Litr ciekłego ołowiu - Andrzej Pilipiuk - ebook + audiobook + książka

Litr ciekłego ołowiu ebook

Andrzej Pilipiuk

4,6
29,93 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiory opowiadań tzw. „bezjakubowych” to kawałek prozy pisanej bardziej na poważnie. Wśród krytyków uchodzą za najlepszą część twórczości Andrzeja Pilipiuka. Większość tekstów eksploruje tematykę historyczną. Jak w kalejdoskopie przewijają się mało znane epizody, artefakty innych epok, alternatywy historyczne, zapomniane wynalazki.

Ten zbiór także was nie zawiedzie. Zbierane skrzętnie okruchy przeszłości, tworzą mozaikę, od której podziwiania nikt nie może się oderwać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 390

Oceny
4,6 (573 oceny)
377
160
34
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mariusz1410

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka i bardzo ciekawe opowiadania
00
GrazynaMikosz

Nie oderwiesz się od lektury

Zbiór opowiadań, więc trudno się odnieść do poszczególnych , ale chciałoby się powiedzieć, że Pilipiuk nie zawodzi czytelnika. Trzymające w napięciu, zaskakują zakończeniem. co ważne dla wielbicieli tego pisarza spotykamy starych znajomych i innych utworów. Dziękuję za " Litr ciekłego ołowiu" i tonę przyjemności w czasie lektury .
00
Meggi19300

Nie oderwiesz się od lektury

super!
00
Vulturia

Nie oderwiesz się od lektury

Co się stanie kiedy na Carskiej granicy zamieszka potomek niewolników z Haiti? Jeśli chcesz się dowiedzieć musisz przeczytać!
00
Freezer50

Dobrze spędzony czas

Fajna
00

Popularność




Światy Pilipiuka

2586 krokówCzerwona gorączkaRzeźnik drzewAparatusSzewc z LichtenradeCarska manierkaReputacjaLitr ciekłego ołowiu

Litr ciekłego ołowiu

Wiatr szarpał gałęzie drzew. Która to już jesień na Woli? Chyba ósma... Spojrzałem przez okno na ciemniejące niebo. Jeszcze pół godziny. Nastawiłem wodę na herbatę i znów zasiadłem przy stole warsztatowym. Założyłem okulary zegarmistrzowskie i ustawiłem obiektywy na dwudziestopięciokrotne powiększenie. Zapaliłem lampki, doświetlając pole pracy. Ująłem zgłębnik dentystyczny i ostrożnie zapuściłem go do wnętrza mechanicznego kalkulatora Curta. Kupiłem go przypadkiem – wypatrzyłem w stertach starzyzny, gdzie błysnął mi jak diament w zwałach gliny kimberlitowej. Sprzedający nawet nie wiedział, co za ustrojstwo odziedziczył po dziadku. Walec wielkości niedużej puszki, wyposażony w suwadła po bokach, korbkę i pierścień zerujący, był w chwili zakupu zapaskudzony lepkim strychowym kurzem i ewidentnie popsuty. Brakowało też oryginalnego ebonitowego pojemnika, w którym urządzenie powinno być przechowywane, oraz instrukcji, lecz bez żalu rozstałem się z dwiema dychami. Przez tydzień czyściłem mechanizm, ale nadal nie był sprawny. Coś blokowało jedną z osi. Powoli, metodą prób, błędów i dedukcji doszedłem, gdzie leży problem. Wystarczyło wydobyć kawałek ukruszonej zębatki i korbka dała się przesunąć. Pierścień zerujący też działał.

Będzie z tym jeszcze trochę roboty, dumałem, oglądając wydobyty detal. Zdemontować, dorobić uszkodzony element, złożyć z powrotem do kupy... A potem się spyli za tysiąc eurosów albo poszuka w Gronie Jarzębiny kogoś, kto zechce wymienić to na coś ciekawego.

Pukanie do drzwi było tak delikatne, że gdybym nie czekał na wizytę, pewnie nie zwróciłbym na nie uwagi. Zdjąłem okulary i poszedłem otworzyć. Na podeście stał typek mniej więcej w moim wieku, odziany w porządny garnitur i elegancki płaszcz z wielbłądziej wełny. Okulary o podwójnej ogniskowej połyskiwały lekko. Pod pachą trzymał elegancką teczkę.

– Izaak Silberstein, byłem umówiony. – Gość ukłonił się, uchylając kapelusza.

– Robert Storm – przedstawiłem się. – Proszę wejść.

Zaprosiłem go gestem do stołu. Nie było łatwo zdobyć ciastka posiadające certyfikat koszerności, ale udało się... Postawiłem na blacie imbryk. Uśmiechnął się z wdzięcznością. Po chwili grzał już zziębnięte palce o filiżankę.

– Jak napisałem w mejlu, reprezentuję kancelarię prawniczą z Nowego Jorku – wyjaśnił. – Przyleciałem do Polski, ponieważ rekomendowano nam pana jako człowieka zdolnego przeprowadzić poszukiwania osób i przedmiotów o znaczeniu historycznym. Chwalono pana za profesjonalizm i dyskrecję. W dodatku... jak by to ująć... – zastanowił się. – Nasi informatorzy twierdzą, że sprzyja panu szczęście.

Mówił po polsku bardzo przyzwoicie, przypuszczałem, że jego rodzina wyemigrowała z Polski, a i w Stanach miał kontakt z Polakami. Obcy akcent był niemal niesłyszalny.

– Czym zatem mogę służyć? – zapytałem ostrożnie.

Mężczyzna odłożył ciastko na spodeczek.

– Jeden z naszych klientów dokonał zapisu testamentowego. Ponieważ spodziewa się umrzeć w ciągu najbliższych kilku lat, chciałby już teraz zacząć porządkować ziemskie sprawy. Zapragnął między innymi ofiarować kwotę stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów redakcji „Kuriera Warszawskiego” na dalszą działalność.

– Przekażcie mu zatem, proszę, że ta gazeta nie istnieje od siedemdziesięciu lat. Ostatni numer ukazał się już po zajęciu Warszawy przez Niemców jesienią trzydziestego dziewiątego – wyjaśniłem. – Przez kolejne kilka lat ukazywała się hitlerowska gadzinówka „Nowy Kurier Warszawski”. Po wojnie już tytułu nie wznowiono. Niech poszuka innych godnych rąk.

– To już sami zdążyliśmy sprawdzić. Gdyby to było takie proste, nie przyszedłbym z tym do pana. – Prawnik uśmiechnął się jakby kpiąco i pociągnął łyk herbaty.

– No fakt. – Podrapałem się po głowie. – Skoro wie pan, kim jestem i czym się zajmuję, to zapewne jest w tej sprawie jakiś haczyk? Na czym tak naprawdę ma polegać moje zadanie?

– Owszem, jest i haczyk – przyznał. – My też zaczęliśmy od poszukiwań redakcji, a potem sprawdziliśmy datę ukazania się ostatniego numeru. Przedstawiliśmy te informacje klientowi, jednak on twierdzi stanowczo, że gazeta nadal wychodzi.

– Wspomniał pan, że to człowiek w podeszłym wieku. Może jego przekonanie... – zacząłem ostrożnie. – Czy nie zakładał pan, że być może... że jego ocena sytuacji... – zaplątałem się. – Jak by to ująć delikatnie... Może mu się tylko wydaje?

– Moglibyśmy tak założyć, ale dostarczył nam pewien dowód potwierdzający jego teorię – przerwał mi gość.

Zegar melodyjnie wybił kwadrans. W kominku trzeszczały polana. Jesienny wiatr szarpał gałęzie za oknem. O szyby zabębniły grube krople deszczu. Otrzymałem w życiu wiele zleceń. Szukałem najdziwniejszych możliwych gratów. Widziałem i słyszałem niejedno. Niewiele mnie dziwiło. Ale tym razem poczułem swego rodzaju zaskoczenie.

Prawnik otworzył teczkę i wyjął z niej egzemplarz gazety zabezpieczony foliową koszulką. Znajoma winieta. I tylko data, jakiej zupełnie się nie spodziewałem: 12 lipca 1978. Przez chwilę siedziałem jak zaczarowany, potem sięgnąłem po okulary zegarmistrzowskie. Długo i w skupieniu oglądałem druk.

– Powiem tak: czcionka wygląda na oryginalną. Utlenienie papieru wskazuje, że istotnie może mieć około czterdziestu lat – rozważałem. – Treść, jak widzę, pisał ktoś skrajnie niechętnie nastawiony do ówczesnego ustroju, zatem z całą pewnością nie był to druk pozostający w oficjalnym obiegu. Numeracja... Musiałbym policzyć, ale chyba trzymano ją konsekwentnie, dostosowując do przedwojennej. Intrygujące.

– No cóż, oglądał to rzeczoznawca antykwaryczny z Nowego Jorku. Odrzucił teorię, że to jakiś współcześnie wykonany żart. Przeliczyliśmy numery, zestawiliśmy z kalendarzami. Jeśli w październiku trzydziestego dziewiątego roku zdecydowano się kontynuować wydawanie gazety, redukując jej częstotliwość do jednego numeru w tygodniu, numeracja się zgadza. Uwzględniono lata przestępne i inne takie.

Zadumałem się.

– Od lat siedemdziesiątych do dzisiaj minęło sporo czasu – westchnąłem. – Nawet jeśli ukazywała się wówczas...

– Czy podejmie się pan poszukiwań? – zapytał, dolewając sobie herbaty.

– Oczywiście. To mój zawód. Aczkolwiek obawiam się, że wynik będzie mocno rozczarowujący. A mój czas, niestety, kosztuje.

– Zaryzykujemy. Znamy pańskie stawki. Oczywiście w razie pomyślnego efektu poszukiwań przewidziana jest także skromna premia.

Widocznie jego czas też był cenny, bo dojadł ciasteczko, dopił herbatę, pożegnał się uprzejmie i znikł.

Po wyjściu gościa na poważnie zabrałem się do analizy pozostawionej gazety. W swoim archiwum miałem zarówno przedwojenne numery „Kuriera”, jak i wydania z czasów rosyjskiego zaboru. Zeskanowałem po kilka stronic z różnych lat i wyświetliłem sobie na ścianie w dużym powiększeniu. Gdy w skupieniu przyglądałem się detalom druku, nagle zadzwonił domofon. To Arek, który odniósł pożyczone książki.

– Nad czym pracujesz? – zainteresował się mój konsultant, patrząc na wyświetlony z rzutnika obraz.

Streściłem pokrótce.

– Popatrz na te litery – wskazałem.

– Identyczne... chociaż nie... – Poprawił okulary. – Tak, jednakowoż ciutkę, ciutkę inne.

– Kształt czcionki dostarczonego egzemplarza i wydań przedwojennych rzeczywiście odrobinę się różni – zgodziłem się. – Za to idealnie pasuje do czcionki używanej przed pierwszą wojną światową i tuż po niej.

Wyświetliłem kolejny skan.

– Masz rację, te są identyko – przyznał. – Czego to dowodzi?

– Myślę, że sługusy hitlerowców drukowały gazetę na przedwojennych maszynach. Ale gdzieś w kącie hali drukarni albo w magazynie stały też nieużywane od lat starsze urządzenia. I te w porę wywieziono, dzięki czemu przetrwały wojnę. Dlatego powojenne konspiracyjne wydanie ma identyczny krój czcionki jak ten używany pięćdziesiąt lat wcześniej. Tak mi się wydaje.

– Brzmi dobrze – pochwalił moją teorię Arek. – Za to cała reszta brzmi debilnie. Ktoś miałby nadal wydawać nieistniejącą przedwojenną gazetę? Po co? Dla kogo!?

– Nie wiem.

Chłopak nalał sobie z imbryczka zimnej już herbaty. Obejrzał certyfikat koszerności na opakowaniu ciastek i ostrożnie skubnął jedno zębami.

