Teściowe w tarapatach - Alek Rogoziński - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Teściowe w tarapatach ebook i audiobook

Alek Rogoziński

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

To miała być relaksująca wycieczka dwóch teściowych w Świętokrzyskie. I choć jedna z nich pragnęła zwiedzić tam wszystkie możliwe sanktuaria maryjne, a druga jedynie skosztować trunków w lokalnych winnicach i zrelaksować się w tamtejszych SPA, to szybko połączył je wspólny cel: ratowanie życia. Wplątane w morderstwo, uciekające przed członkami tajemniczej organizacji znanej od wieków jako zakon Smoka, niemogące liczyć na pomoc policji, Kazimiera i Maja będą musiały wykazać się umiejętnościami godnymi agentek służb specjalnych. A przede wszystkim – nauczyć się ze sobą współpracować. A to nie będzie łatwe!

 

„Teściowe w tarapatach” to kontynuacja megahitu „Teściowe muszą zniknąć” pióra Alka Rogozińskiego, autora znanego z łączenia klasycznych intryg kryminalnych z dużą dawką czarnego humoru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 46 min

Lektor: Olga Bończyk
Oceny
4,4 (212 oceny)
123
55
25
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Danuta2323

Nie polecam

Co za bełkot...
20
Ewaor

Nie polecam

Po tylu fajnych książkach autora jestem mocno rozczarowana 😢 bardzo rozczarowana.
10
Naddia

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, nieźle się uśmiałam 😀
10
natkill

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam,
00
asiuleczekmalutki

Nie oderwiesz się od lektury

Jest trochę śmiechu.
00

Popularność




Re­dak­cjaMał­go­rzata To­ugri
Ko­rektaJo­anna Rod­kie­wicz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiPa­weł Pan­cza­kie­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Alek Ro­go­ziń­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-8329-597-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

OŚWIAD­CZE­NIE

Od­daję Wam w ręce dru­gie wy­da­nie ko­lej­nego tomu przy­gód mo­ich ulu­bio­nych te­ścio­wych. Pew­nie dla­tego lu­bię je tak bar­dzo, bo nie mam wła­snych. Mam na­dzieję, że także Was urze­kły one na tyle, że ze­chce­cie się do­wie­dzieć, co u nich sły­chać, a może na­wet do nich po la­tach po­wró­cić.

Choć to oczy­wi­ste, to po­now­nie za­zna­czę wy­raź­nie, że wszyst­kie po­staci (poza jedną, która dała mi po­zwo­le­nie na to, abym ją nie­cnie wy­ko­rzy­stał, z czego ocho­czo sko­rzy­sta­łem) i wy­da­rze­nia opi­sane w tej książce zo­stały przeze mnie wy­my­ślone. Ist­nieją za to re­we­la­cyjna kie­lecka re­stau­ra­cja Si Se­ñor, w któ­rej ser­wo­wany jest naj­lep­szy ha­li­but na świe­cie, a także opa­tow­ska ko­le­giata Świę­tego Mar­cina oraz pod­ziemna trasa tu­ry­styczna, którą kie­dyś, gdy go­ści­łem w tym pięk­nym mie­ście na spo­tka­niu au­tor­skim w miej­sco­wym li­ceum, otwo­rzono spe­cjal­nie dla mnie o pół­nocy, za­pewne z na­dzieją, że się w niej zgu­bię i wresz­cie prze­stanę glę­dzić. Za­miast jed­nak za­błą­dzić, wy­my­śli­łem tam ni­niej­szą po­wieść, którą od­daję Wam z tra­dy­cyj­nym drże­niem serca i nie­śmia­łymi ży­cze­niami do­brej za­bawy.

Wasz Alek

PO­STACI

Maja Wrze­siń­ska – te­ściowa nu­mer je­den, ma­jąca na­dzieję, że w cza­sie wy­prawy w Świę­to­krzy­skie bę­dzie się głów­nie włó­czyć po win­ni­cach, flir­to­wać z co przy­stoj­niej­szymi ich wła­ści­cie­lami oraz iry­to­wać miej­scową lud­ność swo­imi tę­czo­wymi stro­jami.

Ka­zi­miera Nie­dziel­ska – te­ściowa nu­mer dwa, trak­tu­jąca po­dróż do Opa­towa i oko­lic jako zna­ko­mitą oka­zję do zwie­dze­nia wszyst­kich po­bli­skich sank­tu­ariów ma­ryj­nych i zło­że­nia wią­za­nek po­lnych kwia­tów pod wszyst­kimi lo­kal­nymi ka­plicz­kami Świę­tego Jana Ne­po­mu­cena, któ­rych jest tam pi razy oko pół mi­liona.

Ame­lia Nie­dziel­ska – córka Mai, która zbyt późno uświa­do­miła so­bie, ja­kim błę­dem było wy­sła­nie matki w jedną po­dróż z Ka­zi­mierą.

Mak­sy­mi­lian Róż­nic – kon­ku­bent Mai, pró­bu­jący na­dą­żyć za jej sza­leń­stwami.

Elż­bieta „Ba­bette” Wrze­siń­ska – młod­sza córka Mai, ma­jąca na­dzieję, że odzie­dzi­czyła po ma­mie „gen za­je­bi­sto­ści”, i pla­nu­jąca wy­ko­rzy­stać go w lep­szym celu niż ścią­ga­nie so­bie na głowę roz­ma­itych nie­szczęść.

Ka­mi­lek Ba­na­siuk – chło­pak Ba­bette, fan pier­cingu i ta­tu­aży, mimo ła­god­nego uspo­so­bie­nia wy­glą­da­jący na nie­obli­czal­nego świra.

Mar­cin Mar­cin­kow­ski – przy­ja­ciel Mai, ha­ker, mistrz w swoim fa­chu, z długą li­stą dziw­nych i, jak się oka­zało, przy­dat­nych kon­tak­tów w roz­ma­itych, nie do końca le­gal­nie dzia­ła­ją­cych or­ga­ni­za­cjach.

Mag­da­lena Za­jąc – prze­wod­niczka po Opa­to­wie, zna­jąca wszyst­kie ta­jem­nice tego mia­sta.

Piotr Lin – wła­ści­ciel win­nicy w Żyw­niku Ma­łym nie­opo­dal Opa­towa, ma­jący wię­cej ta­jem­nic niż be­czek z trun­kiem naj­bar­dziej szla­chet­nym spo­śród tych do­zwo­lo­nych od lat osiem­na­stu.

Klau­diusz Młyń­ski – młody ar­che­olog, który po­sta­no­wił do­koń­czyć dzieło ży­cia swo­jego taty i tym sa­mym na­ra­ził się na śmier­telne nie­bez­pie­czeń­stwo.

Anna Ko­nieczna – hi­sto­ryczka sztuki, któ­rej na­gła cho­roba nie po­zwo­liła po­ja­wić się na czas w umó­wio­nym miej­scu, co po­cią­gnęło za sobą ka­ta­stro­falne skutki.

Jan Sre­brzec – po­nury i opry­skliwy wła­ści­ciel pen­sjo­natu Pod Mu­rami, w któ­rym za­trzy­mały się te­ściowe.

Ka­ro­lina Sre­brzec – córka Jana, po­ma­ga­jąca mu pro­wa­dzić in­te­res.

Ma­te­usz Ja­wor­ski – za­kon­nik, który przy­był do Opa­towa z po­zor­nie pro­stym za­da­niem, ale szybko się prze­ko­nał, że wy­peł­nie­nie go gra­ni­czyć bę­dzie z cu­dem.

Alojzy Se­ra­fiń­ski – bi­skup, który dość bru­tal­nie do­wie­dział się, że nie­które córy Ko­ścioła mają cza­sem dia­bła za skórą.

Esme­ralda Ja­wo­rzyń­ska – była ku­stoszka Mu­zeum Geo­de­zji i Kar­to­gra­fii w Opa­to­wie, uwa­żana przez miesz­kań­ców tego mia­sta za cza­row­nicę.

Krze­si­mir Ja­wo­rzyń­ski – syn Esme­raldy, sta­ra­jący się ze śred­nim skut­kiem prze­ko­nać kra­ja­nów, że nie jest na­wie­dzony, tu­dzież że ma w gło­wie wszyst­kie klepki.

Jo­anna Szmidt – au­torka po­czyt­nych ro­man­sów, która przy­je­chała do Opa­towa, aby zna­leźć na­tchnie­nie do na­pi­sa­nia no­wej książki, ale za­miast tego wro­biła się w ak­cję ro­dem z thril­lera.

Krzysz­tof Dar­ski – ko­mi­sarz po­li­cji, pró­bu­jący bez­sku­tecz­nie zro­zu­mieć, ja­kim spo­so­bem do­ro­słe ko­biety mo­gły uwie­rzyć „w bajki dla przy­głu­pich dzieci”.

A także kilka po­staci trze­cio­pla­no­wych, któ­rymi nie mu­si­cie za­przą­tać so­bie głowy, bo po­ja­wiają się tylko na chwilkę.

PRO­LOG

Ma­da­lena do Mar, Ma­dera, sier­pień 1452 roku

Mała łódka zbli­żała się nie­spiesz­nie do lądu. Wio­słu­jący nią śniady męż­czy­zna pod­śpie­wy­wał pod no­sem smutną pieśń w nie­zro­zu­mia­łym dla swo­ich dwóch pa­sa­że­rów ję­zyku. Ci zresztą, ubrani w ha­bity fran­cisz­ka­nów, w ogóle nie zwra­cali na niego uwagi, za­jęci od dłuż­szego czasu oży­wioną roz­mową.

– Dyć to po­mie­sza­nia zmy­słów idzie od tych pe­re­gry­na­cyj do­stać – rzekł je­den z nich z wy­raź­nym nie­za­do­wo­le­niem. – Pier­wej do Hel­lady śmy je­chali, po­tem na Cypr, bo ja­ko­wyś list stam­tąd na­pi­sał. Po­tem go w Sta­di­cach cze­skie chłopy wi­dzieli. Na świę­tych przy­sięgę skła­dali, iż lico wżdy ta­kie same, co w Kra­ko­wie na ko­ro­na­cyji oneg­daj wi­dzieli. Kie­dyż zaś brat Al­brecht tam po­je­chał, to nie­spełna ro­zumu chłopa ja­kie­goś oba­czył, co to nie tylko za niego, ale i za króla Ar­tura się po­da­wał. Po­tem go i w ce­sar­stwie wi­dzieli, i w sa­mym Rzy­mie, u Ojca Świę­tego. Ja już w nic to wiary nie mam. A tu... Pie­kło i ko­niec świata. Wody tylko z człeka idą!

– Aleć drogi nas tu wszy­stek wiodą – od­po­wie­dział drugi. – I dwórka króla klęła się, żeć sześć pal­ców u stopy jego wi­działa. A toć nie było taj­nicą, żech u niego ty­leż było!

Pierw­szy męż­czy­zna wzru­szył ra­mio­nami, my­śląc smęt­nie, że czło­wiek, któ­rego od lat bez­sku­tecz­nie szu­kali, nie jest za­pewne je­dy­nym, któ­rego matka na­tura wy­po­sa­żyła w do­dat­kowe czę­ści ciała. Na dwo­rze króla Por­tu­ga­lii Al­fonsa też wi­dzieli nie­dawno ry­ce­rza, który nie tylko miał sześć pal­ców, ale i kły po­tężne jak ja­ko­waś be­styja. Co za kon­cept nie­czy­sty ich na­szedł, kiedy do in­fanta Hen­ryka po­de­szli, żeby owego za­py­tać, czy wy­słał na tę sza­tań­ską wy­spę na końcu świata po­szu­ki­wa­nego przez nich czło­wieka? Ten tylko się uśmiech­nął pod wą­sem. „For­tasse” – mruk­nął po ła­ci­nie i wię­cej ni słowa po­wie­dzieć już nie chciał. Co mieli ro­bić? Ty­leć dni i nocy przy­szło im na spie­nio­nych mor­skich bał­wa­nach spę­dzić, że z cza­sem wy­da­wało im się, że już na­wet i to wszyćko, co we wnę­trzu czło­wieka winno się ostać, za burtę z sie­bie wy­da­lili. Do tego ten go­rąc, jak w sza­tań­skich ko­tłach. A ha­bitu zdjąć nie wolno, bo to grzech. Ech...

Łódka za­ryła o brzeg. Wio­słu­jący wy­sko­czył z niej, po czym z wy­raź­nym tru­dem wcią­gnął ją kilka me­trów w głąb lądu. Plaża, dzie­ląca ocean od za­ło­żo­nej kil­ka­na­ście lat wcze­śniej osady na­zwa­nej Ma­da­lena do Mar, skła­dała się wy­łącz­nie z drob­nych ka­my­ków. Nie cho­dziło się po nich ła­two, o czym obaj za­kon­nicy prze­ko­nali się, gdy tylko udało im się wy­do­stać z ło­dzi. Ka­myki wpa­dały im do san­da­łów i co kilka se­kund któ­ryś z nich wy­da­wał z sie­bie pełne bólu syk­nię­cie.

Wio­słu­jący od­pro­wa­dził ich wzro­kiem, nie od­cho­dząc ani o krok od łódki. Po­le­ce­nie, które otrzy­mał w Ponta do Sol od swo­jego pana, gu­ber­na­tora João Go­nça­lvesa Za­rco, było ja­sne: do­pły­nąć z dwoma fran­cisz­ka­nami do tego miej­sca, zo­sta­wić ich, od­pły­nąć i wró­cić po nich do­piero na­stęp­nego dnia. Kiedy za­kon­nicy ze­szli z plaży, wró­cił do łódki i nie­spiesz­nie od­da­lił się w kie­runku, skąd przy­był.

Zo­sta­wieni sami so­bie, fran­cisz­ka­nie ze zdu­mie­niem pa­trzyli na roz­po­ście­ra­jący się przed ich oczami wi­dok. Stali u stóp góry, która choć gę­sto po­ro­śnięta zie­lo­nymi drze­wami, zda­wała się czarna. Na­sta­wieni na to, że zo­ba­czą na jej zbo­czu wy­stawny pa­łac, bo w końcu czło­wiek, któ­rego mieli tu od­wie­dzić, we­dług opisu za­miesz­kał w re­zy­den­cji gu­ber­na­tora, ni­jak nie mo­gli wy­pa­trzyć ni­czego, co da­łoby się pod­cią­gnąć pod tę szumną na­zwę. Mało tego! Nie wi­dzieli na­wet żad­nego bu­dynku. Nic! Tylko drzewa i prze­ra­ża­jącą górę, ze względu na swój ko­lo­ryt spra­wia­jącą ta­kie wra­że­nie, jakby wy­ła­niała się z cze­lu­ści sa­mego pie­kła.

W tym sa­mym cza­sie, mniej wię­cej sto me­trów wy­żej, sto­jący przy oknie scho­wa­nego wśród waw­rzy­nów nie­zbyt oka­za­łego domu nie­wy­soki, ale mocno zbu­do­wany, ciem­no­włosy, młody męż­czy­zna gła­dził pal­cem wska­zu­ją­cym swoją lewą brew. Ci, któ­rzy go znali, wie­dzieli, że czyni tak za­wsze, kiedy musi pod­jąć ważną de­cy­zję. Po chwili na jego za­my­ślo­nym ob­li­czu po­ja­wił się cień uśmie­chu.

– Fa­bio! – krzyk­nął do ba­wią­cego się na ganku szczu­płego na­sto­latka, po czym gdy ten po­ja­wił się w progu domu, rzekł po por­tu­gal­sku: – Idź w stronę plaży. Znaj­dziesz tam dwóch za­kon­ni­ków. Przy­pro­wadź ich do mnie. Tylko tak, abym zdą­żył dojść do ko­ścioła i tu wró­cić. Naj­le­piej po­każ im po dro­dze plan­ta­cję ba­na­nów!

– Tak jest, pa­nie Hen­ri­que! – Słu­żący po­ki­wał głową ze zro­zu­mie­niem.

Gdy chło­piec się od­da­lił, męż­czy­zna po­spie­szył do kom­naty słu­żą­cej mu za sy­pial­nię. Przy­klęk­nął i wy­cią­gnął spod łóżka nie­wielki, opra­wiony w skórę tom. Na­stęp­nie szyb­kim kro­kiem opu­ścił dom i po­dą­żył w stronę po­ło­żo­nego kil­ka­set me­trów da­lej, także ukry­tego wśród zie­leni, bia­łego ko­ścioła. Nie wszedł jed­nak do środka, tylko udał się na tyły, do domu księ­dza.

Kiedy ten otwo­rzył drzwi, nie za­mie­nili na­wet słowa, je­dy­nie po­pa­trzyli na sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo. Po chwili obaj skie­ro­wali się w stronę le­żą­cej nieco na ubo­czu, w po­ło­wie drogi mię­dzy do­mem męż­czy­zny i ko­ścio­łem, ka­plicy. Męż­czy­zna ufun­do­wał ją i po­ma­gał zbu­do­wać le­d­wie kilka mie­sięcy wcze­śniej. Wkro­czyli z po­wagą do wnę­trza nie­wiel­kiego bu­dynku, na se­kundę przy­klęk­nęli na progu, prze­że­gnali się, a na­stęp­nie szyb­kim kro­kiem zbli­żyli do pre­zbi­te­rium. Ksiądz wy­cią­gnął z kie­szeni klucz, po czym pchnął lekko jedną z pła­sko­rzeźb zdo­bią­cych oł­tarz. Na­stęp­nie wło­żył rękę z klu­czem do otworu, który w ten spo­sób po­wstał. Po chwili tom znik­nął w skrytce, którą męż­czy­zna wy­ko­nał w cza­sie, gdy nikt z bu­dow­ni­czych ka­plicy nie mógł tego zo­ba­czyć. Kiedy pła­sko­rzeźba wró­ciła na swoje miej­sce, ksiądz wy­cią­gnął klucz w stronę swo­jego to­wa­rzy­sza. Ten po­krę­cił głową.

– W rę­kach ojca bę­dzie bez­piecz­niej­szy – rzekł zde­cy­do­wa­nym to­nem. – Przy­naj­mniej na ra­zie.

Ka­płan po­kło­nił mu się z po­korą.

– Są groźni? – za­py­tał z tro­ską.

– Nie wiem. – Męż­czy­zna wzru­szył ra­mio­nami. – Czas po­każe. Niech mnie oj­ciec po­bło­go­sławi.

Ksiądz po­ło­żył rękę na jego kę­dzie­rza­wych wło­sach i na­kre­ślił w po­wie­trzu znak krzyża. Męż­czy­zna po­dzię­ko­wał ski­nię­ciem głowy i bez mała bie­giem od­da­lił się w kie­runku swo­jego domu. Do­kład­nie pięć mi­nut po tym, jak zna­lazł się w jego wnę­trzu, na po­dwó­rzu po­ja­wił się Fa­bio wraz z za­kon­ni­kami.

Dwa dni póź­niej w środku nocy w kom­na­cie pa­łacu gu­ber­na­tora w Fun­chal je­den z fran­cisz­ka­nów za­mo­czył pióro w atra­men­cie, a po­tem przy­ło­żył je do roz­ło­żo­nego przed sobą per­ga­minu. Mi­go­czące świa­tło kilku sto­ją­cych nie­opo­dal świec spra­wiało, że za­nim atra­ment za­schnął, ko­lejne li­tery zda­wały się wręcz ża­rzyć. Uło­żone z nich słowa skła­dały się na nie­długi list, roz­po­czy­na­jący się od zda­nia: „La­di­slaus Rex Po­lo­niae et Hun­ga­rie vi­vis in su­li­su­lis re­gnum Por­tu­ga­lie”. Ad­re­sa­tem ko­re­spon­den­cji był wielki mistrz krzy­żacki Lu­dwig von Er­lich­shau­sen. Wia­do­mość ta ni­gdy jed­nak nie do­tarła do jego rąk. Tra­fiła za to w zu­peł­nie inne i wy­wo­łała do­kład­nie pięć­set sześć­dzie­siąt osiem lat póź­niej aferę, która mocno skom­pli­ko­wała ży­cie dwóm ko­bie­tom w tak zwa­nym kwie­cie wieku, miesz­ka­ją­cym w kraju, z któ­rego po­cho­dził ta­jem­ni­czy męż­czy­zna, i wy­bie­ra­ją­cym się wła­śnie na teo­re­tycz­nie spo­kojny i re­lak­su­jący urlop...

ROZ­DZIAŁ 1

– Na­prawdę uwa­żasz, że to do­bry po­mysł? – Ame­lia Nie­dziel­ska pa­trzyła nie­pew­nie na swoją te­ściową pa­ku­jącą ko­lejne rze­czy do wa­lizy o ga­ba­ry­tach bez mała szafy gdań­skiej.

– Wy­jazd z twoją matką? – upew­niła się Ka­zi­miera Nie­dziel­ska, skła­da­jąc w kostkę lekko prze­zro­czy­stą czarną halkę, ob­szytą ko­ronką i jako taką spra­wia­jącą wra­że­nie wdo­wiego we­lonu. – Sama nie wiem. Przez mo­ment wy­da­wało mi się, że tro­chę znor­mal­niała, ale po­tem po­szła na pro­te­sty tych tam, no... ak­ty­wi­stów LTBG! I po­my­śla­łam, że znowu jej szajba od­bija.

– Ona po pro­stu wal­czy o rów­ność – wy­tłu­ma­czyła Ame­lia, ma­cha­jąc ręką na po­pra­wia­nie ko­lej­no­ści li­ter w uży­tym przez te­ściową skró­cie.

Z do­świad­cze­nia wie­działa, że Ka­zi­miera prze­sta­wia so­bie w nim li­terki we­dług wła­snego uzna­nia, pa­mię­ta­jąc je­dy­nie o tym, że wszystko za­czyna się od L. Na wszel­kie ko­rekty re­ago­wała zaś na dwa spo­soby, w za­leż­no­ści od hu­moru wy­krzy­ku­jąc: „No, prze­cież tak wła­śnie po­wie­dzia­łam!” albo „A co to za róż­nica?!”.

– Coś po­dob­nego! – żach­nęła się star­sza pani Nie­dziel­ska. – Prze­cież tym awan­tur­ni­kom cho­dzi tylko o roz­róby! We­tknęli tę­czową flagę w po­mnik Ko­per­nika. Jakby bie­da­kowi mało było tego idio­tycz­nego ucze­sa­nia à la wcze­sna San­torka. Tylko burdy i awan­tury ro­bią! Żeby so­bie po­krzy­czeć i po­ska­kać! Mają w szkole za mało wu­efu. Ja bym jesz­cze wpro­wa­dziła obo­wiąz­kową musz­trę! I to od przed­szkola! Ja ci to mó­wię. Rów­ność, pfe! Do­bre so­bie. Prze­cież mamy rów­ność! To tak, jak­bym ja po­szła ma­ni­fe­sto­wać o to, żeby so­lone ma­sło było z solą!

– Mama tak nie uważa... – za­uwa­żyła nie­śmiało Ame­lia, za­jęta wy­ma­zy­wa­niem so­bie sprzed oczu mocno prze­ra­ża­ją­cej sceny, w któ­rej Ka­zi­miera stoi z pej­czem i wy­wrza­skuje: „Bacz­ność! Spo­cznij! Lewa! Prawa! Re­pe­tuj broń!” do bandy za­śli­nio­nych przed­szko­la­ków pa­trzą­cych na nią jak na Babę-Jagę.

– Bo twoja matka, z ca­łym sza­cun­kiem, jest wal­nięta tak samo jak oni! – Te­ściowa wy­gło­siła to zda­nie to­nem, do któ­rego do­pa­so­wać można było tylko pa­pie­ską sen­ten­cję: Ka­zi­miera lo­cuta, causa fi­nita. – Poza tym nie o to mi cho­dzi!

– A o co?

– Tam była sama mło­dzież i ona jedna. – Ka­zi­miera za­brała się do pa­ko­wa­nia trzech swe­ter­ków w romby w nie­zwy­kle atrak­cyj­nej dla oka ga­mie ko­lo­ry­stycz­nej, roz­cią­ga­ją­cej się mię­dzy barwą ja­sno- a ciem­no­bu­racz­kową. – Wy­glą­dała jak bab­cia, która przy­nio­sła wnu­siom ka­napki. Na­wet ją w te­le­wi­zji po­ka­zali! Jak wy­gra­żała pię­ścią ja­kie­muś po­li­cjan­towi, który miał tak osłu­piałą minę, że aż mi się go żal zro­biło. Wi­dać było, że bie­dak kom­bi­no­wał, czy ma ba­binę od­wieźć na do­łek, czy do domu spo­koj­nej sta­ro­ści.

– Prze­sa­dzasz – za­pro­te­sto­wała Ame­lia, gry­ząc się w ję­zyk, żeby nie przy­po­mnieć te­ścio­wej, że jest w tym sa­mym wieku. – Mama trzyma się re­we­la­cyj­nie.

– Bo pa­trzysz na nią oczami ko­goś, dla kogo za­wsze bę­dzie młoda i piękna. – Ka­zi­miera wzru­szyła ra­mio­nami. – Dzieci tak mają! Ale ja za­wsze po­wta­rzam, że z ro­pu­chy ni­jak ki­janki się już nie zrobi! I nie ma co się na siłę pchać w nie swoje pro­te­sty. Niech so­bie ma­ni­fe­stuje w obro­nie, no nie wiem czego, wyż­szej eme­ry­tury albo prawa do częst­szej wy­miany dar­mo­wej sztucz­nej szczęki, a nie lata na ja­kieś mło­dzie­żowe za­dymy. Nie dość, że te na­sto­latki mu­szą uwa­żać na po­li­cję, to jesz­cze zer­kać na sta­ruszkę, czy jej ar­tre­tyzm nie do­padł. Tylko im prze­szka­dza. Zna­la­zła się sta­rość wio­dąca lud na ba­ry­kady! A co do wy­jazdu... – W wa­lizce wy­lą­do­wały pa­pi­loty. Ich prze­zna­cze­nie było o tyle za­gad­kowe, że Ka­zi­miera ni­gdy nie krę­ciła wło­sów, ale ro­biła z nich coś w ro­dzaju ula, w któ­rym z da­leka spra­wiała wra­że­nie nieco bar­dziej kor­pu­lent­nego klona tra­gicz­nie zmar­łej pio­sen­karki Amy Wi­ne­ho­use. – Mu­szę spra­wie­dli­wie przy­znać, że zro­biło mi się bar­dzo miło, kiedy twoja mama za­pro­po­no­wała, że­bym z nią po­je­chała. Lata całe nie ru­sza­łam się z War­szawy. Prze­cież dla tego sta­rego ra­mola, mo­jego męża, wej­ście na strych to jak wy­prawa na Ki­li­man­dżaro. Gdy mu kie­dyś za­pro­po­no­wa­łam, że­by­śmy po­le­cieli do Pa­ryża, po­pa­trzył na mnie tak, jak­bym co naj­mniej chciała go za­pa­ko­wać do ra­kiety i wy­słać na Marsa. Z dru­giej strony może to i le­piej. Te­raz po tym Pa­ryżu to tylko sami ciapa...

Ame­lia syk­nęła i po­pa­trzyła na te­ściową ta­kim wzro­kiem, że Ka­zi­miera nieco się opa­mię­tała.

– ...sami ko­lo­rowi la­tają – do­koń­czyła, w swoim mnie­ma­niu bar­dzo po­praw­nie po­li­tycz­nie. – Moja przy­ja­ciółka Halszka nie­dawno tam była i po­tem po­wie­działa, że wszę­dzie tylko ba­ła­gan, śmieci, bez­domni i dżen­der. Gdy usia­dła w ka­wiarni, to się za­raz do niej przy­siadł ja­kiś młody Mu...

Syk Ame­lii po­now­nie przy­wo­łał ją do po­rządku.

– Zna­czy ten, no... Ame­ry­ko­afry­ka­nin. – Ka­zi­miera do­ko­nała sto­sow­nej jej zda­niem ko­rekty. – Halszka my­ślała, że chce jej sprze­dać ta­niej pa­pie­rosy albo al­ko­hol. A on, wy­obraź so­bie, za­czął ją pod­ry­wać! Ro­zu­miesz?! Czy to już na­prawdę nie ma kary na ta­kich de­wian­tów?!

Po­nie­waż Ame­lia ni­jak nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć, czy kie­dy­kol­wiek wi­działa wzmian­ko­waną Halszkę w in­nym sta­nie niż lekko na­bz­dryn­go­loną i z pe­tem w dło­niach, bez trudu wy­obra­ziła so­bie, jak bar­dzo bo­le­sna i roz­cza­ro­wu­jąca mu­siała być dla niej owa pa­ry­ska przy­goda. Po­my­ślała też zło­śli­wie, że ona by się tam na miej­scu Halszki cie­szyła, że ma­jąc sześć­dzie­siąt pięć lat i pi razy oko czter­dzie­ści kilo nad­wagi, cią­gle można być obiek­tem za­in­te­re­so­wa­nia płci prze­ciw­nej, i to znacz­nie młod­szej. Acz z dru­giej strony po­dzie­lała zda­nie te­ścio­wej, że fa­cet, który po­le­ciał na Halszkę, zde­cy­do­wa­nie mu­siał być, no może nie de­wian­tem, ale osob­ni­kiem ma­ją­cym ory­gi­nalny i bar­dzo wy­ra­fi­no­wany gust.

– A tu­taj nie dość, że po­je­dziemy w Pol­skę, i to tę bar­dziej roz­sądną – Ka­zi­miera od kilku lat dzie­liła kraj na dwie czę­ści: lep­szą, gdzie w wy­bo­rach wy­gry­wała miła jej sercu par­tia, oraz gor­szą, gdzie trium­fo­wał kto­kol­wiek inny, przy czym w tym dru­gim przy­padku było jej wszystko jedno kto – to w do­datku od­pocznę so­bie od tego sta­rego pa­wiana...

– Ka­ziu! – Ame­lia po­pa­trzyła na nią z obu­rze­niem.

– No co ja po­ra­dzę, że mój sza­nowny mał­żo­nek zro­bił się już kom­plet­nie nie do ży­cia – wes­tchnęła jej te­ściowa. – Cza­sem czuję się tak, jak­bym znów wy­cho­wy­wała małe dziecko. To mu przy­nieś, tamto mu po­daj. Do­brze jesz­cze, że nie każe so­bie no­ska wy­cie­rać i zmie­niać pie­lu­chy. Przyda mi się chwila od­de­chu.

– A co za­mier­za­cie tam ro­bić? – za­cie­ka­wiła się Ame­lia. – Bę­dzie­cie sie­działy w jed­nym miej­scu czy tro­chę po­zwie­dza­cie?

– Oczy­wi­ście, że po­zwie­dzamy! Już so­bie całą li­stę zro­bi­łam.

– To co chcesz zo­ba­czyć?

Ka­zi­miera się­gnęła po le­żącą na noc­nym sto­liku kartkę.

– Do Wą­chocka mu­simy po­je­chać – od­czy­tała z niej – po­tem do Kielc, Świę­tego Krzyża, Kał­kowa-Go­dowa, Świę­tej Ka­ta­rzyny, Czar­nej, Su­li­sła­wic, Dzierz­gowa, no i obo­wiąz­kowo do Mło­dzaw Ma­łych. Oba­wiam się tylko, że może nam na to wszystko nie star­czyć czasu. Tym bar­dziej że i w sa­mym Opa­to­wie też mamy tro­chę do po­oglą­da­nia.

Ame­lia bez­sku­tecz­nie po­szu­ki­wała w gło­wie klu­cza, ja­kim jej te­ściowa po­słu­żyła się, do­bie­ra­jąc wszyst­kie te w więk­szej czę­ści nie­znane jej miej­sca.

– Co tam jest? – za­py­tała nie­pew­nie. – Na przy­kład w tych So­lo­sła­wi­cach?

– Su­li­sła­wi­cach – po­pra­wiła su­ro­wym to­nem matka jej ską­d­inąd uko­cha­nego męża, pa­trząc na nią z wy­raźną na­ganą. – Jak to co? Prze­cież każdy to wie! Sank­tu­arium Matki Bo­żej Bo­le­snej Mi­se­ri­cor­dia Do­mini!

Klucz za­lśnił peł­nym bla­skiem.

– A w po­zo­sta­łych miej­scach? – Młod­sza Nie­dziel­ska po­czuła, że zna od­po­wiedź na to py­ta­nie, ale wo­lała się upew­nić.

Ka­zi­miera znów zer­k­nęła na kartkę.

– W Kiel­cach mamy ba­zy­likę Wnie­bo­wzię­cia Naj­święt­szej Ma­ryi Panny – po­in­for­mo­wała uro­czy­ście – a na Świę­tym Krzyżu sank­tu­arium Re­li­kwii Drzewa Krzyża Świę­tego po­da­ro­wa­nych przez króla Wła­dy­sława Ło­kietka, który otrzy­mał je od kró­le­wi­cza wę­gier­skiego Eme­ryka.

Ame­lia po­ki­wała głową, my­śląc jed­no­cze­śnie, że gdyby ze­brać wszyst­kie po­roz­sie­wane po ko­ścio­łach frag­menty Krzyża Świę­tego i drzewa, z któ­rego ówże miał ja­koby zo­stać wy­ko­nany, to i jedno, i dru­gie by­łoby z pew­no­ścią wyż­sze od Pa­łacu Kul­tury i Na­uki, a kto wie, czy na­wet nie od Burdż Cha­lifa w Du­baju.

– W Kał­ko­wie-Go­do­wie zwie­dzimy sank­tu­arium Matki Bo­żej Bo­le­snej Pani Świę­to­krzy­skiej – kon­ty­nu­owała star­sza Nie­dziel­ska. – Jest tam też Dom Jana Pawła II z uro­czą małą her­ba­ciar­nią, gdzie za­mie­rzam wy­pić earl greya pa­rzo­nego na świę­tej wo­dzie. I jesz­cze grota lurdzka wzo­ro­wana na por­tu­gal­skiej. Wą­chock, no to wia­domo, opac­two Cy­ster­sów. W Czar­nej mamy sank­tu­arium Matki Bo­żej Wy­cho­waw­czyni, która uka­zy­wała się w szes­na­stym wieku ro­bot­ni­kom pra­cu­ją­cym przy wy­pa­la­niu wę­gla drzew­nego i wy­to­pie rudy że­laza. W Świę­tej Ka­ta­rzy­nie od­wie­dzimy ko­ściół Świę­tej Ka­ta­rzyny Alek­san­dryj­skiej i klasz­tor Ber­nar­dy­nek, w Mło­dza­wach Ma­łych sank­tu­arium Matki Bo­żej Mło­dzaw­skiej, a w Dzierz­go­wie sank­tu­arium Wnie­bo­wzię­cia Naj­święt­szej Ma­ryi Panny z cu­dow­nym ob­ra­zem przy­wie­zio­nym tam po bi­twie be­re­stec­kiej. No i wresz­cie w sa­mym Opa­to­wie mamy ko­le­giatę Świę­tego Mar­cina, która kie­dyś była klasz­to­rem Tem­pla­riu­szy. Eks­cy­tu­jące, prawda?

Ame­lia po­ki­wała głową z dość nie­pewną miną.

– Czy już... – za­py­tała ostroż­nie – ...skon­sul­to­wa­łaś te plany z moją mamą?

Jej te­ściowa wy­dała z sie­bie lek­ce­wa­żące prych­nię­cie.

– Co tu kon­sul­to­wać?! – rze­kła z obu­rze­niem. – Prze­cież to oczy­wi­sta trasa, kiedy się je­dzie w Świę­to­krzy­skie! Je­stem pewna, że Ma­jeczka bę­dzie wnie­bo­wzięta, gdy zo­ba­czy, że zwie­dzimy tyle pięk­nych i świę­tych miejsc! Nie może być ina­czej! – Rze­kł­szy to, Ka­zi­miera za­ma­szy­stym ge­stem do­rzu­ciła do wa­lizki kilka par czar­nych pan­to­fli, ide­al­nie pa­su­ją­cych do okre­śle­nia „obu­wie tru­mienne”.

Ame­lia wes­tchnęła ciężko, sta­ra­jąc się nie my­śleć na ra­zie o re­ak­cji mamy, gdy ta się do­wie o wszyst­kich tych uro­czych pla­nach, a zwłasz­cza o chwili, kiedy Maja wy­rzuca Ka­zi­mierę z roz­pę­dzo­nego sa­mo­chodu. „Z tego bę­dzie ja­kaś ka­ta­strofa” – po­my­ślała, wy­ka­zu­jąc się przy tym, jak się ry­chło miało oka­zać, in­tu­icją godną ja­sno­widzki.

* * *

Do­kład­nie w tym sa­mym cza­sie na dru­gim krańcu sto­licy Maja Wrze­siń­ska koń­czyła pa­ko­wać swoje rze­czy do śred­niej wiel­ko­ści ple­caka tu­ry­stycz­nego.

– Po­dasz mi leg­ginsy? – po­pro­siła po­ma­ga­ją­cego jej w tym za­ję­ciu uko­cha­nego. – Te tę­czowe. Leżą w środ­ko­wej szu­fla­dzie, tuż za tobą.

Mak­sy­mi­lian Róż­nic speł­nił jej po­le­ce­nie.

– Je­steś pewna, że chcesz wziąć wła­śnie te? – spy­tał nie­pew­nie, po­da­jąc jej wście­kle pstro­katą i w do­datku nieco od­bla­skową część gar­de­roby.

– A co w nich złego?

– Są tę­czowe...

– I? – Wrze­siń­ska po­pa­trzyła na niego z wy­raź­nym zna­kiem za­py­ta­nia w oczach, kom­plet­nie nie ro­zu­mie­jąc, o co mu cho­dzi.

– Je­dziesz w Świę­to­krzy­skie – wy­ja­śnił z za­kło­po­ta­niem Mak­sy­mi­lian. – Tam może się to... no wiesz... dziw­nie ko­ja­rzyć i wzbu­dzić kon­tro­wer­sje.

Maja rzu­ciła mu spoj­rze­nie pełne po­li­to­wa­nia.

– Że niby tę­cza? – upew­niła się. – Mam to w du­pie! To, że wszę­dzie jest te­raz wy­syp oszo­łom­stwa, nie ozna­cza, że za­cznę się ubie­rać jak mu­zuł­manka. Poza tym dość tej hi­po­kry­zji! Po­patrz, komu ją za­wdzię­czamy! Po­li­ty­kom! Wszy­scy niby tacy święci. Gdy ich po­słu­chasz, to każdy ma gębę pełną fra­ze­sów. Nic, tylko ro­dzina, dzieci, pa­trio­tyzm, war­to­ści i re­li­gia. Po­tem zaś się oka­zuje, że je­den na­ro­bił bę­kar­tów, drugi zmu­sił ko­chankę do abor­cji, trzeci krad­nie co po­pad­nie, czwarty umo­czony w in­te­resy z ma­fią, a piąty naj­pierw pysz­czy na mniej­szo­ści, a po­tem sam lata w San Fran­ci­sco po sznycla do sklepu dla ge­jów. Je­den lep­szy od dru­giego!

– Ale... – usi­ło­wał wtrą­cić Mak­sy­mi­lian, jed­nak nie zo­stał do­pusz­czony do głosu.

– Żadne ale! Je­śli mam ochotę no­sić tę­czowe leg­ginsy, to będę je no­siła, choćby je­den durny mi­ni­ster z dru­gim miał się od tego ze­srać! I ko­niec dys­ku­sji!

– Czemu je­dziesz aku­rat z Ka­zi­mierą? – Mak­sy­mi­lian, wi­dząc, że tęt­nica na czole jego uko­cha­nej ko­biety za­czyna nie­bez­piecz­nie żyć wła­snym, i to bar­dzo in­ten­syw­nym, ży­ciem, wo­lał czym prę­dzej po­rzu­cić po­przedni te­mat.

– Bo ty nie mo­głeś...? – zdzi­wiła się Maja.

– No tak, oczy­wi­ście. – Mak­sy­mi­lian po­ki­wał głową. – Ale nie cho­dzi mi o to, że nie je­dziesz ze mną, tylko o to, dla­czego wy­bra­łaś aku­rat ją. Masz prze­cież swoje przy­ja­ciółki, a z nią je­dy­nie się wiecz­nie kłó­cisz. Dla­tego się tro­chę dzi­wię.

– Wy­daje mi się, że ona tego po­trze­buje – od­po­wie­działa Wrze­siń­ska, upy­cha­jąc leg­ginsy do jed­nej z kie­szeni ple­caka. – Po­wie­działa mi kie­dyś, że od lat nie ru­szyła się ni­g­dzie z War­szawy na dłu­żej niż je­den dzień. Przy­znasz, że to tro­chę ża­ło­sne. Po­my­śla­łam więc, że skoro ty pra­cu­jesz, to za­pro­po­nuję wy­jazd wła­śnie jej. Choć... Je­śli mam być tak cał­kiem szczera, to...

– My­śla­łaś, że od­mówi? – Mak­sy­mi­lian uśmiech­nął się pod no­sem.

– Jak ty mnie znasz! – Uko­chana mru­gnęła do niego. – No, ale skoro się zgo­dziła, to zro­bię wszystko, żeby to były dla niej nie­za­po­mniane dwa ty­go­dnie.

– Coś już za­pla­no­wa­łaś? – za­cie­ka­wił się Róż­nic.

– Ba! – Maja zro­biła szel­mow­ską minę. – Z Opa­towa mamy nie­całą go­dzinkę do Bu­ska-Zdroju, a tam są naj­lep­sze SPA i fit­ness club w ca­łym Świę­to­krzy­skiem. Tyle samo mamy do Kielc do Orient Day SPA. Są znani w ca­łej Pol­sce. Mar­cin po­le­cił mi jesz­cze Exo­tic SPA. Był u nich rok temu i mówi, iż ro­bią tam ta­kie ma­saże, że można od­le­cieć przy nich do in­nej ga­lak­tyki. A je­den z ma­sa­ży­stów wy­gląda jak młody Brad Pitt. Dał mi na­wet na niego na­miar.

– Mam być za­zdro­sny? – za­cie­ka­wił się Mak­sy­mi­lian.

– Wziąw­szy pod uwagę, że Mar­cin się z nim bzyk­nął, to nie­ko­niecz­nie. – Maja mach­nęła lek­ce­wa­żąco ręką, co sta­no­wiło też po­nie­kąd pod­su­mo­wa­nie skan­da­licz­nego trybu ży­cia, jaki od lat pro­wa­dził jej naj­lep­szy przy­ja­ciel. – A gdy już po­ro­bimy so­bie te wszyst­kie za­biegi upięk­sza­jące, wy­ma­su­jemy się i roz­grze­jemy w sau­nach, to ru­szymy do Szy­dłowa, Dwi­ko­zów, Lip­nika i Żyw­nika Ma­łego. Ko­ja­rzysz na­zwy?

– Nie. Po­wi­nie­nem?

– W su­mie nie­ko­niecz­nie – przy­znała ła­ska­wie. – To miej­sca, w któ­rych znaj­dują się naj­lep­sze pol­skie win­nice.

– To my w Pol­sce mamy win­nice? – zdzi­wił się szcze­rze Róż­nic. – Nie wie­dzia­łem.

– Mamy, mamy, i to w do­datku cał­kiem nie­złe, przy­naj­mniej tak sły­sza­łam. Te­raz za­mie­rzam się o tym prze­ko­nać na wła­sne oczy.

– Czyli szy­kują się wam dwa roz­ryw­kowe ty­go­dnie – pod­su­mo­wał Mak­sy­mi­lian, po czym na­szła go do­kład­nie ta sama wąt­pli­wość, na którą mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie w in­nym za­kątku sto­licy wpa­dła Ame­lia. – Prze­ga­da­łaś to wszystko z Ka­zi­mierą?

– A po co?! – prych­nęła ze zdzi­wie­niem Maja. – Prze­cież tylko kom­pletna fra­jerka nie za­ak­cep­to­wa­łaby ta­kiego planu. Ka­zia może i za­cho­wuje się nie­kiedy jak na­wie­dzona, ale na pewno też lubi się cza­sem za­ba­wić i so­bie po­fol­go­wać. Zresztą wino to prze­cież święty na­pój. O ile do­brze pa­mię­tam Bi­blię, jego pro­duk­cją zaj­mo­wał się sam Zba­wi­ciel. Więc wi­dzisz, że do­sto­so­wuję się do jej po­trzeb. Uwierz mi, wszystko bę­dzie do­brze!

Mak­sy­mi­lian po­ki­wał głową z fi­lo­zo­ficzną miną.

– Miejmy taką na­dzieję... – rzekł ci­cho, choć w głębi du­cha po­my­ślał, iż przy­sło­wie gło­szące, że na­dzieja jest matką głu­pich, wy­jąt­kowo do­brze pa­suje do tej sy­tu­acji. I, po­dob­nie jak Ame­lia, by­naj­mniej się nie po­my­lił.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki