Bardzo cichy rozwód - Alek Rogoziński - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Bardzo cichy rozwód ebook i audiobook

Alek Rogoziński

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

To miało być spokojne rozstanie. Niestety, nie wyszło.

Kiedyś byli szczęśliwym małżeństwem i świata poza sobą nie widzieli. Jednak po kilku wspólnych latach Zuzanna i Kacper z całego serca mają siebie dość. Każde z nich nie może się też doczekać chwili, kiedy powie drugiemu: „Chcę rozwodu!”. A kiedy wreszcie ów upragniony moment nadchodzi, szybko okazuje się, że… rozstanie to ostatnie, co będzie zaprzątać ich głowy. Wplątani w morderstwo, uciekający przed policją i gangsterami, małżonkowie zdani są tylko na siebie. Pytanie tylko: czy aby na pewno mogą sobie wzajemnie ufać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 6 min

Lektor: Alek Rogoziński
Oceny
4,3 (1338 ocen)
707
383
179
47
22
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Paula_9009

Nie oderwiesz się od lektury

Alek Rogoziński jak zwykle nie zawodzi. Intryga kryminalna w połączeniu ze świetnym humorem. Dobra zabawa gwarantowana - przy kilku scenach poplułam ze śmiechu ekran czytnika. Polecam i czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg przygód Borowików.
41
agulas1234

Nie oderwiesz się od lektury

Na początku trochę rozwlekłe ale później hardkor. Jak zwykle uśmiałam się do łez
31
ms_sylwia

Dobrze spędzony czas

Jest humor, tajemnica, intryga i wartka akcja. To moim zdaniem najlepsze połączenie.
10
Kala7

Nie oderwiesz się od lektury

Alek Rogoziński w najlepszej formie
10
RosarioTijeras

Całkiem niezła

Pamiętacie film "Pan i Pani Smith"? Właśnie z nim skojarzył mi się "Bardzo cichy rozwód". Zachęcona pozytywną opinią w końcu sięgnęłam po odkładanego przez lata Rogozińskiego. Było dosyć miło i .... średnio. Chyba książka nie trafiła na dobry moment. Intryga kryminalna i pomysł bardzo mi się spodobał. Samo rozwiazanie sprawy już nie bardzo. Po drodze film sensacyjny w pełni. Osoby znające topografię stolicy na pewno będą mieć niezla frajdę. Główni bohaterowie dadzą się lubić. Humor autora dla mnie trafiony, choć w głos się nie śmiałam. Było poprawnie, choć bez fajerwerków. Zakładam, że to za sprawą książkowego kaca po znakomitym "Bagnie". Na pewno sięgnę jeszcze po inny tytuł Alka Rogozińskiego, by zweryfikować tę teorię.
10

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

OŚWIADCZENIE

 

 

 

 

Jak zwykle z ręką na sercu zapewniam, że wszyscy bohaterowie niniejszej powieści są zmyśleni, a opisane wydarzenia powstały tylko w mojej rozszalałej wyobraźni. Książka ta nie jest też poradnikiem i nie należy starać się wcielać w życie opisanych tu wyczynów. No chyba że marzy Wam się kilka lat w spokojnej, cichej celi na Białołęce albo w jakimkolwiek innym miejscu odosobnienia. Co w sumie wcale nie jest takie dziwne, zważywszy na zasłyszaną przeze mnie niedawno wypowiedź jednej z moich przyjaciółek, która – patrząc na swoje trzyletnie dziecię, próbujące zjeść pilota od telewizora – stwierdziła filozoficznie: „Jakbym tak zabiła mojego eksmęża, to wlepiliby mi pewnie dwadzieścia pięć lat, wyszłabym po piętnastu i akurat toto byłoby już dorosłe”. Także róbcie, co tam chcecie. Ale w razie czego nie miejcie do mnie pretensji.

 

Alek

 

 

 

 

 

 

POSTACI

 

 

 

 

Zuzanna Borowik – niezbyt szczęśliwa w swoim małżeństwie trzydziestoparolatka, wplątana w aferę, przy której nawet sensacyjne przygody przeżywane przez bohaterki jej ulubionych powieści kryminalnych wydały jej się znienacka nudziarstwem.

 

Kacper Borowik – mąż Zuzanny, pozornie spokojny i flegmatyczny informatyk, skrywający o jedną tajemnicę za dużo.

 

Karina Ogłońska – najlepsza przyjaciółka Zuzanny, podejrzewająca, że oboje Borowikowie nagle z nieznanych przyczyn zwariowali.

 

Anna Pastusiak – mama Zuzanny, uważająca, że choć jej córka nigdy nie była do końca zdrowa na umyśle, to tym razem pobiła wszelkie rekordy.

 

Edmund Borowik – ojciec Kacpra, mający absolutnie stoicki stosunek do szaleństwa swojej pociechy.

 

Waldemar Kosiński – współpracownik Kacpra, od lat skrycie podkochujący się w jego żonie.

 

Alan „Paula” Muller – młody człowiek, który zauroczył się nie tą osobą, co trzeba, i tym samym ściągnął sobie na głowę nie lada kłopoty.

 

Jola Lato – dama lekkich obyczajów, która przez przypadek wplątała się w walkę dwóch zwalczających się wzajemnie mafii i nie wiedziała, jak się z niej wyplątać.

 

Marian „Kaszalot” Kowalski – pozbawiony skrupułów mafiozo, wizualnie idealnie konweniujący ze swoją ksywką.

 

Stefek „Czarny” Paździoch – podwładny Kaszalota, przekonany, że sprzątnięcie z tego świata dwóch osób, w dodatku niemających nic wspólnego z bandyterką, zajmie mu mniej czasu niż podlewanie kwiatków w domu jego mamy, tym bardziej że z sobie tylko znanych przyczyn ta przerobiła swoje M3 w ogród botaniczny.

 

Jureczek „Białasek” Jóźwicki – drugi z ludzi Kaszalota, obdarzony ilorazem inteligencji kurczaka i z powodu związanej z tym niezdolności do samodzielnego myślenia wykonujący ślepo każde polecenie swojego bossa.

 

Tomasz „Tandoor” Winnicki – największy konkurent Kaszalota w walce o władzę nad stołecznym światem przestępczym.

 

Artur Ciszewski – premier rządu, bardzo dyskusyjnie interpretujący znaczenie słowa „praworządność” i uważający, że naginanie przepisów jest dozwolone, o ile przynosi mu wymierne korzyści.

 

Patrycja Ciszewska – córka Artura, słusznie uznawana przez wszystkich za najbardziej rozsądną osobę w swojej rodzinie.

 

Zenon Filipiuk – opozycyjny senator, pragnący za wszelką cenę udowodnić, że premier powinien rządzić co najwyżej osobami, z którymi będzie siedział w jednej celi.

 

Olaf Mazurkiewicz – sąsiad Borowików, uważający, że wszystko w życiu jest lepsze od nudy.

 

Lukrecja Adamowicz – dyrektorka Muzeum Wojska Polskiego, która nie miała żadnych przeczuć, że dwie na pozór miłe osoby mogą w jej placówce dokonać większych szkód niż wojska Alaryka w starożytnym Rzymie.

 

Jan Morawski – biznesmen, wiodący – ku swojej zgubie – mocno rozpustny tryb życia.

 

oraz gościnnie:

 

Krzysztof Darski – komisarz policji, bardzo zadowolony, że wreszcie przydzielono mu jakąś sprawę niezwiązaną z show-biznesem.

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

 

Siedząca przed komisarzem Darskim kobieta prezentowała się niczym obraz nędzy i rozpaczy. Ewentualnie ofiara jakiejś potężnej katastrofy. Przy czym nic poniżej tajfunu, ewentualnie tsunami połączonego z wyładowaniami atmosferycznymi nie wchodziło w rachubę. Na głowie miała coś, co wyglądało jak nieco nadpalone bocianie gniazdo, nawet całkiem nieźle komponujące się z umorusaną twarzą, sprawiającą z kolei takie wrażenie, jakby jej właścicielka trafiła na krzesło przed komisarzem prosto z dołka w kopalni „Bobrek” i przez ostatnie godziny zajmowała się wydobywaniem węgla kamiennego. Na to wskazywała też jej kreacja, składająca się z poszarpanych czarnych szmat, kojarzących się komisarzowi z uniformem górniczym i to w dodatku częściowo skonsumowanym przez mole. Darski nie mógł uwolnić się od myśli, że jedyne, czego jej brakuje do kompletu, to czako.

– Więc… – zagaił, usiłując wymazać sprzed oczu scenę, w której jego rozmówczyni kroczy z batutą w dłoni na czele orkiestry w czasie obchodów Barbórki. – Chce mi pani powiedzieć, że nie ma nic wspólnego z tymi wszystkimi zniszczeniami?

Kobieta popatrzyła na niego ze smutkiem w oczach.

– Nie – odpowiedziała grobowym głosem. – Wręcz przeciwnie. Chciałam powiedzieć, że to wszystko moja wina. Moja i mojego męża. Tylko musi pan zrozumieć, że niczego z tych rzeczy nie planowaliśmy. Wyszło nam tak jakoś samo z siebie.

– Jestem nawet skłonny w to uwierzyć… – mruknął Darski, rzucając okiem na zdjęcie prezentujące Pałac Kultury i Nauki pozbawiony całej iglicy. – Nie wiem tylko, skąd weźmiecie pieniądze na pokrycie strat, które udało wam się spowodować.

– Wielkie mi tam straty… – szepnęła kobieta.

– Słucham? – zdziwił się Darski, po czym przerzucił kilka leżących przed nim kartek. – Uszkodzony Pałac Kultury, dziura wielkości bramy babilońskiej w elewacji Muzeum Wojska Polskiego, największy karambol w historii Warszawy, o zniszczeniu pomnika Francesca Nulla już nawet nie wspominając…

– Same walące się rudery. A Nullo to tak z technicznego punktu widzenia nie my. Poza tym i tak nikt nie wie, kto to był… – mruknęła kobieta.

– Pułkownik – poinformował ją uprzejmie Darski, postanawiając darować sobie informację, że sam też dowiedział się tego ledwie kilka godzin wcześniej. – Dowódca ochotników włoskich, uczestniczących w powstaniu styczniowym ponad półtora wieku temu.

– Wyglądał jak Słowacki, który dożył osiemdziesiątki. Poza tym, jakiś ten pomnik był chybotliwy. Może teraz postawią mu coś stabilniejszego…

– Byłoby miło, gdyby jednak zostawiła pani decyzję o jego rekonstrukcji zespołowi do spraw pomników i upamiętnień. Akurat dopiero co go prezydent Warszawy powołał i jeszcze za bardzo to szanowne gremium nie ma czym się zająć – poprosił Darski z ironią. – Co też państwu strzeliło do głowy?

– Chcieliśmy się rozwieść… – westchnęła kobieta – Po cichu.

Darskiego lekko zatchnęło.

– No, to faktycznie wyszło to państwu idealnie – parsknął po chwili. – I tak dobrze, że nie planowaliście głośnego rozstania, bo wtedy pewnie nie pozostałby po Warszawie kamień na kamieniu!

– Niech pan już lepiej nic nie mówi… – żachnęła się kobieta, po czym popatrzyła na Darskiego błagalnie. – Czy nie ma pan przypadkiem papierosa? Niby rzuciłam rok temu, ale w takiej sytuacji…

Komisarz, choć sam nie palił, doskonale wiedział, że czasem tytoń pozwala jego rozmówcom bardziej się przed nim otworzyć. Dlatego na wszelki wypadek trzymał jedną paczkę w szufladzie biurka, szczelnie zapakowaną w plastikową torebkę, żeby mu nie zasmrodziła leżących obok dokumentów, bo to byłoby dla niego nie do zniesienia. Darski nie znosił bowiem już nawet samego zapachu tytoniu. Było to następstwem mocno traumatycznych przeżyć z jego lat szczenięcych. Wakacje spędzał wtedy często u mieszkającej na Mazurach ciotki. Ta zaś słynęła z tego, że odpalała jednego „Klubowego” od drugiego, kopcąc przy tym mocniej niż elektrociepłownia Siekierki w sezonie grzewczym. Na koniec dnia miała zaś uroczy zwyczaj całowania na dobranoc prosto w usta dwójki swoich własnych pociech i goszczącego u niej bratanka. Jej dzieci wyraźnie były na to uodpornione fizycznie i psychicznie, czego nijak nie dało się powiedzieć o młodym Darskim. Pomijając obrzydzenie, jakim napawał go już sam, skądinąd niewinny i miły gest cioteczki, to zapach, który zostawiała ona na jego wargach, powodował u niego doraźnie chęć zwrócenia kolacji, a długofalowo koszmary nocne, w których śniło mu się a to, że staje się ofiarą smoka zionącego siarką z pyska, a to, że wpada do kotła Baby Jagi, a to, że przegrywa zakład z Rumcajsem i musi w związku z tym wykopcić całą zawartość jego fajki. Każdy z takich snów powodował, że budził się z krzykiem, który rzecz jasna zwabiał do jego sypialni zatroskaną krewniaczkę. Ta uznawała za swój obowiązek uspokojenie go, utulenie do snu i, rzecz jasna, podarowanie mu kolejnego całusa. W sumie komisarz zawsze się dziwił, że po takich wakacjach ani razu nie wylądował na kozetce u psychoterapeuty albo na odwyku jako uzależniony od nikotyny. Ewentualnie w poprawczaku za zabójstwo ciotki.

– Proszę bardzo. – Wyciągnął paczkę z biurka i podał rozmówczyni. Ta drżącą dłonią sięgnęła po papierosa. Komisarz, który obok tytoniu trzymał też w szufladzie zapalniczkę, usłużnie podsunął jej ogień. Kobieta zaciągnęła się, wypuściła dym z ust i lekko się zreflektowała.

– Przepraszam, nie zapytałam, czy nie będzie to panu przeszkadzać – rzekła z wyraźną ekspiacją.

– Nie, nie będzie – zapewnił wbrew sobie komisarz. – A więc… czy mogłaby pani mi wreszcie coś niecoś wyjaśnić?

Kobieta znów się zaciągnęła. Widać było wyraźnie, że czynność ta ją relaksuje. Nawet ręce przestały jej drżeć.

– Owszem – pokiwała głową – ale najpierw byłabym wdzięczna, gdyby odpowiedział mi pan na jedno pytanie…

– Słucham – Darski domyślał się, co zaraz usłyszy.

– Czy on żyje? – Kobieta popatrzyła na niego uważnie.

– To zależy, o kogo pani pyta – rzekł powoli komisarz.

I o ile znów był pewny, że doskonale wie, co powie za chwilę jego rozmówczyni, tym razem czekało go spore zaskoczenie.

– To ciekawe, że po tym wszystkim interesuje panią akurat on – rzekł z namysłem, kiedy kobieta wypowiedziała ledwie jedno słowo. A kiedy nie doczekał się żadnej reakcji, dodał: – Nie. Niestety, przykro mi to pani powiedzieć, ale nie udało się go uratować.

I o ile poprzednie słowa jego rozmówczyni były dla niego zaskoczeniem, to, co miał usłyszeć teraz, podchodziło już tylko pod jedno określenie: szok.

– To bardzo dobrze – oznajmiła kobieta z mściwym błyskiem w oczach. – Komu jak komu, ale jemu akurat się to należało! – Przez chwilę głęboko oddychała, sprawiając przy tym takie wrażenie, jakby właśnie spadł jej z serca kamień, i to wielkości Ayers Rock. – To teraz mogę już opowiedzieć panu wszystko od początku…

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

 

 

 

Zuzanna Borowik doskonale wiedziała, że pierwszą osobą na planecie, którą powinna powiadomić o tym, że postanowiła rozstać się z mężem, musi być jej mama. W przeciwnym razie ta zyska kolejny świetny temat do rujnowania atmosfery w każde święta tudzież liczne uroczystości rodzinne, a tym samym zatruje jej życie na amen. I tak ledwo co poprzedniej Wigilii skończyła po całej dekadzie wypominanie jej, że rzuciła studia na piątym roku i w związku z tym, zamiast stać się światłą kobietą, jest pierwszym od wielu pokoleń w ich rodzinie przygłupem. Przy czym fakt, że sama ma jedynie wyższe wykształcenie zawodowe, jakoś radośnie umykał jej uwadze. Nie, stanowczo nie należało jej dawać do ręki kolejnego oręża.

Rozterka Zuzanny dotyczyła jedynie formy, w jakiej powinna przekazać swojej rodzicielce ową hiobową wiadomość. Trzeba to było zrobić jakoś delikatnie i z wyczuciem, bo przecież jej mama z każdej przekazywanej informacji w zależności od jej rodzaju z miejsca robiła tragedię wszech czasów albo radosny cud godny co najmniej galilejskiego. Za tym zaś szła cała paleta jej doznań fizycznych. W pierwszym przypadku rozciągała się ona od histerycznego łkania godnego zawodowej płaczki pogrzebowej po zawał serca. W drugim zaś – od płaczu z radości po kolejny zawał. Tych ostatnich jej mama przeszła w swoim życiu mniej więcej pół tysiąca, przy czym nigdy nie poczuła potrzeby spotkania się, choćby przelotnego, z kardiologiem. W momencie, kiedy, jak to opisywała, „pikawka znów stawała jej dęba”, brała pod język obłą, białą tabletkę. Zuzanna była prawie pewna, że jest to „Tic Tac”, ale nigdy nie odważyła się tego sprawdzić. Kiedy więc wprosiła się do mamy na niedzielną herbatkę i ciastko, postanowiła być tak delikatna, jak tylko się da.

– Mamo… – zaczęła, kiedy rodzicielka postawiła przed nią talerzyk z „maciupką” porcją sernika, którą mogłaby spokojnie zatkać na amen nawet i hipopotama. – Muszę ci coś powiedzieć o Kacprze…

– Och, co u niego? – rozpromieniła się Anna. – Ostatnio, kiedy u mnie byliście, wydawał się jakiś taki przygaszony. I w ogóle nie miał apetytu!

Zważywszy na fakt, że w ciągu dwóch godzin, jakie spędziła z mężem w poprzedni weekend w gościach u mamy, ten najpierw pochłonął mniej więcej pół wiadra pomidorowej z taką ilością ryżu, jaka chińskiej rodzinie starcza na kwartał, następnie poprawił schabowym wielkości koła młyńskiego, podanym wraz z tygodniowymi zbiorami ziemniaków na Lubelszczyźnie i mizerią zrobioną z tony ogórków, a na koniec wszystko to zwieńczył porcją jabłecznika większą od swojej głowy, Zuzanna nie za bardzo wiedziała, co ma na to odpowiedzieć.

– Może troszkę… – przyznała niepewnie. – Ale nie w tym rzecz. Otóż ja i Kacper…

Anna znienacka klasnęła w dłonie, a potem złożyła je jak do modlitwy.

– Ach! – wykrzyknęła radośnie. – Wreszcie! Jakże się, córciu, cieszę!

– Z czego?! – zdumiała się Zuzanna.

– Jak to?! Z tego, że zostanę babcią, prawda?! Najwyższy czas!

– Nie jestem w ciąży – sprostowała Zuzanna, z niesmakiem patrząc na rozanielony wyraz twarzy mamy. – Zapomnij! Chciałam ci powiedzieć, że ja i Kacper… ostatnio… trochę…

– Nie wiem, na co czekacie! – przerwała jej ponownie Anna. – Nie robisz się przecież coraz młodsza. Chyba nie chcesz, żeby cię na wywiadówkach w szkole brali za babcię twojego dziecka. Poza tym za chwilę dopadnie cię menopauza i będzie po ptokach.

– Mamo… – jęknęła Zuzanna. – Ja mam trzydzieści pięć lat!

– Doskonale o tym pamiętam, w końcu sama cię urodziłam. – Anna wzruszyła ramionami. – No i co z tego, że trzydzieści pięć! Ciocia Aniela przeszła klimakterium zaraz po czterdziestce.

– Że co? – zdumiała się Zuzanna.

– No, mówię ci! – Anna pokiwała głową ze złowieszczą miną. – Miała wiecznie uderzenia gorąca, bredziła jak potłuczona, nie pamiętała, co gdzie położyła, traciła równowagę, a do tego miała czerwony nos. Jak Indianin. A ty jesteś taka do niej podobna!

– A ciocia Aniela nie była aby alkoholiczką? – Zuzanna popatrzyła na mamę podejrzliwie. – To ta, która wypadła z okna, bo wydawało jej się, że schodzi do piwnicy?

– Jak się ma menopauzę, to wszystko się człowiekowi plącze – wyjaśniła stanowczo Anna. – A ty w dodatku jeszcze wiecznie żresz chipsy!

Zuzanna poczuła, że zaczyna tracić wątek.

– Co to ma do rzeczy?!

– Tam jest sama chemia i te no… Transy! – poinformowała ją mama.

– Jakie znowu transy? – jęknęła Zuzanna.

– Tłuszczowe – wyjaśniła Anna triumfalnie. – Przyspieszają przekwitanie! Czytałam o tym w internecie!

Zuzanna poczuła, jak puchnie jej mózg i w związku z tym robi jej się trochę ciasno w głowie.

– Proszę cię… – jęknęła ponownie.

– To ja cię proszę! Obiecaliście mi na waszym weselu, że szybko postaracie się o dzieci. I co? – W oczach Anny pojawił się wyrzut. – Mijają cztery lata, a tu ani słychu, ani widu! Ileż można czekać?

– A ty aby nie urodziłaś mnie siedem lat po ślubie? – przypomniała nieśmiało Zuzanna.

– To były inne czasy! – wyjaśniła gniewnie Anna. – Byliśmy z twoim ojcem zajęci tym, żeby związać koniec z końcem. Wprowadzili stan wojenny, potem przyszedł kryzys. Przecież sama wiesz! Ja nie mogłam znaleźć pracy, twój tata działał w „Solidarności” i nigdy nie było wiadomo, czy po kolejnym zebraniu czy jakiejś akcji wróci jeszcze do domu. Dopiero gdy się zaczęło uspokajać, mogliśmy pomyśleć o potomstwie. Do tego poszłam pracować do kolejarzy, więc już w ogóle było łatwiej o dziecko…

– Wiem, wiem… – mruknęła Zuzanna, postanawiając nie drążyć tego, jakim cudem praca z kolejarzami mogła wpłynąć na ciążę jej mamy. I tak przez pół dzieciństwa była przekonana, że nie może być biologiczną córką człowieka, który beka po każdym posiłku, używa szczoteczki na zmianę do czyszczenia swoich zębów oraz polerowania fug w łazienkowych kafelkach, za główną życiową rozrywkę ma oglądanie walk bokserskich i gal disco-polo, a za swój największy autorytet uważa Elżbietę Jaworowicz, bo „ona tak mądrze mówi, że w ogóle nie da się tego zrozumieć”. Zuzanna nigdy nie mogła pojąć, co mama, którą mimo wszystkich jej przywar uważała za inteligentną i kulturalną kobietę, widziała w takim nieokrzesanym chłopku-roztropku. – Chciałam ci tylko powiedzieć, że Kacper… To znaczy, właściwie to ja postanowiłam, że…

– Czy on w końcu zreperuje mi ten lufcik? – Anna znów wpadła jej w słowo, przypominając sobie o tym, co zięć obiecał jej naprawić już kilka tygodni temu. – Bo przecież gdy przyjdą wiatry, to mi go wyrwą. I co wtedy? Będą mi tu w nocy wlatywać nietoperze. A przeczytałam w internecie, że one przenoszą tę no… jabolę!

Zuzanna w naturalnym odruchu rozpaczy przyłożyła sobie dłoń do czoła.

– Ebolę – szepnęła.

– No właśnie! Ją też! – Anna zerwała się z krzesła. – Pójdę zrobić herbatkę. Jedz no! Specjalnie zerwałam się o świcie, żeby ci upiec serniczek. To twój ulubiony!

– Mamo… – Zuzanna złapała się na tym, że może sobie w tej chwili mówić, co chce, bo w kuchni i tak jej nie słychać. Jej rodzinne mieszkanie miało przedziwną akustykę, powodującą, że głos z salonu najlepiej niósł się do najbardziej oddalonej od niego łazienki, a z kolei każde słowo wypowiedziane w kuchni słychać było idealnie jedynie w sypialni, z pominięciem poprzedzającego ją gabinetu. – Ja pieprzę…

Anna pojawiła się w salonie po kilku minutach.

– Kiedy następnym razem przyjedziesz z Kacperkiem, to przy okazji niech mi zajrzy pod zlew – rzekła od progu. – Mam wrażenie, że cieknie z kolanka. Na razie podstawiłam tam miskę, ale boję się, że gdy się w nią nazbiera woda, to mi przykusi myszy. Pełno ich teraz w piwnicy. Jak wyczują, to mi tu nadlecą…

– Mamo – Zuzanna zebrała się duchowo do boju. – Nie przyjadę z Kacprem… To właśnie chciałam ci powiedzieć. Otóż podjęłam decyzję, że…

– Zapomniałam o cukrze! – wykrzyknęła Anna. – A przecież ty zawsze słodzisz!

– Mamo, proszę cię! – jęknęła po raz enty Zuzanna.

– No ale o co ci znowu chodzi?! – Anna przewróciła oczami. – Zawsze, gdy przyjeżdżasz sama, to jesteś jakaś nie w sosie!

– Mamo…

– Chwila, przyniosę ci ten cukier! A przy okazji obiorę kilka ziemniaczków do mielonych…

Zuzanna poczuła, że robi jej się ciemno przed oczami.

– Mam w dupie mielone! – krzyknęła z furią. – I jakieś jebane ziemniaczki! Rozwodzę się, do kurwy nędzy!

Anna zatrzymała się w progu pokoju i powoli odwróciła.

– No wiesz… – rzekła z wyrzutem. – Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym od razu?!

Zuzanna miała świadomość, że choćby nie wiem jak się postarała, nie znajdzie dobrej odpowiedzi. W duchu pogratulowała sobie też wspięcia się na wyżyny łagodności przy przekazywaniu matce informacji o swoich życiowych planach. Równie dobrze mogła przyjechać pod jej dom wozem strażackim na syrenie i wykrzyczeć tę wiadomość przez megafon. Jednocześnie zdziwiła się, dlaczego na sensacyjną wieść o jej życiowej rewolucji nie padła ona od razu trupem, nie dostała pięćset pierwszego zawału serca ani nawet nie wyglądała na specjalnie zszokowaną.

– Skąd taki pomysł? – Anna patrzyła na nią badawczo, po czym nagle jakby ją olśniło. – Kacperek jest bezpłodny?!

– Nie, nie jest – zaprzeczyła odruchowo Zuzanna, po czym odrobinę się zmiarkowała. – To znaczy, szczerze mówiąc, nie wiem. Nigdy nie staraliśmy się o dziecko. Jestem na pigułkach, a poza tym ostatnio nie mieliśmy zbyt wielu okazji do… Jak by to elegancko ująć? Konsumowania naszego związku.

Jej mama zrobiła wielkie oczy.

– Przecież jesteście młodzi! – zdumiała się. – To nienaturalne! Twój ojciec miał swoje potrzeby nawet, gdy już leżał na łożu śmierci. Prawdę mówiąc, to jednym z jego ostatnich życzeń było, żebym mu…

Zuzanna ostentacyjnie zatkała sobie uszy, nie mogąc jednak opędzić się od myśli, że po tylu latach wreszcie choć odrobinę zrozumiała, z jakich powodów jej rodzice przez ponad czterdzieści lat stanowili zgodną parę. Co prawda, ona sama kwestie natury intymnej umieszczała w hierarchii dość nisko, ale umiała zrozumieć, że jeśli nie dało się oprzeć związku na czymś innym, to nawet i ta nić porozumienia mogła wystarczyć.

– Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem udało mi się wychować cię na taką prudencję – westchnęła Anna. – Specjalnie chodziliśmy z ojcem nago po domu i uświadomiliśmy cię, kiedy tylko poszłaś do przedszkola, żebyś się nie wstydziła i zrozumiała, że nagość i intymność to naturalne sprawy…

– Wyparłam to – oświadczyła stanowczo Zuzanna. – A mój psychoanalityk jeszcze nie doszedł ze mną do terapii wspomnień tłumionych. Zaczniemy to dopiero za kilka wizyt.

– A, idź… Szarlataństwo jakieś! – Anna machnęła ręką, po czym wróciła na krzesło. – Ciocia Adela też poszła do psychoanalityka, żeby pozbyć się klaustrofobii. Zostawiła u niego dwa tysiące. Przyszła do mnie i powiedziała, że ją wyleczył. No to ją zamknęłam po ciemku w komórce. Trzeba było słyszeć, jak wrzeszczała. Mówię ci, pieniądze wyrzucone w błoto! No to mów! Dlaczego chcesz się rozwieść?

– Bo zrozumiałam, że nic nas nie łączy – odpowiedziała Zuzanna, postanawiając zostawić na później wyrażenie opinii o tym, co sądzi o podstępnym uwięzieniu Bogu ducha winnej, starszej pani w pomieszczeniu, które byłoby w stanie przerazić nawet i szczura. – Coraz więcej czasu spędzamy osobno. I wydaje mi się, że oboje się o to staramy, bo gdy już tak nam się ułoży, że mamy więcej wolnego i jesteśmy razem, to nie wiemy, co z tym fantem zrobić. Kacper siedzi i gapi się bezmyślnie w laptopa albo sport w telewizji, a ja czytam książki albo oglądam jakieś seriale. Nie pamiętam, kiedy rozmawialiśmy o czymś innym niż zakupy, jedzenie albo usterki sprzętu domowego. Mam wrażenie, że nie mieszkam z mężem, tylko ze współlokatorem.

– W sumie tak właśnie wygląda większość małżeństw z dłuższym stażem – westchnęła Anna.

– Ale ja nie chciałam, żeby tak wyglądało i moje!

– Nikt tego nie chce! – Matka popatrzyła na nią z lekkim politowaniem. – Wychodzi samo z siebie i możesz albo to zaakceptować, albo faktycznie poszukać kogoś nowego. Pamiętaj jednak, że zawsze grozi ci powtórka z rozrywki. I że lepsze zło znane niż nieznane. Poza tym, możesz mi wierzyć na słowo, wszystkie chłopy są prawie z jednej sztancy. Różnią się tylko nieistotnymi szczegółami.

– Niekoniecznie…

Anna rzuciła córce podejrzliwe spojrzenie.

– Czy ja dobrze zrozumiałam? – zapytała ostrożnie. – Poznałaś kogoś…?

Choć początkowo Zuzanna nie planowała zdradzać mamie całej prawdy, przewidując, że już sama wieść o planowanym rozwodzie wywoła u niej histerię, to teraz uznała, że skoro rodzicielka przełknęła ją tak gładko jak bocian żabę, można było powiedzieć jej nieco więcej.

– Owszem – odpowiedziała cicho. – Poznałam.

– I uważasz, że będzie lepszy od Kacpra? – Mama świdrowała ją wzrokiem.

Zuzanna ugryzła się w język, żeby nie oznajmić, że na tym etapie od Kacpra byłby lepszy każdy, łącznie z psychopatycznym mordercą kanibalem, bo przynajmniej z takowym przeżyłaby jakieś chwile ekscytacji.

– To fantastyczny facet – rzekła z pełnym przekonaniem. – Na pewno byś go polubiła. Kulturalny, szarmancki, czarujący, a do tego inteligentny, z poczuciem humoru i fantazją.

– Przystojny?

– Zabójczo!

– Tego się właśnie obawiałam! Tacy są właśnie najgorsi!

– To niby dlatego tak spodobał ci się Kacper? – mruknęła Zuzanna. – Bo jest idealnie przeciętny?

– Nieprawda! – Anna zaprotestowała z zaskakującym ogniem w głosie. – Spodobał mi się, bo jest uroczy. Jasne, że daleko mu do Johna Travolty…

– Travolta jest gruby i łysy…

– Za moich czasów nie był. No ale dobrze, to do kogoś, kto tam aktualnie jest uznawany za ideał męskiego piękna – zgodziła się Anna. – Co nie zmienia faktu, że Kacper jest na swój sposób atrakcyjny.

– Na swój sposób – westchnęła Zuzanna ironicznie. – Idealnie to ujęłaś. Ale to nie chodzi o wygląd. Ja naprawdę nie umiem już się z nim dogadać. Wszystko, co było między nami, dawno się wypaliło. Nie wiem nawet, czy ja go jeszcze lubię. Czasem patrzę, jak tak wrzepia te gały w ekran komputera i zastanawiam się, czy gdyby go przejechał samochód, to w ogóle bym się zmartwiła.

– Co też ty gadasz! – zgorszyła się Anna. – Nie wolno tak mówić! To w końcu twój mąż!

– Mąż, niemąż… – Zuzanna wzruszyła ramionami. – Zresztą, jestem pewna, że Kacper myśli dokładnie to samo i że już od dawna jestem mu doskonale obojętna.

– Mężczyźni nie potrafią okazywać uczuć – pouczyła ją Anna. – Twój ojciec zawsze na Dzień Kobiet kupował mi tylko paczkę „Carmenów”…

– Pamiętam – mruknęła Zuzanna. – Jak paliłaś to świństwo, to potem firanki u mnie w pokoju śmierdziały tak, że Flafcio nie chciał nawet wskakiwać na parapet, bo myślał, że to wędzarnia i potem go podasz gościom jako koci szaszłyk.

– Szkoda Flafcia – westchnęła Anna. – Aczkolwiek siedemnaście lat to jak na kota i tak niezły wynik. A co do „Carmenów”, to wspomniałam o nich tylko po to, żeby ci pokazać, że mężczyźnie czasem trudno powiedzieć coś miłego, a i nawet zdobyć się na jakiś romantyczny gest. Uważa, że już samo to, że z tobą jest i nie zdradza cię na lewo i prawo, powinno ci wystarczyć. Mam nadzieję, że nie podejrzewasz Kacpra o niewierność?

– Jest na to za leniwy. – Zuzanna machnęła ręką. – Poza tym jak niby miałby prowadzić podwójne życie, skoro nawet pojedyncze mu za bardzo nie wychodzi?

Anna przez chwilę milczała, świdrując swoją latorośl takim wzrokiem, jakby miała w oczach promienie Roentgena i robiła jej prześwietlenie szczęki.

– Rozumiem, że tobie wychodzi lepiej… – rzekła tonem, w którym jej córka poczuła jedynie potępienie. Trochę ją to wkurzyło. W końcu od kogo jak od kogo, ale od własnej matki człowiek ma prawo wymagać choć odrobiny zrozumienia.

– Owszem – potaknęła, a widząc gniewne żachnięcie się Anny, szybko dodała nieco bardziej ugodowym tonem: – Ale nie chcę tkwić w takiej sytuacji długo. Dlatego właśnie postanowiłam poprosić Kacpra o rozwód. Myślę, że dla wszystkich będzie to najlepsze rozwiązanie… – Nagle wpadła na epokowy pomysł. – Też i dla ciebie!

– Dla mnie?! – Anna zrobiła wielkie oczy.

– Dokładnie – potwierdziła Zuzanna z lekkim triumfem. – Wiesz, teraz już mogę ci się przyznać… To, że nie mieliśmy dzieci, było moją świadomą decyzją. Od jakiegoś czasu podejrzewałam, że nie pasujemy do siebie z Kacprem, a nie chciałam, żeby w razie czego trzymało nas przy sobie tylko dziecko. Natomiast z Alanem to zupełnie inna sprawa…

Wyraz twarzy mamy dał jej znać, że właśnie dostarczyła jej całkiem nowego materiału do rozmyślań.

– No tak… – rzekła powoli Anna.– Nie wiedziałam, że to aż tak poważna sprawa. Trochę zmienia to postać rzeczy. Zaraz jeszcze o tym porozmawiamy, a teraz pójdę obrać te ziemniaki i wrzucić kotlety na patelnię…

Zuzanna doskonale wiedziała, że mama potrzebuje trochę czasu, aby oswoić się z sytuacją i zastanowić, jak się do niej ustosunkować. Zamierzała dać jej go, ile tylko się da. W końcu nigdzie się jej nie spieszyło. A mielone Anny były faktycznie najsmaczniejsze na świecie.

 

* * *

 

W tym samym czasie w innym miejscu Warszawy Kacper Borowik oglądał wraz z swoim ojcem powtórkę rozegranego dzień wcześniej meczu między drużynami Bayern Monachium i Bayer Leverkusen. Nie oznaczało to bynajmniej, że byli psychofanami Bundesligi. Ich zainteresowanie wynikało zaś z faktu, że poprzedni wieczór mieli zajęty, a potem nieco się zdziwili, widząc, że grający w drużynie Monachium ich wspólny idol, Robert Lewandowski, otrzymał od niemieckiej prasy sportowej za swój występ jedynie piątkę w skali, w której jedynka oznaczała, że na boisku był właściwie tylko jeden piłkarz, a szóstka, że uraczony nią zawodnik lepiej nadawałby się do koszenia stadionowej murawy niż kopania piłki.

– No weź, kurwa! – zdenerwował się po kilkunastu minutach starszy z Borowików, odstawiając na ławę piwo z takim rozmachem, że odrobina wylała się z butelki i poleciała na blat. – Jak on ma grać, jeśli nikt mu nic nie podaje! Ma wychodzić na boisko z własną piłką, czy co?! Przecież widać, że cofa się w głąb pola, żeby pocisnąć stamtąd jakąś akcję. A te Szwaby gapią się na niego jak dewoty na proboszcza i ani me, ani be! Co on tam ma jeszcze zrobić, żeby go zauważyli?! Rozpalić ognisko i zatańczyć kankana?!

– Czemu nie? Nogi ma niezłe – mruknął Kacper. – Poza tym, ojciec, jakie Szwaby? Jeden Francuz, jeden Hiszpan, jeden Kanadyjczyk, jeden Anglik, jeden z Kamerunu, dwóch z Wybrzeża Kości Słoniowej i jeden z jakiegoś Piździszewa…

– A wszyscy z ciulandii! – wkurzył się Edmund, sięgając do kobylastej misy po chrupki. – O, proszę! Znowu! Widziałeś…?! Ten żółty sprawia takie wrażenie, jakby się bał piłki. Patrz, jakie se loczki, lala jedna, zrobił! Pewnie kitra teraz w majty, że mu piłka zniszczy koafiurę! Rusz się no, palancie! Co on robi, jak papieża Franciszka kocham?! To boisko, a nie, kurwa, wybieg dla modeli!

– Tato, nie mówi się „żółty”, bo to rasizm – pouczył go niepewnie Kacper. – Poza tym gdzie ty tam widzisz jakiegoś skośnookiego?!

– Jaki rasizm?! Co ty pieprzysz?! – zdziwił się starszy z Borowików. – Przecież nie mówię o kolorze skóry, tylko tego siana, które ma na łbie. Wygląda, jakby mu ktoś wylał na baniak kogel mogel!

– A, okej – odetchnął Kacper. – Bo już się bałem, że zaczynasz niedowidzieć.

– No i popatrz! Znów kopią między sobą, jakby grali w kółko graniaste – rzekł ze złością Edmund. – To nie na moje nerwy. Muszę se chlapnąć coś mocniejszego, a nie to zerowe gówno, które smakuje jak domestos. Reflektujesz na kieliszek koniaku? Albo bimberek? Przywiozłem ze wsi, od wuja Stacha!

Pomny tego, że od kilku łyków zajzajera, produkowanego przez ich krewnego, można od razu dostać marskości wątroby, omamów słuchowych, tudzież permanentnego zaniku robaka móżdżkowego, nie mówiąc już o wynikającym z przepalenia strun głosowych braku zdolności komunikowana się z otoczeniem, Kacper stanowczo pokręcił głową.

– Muszę wrócić do domu autem – wyjaśnił szybko – więc zostanę przy tym, jak to byłeś uprzejmy nazwać, zerowym gównie.

– Jak chcesz… – mruknął Edmund, po czym wstał z kanapy, podszedł do barku i nalał sobie do kieliszka jakiejś mętnej cieczy, wyglądającej jak kranówka po awarii rur. – No to zdrówko! Za Lewego!

– Za Lewego! – Kacper stuknął w kieliszek swoją butelką smakowego napoju gazowanego zwanego dumnie piwem bezalkoholowym. – Niech mu w końcu dadzą pograć!

– Chyba się na to nie zanosi… – westchnął smutnie jego ojciec, rzucając okiem na ekran. – Szkoda marnować wzrok na taką kupę. Muszę chwilę odsapnąć, bo mnie zaraz szlag trafi. Mów, co tam u ciebie?

– A spoko, jakoś leci – odpowiedział Kacper. – Dużo roboty. Trzaskam witrynę za witryną. Wiesz, każdy chce teraz mieć fajną stronę. A ci, co już mieli, chcą mieć lepsze. Cały handel schodzi do internetu. Zresztą nie tylko handel.

– Fajna sprawa – Edmund pokiwał głową ze zrozumieniem. – Choć powiem ci, że jak się czasem człowiek wkręci w te wszystkie strony porno, to i cała noc potrafi zlecieć nie wiadomo kiedy.

– Tato! – Kacper popatrzył na niego z wyrzutem.

– No co? – zdziwił się starszy pan. – Od śmierci twojej mamy siedzę tu sam, to chociaż sobie pooglądam…

– Mógłbyś kogoś poznać!

– Ciekawe, kogo? – Edmund zaśmiał się głośno. – Na takie baby, jakie bym chciał, to mnie nie stać. A na te, które mógłbym sobie ewentualnie przygruchać, to żal nawet marnować czasu. Na co mi jakaś stara jędza? O, masz na przykład, mieszka tu na parterze taka jedna, co to zawsze, gdy mnie widzi w windzie, zaraz obskakuje. „A może sąsiadowi zrobić serniczka?” „A nie wpadłby sąsiad na naleweczkę? Byśmy sobie posiedzieli i pogadali?” Myśli, że trafiła na naiwnego. Tu serniczek, tam naleweczka i ani się obejrzę, jak będziemy razem wybierać tapetę w róże do przedpokoju w naszym wspólnym gniazdku. Na szczęście, jak tylko sobie wyobraziłem, że miałbym z nią zrobić coś więcej, niż tylko pogadać, od razu musiałem sobie golnąć kielicha Stachowego bimbru. Mówię ci, synu, prędzej wolałbym spędzić resztę życia przy komputerze! Albo na bezludnej wyspie.

Kacper przez chwilę zwalczał w sobie przekonanie, że został wychowany przez skończonego mizogina. Wiedział, że tak naprawdę jego ojciec ową bufonadą i kabotynizmem stara się przykryć fakt, że czuje się samotny i nie za bardzo wie, jak ma sobie poukładać życie. Przez trzydzieści lat całym domem zarządzała mama Kacpra. Edmund świata poza nią nie widział. Choć w pracy był szefem, i to mającym niezdrowe skłonności do tyranii, to w momencie przekroczenia progu domu jak za dotykiem czarodziejskiej różdżki zmieniał się w potulnego pieska. Cokolwiek powiedziała jego żona, traktował jak świętość. Spełniał wszystkie jej zachcianki, nawet te, zdaniem Kacpra, mocno niedorzeczne, jak na przykład zerwanie stosunków ze swoją własną matką i to tylko dlatego, że ta śmiała skrytykować jej metody wychowawcze. A właściwie ich brak, bo dokąd tylko Kacper umiał sięgnąć pamięcią, robił, co mu się żywnie podobało. Ponieważ jednak był dzieckiem spokojnym, nieco introwertycznym, a zarazem piekielnie inteligentnym, udało mu się nawet i bez rodzicielskiego nadzoru wyjść na tak zwanych ludzi. Z wiecznie zapracowanym i nieobecnym w domu ojcem zaprzyjaźnił się tak naprawdę dopiero jako dorosły człowiek, kiedy mama zaczęła chorować. Docenił, że tata nie opuścił jej do samego końca, choć przekupywanie personelu szpitala, który przymykał oczy na łamanie przez niego wszelkich przepisów wewnętrznych, kosztowało go majątek. Po śmierci żony Edmund sprzedał prowadzoną przez siebie firmę, zaraz potem dom, a uzyskane w ten sposób fundusze podzielił na połowę. Jedną podarował synowi, który dzięki temu mógł rzucić pracę w korporacji i założyć własną działalność, a z drugiej kupił sobie mieszkanie i co jakiś czas jeździł po Europie. Jak twierdził, tylko te podróże pozwalały mu zachowywać równowagę psychiczną. „Jako taką”, dodawał zawsze w duchu Kacper, pomny tego, że po każdej z takich wypraw tata w tajemnicy robił album fotograficzny i do każdego swojego zdjęcia doklejał sylwetkę albo twarz swojej świętej pamięci żony. Odkrywszy to, Kacper przez chwilę dumał nawet nad tym, czy jakoś delikatnie nie zasugerować mu wizyty u psychiatry, ale po namyśle doszedł do wniosku, że każdy ma prawo do swojego bzika. Tym bardziej że poza owym dziwactwem ojciec zachowywał się racjonalnie. Teraz jednak zdecydowanie zaczął przekraczać granice dobrego smaku.

– Przywołuję cię do porządku – rzekł stanowczo – i przypominam, że sam też nie prezentujesz się jak Adonis. Ani nawet Zeus.

– Mam tego pełną świadomość – przyznał bez żadnego oporu Edmund. – Tylko wiesz, jak to jest. Faceci są wzrokowcami, a kobiety niekoniecznie. Poza tym, przepraszam cię bardzo, ale nie jestem też jakimś stetryczałym ramolem.

Kacper doskonale zdawał sobie sprawę, że jego tata dba o siebie, każdy dzień zaczyna i kończy na piętnastominutowej gimnastyce, umie się ubrać i może się ciągle podobać płci pięknej, przynajmniej tej w jego przedziale wiekowym. Tym niemniej nie zamierzał utwierdzać go w przekonaniu, że wolno mu wygadywać takie kocopoły jak przed chwilą.

– Jasne, zrobiłbyś jeszcze zawrotną karierę – rzekł złośliwie – ale tylko w „Sanatorium miłości”. Na twoim miejscu bym więc nie wybrzydzał. Chyba że kupisz sobie ferrari, ale sam powiedziałeś, że cię nie stać.

– No nie… – westchnął Edmund. – Ale zejdźmy ze mnie. Mów, jak tam u ciebie sprawy sercowo-łóżkowe? Wszystko kwitnie?

Kacper cmoknął z lekkim skrzywieniem.

– Ech, lepiej nie pytaj – rzekł z wahaniem, rozważając w duchu, czy powiedzieć tacie prawdę, a jeśli nawet, to czy na pewno całą.

– No mów, synu! – Edmund przechylił się w jego stronę i poklepał go po kolanie. – W końcu jeśli nie swojemu staruszkowi, to komu masz się zwierzać?

– Racja – mruknął Kacper, po czym chlapnąwszy sobie jeszcze trochę piwa, wmawiając sobie sugestywnie, że brak procentów nie wpłynie na niedomiar kurażu, rzekł: – Wydaje mi się, że będę musiał się rozstać z Zuzą.

– A co? – Ojciec popatrzył na niego uważnie. – Zdradziła cię?

– Nie, no co ty! – prychnął Kacper lekceważąco, po czym lekko się zreflektował: – To znaczy, taką mam nadzieję.

– A ty ją? – Edmund popatrzył na niego uważnie. – Aaa, tu cię mam…!

– Nie powiedziałem, że ją zdradziłem! – Młody Borowik żachnął się gniewnie. – Choć… Faktycznie poznałem kogoś. Niezwykłego. Tyle że nie poszliśmy jeszcze do łóżka.

– Czemu? Myślałem, że w dzisiejszych czasach od tego się zaczyna!

– Stanowczo, ojciec, powinieneś oglądać mniej porno. – Kacper pokręcił głową z politowaniem. – Na razie byłem tylko na kilku randkach. Dokładnie pięciu. Ona dużo pracuje, ma wolne jedynie późne wieczory. Zaprosiła mnie co prawda do siebie, ale tam też skończyło się tylko na tym, że się kilka razy pocałowaliśmy. No, co tak patrzysz?

– Może i ja oglądam za dużo porno – rzekł starszy pan z wyraźnym politowaniem – ale ty to naprawdę zidiociałeś. W czym masz problem?

Syn popatrzył na niego wzrokiem ucznia, który usłyszał od nauczyciela, że ma sobie po cichu dopisać kilka ocen w dzienniku.

– W tym, że jestem żonaty?! – rzekł ze zdumieniem.

– Wielkie mi mecyje…

Nie wierząc za bardzo w to, co słyszy, Kacper rzucił na niego podejrzliwe spojrzenie.

– Zdradziłeś choć raz mamę?

– Nie. Ale ja byłem szczęśliwy. Przez całe nasze małżeństwo. A ty, zdaje się, nie za bardzo jesteś…

– No nie – przyznał Kacper – i to już od jakiegoś czasu.

– To z czym masz problem? Skoro chodzisz na randki, to co się tak certolisz? Seks to seks.

– Powiedział ktoś, kto pewnie uprawiał go tylko z moją mamą… – zauważył złośliwie Kacper, łapiąc się błyskawicznie na tym, że tak właściwie niekoniecznie chce zgłębiać ten temat. Jego ojciec nie miał jednak przed tym żadnych oporów.

– Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to zanim poznałem twoją matkę, używałem sobie życia do woli i skakałem z kwiatka na kwiatek. A ty?! Piąta randka i żadnego bara-bara?! Biedna dziewczyna… Pewnie musi uważać, że trafiła na półgłówka albo zboczeńca. Ewentualnie Amisza albo jakiegoś oszołoma od kociej wiary. Bo nawet ksiądz by się tyle nie certolił!

– Tato! – oburzył się ponownie Kacper.

– Proszę cię, życia nie znasz? – Edmund wzruszył ramionami. – Gdy u nas ostatnio ten nowy, młody proboszcz chodził po kolędzie, to później okazało się, że dwie kobity w tym czasie zaciążyły. I oba te dzieciaki są do niego podobne jak dwie krople wody. Mają blond włosy, nosy jak ryjówki, lekkiego zeza i wściekły wyraz twarzy.

– Nie mam do ciebie siły…

– Stwierdzam fakt! Nie ma co się czaić, synu, tylko następnym razem trzeba zrobić, co każdemu zdrowemu chłopu instynkt podpowiada.

– Mój podpowiada, że niepotrzebnie w ogóle zaczęliśmy ten temat – mruknął Kacper z rezygnacją.

– Ale skoro już, to przyznaj się, co zamierzasz dalej? – zaciekawił się Edmund. – Serio chcesz się rozwieść z Zuzką?

– Chyba nie będę miał wyboru. Paula jest rewelacyjna. Czuję, jakbym poznał moją drugą połówkę. Z nikim nie było mi do tej pory tak dobrze, jak z nią. Dopiero przy niej czuję się, że życie nabiera sensu.

– Jakim cudem wychowałem cię na takiego romantycznego ciapciaka? – zdumiał się szczerze Edmund.

– Takim, że w ogóle mnie nie wychowywałeś…

– Fakt – przyznał starszy Borowik bez cienia skruchy. – Tym niemniej posłuchaj rady swojego staruszka i na następnej randce prześpij się z tą całą Pauliną…

– Paulą.

– A to nie to samo? – zdziwił się Edmund. – No dobrze, Paulą. I jak tu też wszystko będzie grało, to nie czekaj długo, tylko powiedz Zuzie, że to koniec. Z doświadczenia wiem, że takie sprawy trzeba załatwiać szybko, bo inaczej zatrują ci życie i zrujnują wątrobę. Nie macie dzieci, sam mówisz, że się już nie kochacie, więc po co to ciągnąć?

– Dziwne, że słyszę to od ciebie. Wydawało mi się, że lubisz Zuzę…

– Lubię, owszem, nawet bardzo – przyznał Edmund. – Ale co to zmienia? Przecież to nie ja muszę z nią żyć na co dzień. A poza tym… – Starszy pan rzucił okiem na ekran. – My tu gadu gadu, a tu, kurwa, gol za golem!

– Żartujesz?! – Kacper też wrócił wzrokiem do telewizora. – Cholera, masz rację. Pogadamy później. Ja pierdzielę, widziałeś, jak on to kopnął?! To piłka nożna, kutafonie, a nie miotanie kulą! Co za patałach! Jeśli już nie mogę pić, to choć daj mi jakieś chipsy, bo inaczej szlag mnie zaraz trafi…

Po chwili skomplikowane kwestie relacji damsko-męskich kompletnie wywietrzały im z głowy. W końcu rozwieść można się zawsze, a meczu więcej już nie planowano powtórzyć. Piłka nożna zdecydowanie wygrała z uczuciami. Przynajmniej tego popołudnia.

 

* * *

 

Kilka godzin później w swojej podwarszawskiej luksusowej willi Jan Morawski, biznesmen powszechnie uznawany za jednego z najbogatszych ludzi w Polsce, wyszedł z łazienki, gdzie jeszcze chwilę wcześniej brał prysznic, rozkoszując się przy okazji wizją upojnych chwil, jakie spędzi niebawem z czekającą na niego w sypialni, spotkaną nieco wcześniej tego dnia blondynką. Dawno już nie spotkał tak fascynującej i podniecającej kobiety. A przecież przez ostatnie lata przez jego sypialnię przedefilowało tyle piękności, że gdyby stworzyć z nich harem, to byłby on zapewne liczniejszy niż ten, którym swego czasu mógł się pochwalić Sulejman Wspaniały. W przeciwieństwie jednak do tureckiego sułtana, Jan nie zamierzał spotykać się z żadną ze swych kochanek więcej niż raz w życiu. Za to, co trzeba mu było sprawiedliwie oddać, każdą z nich, począwszy od seksownych wykładowczyń uniwersyteckich, poprzez liczne bizneswomen i znane z pierwszych stron gazet celebrytki, aż po niewiasty lekkiej konduity, traktował jak prawdziwe damy i po wspólnej nocy obdarowywał na pamiątkę jakimś cennym upominkiem ze swojego podręcznego magazynku błyskotek, zaopatrzonego lepiej niż stoisko z ekskluzywną biżuterią w londyńskim „Harrodsie”.

Teraz jednak pierwszy raz Jan odniósł niejasne wrażenie, że ma ochotę na coś więcej niż tylko jednorazowy „numerek”. Kobieta, z którą umówił się tego wieczoru, miała w sobie coś tak magicznego, że po kilkunastu minutach konwersacji Morawski czuł się jak zahipnotyzowany. Przez moment rozmyślał nawet, czy nie porzucić planu natychmiastowego skonsumowania swojej znajomości na rzecz przeciągnięcia jej w czasie. Podniecenie jednak zwyciężyło. Zdecydowanie chciał spędzić nie tylko wieczór, ale i całą noc w towarzystwie tej piękności, z którą, o czym był przekonany, będzie mu jak z żadną inną przedtem. Trochę się zdziwił, kiedy jego nowa znajoma, zamiast już od przekroczenia progu jego apartamentu oddać się erotycznym igraszkom, po kilku namiętnych pocałunkach poprosiła, aby najpierw wziął prysznic. Po namyśle doszedł jednak do wniosku, że może i faktycznie miało to sens, zważywszy na fakt, że przed spotkaniem z nią wizytował jeden ze swoich interesów, a mianowicie wytwórnię pasz dla trzody chlewnej. Co prawda, odwiedził tam tylko księgową, podpisał w jej gabinecie parę dokumentów i nawet nie wchodził na halę, ale możliwe, że towarzyszący produkcji wszechobecny też w innych pomieszczeniach smrodek jakoś na nim osiadł, wszedł mu w pory skóry albo przeżarł ubranie. W końcu skoro po grillu jego ulubiony sweter nawet mimo dwukrotnego prania woniał smażoną karkówką i czynił z niego obiekt życzliwego zainteresowania jego dwóch psów i jednego kota, to i średnio atrakcyjny zapach paszy mógł się do niego przyczepić. Stanowczo nie należało go utrwalać w pięknych nozdrzach obiektu jego adoracji. Usadowił więc swoją nową znajomą na kanapie w salonie, a sam udał się do łazienki. Po kilku minutach opuścił ją w gustownym jedwabnym szlafroku. Przeszedł do salonu i nieco się zdziwił, bo po jego towarzyszce nie było tu śladu. Po chwili uśmiechnął się i skierował do sypialni, pewny, że zobaczy ją tu, leżącą w seksownej pozie na jego olbrzymim łóżku, zdolnym bez trudu pomieścić, o czym przekonał się już kilka razy, nawet i cztery osoby. A właściwie cztery i pół, wliczając w to kota, który pewnego razu grzecznie odczekał harce swego pana, po czym, kiedy wszyscy już zakończyli te potwornie nudne i kompletnie dla niego niezrozumiałe podrygi, walnął się spokojnie między nim a jedną z jego flam. Kiedy jednak i w tym pomieszczeniu Jan nie zastał żywego ducha, poczuł lekki niepokój. Wrócił do salonu, chwilę postał nieco bezradnie, a następnie skierował się do swojego gabinetu. Doszedł jednak tylko do progu, po czym zamarł. Widok, który miał przed oczami, sprawił, że serce na moment przestało mu bić. Natychmiast rzucił się do drzwi wejściowych i przycisnął na znajdującym się obok nich urządzeniu czerwony guziczek, łączący go z dyżurującym na dole apartamentowca konsjerżem.

– Ta pani, z którą wchodził pan jakiś kwadrans temu? – upewnił się uprzejmie młody człowiek. – Taka trochę egzotyczna? Właśnie wyszła. Jakąś minutę temu. Minąłem ją w drzwiach… Słucham? Owszem, jestem pewny. Trudno było jej nie zapamiętać. Rzadko widzi się takie wysokie kobiety. Tak…? Oczywiście, mogę sprawdzić. Proszę chwilę poczekać…

Jan poczuł, jak z przejęcia zaczynają mu drżeć ręce i robi mu się nieco duszno. Z rozpaczą przypomniał sobie, że tabletka na nadciśnienie, którą na pewno powinien był teraz włożyć sobie pod język, została w jego willi. Ten apartament, ochrzczony przez niego w myślach uroczym mianem „kopulodromu”, służył mu właściwie tylko w jednym celu. Jan rzadko kiedy przebywał w nim dłużej niż przez dwa, trzy dni, nie czuł więc potrzeby trzymania tu żadnych medykamentów poza zapasem małych, niebieskich pastylek, będących najlepszymi przyjaciółkami większości panów po pięćdziesiątce. O jego „miłosnym gniazdku” nie wiedział prawie nikt, oczywiście poza wizytującymi go kobietami. Dlatego wydawało mu się, zwłaszcza po kilku próbach włamania do jego willi, że będzie to idealne miejsce, aby trzymać tu cenne dla niego dokumenty i inne drobiazgi. A zwłaszcza jeden, który nigdy, przenigdy nie powinien dostać się w niepowołane ręce. Na wszelki wypadek kazał jednak zamontować w apartamencie, a dokładnie w swoim gabinecie, sejf. Dokładnie ten, którego otwarte drzwiczki zobaczył przed sobą parę minut wcześniej.

– Niestety – usłyszał w słuchawce. – Bardzo mi przykro. Nigdzie już jej nie wypatrzyłem. Sprawdziłem też na monitoringu, że odjechała dokładnie trzy minuty temu uberem.

– Trzy minuty… – powtórzył zamierającym głosem Jan, po czym ponownie nacisnął guziczek, kończąc połączenie. Po chwili poczuł, jak do poprzednich dolegliwości dołącza się jeszcze jedna, dość oryginalna, a mianowicie zamiana nóg w watę. Osunął się wzdłuż ściany i po chwili klapnął na parkiet. Przez moment usiłował opanować hulankę myśli, jaka przetaczała się po jego głowie. Z całego tego chaosu wynikał tylko jeden wniosek. Jak by nie kombinował i cokolwiek by teraz nie zrobił, miał przerąbane. Dokumentnie.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Copyright © by Alek Rogoziński, 2022

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

 

Zdjęcie na okładce: © Pixattitude / Dreamstime.com

 

Redakcja: Małgorzata Tougri

Korekta: „DARKHART”, Marta Akuszewska

Skład i łamanie: „DARKHART”

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-099-9

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.