– To jakiś niewąski idiotyzm – powiedział, oglądając skany. – Z drugiej strony ty masz nieustannie pecha do podobnych spraw. Albo i szczęście, zależy, jak na to patrzeć.

– Zapłacili za poszukiwania. Zarobię na tym, zarówno jeśli znajdę redakcję, jak i w przypadku, gdy udowodnię, że to tylko żart, albo zgoła niczego się nie dowiem.

– We wszystkich trzech przypadkach wygrasz.

– Owszem. Dedukuję, że szukamy linotypu.

– My szukamy? – Arek uniósł brwi w niemym zdziwieniu.

– No przecież mi pomożesz? – zirytowałem się. – A myślisz, że po co ci o tym wszystkim opowiedziałem?

– Jeśli tak, to jasne, że szukamy – zapalił się. – Co to jest linotyp?

O, w mordę... – westchnąłem w duchu.

– To proste. W dawnych czasach drukowano gazety tak, że brano pojedyncze czcionki i z nich składano całą stronę. Potem smarowano tuszem i odbijano na papierze. Było to pierońsko czasochłonne, dlatego pod koniec dziewiętnastego wieku wymyślono linotyp. Maszynę, która posiadała klawiaturę jak w maszynie do pisania i piecyk do topienia ołowiu. Klawiaturą układało się matrycę i odlewało naraz cały wiersz tekstu. Potem z wierszy składało się stronę, co oczywiście trwało o niebo krócej, niż gdyby robić to po jednej literce.

– Rozumiem.

– Matryce linotypu były wykonane z mosiądzu. Po pewnym czasie trochę się zużywały. Sam rozumiesz, skoki temperatury przy zalewaniu ciekłym ołowiem, nagrzewanie, schładzanie... Jedna strona to kilkadziesiąt wierszy. Jeden numer gazety to kilkaset. W ciągu tygodnia ciekły ołów zalewał matryce tysiące razy. Nagrzewanie, schładzanie... Czasem coś się ciut wykruszyło. W dodatku mówi się, że mosiądz paruje, to znaczy zawarty w nim cynk pod wpływem wysokiej temperatury w jakiś sposób ucieka, dlatego stop z roku na rok zawiera coraz więcej miedzi, staje się bardziej podatny na zużycie...

– Dlatego te literki na skanie są takie trochę mniej ostre, mniej czytelne.

– Owszem.

Arek skubnął ostrożnie drugie ciasteczko. Popił herbatą. Przyjrzał mu się podejrzliwie, jakby niepewny, czy jeść dalej.

– Nie cykoruj, fakt, że jest koszerne, nie oznacza, że pochodzi z uboju rytualnego – zakpiłem.

Dojadł do końca.

– W jaki sposób mogę pomóc?

– Spróbuj znaleźć więcej informacji o „Nowym Kurierze Warszawskim”. Interesuje mnie przede wszystkim, w jaki sposób przebiegał proces przejęcia gazety przez okupanta, inwentaryzacja skonfiskowanych zasobów, losy przedwojennego zespołu i tak dalej. Sprawdź, czy ci „przedwojenni” nie planowali reaktywować gazety w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym. Sprawdź wszelkie dane na ich temat. Może uda się znaleźć adresy? Każdy okruch informacji jest cenny. Oczywiście zrewanżuję się jakoś.

– Sure! – Arek zatarł ręce na myśl o czekającej go pracy. – Będziemy ryli. Będziemy węszyli... Wykopiemy drani choćby spod ziemi i przegryziemy gardła.

Mnie też cieszyła ta perspektywa. Czułem przyjemne mrowienie na myśl o pracy. Byle tylko znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Znowu coś się działo. Znowu znalazłem się na tropie.

*

Antykwariat pana Antoniego otwierał podwoje o dziewiątej rano. Gdy jednak o ósmej trzydzieści pojawiłem się pod drzwiami, staruszek wypatrzył mnie przez szybę i zaprosił do ciasnego wnętrza. Zanurzyłem się w półmrok wypełniony wonią kawy i starego papieru.

– Ech, wy, młodzi – gderał antykwariusz, krzątając się przy ekspresie. – Całe życie w biegu. Skąd w was tyle gorączki? Jak byłem dzieciakiem, to jak ktoś nie mógł usiedzieć na miejscu, mówiło się, że ma robaki w tyłku albo że go gruźlica zżera. No wiesz, jak to było, towarzysząca infekcji nieprzemijająca gorączka, świadomość życia przeciekającego przez palce, to budziło nerwowość.

Ile lat miał mój rozmówca? Chyba dobiegał dziewięćdziesiątki... Kiedyś wspominał datę urodzenia – 1925? A może 1928? Jakoś tak.

– Gdy pan był młody, były na to leki – zauważyłem trzeźwo. – I na robaki, i na to drugie.

– I tak, i nie. Owszem, leczono gruźlicę, ale nie u wszystkich terapia skutkowała. Nie wszystkich było stać, żeby jechać na rok czy pół do uzdrowiska. Gruźlicy zadawnionej, która toczyła człowieka kilka czy kilkanaście lat, często w ogóle nie dawało się wyleczyć. Rząd coś tam dawał, ale biedota marła na to strasznie. Do tego wojna, okupacja... Jak mieszkasz miesiącami w niedogrzanym pokoju, jak miesiącami chodzisz głodny, to każda choroba się chętnie lepi. I jeszcze ścisk, wysiedlenia, przesiedlenia... Ludzie czasem latami koczowali u krewnych po kilkoro w ciasnym pokoiku lub wiejskiej izbie. Niemcy odeszli, choroby zostały, a jeszcze Sowieci nowe przywlekli. Tak naprawdę to epidemii gruźlicy dopiero antybiotyki położyły kres, grubo po wojnie. Ty młody jesteś, nie wiesz, jak to jest zobaczyć na świeżym śniegu plwocinę pełną krwi.

– Nie wiem – przyznałem.

– Albo na ten przykład syfilis... Teraz łatwo znaleźć ginekologa, który tego nigdy w życiu nie widział. Wtedy masa ludzi do końca życia przeklinała, że się raz skusili i poszli na dziwki. Pamiętam, po wojnie w Wałbrzychu taki chłopak spotykał się z dziewczyną. Antybiotyki już były, ale wiesz, to okalecza. Jak się zorientował, było już za późno na leczenie. Zastrzelił ją, jej matkę i siebie. Taka tragedia... No ale nie po to przecież przyszedłeś, żeby gadać o chorobach.

– Mam pewne pytania, na które chyba tylko pan umie odpowiedzieć... – westchnąłem.

– To jest antykwariat – gderał pan Antoni. – Tu się przychodzi kupować książki. Kiedy się wreszcie tego nauczysz? Zresztą po cholerę się uczyć. Każdy to wie oprócz ciebie.

– Mam w domu pięć tysięcy woluminów – bąknąłem. – Dalej powiększać bibliotekę...

– Sprzedać oczywiście też u mnie można. – Staruszek wyszczerzył zęby. – Poza tym książka książce nierówna. Mam na przykład taki drobny rarytasik. – Sięgnął, nie patrząc nawet na półkę. – Proszę, „Zamek kaniowski” Seweryna Goszczyńskiego, wydanie z lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. W bardzo ładnym stanie i za jedyne dwadzieścia złociszy.

Trafił mnie jednym celnym strzałem, jak zwykle zresztą. Już w chwili, gdy brał ją z półki, wiedziałem, że chcę to mieć.

– Biorę!

– No i jeszcze to trudne pytanie, na które tylko ja umiem odpowiedzieć – pokpiwał, wrzucając banknot do szuflady.

– Cudowna – przyznałem, oglądając tłoczoną okładkę woluminu. – A tak, pytanie... I trudne, i trochę idiotyczne, ale tylko ktoś o pańskiej wiedzy i doświadczeniu...

– Już ty mi, chłopcze, nie kadź. Wal prosto z mostu.

Nalał kawę do filiżanek.

– Czy w powodzi różnych gazet i czasopism trafił się panu kiedyś numer „Kuriera Warszawskiego” wydany po wojnie? – zagadnąłem.

– „Kurier” został zamknięty jesienią trzydziestego dziewiątego.

Przez te wszystkie lata owocnej współpracy dobrze poznałem staruszka, wiedziałem, kiedy zaczyna się migać. Postanowiłem zagrać va banque.

– Nie pytam, kiedy został oficjalnie zamknięty, tylko czy wpadły panu w ręce numery wydane już po tym oficjalnym zamknięciu. – Uśmiechnąłem się.

– Osobiście nie widziałem, ale... – urwał i zamyślił się.

Czekałem cierpliwie, wodząc wzrokiem po regałach zapełnionych bibliofilskimi rarytasami. Ech, to i owo bym kupił. Tylko budżet trochę napięty w tym kwartale. A może? Hmmm... Może przynieść coś na wymianę i potargować się?

– Wie pan, panie Robercie, każdy zawód ma swoje legendy, plotki, czasem zupełnie fantastyczne – głos pana Antoniego wyrwał mnie z zadumy. – Pogłoski, które mogą, choć nie muszą, zawierać jakieś ziarno prawdy... No, do licha! – zirytował się wreszcie. – Ja pana spławiam, a pan siedzi i się uśmiecha jak jakiś joga!

– Uwielbiam słuchać starych warszawskich plotek – wyjaśniłem. – Zwłaszcza tych, które pan powtarza. Dotychczasowe doświadczenie wskazuje, że da się z nich odsiać i wyłuskać wyjątkowo wiele ziaren prawdy.

Spojrzał na mnie bardzo ciężko.

– Słyszałem przed laty od nieżyjących już nestorów naszego bibliofilskiego środowiska, że gazeta wcale nie upadła, że po wojnie zebrała się grupa dawnych redaktorów i wznowiła ją, tyle tylko, że w konspiracji. I nie jako dziennik, ale jako tygodnik.

– Czy wie pan, gdzie mogła się mieścić redakcja?

– Nie mam pojęcia. I nie mam już chyba nawet kogo zapytać. Wszyscy moi kumple z dawnych czasów już nie żyją. – Antykwariusz rozłożył bezradnie ręce. – A moi nowi kumple – puścił do mnie oko – to przeważnie tacy jak ty, smarkateria po trzydzieści, czterdzieści lat. Co tacy mogą wiedzieć? To już ta chwila, panie Robercie, kiedy trzeba się spieszyć, rozpaczliwie spieszyć, jeśli chce się przesłuchać naocznych świadków. Nie tak dawno, może dekadę temu, umarł ostatni weteran pierwszej wojny światowej. Dziś odchodzą ci, którzy pamiętają drugą. Zostaną gazety i książki, ale stracimy to, czego nie opisano. Zwykłe losy zwykłych ludzi...

– Coś podobnego powiedział mi niedawno pewien stary cyrkowiec.

– Spróbuję się czegoś dowiedzieć – obiecał staruszek. – Dam znać. A tak swoją drogą, jak już pan zrealizuje to zlecenie, to pewnie panu coś zapłacą...

– Pewnie tak.

– Może nawet sporo zapłacą? – Zmierzył mnie wzrokiem.

– Wedle moich stawek. Ale obiecali też premię.

– Mam coś naprawdę ciekawego. – Podreptał na zaplecze, szczęknęły drzwiczki sejfu i po chwili wrócił, niosąc szarą kopertę formatu A4. – Książeczka wymaga oczywiście sporo pracy. Rogi do uzupełnienia, trochę plam do wywabienia. Nowe szycie grzbietu, okładka też schetana. Ale do wyprowadzenia. Zresztą umie pan to robić.

Założyłem podane przez starego niciane rękawiczki, ostrożnie wyjąłem książkę. Przez chwilę wpatrywałem się osłupiały, a potem z nabożną czcią otworzyłem wolumin. Maria Konopnicka, „O krasnoludkach i sierotce Marysi”, legendarne pierwsze wydanie z 1896 roku, ilustrowane barwnymi chromolitografiami. Nigdy w życiu nie miałem tego w rękach.

– Ile? – wykrztusiłem.

– Tylko dla pana pięć tysięcy złotych.

Zgrzytnąłem w duchu zębami. Książka wiele przeszła. Z pewnością miało ją w nie zawsze czystych łapkach kilka generacji dzieciaków. Potem leżała na jakimś strychu. Ale nie zawilgła ani nie uległa zagrzybieniu. Myszy tylko delikatnie podskubały grzbiet. Szybko oszacowałem zakres niezbędnych prac konserwatorskich.

– Ładna rzecz – antykwariusz kusił jak wąż. – A pan lubi sobie podłubać... No i okazja. Za takie pieniądze innego egzemplarza w życiu pan nie zdobędzie.

Nie kłamał. Cena była bardzo okazyjna. Po fachowej konserwacji zapewne wartość uległaby podwojeniu. Ale mimo wszystko poczułem, że nie dam się skusić. Wyszedłem z antykwariatu trochę rozczarowany, a jednocześnie odrobinę zadowolony. Staruszek wprawdzie niewiele wiedział, lecz jego słowa w pełni potwierdzały zdobyte wcześniej informacje. Czyli coś było na rzeczy.

Wiatr dmuchnął mi w twarz zimnem i spalinami. Postawiłem kołnierz. Odezwała się komórka. Arek... Wtuliłem się w załom muru i odebrałem.

– Na razie nie mam zbyt optymistycznych wieści – zaczął referować wyniki kwerendy. – Z dawnego zespołu redakcyjnego kilka osób zostało w gadzinówce. Niektórzy przedwojenni dziennikarze działali w różnych czasopismach konspiracyjnych, ale po wojnie tylko kilku trafiło do gazet komunistycznych. Cóż, większość przepadła bez wieści, a w każdym razie do pracy w prasie już nie wrócili. Może zginęli, może zajęli się innymi rzeczami. Niestety, nie znalazłem listy osób objętych zakazem druku. Trzeba tego chyba w IPN-ie poszukać, bo tam trafiły dokumenty peerelowskiej cenzury.

– Dzięki. Więc wybierasz się do IPN-u?

– Mam w planach, ale dziś już nie zdążę. Napisz mi mejlem, co jeszcze potrzeba.

*

Jak odnaleźć trop? Pojechałem do Biblioteki Narodowej. Sześć godzin spędziłem w czytelni Zakładu Dokumentów Życia Społecznego. Przeglądałem ulotki i wydawnictwa konspiracyjne z początku lat osiemdziesiątych. Zdecydowana większość drukowana była przez kompletnych amatorów. Badałem uważnie wzrokiem pojedyncze kartki i broszurki. Chętnie bym je sobie postudiował na spokojnie, ale nie po to tu przyszedłem. Część wydawnictw konspiracyjnych wykonano prymitywnymi powielaczami, tak zwaną ramką wrocławską, techniką zbliżoną do sitodruku. Odrzucałem je z miejsca, szukając publikacji wykonanych bardziej profesjonalnie. Poczynając od połowy lat osiemdziesiątych pojawiły się druki zdecydowanie lepszej jakości. Część zapewne wykonano pokątnie w państwowych drukarniach, inne na przeszmuglowanych z Zachodu maszynach. Nie tego szukałem...

Wreszcie wyselekcjonowałem jedenaście ulotek opublikowanych przez Konfederację Polski Niepodległej. Ich czcionka wydawała mi się identyczna z tą, którą drukowano niegdyś „Kuriera”. Zamówiłem skan. Zamierzałem w domu porównać je ze zgromadzonymi materiałami. Gdy wychodziłem z biblioteki, było już prawie ciemno. Wsiadłem w tramwaj. Cały dzień nic nie jadłem, napiłem się tylko kawy w barku biblioteki. Teraz czułem nieprzyjemne ssanie w żołądku. Usiłowałem sobie przypomnieć, co mam w lodówce. Jajka? Chyba tak. Tuńczyk w puszce? Zrobię sobie na obiad jajecznicę po marynarsku... A potem zadzwonię do wujaszka.

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Cienie

Plama

Hamak

Czuhajster

Harcerka

Sezam Czerwia

Złudzenie negacji

Andrzej Pilipiuk

Człowiek z przeszłości. Niestrudzony tropiciel ciekawostek z lamusa. Kolekcjoner nagród literackich, który z pisania z pasją uczynił swój sposób na życie. Miarą jego sukcesu jest miejsce na podium ścisłej czołówki najpoczytniejszych pisarzy w Polsce.

Homo literatus, który do pisania podchodzi z żelazną regułą – pracuje planowo, codziennie, a kiedy poczuje zmęczenie fabułą, zabiera się do innego tytułu. Uprzedzając krytykę, sam siebie nazwał Wielkim Grafomanem. Z wykształcenia archeolog, z zamiłowania łowca meteorów. Beznadziejnie zauroczony zapomnianymi odkrywcami i wynalazkami XIX wieku. Społecznik. Zaangażowany w promowanie Wojsławic, miasta, w którym narodził się Jakub Wędrowycz.

Twórca panteonu niezwykłych bohaterów literackich oraz Jakuba Wędrowycza – zawistnego, mściwego kmiota, bimbrownika i egzorcysty. Jedynego w polskiej literaturze rdzennie polskiego superbohatera, który przez lata rozśmieszania do łez dorobił się własnego festiwalu.

Pija herbatę. Ani wstrząśniętą, ani tym bardziej mieszaną. Parzoną w samowarze.

Fragment

Nocne powietrze pachniało wilgotnym kamieniem – niedawno ulice obmył gwałtowny jesienny deszcz, na granicy percepcji dawało się wyczuć metaliczną nutkę z domieszką spalenizny jak po przejeździe pociągu. Tyle że w enklawie nie było pociągów. Ani ludzi. No a przynajmniej żywych ludzi...

Rudnicki zerknął z niepokojem na wirujące wokół kłęby mgły. Światło gazowych latarni wydobywało z mroku fantastyczne kształty, mamiło oczy, zwodziło umysł. Latarnie w enklawie świeciły dzień i noc, mimo że już dawno odcięto dopływ gazu. Jednak warszawska enklawa rządziła się swoimi prawami. Jak i wszystkie inne. Na szczęście koniunkcja dotknęła tylko największych miast, w imperium rosyjskim ucierpiały jedynie trzy: Petersburg, Moskwa i Warszawa.

Gwałtowny podmuch wiatru rozgonił mgłę i kałuża odbiła kontur księżyca. Rudnicki zaklął bezsilnie – pełnia. Listopad, a więc Księżyc Łowcy. Tu i teraz nienadzwyczajny prognostyk. Mimo pokrzepiającego ciężaru rewolweru i zamkniętych w butelkach z rżniętego kryształu alchemicznych ingrediencji Rudnicki wolał się nie zastanawiać, komu – jakby co – przypadnie rola myśliwego, a komu zwierzyny.

Zza rogu dobiegł odgłos przypominający zgrzyt żelaza po szkle i Rudnicki nerwowym gestem sięgnął po broń. Zanim zdążył wycelować, runął na bruk, powalony ciosem w potylicę. Po chwili brutalne kopnięcie przewróciło go na plecy.

– Wy kto takoj? – zapytał, mrużąc oczy, żołnierz w mundurze żandarma.

– Al... alchemik. Licencjonowany – dodał Rudnicki pospiesznie. – Moje dokumenty...

– Leżat’! – warknął tamten, popierając rozkaz ruchem karabinu.

Rudnicki skulił się odruchowo, tupot buciorów świadczył, że żandarm nie jest sam.

– Pokażcie dokumenty – polecił zimny głos po polsku. – I żadnych gwałtownych ruchów!

Bezbłędny akcent świadczył, że nieznajomy – zapewne dowódca patrolu – albo jest Polakiem, albo świetnie zna polski. Jedno i drugie wydawało się równie mało prawdopodobne: do ochraniania granic warszawskiej enklawy celowo wybierano Rosjan i rzadko kiedy na czele patrolu stał ktoś wyższy stopniem od sierżanta czy wachmistrza. A ci nie byli specjalnie wykształceni.

Rudnicki sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął dokumenty, z rozmyślną powolnością uniósł rękę.

– Rzeczywiście alchemik – mruknął nieznajomy. – Licencjonowany. Tylko że licencja wygasła o północy i od kilku godzin jest nieważna.

– Zastrielit’? – spytał obojętnie żandarm, podrzucając kolbę do policzka.

– Jeszcze nie – odparł dowódca z prawdziwym bądź udawanym wahaniem w głosie. – Kto wie do czego nam się przyda gospodin ałchimik? Wstawajcie! – rzucił szorstko.

Rudnicki dźwignął się na nogi, z jękiem obmacał głowę. Zacisnął zęby, ujrzawszy w świetle pobliskiej latarni szkarłat na palcach. Krew. Jeszcze tego brakowało... Wyciągnął z kieszeni kawałek gazy, skropił ekstraktem z dodatkiem sproszkowanego hematytu.

– Dobrze by było, gdyby ktoś pomógł mi przewiązać głowę – powiedział w przestrzeń.

– Sami nie dacie rady? Mamy was jeszcze niańczyć?

– Beze mnie nie dożyjecie świtu – odciął się gniewnie Rudnicki. – A co do niańczenia...

– Załóż mu opatrunek, Matuszkin – burknął niecierpliwie dowódca. – Bo będzie nam tu marudził do rana.

– Słuszajus’, wasze wysokobłagorodie.

Rudnicki wypuścił powietrze z płuc. Jeszcze raz przyjrzał się dowodzącemu patrolem: trzy gwiazdki, a więc porucznik. Gdzie mu tam do wysokobłagorodia? To tytuł przysługujący dopiero od kapitana w górę. Pełnego kapitana. Do pułkownika włącznie. A i oficer jakiś dziwny: regularne, rozumne w wyrazie rysy, skażone tylko złamanym jak u boksera nosem, na oko przynajmniej czterdzieści lat. W tym wieku porucznikiem mógł być tylko zupełny nieudacznik. Tymczasem nieznajomego otaczała aura kompetencji i władzy. Do tego wyśmienita znajomość polskiego... Taaak, najwyraźniej trafił mu się niezwyczajny patrol.

Podziękował skinieniem żołnierzowi, zakorkował buteleczkę, ostrożnie włożył ją w przewieszoną przez ramię torbę.

– Jeśli ktoś jeszcze jest ranny...? – zawiesił wymownie głos.

– Ranny? Nie. Co najwyżej kilka zadrapań – odparł obojętnie oficer.

– Trzeba to opatrzyć – westchnął z rezygnacją Rudnicki.

Porucznik parsknął pogardliwie, podwładni zawtórowali mu śmiechem.

– Przeżyjemy – zapewnił Matuszkin, klepiąc Rudnickiego po ramieniu.

– Niedługo – wycedził Polak.

Żaden z żołnierzy nie powiedział nawet słowa, a jednak luźny przecież kołnierzyk alchemika zaczął nagle uwierać, przypominając szubieniczną pętlę.

– Możecie wyjaśnić? – poprosił oficer ze zwodniczą łagodnością w głosie.

– Mamy pełnię – odparł pospiesznie Rudnicki. – I listopad. Nazywają to Księżycem Łowcy. Tu, w enklawie, i na co dzień jest niebezpiecznie. Wystarczy zapach krwi, żeby sprowokować to... co tu żyje. Pełnia pogłębia problem. A Księżyc Łowcy...

Przerwało mu kilka określeń, jakich rzadko używa się nawet w koszarach. Dopiero po chwili Rudnicki zorientował się, że żołnierze przeklinają nie jego, ale własną głupotę.

– Więc dlatego troszczył się pan o opatrunek?

Tym razem w głosie porucznika nie było protekcjonalnej nutki, a w zdaniu rosyjskich konstrukcji gramatycznych.

– Owszem. Ten eliksir nie tylko powstrzymuje krwawienie, likwiduje również zapach krwi.

– Opatrzy pan rannych?

– Oczywiście, ale nie tutaj. Lepiej wejść do jakiegoś mieszkania. Musimy porozmawiać.

– To na pewno – przyznał oficer wieloznacznym tonem.

Ruszyli naprzód, przynagleni gestem porucznika. Rudnicki szedł środkiem ulicy, żandarmi zajęli pozycje plecami do ścian budynków. Biorąc pod uwagę, że i oficer, i każdy z trzech żołnierzy dźwigali po dodatkowym karabinie, patrol był mocno zdekompletowany. Nic dziwnego w enklawie...

Stopniowo zabudowa stawała się coraz bardziej nierzeczywista, podając w wątpliwość świadectwo zmysłów. Przysadziste warszawskie kamienice rosły w górę jak gotyckie katedry, na dachach pojawiało się coraz więcej gargulców i chimer z rozdziawionymi w drapieżnym grymasie paszczami, okna przypominały otwory strzelnicze.

– Może tutaj? – zaproponował oficer.

Brama kamienicy zionęła niemal namacalnym mrokiem, niczym wejście do krypty, tuż obok leżała oblana blaskiem pobliskiej latarni gazeta.

– Nie ruszajcie! – rzucił ostro Rudnicki.

– Gospodin ałchimik. – Porucznik z rewerencją przepuścił go przodem.

– „Kurier Poranny”, kronika kryminalna – przeczytał na głos Rudnicki. – „Wczoraj o godzinie drugiej w nocy wezwane za rogatki Jerozolimskie pogotowie zastało w kałuży krwi robotnika, trzydziestoletniego Michalskiego, z raną kłutą zadaną w okolicę serca. Rannego przewieziono do Szpitala Dzieciątka Jezus, gdzie wkrótce zmarł”. Idziemy dalej!

– A to dlaczego?

– Bo to ostrzeżenie! – warknął Polak.

– Ostrzeżenie?

Rudnicki westchnął bezradnie: w głosie porucznika nie było agresji, a lufa trzymanego niedbale karabinu celowała w bruk, jednak nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna oczekuje odpowiedzi. Wyczerpującej odpowiedzi.

– Enklawa żyje – odparł alchemik cicho. – Istnieje mnóstwo mniej i bardziej prawdopodobnych teorii na temat jej powstania i właściwości, ale to domena naukowców oraz filozofów. Może teologów... W praktyce najlepiej traktować ją jak teren łowiecki, obszar, na którym przebywają wyjątkowo groźne zwierzęta. Żadne z nich nie pozostawia śladów, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni, jednak od czasu do czasu można natrafić na coś w rodzaju tropu. To – wskazał gazetę – jeden z nich.

– Coś jak ślad wilczej łapy? – odezwał się Matuszkin.

– Owszem. Tyle że w tym przypadku nie wilczej, a raczej tygrysiej.

– Idziemy stąd – zadecydował oficer.

Kolejna brama również nie zachęcała do wejścia, jednak alchemik bez wahania zagłębił się w ciemność.

– Uwaga, schody – ostrzegł.

Drzwi były otwarte, jak zwykle w enklawie, z salonu dochodziły dźwięki walca. Żołnierze błyskawicznie rozbiegli się po mieszkaniu, sprawdzili wszystkie pomieszczenia.

– Nikogo nie ma – zameldował niewysoki, krępy żandarm z zawadiacko podkręconym wąsem.

– A patefon gra... – wymruczał pod nosem porucznik.

– Niczego nie dotykajcie – uprzedził Rudnicki. – Nie wychodźcie sami z mieszkania. I uważajcie na wszystko, co wyda wam się dziwne.

– Rozumiem, że nie dotyczy to samonakręcających się patefonów albo wczorajszych gazet? – upewnił się oficer.

– Nie dotyczy – przyznał sucho Polak. – A teraz bierzmy się do opatrywania ran. I pamiętajcie, liczy się każde zadrapanie!

Rudnicki zapił suchary herbatą, ponownie przesunął szklankę w stronę samowara. Wąsaty żołnierz nazwiskiem Jerszow odkręcił kurek.

– To na pewno nam nie zaszkodzi? – spytał.

– Nie, żywność przeważnie jest bezpieczna. No, ta normalna...

– Nie rozumiem.

– Lepiej nie jeść tego, co się zabije – wyjaśnił alchemik.

Na twarzy żandarma odmalowało się obrzydzenie.

– Naprawdę ktoś próbował...?

– Bywało – potwierdził Rudnicki. – Niektórzy uważają, że mięso istot żyjących w enklawie ma szczególne właściwości.

– To prawda? – spytał szybko oficer.

– Nie mam pojęcia. – Polak wzruszył ramionami. – Nie zajmuję się magią. Prowadzę aptekę.

Drzemiący do tej pory pod oknem potężnej postury żołnierz uniósł głowę i obrzucił Rudnickiego taksującym spojrzeniem, w którym nie sposób było doszukać się sennego otępienia. Oznaki na pagonach olbrzyma identyfikowały go jako wachmistrza.

– Opowiedzcie, czego tu szukacie, Olafie Arnoldowiczu – poprosił.

Rudnicki odchrząknął niepewnie. Od momentu, kiedy opatrzył żołnierzom rany, ci traktowali go z uprzedzającą, wręcz nienaturalną grzecznością, nieprzystającą do stereotypu prostackiego sołdata. I zadawali pytania. Inteligentne pytania. Do tego zupełnie nie przejmowali się reakcją porucznika, tak jakby wiedzieli, że nie będzie miał im za złe podobnych indagacji. Nie pytali nawet o pozwolenie włączenia się do rozmowy, co mocno kontrastowało z modelem dyscypliny w rosyjskiej armii. I przecież nie chodziło o lekceważenie dowódcy: wszelkie polecenia oficera spełniali natychmiast i bez słowa sprzeciwu.

– Co wiecie o medycynie spagirycznej? – odpowiedział pytaniem.

– Niewiele. Nazwa wydaje mi się znajoma i tyle.

– Pewnie chodzi o ogłoszenia w prasie – poddał ze złośliwym uśmiechem Matuszkin. – Wiecie, te obiecujące błyskawiczne leczenie wstydliwych chorób. Wachmistrz Baturin czytuje je regularnie...

Baturin odpowiedział nieprzyzwoitym gestem, jednak nie było po nim widać prawdziwego gniewu, jakby docinki podwładnego w ogóle go nie dotknęły.

– Olafie Arnoldowiczu? – ponaglił łagodnie.

– Kiedy to dość skomplikowane...

– Wachmistrz tylko wygląda jak troglodyta, w rzeczywistości potrafi policzyć do dwudziestu bez użycia palców rąk i nóg – wsparł prośbę podwładnego oficer. – A i ja chętnie dowiem się czegoś nowego.

Rudnicki uniósł brwi, ale nie skomentował: żołnierze zainteresowani alchemią? Koń by się uśmiał.

– Jak chcecie. – Wzruszył ramionami. – Samo słowo „spagiryczna” pochodzi od greckich terminów: spao, oddzielać, i ageiro, gromadzić. W wielkim skrócie chodzi o oddzielenie energii minerałów, roślin czy zwierząt, zebranie jej w lekarstwie i scalenie z energią człowieka. Sam proces jest bardzo skomplikowany i każdy alchemik wykonuje go nieco inaczej, poprzez wielokrotne destylacje, sublimacje, ekstrahowanie, redestylacje...

– Przecież to wariactwo – wtrącił wąsaty Jerszow. – Energia zwierzęca, też coś!

– No dobrze – mruknął Rudnicki. – Spróbuję na przykładzie... Niedawno Polak, Kazimierz Funk, odkrył, a raczej wyodrębnił nową substancję, którą nazwał witaminą. Jeśli brakuje jej w organizmie człowieka, ten zaczyna chorować. Leczenie jest proste, wystarczy uzupełnić niedobory. Samo zjawisko obserwuje się od dawna, choć nie wiadomo dokładnie, czego brakuje chorym. Od setek lat ludzie leczyli szkorbut, jedząc cytryny czy kiszoną kapustę, a kurzą ślepotę surową wątrobą. Tyle że nie każdy mógłby i chciał zażerać się surową wątróbką... Najlepiej byłoby zmagazynować potrzebny składnik w pigułkach czy, bo ja wiem?... syropie i podać go choremu.

– I tym się zajmujecie? – upewnił się Baturin.

– Niezupełnie. Klasyczna medycyna bada poszczególne składniki wchodzące w skład leku, alchemia podchodzi do tego bardziej ogólnie, nas nie obchodzi, co znajduje się w lekarstwie, grunt, żeby medykament działał. Koncentrujemy się raczej na tym, aby nasycić go jak największą ilością substancji aktywnej i uczynić ją jak najbardziej przyswajalną dla człowieka. Istnieje jeszcze jedna różnica dzieląca nas i lekarzy: medycy uważają, że nie ma żadnego związku między człowiekiem a wszechświatem, my wręcz przeciwnie. Według zasad alchemii każdy organ został ukształtowany przez inne moce: oczy i serce przez energię słoneczną, a na przykład części ciała, które podobno tak interesują wachmistrza Baturina – Rudnicki pozwolił sobie na lekką złośliwość – podlegają wpływom wenusjańskim. Dlatego problemy z sercem będziemy leczyć złotem, a choroby weneryczne związkami miedzi, metalu zarządzanego przez Wenus.

– To działa? – Matuszkin odezwał się z akcentem wątpliwości w głosie.

– Przecież powiedziałem, że prowadzę aptekę. Gdyby moje leki nie pomagały ludziom, nie miałbym klientów.

– Logiczne – przyznał żandarm.

– A wracając do rzeczy: czego szukacie w enklawie? – przypomniał Baturin.

– Tu wszystko jest... szczególne. Bywa, że preparaty spagiryczne leczą dolegliwości, wobec których klasyczna medycyna jest bezsilna, ale tak czy owak, nie zawsze są skuteczne. Natomiast składniki pochodzące z enklawy... Tu praktycznie nie ma żadnych ograniczeń. Istnieje za to inny problem: trzeba je zebrać i przeżyć.

– Jakie składniki? – zapytał oficer.

– Niemal wszystko – odpowiedział z rozdrażnieniem Rudnicki.

Porucznik był jedyną osobą, która nie przedstawiła się z imienia, otczestwa i nazwiska, co zmuszało alchemika do lawirowania w gramatyce. Bo nie miał zamiaru zwracać się do Rosjanina per wasze wysokobłagorodie.

– A konkretnie? – Dowódca uśmiechnął się leniwie.

– Wszelkiego typu metale: złoto, srebro, miedź. Rośliny... W enklawie jest kilka ogródków i skwerów, część Ogrodu Saskiego. Do tego...

– To znaczy, że alchemicy kradną własność ludzi, którzy tu kiedyś mieszkali? – wtrącił oficer.

– Gospodin poruczik – wycedził ze złością Rudnicki – jeszcze jedno słowo w tym tonie i zażądam satysfakcji! I może przedstawi się pan wreszcie, do cholery?!

Copyright © by Andrzej Pilipiuk Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2016

Wydanie I

ISBN 978-83-7964-157-4

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

projekt i adiustacja autorska wydania Eryk Górski, Robert Łakuta

fotografie na okładce © Images / Corbis / ProfimediaCorbis / Profimedia © Jiri Hera / Fotolia.com, ©dinanana / Fotolia.com

projekt okłaki Szymon Wójciak

ilustracje black gear Paweł Zaręba

redakcja Rafał Dębski

korekta Magdalena Byrska

skład wersji elektronicznej [email protected]

sprzedaż internetowa

zamówienia hurtoweFirma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

wydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabryka