Pod Czerwonym Aniołem - Alek Rogoziński - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Pod Czerwonym Aniołem ebook i audiobook

Alek Rogoziński

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Stare grzechy z reguły rzucają najdłuższe cienie! Mały, odcięty od świata, górski pensjonat, a w nim jedenaścioro gości, którzy mają nadzieję w spokoju spędzić w tym miejscu ostatnie dni roku. Kiedy jednak świąteczną sielankę przerwie morderstwo, każdy z pensjonariuszy będzie musiał odpowiedzieć na pytanie: co faktycznie wie o swoich towarzyszach i na ile może im ufać. Tymczasem wydarza się kolejna zbrodnia... „Pod Czerwonym Aniołem" to kolejna powieść Alka Rogozińskiego, autora znanego z łączenia w swoich książkach klasycznej fabuły kryminalnej z dużą dawką czarnego humoru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 282

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 32 min

Oceny
4,1 (959 ocen)
413
328
148
51
19
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Hania_D

Nie polecam

Przy 10 trupie zgubiłem rachubę .
00
Nataliazleszkiem

Całkiem niezła

lektor czytaj zbyt pogodnie za dużo charakterów, pogubiłam sie
00
i_krzem

Dobrze spędzony czas

Książka ok ale lektor zbyt pogodnie ja czyta. Niekiedy nie pasuje to do treści w związku z czym ciężko książkę przerobić w audiobooku.
00
Arkadiusz44P

Nie oderwiesz się od lektury

Koszmarna historia z przesłaniem o nieuchronności kary za złe uczynki. Dobry styl i język.
00
jarcewa

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajny odpowiednik znanej książki "I nie było już nikogo"
00

Popularność




Re­dak­cjaMa­łgo­rza­ta To­ugri
Ko­rek­taBo­że­na Si­gi­smund Ja­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki, skład i ła­ma­nieAgniesz­ka Kie­lak
Zdjęcia wy­ko­rzy­sta­ne na okład­ce©Arda Sa­va­scio­gul­la­ri/Ado­be­Stock, Ale­xus/Ado­be­Stock mag­da­l3na/Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skar­pa War­szaw­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght by Alek Ro­go­zi­ński, War­sza­wa 2022
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-86-2
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Grze­go­rzo­wi Ka­li­now­skie­mu,

mo­je­mu li­ce­al­ne­mu bel­fro­wi „od hi­sty”,

któ­ry był tak uprzej­my,

że przez pra­wie rok, gdy nas uczył,

ani razu nie wy­wo­łał mnie do od­po­wie­dzi

(wi­dać bał się, że czter­dzie­ści pięć mi­nut nie star­czy mi

na­wet na wy­gło­sze­nie wstępu do niej)

OŚWIAD­CZE­NIE

Z ręką na ser­cu przy­rze­kam, że wszyst­kie po­sta­ci i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej ksi­ążce wy­trza­snąłem je­dy­nie z nie­sko­ńczo­ne­go cha­osu zwa­ne­go moim umy­słem i nie mają one nic wspól­ne­go z rze­czy­wi­sto­ścią. Je­dy­ną in­spi­ra­cją – i to bar­dzo, bar­dzo de­li­kat­ną – był dla mnie thril­ler „Krzyk”, któ­re­go je­stem wiel­kim fa­nem. Rzecz ja­sna w wer­sji ory­gi­nal­nej z Neve Camp­bell i Co­ur­te­ney Cox, a nie pó­źniej­szej se­ria­lo­wej prze­rób­ki, któ­rą zdzie­rży­łem przez ca­łych sie­dem mi­nut, i ża­łu­ję, że nikt mi już ich ni­g­dy nie zwró­ci. Co na­pi­saw­szy, ży­czę Wam do­brej za­ba­wy i dużo emo­cji!

Alek

PO­STA­CI

Ste­fa­nia Szu­stek – za­ko­cha­na w śledz­twach pan­ny Mar­ple go­spo­dy­ni do­mo­wa z Cie­cha­no­wa, któ­rej zi­mo­wy po­byt w gó­rach za­fun­do­wa­ła jej uko­cha­na cór­ka.

Gra­ży­na Po­do­lec – ser­decz­na przy­ja­ció­łka Ste­fa­nii, za­bra­na przez nią do pen­sjo­na­tu „Pod Czer­wo­nym Anio­łem” bez mała prze­mo­cą.

Eli­za Wro­ńska – roz­cza­ro­wa­na ma­łże­ństwem pra­wie czter­dzie­sto­lat­ka, pró­bu­jąca w cza­sie urlo­pu za­po­mnieć o ca­łym świe­cie, a już zwłasz­cza o swo­im nie­wier­nym mężu, któ­re­go – jej zda­niem – „pie­kło po­win­no po­chło­nąć”.

Be­ata Czer­wiec – ró­wie­śnicz­ka Eli­zy, przy­pad­ko­wo złączo­na z nią przez los na­uczy­ciel­ka hi­sto­rii.

Maja Ko­mor­nic­ka – eme­ryt­ka, spędza­jąca w pen­sjo­na­cie pierw­sze sa­mot­ne świ­ęta po na­głej śmier­ci męża.

Re­na­ta Pasz­ko­wiak – urzęd­nicz­ka, po­zor­nie wzór ko­bie­ty ide­al­nej.

Mi­chał Pasz­ko­wiak – mąż Re­na­ty, ad­wo­kat, nie­ma­jący naj­mniej­sze­go pro­ble­mu z roz­mi­ja­niem się z ety­ką za­wo­do­wą.

Jan Grze­lik – biz­nes­men, któ­ry prze­jął fir­mę po śmier­ci swo­je­go wspól­ni­ka i za­ra­zem ser­decz­ne­go przy­ja­cie­la.

Ma­rek Ra­szy­ński – mło­dy gwiaz­dor es­tra­dy, ma­rzący o ko­lej­nych mi­lio­nach: zło­tó­wek na kon­cie i za­ko­cha­nych fa­nek na kon­cer­tach.

Zu­zan­na Ołdo­wiec – pie­lęgniar­ka, któ­rej błąd kosz­to­wał ży­cie pa­cjen­ta.

Woj­ciech Mędrzyk – eme­ry­to­wa­ny ge­ne­rał, od wie­lu lat za­po­wia­da­jący, że „naj­bli­ższa Gwiazd­ka będzie ostat­nią, jaką dane mu będzie świ­ęto­wać”.

Da­nu­ta Wilk – wła­ści­ciel­ka pen­sjo­na­tu „Pod Czer­wo­nym Anio­łem”, któ­ra w złą go­dzi­nę wy­ra­zi­ła na­dzie­ję, że „po­byt u niej w go­ściach wszyst­kim na dłu­go za­pad­nie w pa­mi­ęć”.

Je­rzy Wilk – syn Da­nu­ty, któ­ry mu­siał przy­znać, że ży­cie w pen­sjo­na­cie mamy bywa cie­kaw­sze niż nie­je­den se­rial kry­mi­nal­ny.

Anu­la Wod­nik – kel­ner­ka, któ­ra prze­ko­na­ła się bo­le­śnie, że wścib­stwo nie pro­wa­dzi do ni­cze­go do­bre­go.

Kry­stian Ko­lan­ko – ku­charz, mężczy­zna po prze­jściach i to wy­jąt­ko­wo dra­ma­tycz­nych.

Oraz go­ścin­nie:

Krzysz­tof Dar­ski – ko­mi­sarz po­li­cji, któ­ry spędzał w Za­ko­pa­nem teo­re­tycz­nie spo­koj­ny urlop u ro­dzi­ny.

PRO­LOG

Dźwi­ęki ko­lędy „Wśród noc­nej ci­szy” roz­sa­dza­ły jej gło­wę. „Anie­li gra­ją, kró­le wi­ta­ją, pa­ste­rze śpie­wa­ją, by­dlęta klęka­ją...”, roz­brzmie­wa­ło z na­tęże­niem god­nym trąb roz­wa­la­jących mury Je­ry­cha. „Tru­ci­cie­le tru­ją, mor­der­cy mor­du­ją”, do­ko­ńczy­ła mimo woli Ste­fa­nia Szu­stek. Na wszel­ki wy­pa­dek prze­że­gna­ła się i prze­wi­du­jąc, że za chwi­lę ręce od­mó­wią jej po­słu­sze­ństwa, de­li­kat­nie unio­sła, a na­stęp­nie usta­wi­ła w po­zy­cji pio­no­wej że­la­zną szta­bę bro­ni­ącą wstępu do po­miesz­cze­nia, w któ­rym spędzi­ła ostat­nie go­dzi­ny. Go­to­wa była przy tym na­tych­miast zre­zy­gno­wać z pró­by wy­jścia z tego ni to schro­nu, ni to wi­ęzie­nia, je­śli tyl­ko do jej uszu do­ta­rłby zza drzwi cho­ćby naj­drob­niej­szy sze­lest.

Ostro­żnie otwo­rzy­ła ci­ężkie, me­ta­lo­we po­dwo­je, two­rząc ma­le­ńką szpar­kę, do któ­rej zbli­ży­ła oko. Po chwi­li przy­po­mnia­ła jej się bo­ha­ter­ka ja­kie­goś hor­ro­ru, któ­ra zro­bi­ła do­kład­nie to samo i chwi­lę po­tem ktoś jej w to nad­sta­wio­ne oko wbił nóż rze­źnic­ki. Ste­fa­nia po­sta­no­wi­ła nie po­wie­lać jej błędu i czym prędzej cof­nęła gło­wę. Po­wo­lut­ku otwo­rzy­ła drzwi sze­rzej, po czym wy­ci­ągnęła z kie­sze­ni spód­ni­cy chu­s­tecz­kę do nosa, wy­sta­wi­ła dłoń i po­ma­cha­ła nią kil­ka razy. Nie wy­wo­ła­ło to, co praw­da, żad­nej re­ak­cji, ale Ste­fa­nia i tak nie po­czu­ła naj­mniej­szej na­wet ulgi. Do­sko­na­le wie­dzia­ła, jak nie­prze­wi­dy­wal­ny po­tra­fi być ktoś, z kim przy­szło jej wal­czyć o ży­cie.

Czu­jąc, że ser­ce pod­cho­dzi jej do gar­dła i za­czy­na w nim bić, w do­dat­ku w ta­kim tem­pie, jak­by wła­śnie bra­ła udział w sprin­cie, po­wi­ęk­szy­ła szpa­rę na tyle, aby dać radę się przez nią prze­ci­snąć. Przez chwi­lę za­sta­na­wia­ła się, w jaki spo­sób naj­le­piej opu­ścić po­miesz­cze­nie, w któ­rym spędzi­ła, jak jej się zda­wa­ło, mniej wi­ęcej pi­ęt­na­ście lat, a w rze­czy­wi­sto­ści kil­ka­na­ście go­dzin. W ko­ńcu zde­cy­do­wa­ła się na wy­jście przo­dem, czu­jąc, że je­śli zro­bi ina­czej i na­wet przez przy­pa­dek otrze się o coś ple­ca­mi, to pad­nie tru­pem z prze­ra­że­nia i tym sa­mym wy­ręczy mor­der­cę, któ­ry już nie będzie mu­siał się męczyć po­lo­wa­niem na nią i po­zba­wia­niem jej ży­cia. Z tru­dem zro­bi­ła krok i po­czu­ła, że mimo pa­nu­jące­go chło­du po ple­cach spły­wa jej stru­żka potu.

„Jak­bym cof­nęła się do cza­sów, kie­dy jesz­cze by­łam mło­da, i znów prze­cho­dzi­ła me­no­pau­zę”, po­my­śla­ła z nie­sma­kiem.

Ko­lej­ny krok kosz­to­wał ją już mniej wy­si­łku. Jesz­cze kil­ka i Ste­fa­nia zna­la­zła się przy czy­mś, co wy­pa­trzy­ła kątem oka, kie­dy w po­pło­chu sal­wo­wa­ła się uciecz­ką do tego miej­sca. Skła­dzik z na­rzędzia­mi! We­szła do nie­wiel­kie­go, ciem­ne­go po­miesz­cze­nia, oświe­tlo­ne­go je­dy­nie li­chym pro­mie­niem świa­tła, wpa­da­jące­go tu przez małą szcze­li­nę w rogu da­chu. Bar­dziej po omac­ku niż świa­do­mie wy­bra­ła ja­kiś pa­łąk za­ko­ńczo­ny dzi­wacz­nie po­skręca­nym że­la­stwem, spra­wia­jącym wra­że­nie ostre­go, i ści­ska­jąc go w dło­niach, wy­szła ze skła­dzi­ku, a na­stęp­nie po­ko­na­ła kil­ka schod­ków do góry, wio­dących do wy­jścia z bu­dyn­ku. W sta­nie z jed­nej stro­ny pa­ni­ki, a z dru­giej fu­rii, któ­ry wła­śnie osi­ągnęła, go­to­wa była sta­wić czo­ła na­wet i ar­mii mor­der­ców. Kie­dy jed­nak, sto­jąc na naj­wy­ższym stop­niu, mimo ko­tłu­jącej się śnie­ży­cy za­uwa­ży­ła bie­gnącą w jej stro­nę syl­wet­kę, po­czu­ła, że robi jej się sła­bo. Z de­ter­mi­na­cją unio­sła nad gło­wą trzy­ma­ną w rękach broń i, za­mknąw­szy ze stra­chu oczy, z ca­łej siły wzi­ęła ogrom­ny roz­mach...

– Bra­ko­wa­ło paru mi­li­me­trów. – Usły­sza­ła chwi­lę pó­źniej zna­jo­my głos.

Czym prędzej otwo­rzy­ła oczy i przez chwi­lę za­sta­na­wia­ła się, czy aby od dra­ma­tycz­nych wy­da­rzeń, w ja­kich bra­ła ostat­nio udział, nie do­zna­ła po­mie­sza­nia zmy­słów i idących za tym ha­lu­cy­na­cji.

– To na­praw­dę pan? – jęk­nęła z nie­do­wie­rza­niem.

– Na­praw­dę. – Usły­sza­ła w od­po­wie­dzi od czło­wie­ka, któ­ry w ostat­nim mo­men­cie unik­nął cio­su w gło­wę sta­rą, po­wy­krzy­wia­ną mo­ty­ką. Był nim do­sko­na­le jej zna­ny ko­mi­sarz po­li­cji, a przy oka­zji przy­ja­ciel jej cór­ki, Krzysz­tof Dar­ski.

Ste­fa­nia le­d­wo co się po­wstrzy­ma­ła, aby nie ru­nąć swo­je­mu wy­baw­cy na szy­ję i nie za­sy­pać go po­ca­łun­ka­mi.

– Ja­kim cu­dem?! – za­py­ta­ła, wy­ra­źnie oszo­ło­mio­na.

– Zbieg oko­licz­no­ści. Przy­je­cha­łem tu do ro­dzi­ny na dru­gi dzień świ­ąt i syl­we­stra.

– Mam na­dzie­ję, że nie jest pan tu sam? – za­nie­po­ko­iła się Ste­fa­nia.

– Nie. Jest tu cała eki­pa z Za­ko­pa­ne­go. Wła­śnie wcho­dzą do środ­ka... – uspo­ko­ił ją po­li­cjant. Jak­by na po­twier­dze­nie jego słów roz­brzmie­wa­jąca ci­ągle ko­lęda na­gle urwa­ła się w pół sło­wa. – By­li­by­śmy wcze­śniej, ale śnieg ko­tłu­je tak, że mu­sie­li­śmy cze­kać na odśnie­żar­kę i je­chać za nią.

– Za­wia­do­mił was wła­ści­ciel czy Do­mi­ni­sia?

– Pani cór­ka. Za­dzwo­ni­ła do mnie i prze­ka­za­ła mi wia­do­mo­ść od pani, ale, szcze­rze mó­wi­ąc, trud­no było mi w nią uwie­rzyć. Czy to praw­da?

– Tak. – Ste­fa­nia po­pa­trzy­ła mu pro­sto w oczy. – Wszy­scy go­ście pen­sjo­na­tu „Pod Czer­wo­nym Anio­łem” nie żyją. Zo­sta­łam tyl­ko ja. I mor­der­ca!

ROZ­DZIAŁ I

Eli­za Wro­ńska z za­do­wo­le­niem prze­bie­gła wzro­kiem po sa­lo­nie będącym ser­cem jej domu. Spra­wiał wra­że­nie cie­płe­go, przy­tul­ne­go i jako taki sta­no­wił prze­ci­wie­ństwo ty­po­wo zi­mo­wej aury, czy­li śnie­ży­cy i za­wie­ru­chy, pa­nu­jącej za oknem. Na sto­le, na pi­ęk­nym, ręcz­nie ha­fto­wa­nym w śnie­żyn­ki ob­ru­sie, wśród roz­pa­lo­nych bia­łych świec cze­ka­ła rocz­ni­co­wa ko­la­cja. Wła­ści­wie wszyst­ko było do­pi­ęte na ostat­ni gu­zik i już tyl­ko w ostat­niej chwi­li trze­ba było przy­nie­ść z pie­kar­ni­ka cie­płe da­nia.

Kur­su­jąca od po­nad go­dzi­ny mi­ędzy sa­lo­nem a kuch­nią Eli­za przy­sta­nęła na chwi­lę przed du­żym, ozdob­nym lu­strem, za­wie­szo­nym w przed­po­ko­ju, łączącym oba te po­miesz­cze­nia, i po­pa­trzy­ła uwa­żnie na swo­je od­bi­cie. Wy­gląda­ła... za­bój­czo. Tak, to naj­lep­sze sło­wo. W czer­wo­nej su­kien­ce, pod­kre­śla­jącej jej ide­al­ną fi­gu­rę, z kunsz­tow­nym ma­ki­ja­żem i bu­rzą blond lo­ków pre­zen­to­wa­ła się jak mo­del­ka, któ­ra do­pie­ro co ze­szła z wy­bie­gu. Tak wła­śnie mia­ło dzi­siaj być. Per­fek­cyj­nie!

Eli­za uśmiech­nęła się i mru­gnęła okiem do swo­je­go od­bi­cia w lu­strze. Na­stęp­nie jed­nak zmarsz­czy­ła brwi. Mia­ła wra­że­nie, że o czy­mś za­po­mnia­ła. Tyl­ko o czym?! Z gło­śni­ków usta­wio­nych przy te­le­wi­zo­rze wy­do­by­wa­ły się dźwi­ęki prze­bo­ju du­etu Wham! „Last Chri­st­mas”, ulu­bio­ne­go zi­mo­we­go hitu wszyst­kich su­per­mar­ke­tów i sta­cji ra­dio­wych. Cho­in­ka sta­ła wy­stro­jo­na już od kil­ku dni, bo za­wsze de­ko­ro­wa­li ją z Ma­ćkiem co naj­mniej ty­dzień przed Wi­gi­lią. Co było nie tak? Ach, oczy­wi­ście. Je­mio­ła! Cóż to by­łby za ju­bi­le­uszo­wy wie­czór bez po­ca­łun­ku pod nią?!

Eli­za prze­szła do kuch­ni i wy­ci­ągnęła z ogrom­nej, dre­li­cho­wej tor­by kil­ka zie­lo­nych ga­łązek, ku­pio­nych pod su­per­mar­ke­tem od zzi­ęb­ni­ętej sta­rusz­ki, spra­wia­jącej wra­że­nie nie­zbyt zdro­wej. Wi­dok drob­niut­kiej, otu­lo­nej sta­rym, wy­ra­źnie sfa­ty­go­wa­nym płasz­czem ko­bie­ci­ny, nie­śmia­ło i bez­sku­tecz­nie na­ma­wia­jącej prze­chod­niów do ku­pie­nia ostat­nich paru ga­łązek je­mio­ły, wzru­szył ją tak bar­dzo, że za­pła­ci­ła dwa razy wi­ęcej, niż po­win­na. Po­tem jed­nak...

Eli­za po­czu­ła, jak na wspo­mnie­nie tego mo­men­tu prze­cho­dzi jej po ple­cach zim­ny dreszcz. Sta­rusz­ka wzi­ęła bo­wiem pie­ni­ądze, po­dzi­ęko­wa­ła za nie z nie­skry­wa­nym wzru­sze­niem i łza­mi w oczach, a na­stęp­nie po­pa­trzy­ła na nią uwa­żnie i na­gle chwy­ci­ła ją za rękę swo­imi po­marsz­czo­ny­mi, lek­ko trzęsący­mi się, lo­do­wa­ty­mi dło­ńmi.

– Niech pani tego nie robi... – po­pro­si­ła ci­chym gło­sem.

– Cze­go?! – zdzi­wi­ła się Eli­za, pró­bu­jąc uwol­nić dłoń.

– Tego, co chce pani zro­bić wie­czo­rem – wy­ja­śni­ła sta­rusz­ka, nie pusz­cza­jąc jej ręki. – Pro­szę, niech pani tego nie robi. Tyl­ko płacz z tego będzie i zgry­zo­ta. Ciem­no­ść, złe moce. A je­śli pani tego nie zro­bi, szyb­ko znaj­dzie pani spo­kój i szczęście.

Eli­za po­pa­trzy­ła na sta­rusz­kę z za­sko­cze­niem, czu­jąc, że w środ­ku wszyst­ko w niej ka­mie­nie­je. Ni­g­dy nie wie­rzy­ła w żad­ne cza­ry, wró­żby, te­le­pa­tie, ja­sno­wi­dze­nia, du­chy i inne nad­przy­ro­dzo­ne zja­wi­ska. Kie­dyś w jej sta­rym ro­dzin­nym domu w środ­ku nocy coś za­częło „stra­szyć” na stry­chu. Od­gło­sy stam­tąd do­cho­dzi­ły co naj­mniej po­tępie­ńcze. Nikt nie chciał tam iść i spraw­dzić, co się dzie­je, a bab­cia na wszel­ki wy­pa­dek od razu za­pro­po­no­wa­ła we­zwa­nie eg­zor­cy­sty, twier­dząc, że to na pew­no roz­ra­bia duch dziad­ka, bo – jak się wy­ra­zi­ła – „ten sta­ry kocz­ko­dan za­po­wie­dział kie­dyś, że będzie ją na­wie­dzał po śmier­ci, a był bar­dzo ho­no­ro­wy i za­wsze do­trzy­my­wał sło­wa”. Wi­dząc prze­ra­że­nie swo­ich krew­nia­czek, bo traf chciał, że aku­rat tej nocy w domu no­co­wa­ły same pa­nie, Eli­za bez chwi­li wa­ha­nia, nie czu­jąc żad­ne­go stra­chu, we­szła na strych i do­ko­na­ła in­spek­cji, za­miast do­mnie­ma­ne­go du­cha dziad­ka znaj­du­jąc tam śmier­tel­nie prze­ra­żo­ne­go go­łębia, któ­ry wle­ciał przez otwar­ty luf­cik i nie umiał zna­le­źć wy­jścia. Te­raz jed­nak mia­ła do­wód, że nie wszyst­ko, co się wy­da­rza na świe­cie, da się lo­gicz­nie wy­tłu­ma­czyć. Bo prze­cież sta­rusz­ka nie mo­gła nic wie­dzieć o jej pla­nach! A jed­nak jej ostrze­że­nie za­brzmia­ło tak, jak­by była pew­na tego, co mówi.

– Bar­dzo pa­nią pro­szę... – po­wtó­rzy­ła bła­gal­nym gło­sem sta­ro­win­ka.

– Niech się pani nie wy­głu­pia! – krzyk­nęła zde­ner­wo­wa­na Eli­za i gwa­łtow­nym ge­stem uwol­ni­ła rękę. – Do wi­dze­nia!

Han­dlar­ka po­sła­ła jej smut­ne spoj­rze­nie, wes­tchnęła, zgar­nęła swo­je kla­mo­ty i, nie mó­wi­ąc już ani sło­wa, za­częła się od­da­lać. Eli­za od­pro­wa­dzi­ła ją wzro­kiem, aż do mo­men­tu, kie­dy star­sza pani znik­nęła za ro­giem uli­cy.

Te­raz przy­po­mnia­ła so­bie tę sce­nę i znów po­czu­ła za­nie­po­ko­je­nie. Może jed­nak nie po­win­na wcie­lać w ży­cie swo­je­go pla­nu? Z dru­giej jed­nak stro­ny pra­co­wa­ła nad nim przez tyle ty­go­dni, przy­go­to­wa­ła się tak sta­ran­nie, za­dba­ła o ka­żdy szcze­gół. I na­dal czu­ła w du­szy ten głos, któ­ry pod­po­wia­dał jej, że to, co zro­bi, będzie dla niej naj­lep­sze. Po­zwo­li jej po­czuć ulgę i za­cząć żyć na nowo. Bez tego ci­ągłe­go bólu, któ­ry czu­je od dnia, kie­dy do­wie­dzia­ła się, że...

Dźwi­ęk do­mo­fo­nu oznaj­mił jej, że nie ma już cza­su na roz­my­śla­nia. Za chwi­lę trze­ba będzie za­cząć wcie­lać w ży­cie to, co do tej pory było tyl­ko wi­zją jej wy­obra­źni.

Ko­niec, krop­ka. Klam­ka za­pa­dła.

– Wi­taj, ko­cha­nie! – Ma­ciej Wro­ński za­mknął za sobą drzwi, pod­sze­dł do niej i cmok­nął ją w po­li­czek. Miał lo­do­wa­te usta i jego po­ca­łu­nek nie na­le­żał do przy­jem­nych. – Prze­pra­szam, że się spó­źni­łem, ale znasz moją fir­mę. Wi­zja dwóch dni bez żad­nych trans­ak­cji spra­wia, że dzi­siaj mie­li­śmy trzy razy wi­ęcej pra­cy. Boże Na­ro­dze­nie u pro­gu nie jest żad­ną wy­mów­ką, gdy słup­ki w Exce­lu mu­szą się zga­dzać! Zwłasz­cza ko­muś, kto nie­daw­no zo­stał wi­ce­pre­ze­sem wiel­kiej kor­po­ra­cji!

„I na­wet ci, dra­niu, po­wie­ka nie drgnie”, po­my­śla­ła Eli­za, jed­no­cze­śnie uśmie­cha­jąc się słod­ko.

– Ku­pi­łeś wino? – za­py­ta­ła.

– O cho­le­ra! – Mąż zła­pał się za gło­wę. – Na śmie­rć za­po­mnia­łem!

– Wie­dzia­łam, że nie ma co li­czyć na two­ją pa­mi­ęć – rze­kła Eli­za – i sama je ku­pi­łam. Prze­bierz się i sia­daj­my do sto­łu!

Ma­ciek znik­nął na mo­ment w swo­im po­ko­ju. Kie­dy wró­cił, na sto­le cze­kał już kom­plet po­traw, a Eli­za wła­śnie na­le­wa­ła do ta­le­rzy zupę po­mi­do­ro­wą z pa­ru­jącej wazy.

– Za­cznij­my od pre­zen­tów... – za­pro­po­no­wa­ła, od­kła­da­jąc ły­żkę i si­ęga­jąc po małe pu­de­łko, w któ­rym znaj­do­wał się rocz­ni­co­wy pre­zent dla męża, czy­li spin­ki do man­kie­tów.

– Cu­dow­ne! – Ma­ciek roz­pro­mie­nił się nie tyle na wi­dok spre­zen­to­wa­nych mu ozdób, ile wi­docz­ne­go na pu­de­łku logo zna­nej z za­wy­ża­nia cen fir­my, któ­ra je wy­pro­du­ko­wa­ła.

„Jaki z nie­go snob”, po­my­śla­ła z roz­ba­wie­niem Eli­za. „Gdy­by tyl­ko wie­dział, gdzie i za ile ku­pi­łam te spin­ki, za­nim je prze­ło­ży­łam w to sta­re opa­ko­wa­nie, to nie za­ło­ży­łby ich na­wet do ubi­ka­cji”.

– Naj­lep­sze­go, ko­cha­nie! – Ma­ciek si­ęgnął do kie­sze­ni i wy­ci­ągnął z niej nie­co po­gi­ętą na ro­gach bia­łą ko­per­tę.

Eli­za z lek­kim zdzi­wie­niem wy­ci­ągnęła ze środ­ka kar­te­luch, na któ­rym prze­czy­ta­ła, że jest on „ku­po­nem na 30% zni­żki na za­bieg sty­li­za­cji pa­znok­ci z uży­ciem la­kie­rów hy­bry­do­wych” w stu­diu „Ale Pa­zur­ki!” oraz że „nie pod­le­ga on wy­mia­nie na inną usłu­gę, ani nie może być za­mie­nio­ny na go­tów­kę ani żad­ną inną for­mę płat­no­ści”. Po­mna tego, że wzmian­ko­wa­ne stu­dio znaj­du­je się na par­te­rze blo­ku, w któ­rym miesz­ka­ją, na­tych­miast na­bra­ła pew­no­ści, że mąż przy­po­mniał so­bie o ich rocz­ni­cy w ostat­niej chwi­li i wsze­dł do pierw­sze­go lep­sze­go lo­ka­lu, jaki mu się na­wi­nął. Opa­no­wa­ła się jed­nak i po­pa­trzy­ła na nie­go z uda­wa­nym za­do­wo­le­niem, my­śląc jed­no­cze­śnie, że i tak mia­ła szczęście, że za­miast „Ale Pa­zur­ków” jej ślub­ny nie od­wie­dził dzia­ła­jące­go obok skle­pu dla węd­ka­rzy i nie ura­czył ją na przy­kła­dem pu­de­łkiem ro­ba­ków na przy­nętę. Ewen­tu­al­nie gu­mia­ka­mi.

– Po­my­śla­łem, że będziesz mia­ła bli­sko – wy­ja­śnił Ma­ciek nie­pew­nym gło­sem – bo prze­cież je­steś taka za­jęta... A tak to so­bie sko­czysz i... i...

– ... wy­sty­li­zu­jesz – do­ko­ńczy­ła Eli­za, przy oka­zji bez spe­cjal­ne­go zdzi­wie­nia kon­sta­tu­jąc, że mąż nie wie na­wet, co jej po­da­ro­wał. – Pi­ęk­ny pre­zent!

– No i ży­czę ci, aby wszyst­kie two­je ko­lej­ne dni były tak szczęśli­we jak ostat­nio. – Ma­ciek wy­ra­źnie ode­tchnął i po­ca­ło­wał ją w po­li­czek.

„Z pew­no­ścią będą. Na­wet so­bie nie wy­obra­żasz jak bar­dzo...”, po­my­śla­ła Eli­za.

– A ja to­bie – po­wie­dzia­ła mi­ęk­ko – że­byś dał radę od­na­le­źć się w no­wych wa­run­kach.

W oczach Ma­ćka zo­ba­czy­ła sa­tys­fak­cję.

– Uffff, wi­dzę, że już prze­bo­la­łaś mój awans – stwier­dził z za­do­wo­le­niem. – My­śla­łem, że będziesz się dąsa­ła dłu­żej.

– Mamy ju­bi­le­usz, nie pora na kłót­nie – po­wie­dzia­ła Eli­za, usu­wa­jąc so­bie sprzed oczu wi­zję tego, co na­praw­dę mia­ła na my­śli, mó­wi­ąc o no­wych wa­run­kach, a co z pew­no­ścią zma­za­ło­by z twa­rzy jej męża ten nie­zno­śny, ka­bo­ty­ński uśmie­szek. – Poza tym, sko­ro będziesz te­raz by­wał w domu rza­dziej, to i ja zna­la­złam so­bie coś tyl­ko dla sie­bie. Opo­wiem ci o tym po­tem, a te­raz sia­daj­my, bo two­ja ulu­bio­na la­sa­gne sty­gnie, o zu­pie już na­wet nie wspo­mi­na­jąc!

Szyb­ko wy­mie­ni­li kur­tu­azyj­ne po­ca­łun­ki i za­sie­dli do sto­łu. Eli­za po­wo­li ja­dła nie­wiel­ką ilo­ść zupy, któ­rą so­bie wcze­śniej na­la­ła, cier­pli­wie cze­ka­jąc, aż Ma­ciek sko­ńczy pa­ła­szo­wać swój pe­łen ta­lerz po­mi­do­ro­wej. Na­stęp­nie wy­nio­sła na­czy­nia do kuch­ni, skąd wró­ci­ła z pó­łmi­skiem la­sa­gne i na­ło­ży­ła mu spo­rą por­cję. Jej ta­lerz po­zo­stał pu­sty. Nie było w tym nic dziw­ne­go. Źle tra­wi­ła ser i uni­ka­ła go, jak tyl­ko mo­gła, a poza tym, w tro­sce o swój wra­żli­wy żo­łądek, za­wsze ro­bi­ła prze­rwy mi­ędzy da­nia­mi. To ró­żni­ło ją od męża. Zje­dze­nie na­wet o po­ło­wę mniej­szej por­cji zaj­mo­wa­ło jej z re­gu­ły dwa razy wi­ęcej cza­su niż jemu.

– By­łam nie­daw­no na Bie­la­nach – stwier­dzi­ła, kie­dy Ma­ciek za­czął kon­sump­cję wi­zy­tów­ki wło­skiej kuch­ni. – Spo­tka­łam tam Kry­się. Pa­mi­ętasz ją? Stu­dio­wa­ły­śmy ra­zem, a po­tem ona za­ko­cha­ła się w ja­ki­mś fran­cu­skim dy­plo­ma­cie i za­miesz­ka­li ra­zem pod Pa­ry­żem. Mie­li­śmy ich od­wie­dzić, ale ja­koś ni­g­dy nie było nam po dro­dze.

Mąż, za­jęty prze­żu­wa­niem sera, po­kręcił tyl­ko prze­cząco gło­wą.

– No tak, ty wi­dzia­łeś ją tyl­ko kil­ka razy – przy­po­mnia­ło się Eli­zie. – Więc Kry­sia się roz­wio­dła i wró­ci­ła do kra­ju. Po­szły­śmy ra­zem na kawę.

– A co ty wła­ści­wie ro­bi­łaś na Bie­la­nach? – za­cie­ka­wił się Ma­ciek mi­ędzy kęsa­mi.

– Będę tam mia­ła spo­tka­nie au­tor­skie w ta­kiej faj­nej sta­rej ksi­ęgar­ni – Eli­za zaj­mo­wa­ła się pi­sa­niem ksi­ąże­czek dla dzie­ci, do któ­rych ro­bi­ła też od razu ilu­stra­cje. – W przy­szłym mie­si­ącu.

– Cu­dow­nie! – Ma­ciek si­ęgnął po do­kład­kę la­sa­gne.

Eli­za ob­ser­wo­wa­ła go, czu­jąc z jed­nej stro­ny na­ra­sta­jący nie­po­kój, z dru­giej sa­tys­fak­cję. Czy po­win­na już za­cząć...? Nie, Ma­ciek to duży fa­cet, z pew­no­ścią po­trze­bu­je wi­ęcej cza­su.

Przez kil­ka mi­nut opo­wia­da­ła o Kry­si i burz­li­wych ko­le­jach jej zwi­ąz­ku z dy­plo­ma­tą, któ­ry po sze­ściu la­tach ma­łże­ństwa wy­wió­zł swą lubą do Ma­ro­ka, ma­mi­ąc ją wi­zją „cu­dow­nych wa­ka­cji i za­ku­pów w Mar­ra­ke­szu”, a po­tem już na miej­scu usi­ło­wał prze­han­dlo­wać ja­kie­muś bo­ga­te­mu arab­skie­mu przed­si­ębior­cy w zmian za dwa wiel­błądy i kon­trakt na wy­łącz­no­ść na do­sta­wę ole­ju ar­ga­no­we­go do fa­bry­ki ko­sme­ty­ków, w któ­rą za­in­we­sto­wał wszyst­kie oszczęd­no­ści. Kie­dy zaś Kry­sia za­re­ago­wa­ła obu­rze­niem na pro­po­zy­cję, żeby „tro­chę się za­ba­wi­ła” z przed­si­ębior­cą, a na­stęp­nie, sły­sząc po­cie­sza­jące zda­nie, że prze­cież „Ara­bo­wie szyb­ko nu­dzą się ko­bie­ta­mi, więc dłu­go to nie po­trwa”, wy­mie­rzy­ła mężo­wi siar­czy­sty po­li­czek, ten stwier­dził, że sko­ro nie chce wspie­rać jego ka­rie­ry, to zna­czy, że jej na nim nie za­le­ży i że mu­szą się roz­stać. Kry­sia wy­mie­rzy­ła mu ko­lej­ny cios, tym ra­zem ko­la­nem w miej­sce, któ­re u ka­żde­go mężczy­zny jest zde­cy­do­wa­nie naj­bar­dziej wra­żli­we na ból, czym prędzej opu­ści­ła ho­tel w Ma­ro­ko, a po­tem ich wspól­ny apar­ta­ment pod Pa­ry­żem i wró­ci­ła do Pol­ski, przez cały czas nie mo­gąc się po­go­dzić przede wszyst­kim ze skrom­ną licz­bą wiel­błądów, na jaką wy­ce­ni­li ją obaj pa­no­wie. Z pew­no­ścią była war­ta wi­ęcej niż tyl­ko dwa. Co naj­mniej pięć, a kto wie, czy na­wet nie dzie­si­ęć!

Ma­ciek wy­słu­chał tej opo­wie­ści z roz­ba­wie­niem, przez cały czas, ku ra­do­ści Eli­zy, nie prze­sta­jąc jeść.

– Gdy już tak sie­dzia­ły­śmy i ga­da­ły­śmy, Kry­sia po­ka­za­ła mi tego arab­skie­go przed­si­ębior­cę na Fa­ce­bo­oku. Po­wiem ci, że ca­łkiem nie­źle się pre­zen­tu­je. Przy­stoj­ny, sek­sow­ny, faj­ny fa­cet. Za­ła­twia też in­te­re­sy w Pol­sce.

– Czy­żbyś chcia­ła mi po­wie­dzieć, że mogę cię prze­han­dlo­wać? – za­cie­ka­wił się Ma­ciek, pusz­cza­jąc do niej oko. – Tyl­ko, co ja zro­bię z wiel­błąda­mi?

– Mo­żesz je ho­do­wać na bal­ko­nie – po­ra­dzi­ła mu Eli­za. – Co cie­ka­we, ten fa­cet nie jest Ma­ro­ka­ńczy­kiem, tyl­ko Egip­cja­ni­nem...

Jej mąż si­ęgnął po rybę po grec­ku.

– ... i na­zy­wa się Ka­rim Fah­mi.

Ma­ciek zmarsz­czył brwi.

– Jak się na­zy­wa? – za­py­tał za­sko­czo­ny.

– Ka­rim Fah­mi – po­wtó­rzy­ła Eli­za. – Te zdjęcia na Fa­ce­bo­oku zo­sta­ły zro­bio­ne w cza­sie im­pre­zy, któ­rą zor­ga­ni­zo­wał w Kra­ko­wie ja­kiś rok temu.

Wy­raz twa­rzy Ma­ćka zmie­nił się rap­tow­nie. Eli­za zna­ła go na tyle do­brze, żeby wie­dzieć, że jej mąż za­czy­na wła­śnie ko­ja­rzyć fak­ty i po­wo­li opa­no­wu­je go strach.

– Na tym zdjęciu w tle wi­dać dwie oso­by – kon­ty­nu­owa­ła. – Przy­tu­lo­ne do sie­bie i ca­łu­jące się na­mi­ęt­nie. Po­nie­waż jed­ną z tych osób do­sko­na­le znam, za­cie­ka­wi­łam się, kim jest ta dru­ga...

– Ko­cha­nie... – za­czął Ma­ciek, ale Eli­za po­gro­zi­ła mu pla­cem.

– To nie­ład­nie prze­ry­wać ko­muś w środ­ku zda­nia – po­wie­dzia­ła sta­now­czo. – Po­tem będziesz miał czas, aby coś po­wie­dzieć. Na ra­zie po­zwól, że sko­ńczę. Jak mó­wi­łam, bar­dzo mnie za­fra­po­wa­ło, kim jest ta dru­ga oso­ba. Tro­chę po­dzwo­ni­łam, tro­chę po­mysz­ko­wa­łam, od­wie­dzi­łam kil­ka miejsc i wy­obraź so­bie, ja­kie było moje zdzi­wie­nie, kie­dy od­kry­łam, że owa ko­bie­ta... Za­zna­czy­łam już, że to była ko­bie­ta? Więc, że owa ko­bie­ta jest od trzech lat szczęśli­wą mężat­ką. Zdo­by­łam na­wet imię i na­zwi­sko jej męża. Chcia­łam go za­py­tać, tak z czy­stej cie­ka­wo­ści, czy nie prze­szka­dza mu, że jego żona ob­ca­ło­wu­je się pu­blicz­nie z in­ny­mi mężczy­zna­mi, kie­dy ktoś mi po­ka­zał tego męża.

– Skar­bie... – Ma­ciek po­ło­żył rękę na brzu­chu i za­czął go de­li­kat­nie ma­so­wać. – Coś jest nie...

– Jesz­cze chwi­la! – uci­ęła ka­te­go­rycz­nie Eli­za. – Jaki ty je­steś za­wsze nie­cier­pli­wy. Ni­g­dy nie dasz ni­cze­go do­ko­ńczyć! Więc kie­dy już wie­dzia­łam, kim jest ów mąż i jak wy­gląda, za­częłam się za­sta­na­wiać, jak uda­je mu się go­dzić ze sobą wszyst­ko to, co robi. Mó­wi­ąc wprost, za­częłam go śle­dzić. I po­wiem ci, że cho­ler­nie mi za­im­po­no­wał.

Ma­ciek ma­so­wał się po brzu­chu co­raz bar­dziej in­ten­syw­nie, po jego twa­rzy prze­bie­gł gry­mas bólu, a na czo­le po­ja­wi­ły się pierw­sze kro­pel­ki potu.

– Na­praw­dę źle... – za­czął, ale Eli­za ko­lej­ny raz nie do­pu­ści­ła go do gło­su.

– Ni­g­dy w ży­ciu nie po­dej­rze­wa­ła­bym, że mo­żna być aż tak per­fek­cyj­nie zor­ga­ni­zo­wa­nym, mieć za­pla­no­wa­ną bez mała ka­żdą se­kun­dę ży­cia – mó­wi­ła da­lej. – Na­praw­dę, cha­pe­au bas! Pra­co­wi­ta mró­wecz­ka albo psz­czó­łecz­ka. Wy­cho­dzić z jed­ne­go domu o czwar­tej nad ra­nem, żeby – Eli­za zro­bi­ła w po­wie­trzu znak cu­dzy­sło­wu – zdążyć na po­ci­ąg do Gda­ńska, i od razu je­chać do dru­gie­go, a tam wła­śnie „wró­cić z in­spek­cji” we Wro­cła­wiu. Ge­nial­ne! Ab­so­lut­nie ge­nial­ne! Do tego dwie ró­żne hi­sto­rie ży­cio­we, dwa ró­żne ze­sta­wy zna­jo­mych. Ja­kim spo­so­bem ni­g­dy ci to się nie po­my­li­ło?

Ma­ciek nie pró­bo­wał jej już prze­ry­wać. Miał za­mkni­ęte oczy. Wi­dać było, że wal­czy z bó­lem. Praw­da jed­nak wci­ąż nie do­cie­ra­ła do jego umy­słu. Nie przy­pusz­czał, że za mo­ment nie będzie już w sta­nie nic zro­bić, choć na­dal za­cho­wa, przy­naj­mniej przez ja­kiś czas, pe­łną świa­do­mo­ść tego, co się wo­kół nie­go dzie­je.

– Przy­szło mi do gło­wy, że może ta dru­ga ko­bie­ta uczest­ni­czy w tym świa­do­mie – kon­ty­nu­owa­ła Eli­za – i po­sta­no­wi­łam to spraw­dzić. Za­pro­si­łam ją na kawę. Po­da­łam się za dzien­ni­kar­kę, któ­ra zbie­ra ma­te­ria­ły do ar­ty­ku­łu o pod­ręcz­ni­ku do na­uki HiT-u. Wiesz, tego, z któ­re­go wy­ni­ka, że za ka­żdym ra­zem, gdy się bzyk­niesz z kimś dla przy­jem­no­ści, to upa­da cy­wi­li­za­cja. Swo­ją dro­gą przy­naj­mniej raz po­wie­dzia­łeś praw­dę. Pa­mi­ętam, jak kie­dyś gra­li­śmy ze zna­jo­my­mi we flirt to­wa­rzy­ski i wy­lo­so­wa­łeś py­ta­nie o to, z kim naj­częściej mie­wasz fan­ta­zje ero­tycz­ne. Wy­bra­łeś „sek­sow­ną pa­nią od hi­sto­rii”. My­śla­łam, że żar­tu­jesz, ale o dzi­wo, była to praw­da! Spo­tka­ły­śmy się więc i po­roz­ma­wia­ły­śmy so­bie. Szyb­ko zo­rien­to­wa­łam się, że ona żyje w ta­kiej sa­mej bło­giej nie­świa­do­mo­ści jak ja kil­ka ty­go­dni wcze­śniej. Mu­szę ci zdra­dzić, że kie­dy jej na­kre­śli­łam sy­tu­ację, za­re­ago­wa­ła bar­dzo wy­bu­cho­wo. My­śla­łam, że pra­ca z dzie­ćmi uczy spo­ko­ju, ale tu­taj mia­łam do czy­nie­nia z praw­dzi­wą erup­cją wul­ka­nu. Gdy już jej wy­pu­ka­łam z gło­wy chęć na­tych­mia­sto­we­go, jak to się wy­ra­zi­ła, „wy­ka­stro­wa­nia tego skur­wie­la”, do­szły­śmy do wnio­sku, że mo­że­my to za­ła­twić ina­czej.

Ma­ciek wy­dał z sie­bie ci­chy jęk, jego ręka zsu­nęła się z brzu­cha na udo, a cia­ło prze­chy­li­ło bez­wład­nie na lewą stro­nę. Eli­za wsta­ła i pod­trzy­ma­ła go, a na­stęp­nie z lek­kim wy­si­łkiem po­wo­li zsu­nęła z krze­sła na podło­gę. Po chwi­li podło­ży­ła mu pod gło­wę dwie po­dusz­ki i skie­ro­wa­ła jego twarz w stro­nę fo­te­la, w któ­rym usia­dła.

– Wiem, że mnie wi­dzisz i sły­szysz – po­wie­dzia­ła – i tak jesz­cze będzie przez kil­ka­na­ście mi­nut. Coś, co do­da­łam do ko­la­cji, też po­cho­dzi z Egip­tu. Iro­nia losu, praw­da? Sak­si­tok­sy­na, cu­dow­nie dzia­ła­jąca sub­stan­cja pa­ra­li­żu­jąca, po­zy­ski­wa­na z ma­łży i ostryg. Na egip­skim ba­za­rze mo­żna cza­sem ku­pić na­praw­dę za­ska­ku­jące rze­czy. Z re­gu­ły ta tok­sy­na pro­wa­dzi do zgo­nu, ale po­dob­no są or­ga­ni­zmy na nią od­por­ne, więc w su­mie masz ja­kąś szan­sę. Choć sko­ro tak bły­ska­wicz­nie cię spa­ra­li­żo­wa­ło, to chy­ba jed­nak nie­wiel­ką. Na czym to ja sko­ńczy­łam? A, wiem. Za­sta­na­wia­ły­śmy się, jak to zro­bić, żeby po­zbyć się cie­bie z na­sze­go ży­cia raz a do­brze. Bo nie ukry­waj­my, ale jed­nak tro­chę nas two­je po­stępo­wa­nie zra­ni­ło. No do­brze, nie tro­chę. Bar­dzo nas zra­ni­ło. Roz­wa­ża­ły­śmy przez ja­kieś trzy mi­nu­ty, czy ci nie od­pu­ścić, ale osta­tecz­nie w wy­ni­ku gło­so­wa­nia usta­li­ły­śmy, że tego nie zro­bi­my. Je­śli spoj­rzysz na to z dru­giej stro­ny, to prze­gra­łeś ró­żni­cą za­le­d­wie dwóch gło­sów. Za­wsze to ja­kaś po­cie­cha, praw­da? Kłó­ci­ły­śmy się jesz­cze tro­chę o wy­miar kary, ale osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­ły­śmy się na naj­wy­ższy. A wiesz, co jest naj­faj­niej­sze? Ju­tro, kie­dy cie­bie już nie będzie, ka­żda z nas z ogrom­ną roz­pa­czą zgło­si ten fakt na po­li­cję. Za­cznie się śledz­two i szyb­ko doj­dą do tego, co zro­bi­łeś. Kie­dy zaś od­wie­dzą ka­żdą z nas, żeby nam opo­wie­dzieć tę nie­wia­ry­god­ną hi­sto­rię, będzie­my bar­dzo za­sko­czo­ne. Wręcz za­szo­ko­wa­ne! My­ślę na­wet, że mo­że­my uro­nić kil­ka łez albo wpa­ść w hi­ste­rię. Za­py­tam: „Jak to mo­żli­we?! Prze­cież mnie ko­chał, dbał o mnie, mia­łam go za naj­uczciw­sze­go czło­wie­ka na świe­cie”. Po­cze­kaj no, bo nie­ład­nie wy­glądasz... Nie chcę cię ta­kim za­pa­mi­ętać...

Si­ęgnęła po ser­wet­kę i wy­ta­rła stru­żkę śli­ny, któ­ra wy­pły­nęła z ust Ma­ćka.

– O, te­raz o wie­le le­piej – stwier­dzi­ła z za­do­wo­le­niem. – Ale po­nie­waż nie do ko­ńca so­bie ufa­my, po­dzie­li­ły­śmy się ro­bo­tą spra­wie­dli­wie. Jed­na z nas wy­pra­wi cię na tam­ten świat, a dru­ga zaj­mie się tym, aby two­je cia­ło ni­g­dy się nie od­na­la­zło. O, w samą porę...

Zza okna do­bie­gał od­głos za­pa­la­nia sil­ni­ka sa­mo­cho­do­we­go.

– Pa­mi­ętasz, jak za­wsze ma­rzy­łeś o domu z ba­se­nem? – za­py­ta­ła Eli­za, po­chy­la­jąc się nad mężem. – Tu ci się nie uda­ło, ale w two­im dru­gim ży­ciu, za­cząłeś go bu­do­wać. Pi­ęk­ny ba­sen. Kry­ty, żeby mo­żna było pły­wać o ka­żdej po­rze roku. I wła­śnie zro­bio­no tam wy­lew­kę. Wszyst­ko, co po­trzeb­ne, aby ją nie­co po­pra­wić i tro­chę zmo­dy­fi­ko­wać, jest jesz­cze na miej­scu. Za­pew­ne bar­dzo się ucie­szysz, że spędzisz w nim całą wiecz­no­ść.

Dźwi­ęk dzwon­ka za­głu­szył jej ostat­nie sło­wa. Eli­za wsta­ła i wpu­ści­ła do domu dru­gą ko­bie­tę. Po chwi­li obie sta­nęły nad Ma­ćkiem.

– Zo­sta­ło nam jesz­cze jed­no – po­wie­dzia­ła Eli­za, pa­trząc na trzy­ma­ną w dło­niach ga­łąz­kę je­mio­ły. – Ostat­ni po­ca­łu­nek. Któ­ra z nas będzie pierw­sza...?

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki