Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stare grzechy z reguły rzucają najdłuższe cienie! Mały, odcięty od świata, górski pensjonat, a w nim jedenaścioro gości, którzy mają nadzieję w spokoju spędzić w tym miejscu ostatnie dni roku. Kiedy jednak świąteczną sielankę przerwie morderstwo, każdy z pensjonariuszy będzie musiał odpowiedzieć na pytanie: co faktycznie wie o swoich towarzyszach i na ile może im ufać. Tymczasem wydarza się kolejna zbrodnia... „Pod Czerwonym Aniołem" to kolejna powieść Alka Rogozińskiego, autora znanego z łączenia w swoich książkach klasycznej fabuły kryminalnej z dużą dawką czarnego humoru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 32 min
Grzegorzowi Kalinowskiemu,
mojemu licealnemu belfrowi „od histy”,
który był tak uprzejmy,
że przez prawie rok, gdy nas uczył,
ani razu nie wywołał mnie do odpowiedzi
(widać bał się, że czterdzieści pięć minut nie starczy mi
nawet na wygłoszenie wstępu do niej)
OŚWIADCZENIE
Z ręką na sercu przyrzekam, że wszystkie postaci i wydarzenia opisane w tej książce wytrzasnąłem jedynie z nieskończonego chaosu zwanego moim umysłem i nie mają one nic wspólnego z rzeczywistością. Jedyną inspiracją – i to bardzo, bardzo delikatną – był dla mnie thriller „Krzyk”, którego jestem wielkim fanem. Rzecz jasna w wersji oryginalnej z Neve Campbell i Courteney Cox, a nie późniejszej serialowej przeróbki, którą zdzierżyłem przez całych siedem minut, i żałuję, że nikt mi już ich nigdy nie zwróci. Co napisawszy, życzę Wam dobrej zabawy i dużo emocji!
Alek
POSTACI
Stefania Szustek – zakochana w śledztwach panny Marple gospodyni domowa z Ciechanowa, której zimowy pobyt w górach zafundowała jej ukochana córka.
Grażyna Podolec – serdeczna przyjaciółka Stefanii, zabrana przez nią do pensjonatu „Pod Czerwonym Aniołem” bez mała przemocą.
Eliza Wrońska – rozczarowana małżeństwem prawie czterdziestolatka, próbująca w czasie urlopu zapomnieć o całym świecie, a już zwłaszcza o swoim niewiernym mężu, którego – jej zdaniem – „piekło powinno pochłonąć”.
Beata Czerwiec – rówieśniczka Elizy, przypadkowo złączona z nią przez los nauczycielka historii.
Maja Komornicka – emerytka, spędzająca w pensjonacie pierwsze samotne święta po nagłej śmierci męża.
Renata Paszkowiak – urzędniczka, pozornie wzór kobiety idealnej.
Michał Paszkowiak – mąż Renaty, adwokat, niemający najmniejszego problemu z rozmijaniem się z etyką zawodową.
Jan Grzelik – biznesmen, który przejął firmę po śmierci swojego wspólnika i zarazem serdecznego przyjaciela.
Marek Raszyński – młody gwiazdor estrady, marzący o kolejnych milionach: złotówek na koncie i zakochanych fanek na koncertach.
Zuzanna Ołdowiec – pielęgniarka, której błąd kosztował życie pacjenta.
Wojciech Mędrzyk – emerytowany generał, od wielu lat zapowiadający, że „najbliższa Gwiazdka będzie ostatnią, jaką dane mu będzie świętować”.
Danuta Wilk – właścicielka pensjonatu „Pod Czerwonym Aniołem”, która w złą godzinę wyraziła nadzieję, że „pobyt u niej w gościach wszystkim na długo zapadnie w pamięć”.
Jerzy Wilk – syn Danuty, który musiał przyznać, że życie w pensjonacie mamy bywa ciekawsze niż niejeden serial kryminalny.
Anula Wodnik – kelnerka, która przekonała się boleśnie, że wścibstwo nie prowadzi do niczego dobrego.
Krystian Kolanko – kucharz, mężczyzna po przejściach i to wyjątkowo dramatycznych.
Oraz gościnnie:
Krzysztof Darski – komisarz policji, który spędzał w Zakopanem teoretycznie spokojny urlop u rodziny.
PROLOG
Dźwięki kolędy „Wśród nocnej ciszy” rozsadzały jej głowę. „Anieli grają, króle witają, pasterze śpiewają, bydlęta klękają...”, rozbrzmiewało z natężeniem godnym trąb rozwalających mury Jerycha. „Truciciele trują, mordercy mordują”, dokończyła mimo woli Stefania Szustek. Na wszelki wypadek przeżegnała się i przewidując, że za chwilę ręce odmówią jej posłuszeństwa, delikatnie uniosła, a następnie ustawiła w pozycji pionowej żelazną sztabę broniącą wstępu do pomieszczenia, w którym spędziła ostatnie godziny. Gotowa była przy tym natychmiast zrezygnować z próby wyjścia z tego ni to schronu, ni to więzienia, jeśli tylko do jej uszu dotarłby zza drzwi choćby najdrobniejszy szelest.
Ostrożnie otworzyła ciężkie, metalowe podwoje, tworząc maleńką szparkę, do której zbliżyła oko. Po chwili przypomniała jej się bohaterka jakiegoś horroru, która zrobiła dokładnie to samo i chwilę potem ktoś jej w to nadstawione oko wbił nóż rzeźnicki. Stefania postanowiła nie powielać jej błędu i czym prędzej cofnęła głowę. Powolutku otworzyła drzwi szerzej, po czym wyciągnęła z kieszeni spódnicy chusteczkę do nosa, wystawiła dłoń i pomachała nią kilka razy. Nie wywołało to, co prawda, żadnej reakcji, ale Stefania i tak nie poczuła najmniejszej nawet ulgi. Doskonale wiedziała, jak nieprzewidywalny potrafi być ktoś, z kim przyszło jej walczyć o życie.
Czując, że serce podchodzi jej do gardła i zaczyna w nim bić, w dodatku w takim tempie, jakby właśnie brała udział w sprincie, powiększyła szparę na tyle, aby dać radę się przez nią przecisnąć. Przez chwilę zastanawiała się, w jaki sposób najlepiej opuścić pomieszczenie, w którym spędziła, jak jej się zdawało, mniej więcej piętnaście lat, a w rzeczywistości kilkanaście godzin. W końcu zdecydowała się na wyjście przodem, czując, że jeśli zrobi inaczej i nawet przez przypadek otrze się o coś plecami, to padnie trupem z przerażenia i tym samym wyręczy mordercę, który już nie będzie musiał się męczyć polowaniem na nią i pozbawianiem jej życia. Z trudem zrobiła krok i poczuła, że mimo panującego chłodu po plecach spływa jej strużka potu.
„Jakbym cofnęła się do czasów, kiedy jeszcze byłam młoda, i znów przechodziła menopauzę”, pomyślała z niesmakiem.
Kolejny krok kosztował ją już mniej wysiłku. Jeszcze kilka i Stefania znalazła się przy czymś, co wypatrzyła kątem oka, kiedy w popłochu salwowała się ucieczką do tego miejsca. Składzik z narzędziami! Weszła do niewielkiego, ciemnego pomieszczenia, oświetlonego jedynie lichym promieniem światła, wpadającego tu przez małą szczelinę w rogu dachu. Bardziej po omacku niż świadomie wybrała jakiś pałąk zakończony dziwacznie poskręcanym żelastwem, sprawiającym wrażenie ostrego, i ściskając go w dłoniach, wyszła ze składziku, a następnie pokonała kilka schodków do góry, wiodących do wyjścia z budynku. W stanie z jednej strony paniki, a z drugiej furii, który właśnie osiągnęła, gotowa była stawić czoła nawet i armii morderców. Kiedy jednak, stojąc na najwyższym stopniu, mimo kotłującej się śnieżycy zauważyła biegnącą w jej stronę sylwetkę, poczuła, że robi jej się słabo. Z determinacją uniosła nad głową trzymaną w rękach broń i, zamknąwszy ze strachu oczy, z całej siły wzięła ogromny rozmach...
– Brakowało paru milimetrów. – Usłyszała chwilę później znajomy głos.
Czym prędzej otworzyła oczy i przez chwilę zastanawiała się, czy aby od dramatycznych wydarzeń, w jakich brała ostatnio udział, nie doznała pomieszania zmysłów i idących za tym halucynacji.
– To naprawdę pan? – jęknęła z niedowierzaniem.
– Naprawdę. – Usłyszała w odpowiedzi od człowieka, który w ostatnim momencie uniknął ciosu w głowę starą, powykrzywianą motyką. Był nim doskonale jej znany komisarz policji, a przy okazji przyjaciel jej córki, Krzysztof Darski.
Stefania ledwo co się powstrzymała, aby nie runąć swojemu wybawcy na szyję i nie zasypać go pocałunkami.
– Jakim cudem?! – zapytała, wyraźnie oszołomiona.
– Zbieg okoliczności. Przyjechałem tu do rodziny na drugi dzień świąt i sylwestra.
– Mam nadzieję, że nie jest pan tu sam? – zaniepokoiła się Stefania.
– Nie. Jest tu cała ekipa z Zakopanego. Właśnie wchodzą do środka... – uspokoił ją policjant. Jakby na potwierdzenie jego słów rozbrzmiewająca ciągle kolęda nagle urwała się w pół słowa. – Bylibyśmy wcześniej, ale śnieg kotłuje tak, że musieliśmy czekać na odśnieżarkę i jechać za nią.
– Zawiadomił was właściciel czy Dominisia?
– Pani córka. Zadzwoniła do mnie i przekazała mi wiadomość od pani, ale, szczerze mówiąc, trudno było mi w nią uwierzyć. Czy to prawda?
– Tak. – Stefania popatrzyła mu prosto w oczy. – Wszyscy goście pensjonatu „Pod Czerwonym Aniołem” nie żyją. Zostałam tylko ja. I morderca!
ROZDZIAŁ I
Eliza Wrońska z zadowoleniem przebiegła wzrokiem po salonie będącym sercem jej domu. Sprawiał wrażenie ciepłego, przytulnego i jako taki stanowił przeciwieństwo typowo zimowej aury, czyli śnieżycy i zawieruchy, panującej za oknem. Na stole, na pięknym, ręcznie haftowanym w śnieżynki obrusie, wśród rozpalonych białych świec czekała rocznicowa kolacja. Właściwie wszystko było dopięte na ostatni guzik i już tylko w ostatniej chwili trzeba było przynieść z piekarnika ciepłe dania.
Kursująca od ponad godziny między salonem a kuchnią Eliza przystanęła na chwilę przed dużym, ozdobnym lustrem, zawieszonym w przedpokoju, łączącym oba te pomieszczenia, i popatrzyła uważnie na swoje odbicie. Wyglądała... zabójczo. Tak, to najlepsze słowo. W czerwonej sukience, podkreślającej jej idealną figurę, z kunsztownym makijażem i burzą blond loków prezentowała się jak modelka, która dopiero co zeszła z wybiegu. Tak właśnie miało dzisiaj być. Perfekcyjnie!
Eliza uśmiechnęła się i mrugnęła okiem do swojego odbicia w lustrze. Następnie jednak zmarszczyła brwi. Miała wrażenie, że o czymś zapomniała. Tylko o czym?! Z głośników ustawionych przy telewizorze wydobywały się dźwięki przeboju duetu Wham! „Last Christmas”, ulubionego zimowego hitu wszystkich supermarketów i stacji radiowych. Choinka stała wystrojona już od kilku dni, bo zawsze dekorowali ją z Maćkiem co najmniej tydzień przed Wigilią. Co było nie tak? Ach, oczywiście. Jemioła! Cóż to byłby za jubileuszowy wieczór bez pocałunku pod nią?!
Eliza przeszła do kuchni i wyciągnęła z ogromnej, drelichowej torby kilka zielonych gałązek, kupionych pod supermarketem od zziębniętej staruszki, sprawiającej wrażenie niezbyt zdrowej. Widok drobniutkiej, otulonej starym, wyraźnie sfatygowanym płaszczem kobieciny, nieśmiało i bezskutecznie namawiającej przechodniów do kupienia ostatnich paru gałązek jemioły, wzruszył ją tak bardzo, że zapłaciła dwa razy więcej, niż powinna. Potem jednak...
Eliza poczuła, jak na wspomnienie tego momentu przechodzi jej po plecach zimny dreszcz. Staruszka wzięła bowiem pieniądze, podziękowała za nie z nieskrywanym wzruszeniem i łzami w oczach, a następnie popatrzyła na nią uważnie i nagle chwyciła ją za rękę swoimi pomarszczonymi, lekko trzęsącymi się, lodowatymi dłońmi.
– Niech pani tego nie robi... – poprosiła cichym głosem.
– Czego?! – zdziwiła się Eliza, próbując uwolnić dłoń.
– Tego, co chce pani zrobić wieczorem – wyjaśniła staruszka, nie puszczając jej ręki. – Proszę, niech pani tego nie robi. Tylko płacz z tego będzie i zgryzota. Ciemność, złe moce. A jeśli pani tego nie zrobi, szybko znajdzie pani spokój i szczęście.
Eliza popatrzyła na staruszkę z zaskoczeniem, czując, że w środku wszystko w niej kamienieje. Nigdy nie wierzyła w żadne czary, wróżby, telepatie, jasnowidzenia, duchy i inne nadprzyrodzone zjawiska. Kiedyś w jej starym rodzinnym domu w środku nocy coś zaczęło „straszyć” na strychu. Odgłosy stamtąd dochodziły co najmniej potępieńcze. Nikt nie chciał tam iść i sprawdzić, co się dzieje, a babcia na wszelki wypadek od razu zaproponowała wezwanie egzorcysty, twierdząc, że to na pewno rozrabia duch dziadka, bo – jak się wyraziła – „ten stary koczkodan zapowiedział kiedyś, że będzie ją nawiedzał po śmierci, a był bardzo honorowy i zawsze dotrzymywał słowa”. Widząc przerażenie swoich krewniaczek, bo traf chciał, że akurat tej nocy w domu nocowały same panie, Eliza bez chwili wahania, nie czując żadnego strachu, weszła na strych i dokonała inspekcji, zamiast domniemanego ducha dziadka znajdując tam śmiertelnie przerażonego gołębia, który wleciał przez otwarty lufcik i nie umiał znaleźć wyjścia. Teraz jednak miała dowód, że nie wszystko, co się wydarza na świecie, da się logicznie wytłumaczyć. Bo przecież staruszka nie mogła nic wiedzieć o jej planach! A jednak jej ostrzeżenie zabrzmiało tak, jakby była pewna tego, co mówi.
– Bardzo panią proszę... – powtórzyła błagalnym głosem starowinka.
– Niech się pani nie wygłupia! – krzyknęła zdenerwowana Eliza i gwałtownym gestem uwolniła rękę. – Do widzenia!
Handlarka posłała jej smutne spojrzenie, westchnęła, zgarnęła swoje klamoty i, nie mówiąc już ani słowa, zaczęła się oddalać. Eliza odprowadziła ją wzrokiem, aż do momentu, kiedy starsza pani zniknęła za rogiem ulicy.
Teraz przypomniała sobie tę scenę i znów poczuła zaniepokojenie. Może jednak nie powinna wcielać w życie swojego planu? Z drugiej jednak strony pracowała nad nim przez tyle tygodni, przygotowała się tak starannie, zadbała o każdy szczegół. I nadal czuła w duszy ten głos, który podpowiadał jej, że to, co zrobi, będzie dla niej najlepsze. Pozwoli jej poczuć ulgę i zacząć żyć na nowo. Bez tego ciągłego bólu, który czuje od dnia, kiedy dowiedziała się, że...
Dźwięk domofonu oznajmił jej, że nie ma już czasu na rozmyślania. Za chwilę trzeba będzie zacząć wcielać w życie to, co do tej pory było tylko wizją jej wyobraźni.
Koniec, kropka. Klamka zapadła.
– Witaj, kochanie! – Maciej Wroński zamknął za sobą drzwi, podszedł do niej i cmoknął ją w policzek. Miał lodowate usta i jego pocałunek nie należał do przyjemnych. – Przepraszam, że się spóźniłem, ale znasz moją firmę. Wizja dwóch dni bez żadnych transakcji sprawia, że dzisiaj mieliśmy trzy razy więcej pracy. Boże Narodzenie u progu nie jest żadną wymówką, gdy słupki w Excelu muszą się zgadzać! Zwłaszcza komuś, kto niedawno został wiceprezesem wielkiej korporacji!
„I nawet ci, draniu, powieka nie drgnie”, pomyślała Eliza, jednocześnie uśmiechając się słodko.
– Kupiłeś wino? – zapytała.
– O cholera! – Mąż złapał się za głowę. – Na śmierć zapomniałem!
– Wiedziałam, że nie ma co liczyć na twoją pamięć – rzekła Eliza – i sama je kupiłam. Przebierz się i siadajmy do stołu!
Maciek zniknął na moment w swoim pokoju. Kiedy wrócił, na stole czekał już komplet potraw, a Eliza właśnie nalewała do talerzy zupę pomidorową z parującej wazy.
– Zacznijmy od prezentów... – zaproponowała, odkładając łyżkę i sięgając po małe pudełko, w którym znajdował się rocznicowy prezent dla męża, czyli spinki do mankietów.
– Cudowne! – Maciek rozpromienił się nie tyle na widok sprezentowanych mu ozdób, ile widocznego na pudełku logo znanej z zawyżania cen firmy, która je wyprodukowała.
„Jaki z niego snob”, pomyślała z rozbawieniem Eliza. „Gdyby tylko wiedział, gdzie i za ile kupiłam te spinki, zanim je przełożyłam w to stare opakowanie, to nie założyłby ich nawet do ubikacji”.
– Najlepszego, kochanie! – Maciek sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej nieco pogiętą na rogach białą kopertę.
Eliza z lekkim zdziwieniem wyciągnęła ze środka karteluch, na którym przeczytała, że jest on „kuponem na 30% zniżki na zabieg stylizacji paznokci z użyciem lakierów hybrydowych” w studiu „Ale Pazurki!” oraz że „nie podlega on wymianie na inną usługę, ani nie może być zamieniony na gotówkę ani żadną inną formę płatności”. Pomna tego, że wzmiankowane studio znajduje się na parterze bloku, w którym mieszkają, natychmiast nabrała pewności, że mąż przypomniał sobie o ich rocznicy w ostatniej chwili i wszedł do pierwszego lepszego lokalu, jaki mu się nawinął. Opanowała się jednak i popatrzyła na niego z udawanym zadowoleniem, myśląc jednocześnie, że i tak miała szczęście, że zamiast „Ale Pazurków” jej ślubny nie odwiedził działającego obok sklepu dla wędkarzy i nie uraczył ją na przykładem pudełkiem robaków na przynętę. Ewentualnie gumiakami.
– Pomyślałem, że będziesz miała blisko – wyjaśnił Maciek niepewnym głosem – bo przecież jesteś taka zajęta... A tak to sobie skoczysz i... i...
– ... wystylizujesz – dokończyła Eliza, przy okazji bez specjalnego zdziwienia konstatując, że mąż nie wie nawet, co jej podarował. – Piękny prezent!
– No i życzę ci, aby wszystkie twoje kolejne dni były tak szczęśliwe jak ostatnio. – Maciek wyraźnie odetchnął i pocałował ją w policzek.
„Z pewnością będą. Nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo...”, pomyślała Eliza.
– A ja tobie – powiedziała miękko – żebyś dał radę odnaleźć się w nowych warunkach.
W oczach Maćka zobaczyła satysfakcję.
– Uffff, widzę, że już przebolałaś mój awans – stwierdził z zadowoleniem. – Myślałem, że będziesz się dąsała dłużej.
– Mamy jubileusz, nie pora na kłótnie – powiedziała Eliza, usuwając sobie sprzed oczu wizję tego, co naprawdę miała na myśli, mówiąc o nowych warunkach, a co z pewnością zmazałoby z twarzy jej męża ten nieznośny, kabotyński uśmieszek. – Poza tym, skoro będziesz teraz bywał w domu rzadziej, to i ja znalazłam sobie coś tylko dla siebie. Opowiem ci o tym potem, a teraz siadajmy, bo twoja ulubiona lasagne stygnie, o zupie już nawet nie wspominając!
Szybko wymienili kurtuazyjne pocałunki i zasiedli do stołu. Eliza powoli jadła niewielką ilość zupy, którą sobie wcześniej nalała, cierpliwie czekając, aż Maciek skończy pałaszować swój pełen talerz pomidorowej. Następnie wyniosła naczynia do kuchni, skąd wróciła z półmiskiem lasagne i nałożyła mu sporą porcję. Jej talerz pozostał pusty. Nie było w tym nic dziwnego. Źle trawiła ser i unikała go, jak tylko mogła, a poza tym, w trosce o swój wrażliwy żołądek, zawsze robiła przerwy między daniami. To różniło ją od męża. Zjedzenie nawet o połowę mniejszej porcji zajmowało jej z reguły dwa razy więcej czasu niż jemu.
– Byłam niedawno na Bielanach – stwierdziła, kiedy Maciek zaczął konsumpcję wizytówki włoskiej kuchni. – Spotkałam tam Krysię. Pamiętasz ją? Studiowałyśmy razem, a potem ona zakochała się w jakimś francuskim dyplomacie i zamieszkali razem pod Paryżem. Mieliśmy ich odwiedzić, ale jakoś nigdy nie było nam po drodze.
Mąż, zajęty przeżuwaniem sera, pokręcił tylko przecząco głową.
– No tak, ty widziałeś ją tylko kilka razy – przypomniało się Elizie. – Więc Krysia się rozwiodła i wróciła do kraju. Poszłyśmy razem na kawę.
– A co ty właściwie robiłaś na Bielanach? – zaciekawił się Maciek między kęsami.
– Będę tam miała spotkanie autorskie w takiej fajnej starej księgarni – Eliza zajmowała się pisaniem książeczek dla dzieci, do których robiła też od razu ilustracje. – W przyszłym miesiącu.
– Cudownie! – Maciek sięgnął po dokładkę lasagne.
Eliza obserwowała go, czując z jednej strony narastający niepokój, z drugiej satysfakcję. Czy powinna już zacząć...? Nie, Maciek to duży facet, z pewnością potrzebuje więcej czasu.
Przez kilka minut opowiadała o Krysi i burzliwych kolejach jej związku z dyplomatą, który po sześciu latach małżeństwa wywiózł swą lubą do Maroka, mamiąc ją wizją „cudownych wakacji i zakupów w Marrakeszu”, a potem już na miejscu usiłował przehandlować jakiemuś bogatemu arabskiemu przedsiębiorcy w zmian za dwa wielbłądy i kontrakt na wyłączność na dostawę oleju arganowego do fabryki kosmetyków, w którą zainwestował wszystkie oszczędności. Kiedy zaś Krysia zareagowała oburzeniem na propozycję, żeby „trochę się zabawiła” z przedsiębiorcą, a następnie, słysząc pocieszające zdanie, że przecież „Arabowie szybko nudzą się kobietami, więc długo to nie potrwa”, wymierzyła mężowi siarczysty policzek, ten stwierdził, że skoro nie chce wspierać jego kariery, to znaczy, że jej na nim nie zależy i że muszą się rozstać. Krysia wymierzyła mu kolejny cios, tym razem kolanem w miejsce, które u każdego mężczyzny jest zdecydowanie najbardziej wrażliwe na ból, czym prędzej opuściła hotel w Maroko, a potem ich wspólny apartament pod Paryżem i wróciła do Polski, przez cały czas nie mogąc się pogodzić przede wszystkim ze skromną liczbą wielbłądów, na jaką wycenili ją obaj panowie. Z pewnością była warta więcej niż tylko dwa. Co najmniej pięć, a kto wie, czy nawet nie dziesięć!
Maciek wysłuchał tej opowieści z rozbawieniem, przez cały czas, ku radości Elizy, nie przestając jeść.
– Gdy już tak siedziałyśmy i gadałyśmy, Krysia pokazała mi tego arabskiego przedsiębiorcę na Facebooku. Powiem ci, że całkiem nieźle się prezentuje. Przystojny, seksowny, fajny facet. Załatwia też interesy w Polsce.
– Czyżbyś chciała mi powiedzieć, że mogę cię przehandlować? – zaciekawił się Maciek, puszczając do niej oko. – Tylko, co ja zrobię z wielbłądami?
– Możesz je hodować na balkonie – poradziła mu Eliza. – Co ciekawe, ten facet nie jest Marokańczykiem, tylko Egipcjaninem...
Jej mąż sięgnął po rybę po grecku.
– ... i nazywa się Karim Fahmi.
Maciek zmarszczył brwi.
– Jak się nazywa? – zapytał zaskoczony.
– Karim Fahmi – powtórzyła Eliza. – Te zdjęcia na Facebooku zostały zrobione w czasie imprezy, którą zorganizował w Krakowie jakiś rok temu.
Wyraz twarzy Maćka zmienił się raptownie. Eliza znała go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że jej mąż zaczyna właśnie kojarzyć fakty i powoli opanowuje go strach.
– Na tym zdjęciu w tle widać dwie osoby – kontynuowała. – Przytulone do siebie i całujące się namiętnie. Ponieważ jedną z tych osób doskonale znam, zaciekawiłam się, kim jest ta druga...
– Kochanie... – zaczął Maciek, ale Eliza pogroziła mu placem.
– To nieładnie przerywać komuś w środku zdania – powiedziała stanowczo. – Potem będziesz miał czas, aby coś powiedzieć. Na razie pozwól, że skończę. Jak mówiłam, bardzo mnie zafrapowało, kim jest ta druga osoba. Trochę podzwoniłam, trochę pomyszkowałam, odwiedziłam kilka miejsc i wyobraź sobie, jakie było moje zdziwienie, kiedy odkryłam, że owa kobieta... Zaznaczyłam już, że to była kobieta? Więc, że owa kobieta jest od trzech lat szczęśliwą mężatką. Zdobyłam nawet imię i nazwisko jej męża. Chciałam go zapytać, tak z czystej ciekawości, czy nie przeszkadza mu, że jego żona obcałowuje się publicznie z innymi mężczyznami, kiedy ktoś mi pokazał tego męża.
– Skarbie... – Maciek położył rękę na brzuchu i zaczął go delikatnie masować. – Coś jest nie...
– Jeszcze chwila! – ucięła kategorycznie Eliza. – Jaki ty jesteś zawsze niecierpliwy. Nigdy nie dasz niczego dokończyć! Więc kiedy już wiedziałam, kim jest ów mąż i jak wygląda, zaczęłam się zastanawiać, jak udaje mu się godzić ze sobą wszystko to, co robi. Mówiąc wprost, zaczęłam go śledzić. I powiem ci, że cholernie mi zaimponował.
Maciek masował się po brzuchu coraz bardziej intensywnie, po jego twarzy przebiegł grymas bólu, a na czole pojawiły się pierwsze kropelki potu.
– Naprawdę źle... – zaczął, ale Eliza kolejny raz nie dopuściła go do głosu.
– Nigdy w życiu nie podejrzewałabym, że można być aż tak perfekcyjnie zorganizowanym, mieć zaplanowaną bez mała każdą sekundę życia – mówiła dalej. – Naprawdę, chapeau bas! Pracowita mróweczka albo pszczółeczka. Wychodzić z jednego domu o czwartej nad ranem, żeby – Eliza zrobiła w powietrzu znak cudzysłowu – zdążyć na pociąg do Gdańska, i od razu jechać do drugiego, a tam właśnie „wrócić z inspekcji” we Wrocławiu. Genialne! Absolutnie genialne! Do tego dwie różne historie życiowe, dwa różne zestawy znajomych. Jakim sposobem nigdy ci to się nie pomyliło?
Maciek nie próbował jej już przerywać. Miał zamknięte oczy. Widać było, że walczy z bólem. Prawda jednak wciąż nie docierała do jego umysłu. Nie przypuszczał, że za moment nie będzie już w stanie nic zrobić, choć nadal zachowa, przynajmniej przez jakiś czas, pełną świadomość tego, co się wokół niego dzieje.
– Przyszło mi do głowy, że może ta druga kobieta uczestniczy w tym świadomie – kontynuowała Eliza – i postanowiłam to sprawdzić. Zaprosiłam ją na kawę. Podałam się za dziennikarkę, która zbiera materiały do artykułu o podręczniku do nauki HiT-u. Wiesz, tego, z którego wynika, że za każdym razem, gdy się bzykniesz z kimś dla przyjemności, to upada cywilizacja. Swoją drogą przynajmniej raz powiedziałeś prawdę. Pamiętam, jak kiedyś graliśmy ze znajomymi we flirt towarzyski i wylosowałeś pytanie o to, z kim najczęściej miewasz fantazje erotyczne. Wybrałeś „seksowną panią od historii”. Myślałam, że żartujesz, ale o dziwo, była to prawda! Spotkałyśmy się więc i porozmawiałyśmy sobie. Szybko zorientowałam się, że ona żyje w takiej samej błogiej nieświadomości jak ja kilka tygodni wcześniej. Muszę ci zdradzić, że kiedy jej nakreśliłam sytuację, zareagowała bardzo wybuchowo. Myślałam, że praca z dziećmi uczy spokoju, ale tutaj miałam do czynienia z prawdziwą erupcją wulkanu. Gdy już jej wypukałam z głowy chęć natychmiastowego, jak to się wyraziła, „wykastrowania tego skurwiela”, doszłyśmy do wniosku, że możemy to załatwić inaczej.
Maciek wydał z siebie cichy jęk, jego ręka zsunęła się z brzucha na udo, a ciało przechyliło bezwładnie na lewą stronę. Eliza wstała i podtrzymała go, a następnie z lekkim wysiłkiem powoli zsunęła z krzesła na podłogę. Po chwili podłożyła mu pod głowę dwie poduszki i skierowała jego twarz w stronę fotela, w którym usiadła.
– Wiem, że mnie widzisz i słyszysz – powiedziała – i tak jeszcze będzie przez kilkanaście minut. Coś, co dodałam do kolacji, też pochodzi z Egiptu. Ironia losu, prawda? Saksitoksyna, cudownie działająca substancja paraliżująca, pozyskiwana z małży i ostryg. Na egipskim bazarze można czasem kupić naprawdę zaskakujące rzeczy. Z reguły ta toksyna prowadzi do zgonu, ale podobno są organizmy na nią odporne, więc w sumie masz jakąś szansę. Choć skoro tak błyskawicznie cię sparaliżowało, to chyba jednak niewielką. Na czym to ja skończyłam? A, wiem. Zastanawiałyśmy się, jak to zrobić, żeby pozbyć się ciebie z naszego życia raz a dobrze. Bo nie ukrywajmy, ale jednak trochę nas twoje postępowanie zraniło. No dobrze, nie trochę. Bardzo nas zraniło. Rozważałyśmy przez jakieś trzy minuty, czy ci nie odpuścić, ale ostatecznie w wyniku głosowania ustaliłyśmy, że tego nie zrobimy. Jeśli spojrzysz na to z drugiej strony, to przegrałeś różnicą zaledwie dwóch głosów. Zawsze to jakaś pociecha, prawda? Kłóciłyśmy się jeszcze trochę o wymiar kary, ale ostatecznie zdecydowałyśmy się na najwyższy. A wiesz, co jest najfajniejsze? Jutro, kiedy ciebie już nie będzie, każda z nas z ogromną rozpaczą zgłosi ten fakt na policję. Zacznie się śledztwo i szybko dojdą do tego, co zrobiłeś. Kiedy zaś odwiedzą każdą z nas, żeby nam opowiedzieć tę niewiarygodną historię, będziemy bardzo zaskoczone. Wręcz zaszokowane! Myślę nawet, że możemy uronić kilka łez albo wpaść w histerię. Zapytam: „Jak to możliwe?! Przecież mnie kochał, dbał o mnie, miałam go za najuczciwszego człowieka na świecie”. Poczekaj no, bo nieładnie wyglądasz... Nie chcę cię takim zapamiętać...
Sięgnęła po serwetkę i wytarła strużkę śliny, która wypłynęła z ust Maćka.
– O, teraz o wiele lepiej – stwierdziła z zadowoleniem. – Ale ponieważ nie do końca sobie ufamy, podzieliłyśmy się robotą sprawiedliwie. Jedna z nas wyprawi cię na tamten świat, a druga zajmie się tym, aby twoje ciało nigdy się nie odnalazło. O, w samą porę...
Zza okna dobiegał odgłos zapalania silnika samochodowego.
– Pamiętasz, jak zawsze marzyłeś o domu z basenem? – zapytała Eliza, pochylając się nad mężem. – Tu ci się nie udało, ale w twoim drugim życiu, zacząłeś go budować. Piękny basen. Kryty, żeby można było pływać o każdej porze roku. I właśnie zrobiono tam wylewkę. Wszystko, co potrzebne, aby ją nieco poprawić i trochę zmodyfikować, jest jeszcze na miejscu. Zapewne bardzo się ucieszysz, że spędzisz w nim całą wieczność.
Dźwięk dzwonka zagłuszył jej ostatnie słowa. Eliza wstała i wpuściła do domu drugą kobietę. Po chwili obie stanęły nad Maćkiem.
– Zostało nam jeszcze jedno – powiedziała Eliza, patrząc na trzymaną w dłoniach gałązkę jemioły. – Ostatni pocałunek. Która z nas będzie pierwsza...?