich posłuchasz, to każdy ma gębę pełną frazesów. Nic, tylko rodzina, dzieci, patriotyzm, wartości i religia. Potem zaś się okazuje, że jeden narobił bękartów, drugi zmusił kochankę do aborcji, trzeci kradnie co popadnie, czwarty umoczony w interesy z mafią, a piąty najpierw pyszczy na mniejszości, a potem sam lata w San Francisco po sznycla do sklepu dla gejów. Jeden lepszy od drugiego!
– Ale... – usiłował wtrącić Maksymilian, jednak nie został dopuszczony do głosu.
– Żadne ale! Jeśli mam ochotę nosić tęczowe legginsy, to będę je nosiła, choćby jeden durny minister z drugim miał się od tego zesrać! I koniec dyskusji!
– Czemu jedziesz akurat z Kazimierą? – Maksymilian, widząc, że tętnica na czole jego ukochanej kobiety zaczyna niebezpiecznie żyć własnym, i to bardzo intensywnym, życiem, wolał czym prędzej porzucić poprzedni temat.
– Bo ty nie mogłeś...? – zdziwiła się Maja.
– No tak, oczywiście. – Maksymilian pokiwał głową. – Ale nie chodzi mi o to, że nie jedziesz ze mną, tylko o to, dlaczego wybrałaś akurat ją. Masz przecież swoje przyjaciółki, a z nią jedynie się wiecznie kłócisz. Dlatego się trochę dziwię.
– Wydaje mi się, że ona tego potrzebuje – odpowiedziała Wrzesińska, upychając legginsy do jednej z kieszeni plecaka. – Powiedziała mi kiedyś, że od lat nie ruszyła się nigdzie z Warszawy na dłużej niż jeden dzień. Przyznasz, że to trochę żałosne. Pomyślałam więc, że skoro ty pracujesz, to zaproponuję wyjazd właśnie jej. Choć... Jeśli mam być tak całkiem szczera, to...
– Myślałaś, że odmówi? – Maksymilian uśmiechnął się pod nosem.
– Jak ty mnie znasz! – Ukochana mrugnęła do niego. – No, ale skoro się zgodziła, to zrobię wszystko, żeby to były dla niej niezapomniane dwa tygodnie.
– Coś już zaplanowałaś? – zaciekawił się Różnic.
– Ba! – Maja zrobiła szelmowską minę. – Z Opatowa mamy niecałą godzinkę do Buska-Zdroju, a tam są najlepsze SPA i fitness club w całym Świętokrzyskiem. Tyle samo mamy do Kielc do Orient Day SPA. Są znani w całej Polsce. Marcin polecił mi jeszcze Exotic SPA. Był u nich rok temu i mówi, iż robią tam takie masaże, że można odlecieć przy nich do innej galaktyki. A jeden z masażystów wygląda jak młody Brad Pitt. Dał mi nawet na niego namiar.
– Mam być zazdrosny? – zaciekawił się Maksymilian.
– Wziąwszy pod uwagę, że Marcin się z nim bzyknął, to niekoniecznie. – Maja machnęła lekceważąco ręką, co stanowiło też poniekąd podsumowanie skandalicznego trybu życia, jaki od lat prowadził jej najlepszy przyjaciel. – A gdy już porobimy sobie te wszystkie zabiegi upiększające, wymasujemy się i rozgrzejemy w saunach, to ruszymy do Szydłowa, Dwikozów, Lipnika i Żywnika Małego. Kojarzysz nazwy?
– Nie. Powinienem?
– W sumie niekoniecznie – przyznała łaskawie. – To miejsca, w których znajdują się najlepsze polskie winnice.
– To my w Polsce mamy winnice? – zdziwił się szczerze Różnic. – Nie wiedziałem.
– Mamy, mamy, i to w dodatku całkiem niezłe, przynajmniej tak słyszałam. Teraz zamierzam się o tym przekonać na własne oczy.
– Czyli szykują się wam dwa rozrywkowe tygodnie – podsumował Maksymilian, po czym naszła go dokładnie ta sama wątpliwość, na którą mniej więcej w tym samym czasie w innym zakątku stolicy wpadła Amelia. – Przegadałaś to wszystko z Kazimierą?
– A po co?! – prychnęła ze zdziwieniem Maja. – Przecież tylko kompletna frajerka nie zaakceptowałaby takiego planu. Kazia może i zachowuje się niekiedy jak nawiedzona, ale na pewno też lubi się czasem zabawić i sobie pofolgować. Zresztą wino to przecież święty napój. O ile dobrze pamiętam Biblię, jego produkcją zajmował się sam Zbawiciel. Więc widzisz, że dostosowuję się do jej potrzeb. Uwierz mi, wszystko będzie dobrze!
Maksymilian pokiwał głową z filozoficzną miną.
– Miejmy taką nadzieję... – rzekł cicho, choć w głębi ducha pomyślał, iż przysłowie głoszące, że nadzieja jest matką głupich, wyjątkowo dobrze pasuje do tej sytuacji. I, podobnie jak Amelia, bynajmniej się nie pomylił.