Lodowa Korona - Greta Kelly - ebook + książka

Lodowa Korona ebook

Kelly Greta

4,4

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Księżniczka skrywająca magiczne moce zmuszona do walki o los królestwa w świecie zdrady i wojen.

Ekscytujący debiut fantasy – pierwszy tom dylogii obfitującej w bohaterskie wyczyny, zdrady, przesiąkniętej magią i miłością, determinacją i wrażliwością.

Askia jest dziedziczką Lodowej Korony, należy jej się tron Seraveszu. Na czele elitarnego oddziału wojowników od miesięcy walczy z brutalnymi najeźdźcami. Jednak armia szalonego władcy imperium Rovenu wydaje się niepowstrzymana. Askia musi szukać pomocy na dalekim południu, u Armaana, cesarza imperium Visziru, swojego ojca chrzestnego.

Wychowana wśród wojowników trafia do gniazda os, w labirynt politycznych intryg. Na pełnym przepychu dworze, gdzie sekrety są warte więcej niż złoto, Askia lęka się, że jednym nieostrożnym krokiem zdradzi, kim jest naprawdę – obdarzoną magicznymi zdolnościami wiedźmą. Ujawnienie tej tajemnicy może narazić ją na śmierć z rąk religijnych fanatyków i skazać jej poddanych na tyranię Rovenu. Co będzie musiała poświęcić, by ocalić swój lud?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (28 ocen)
17
8
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lidkai

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna
00
Gosix90

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogłam się oderwać ! Co oznacza że przede mną niewiele snu, ale było warto
00
bozenasup

Dobrze spędzony czas

Ciekawa powieść fantasy, w której pierwsze skrzypce grają intrygi polityczne, zza kulisowe rozgrywki, tajemnice i sekrety. Fabuła miała swoje bardzo dobre momenty, które potrafiły nie raz zaskoczyć. Szczególnie zakończenie.
00
Piotrbialy1979

Nie oderwiesz się od lektury

fabtastyczna książka. szybko się czyta. polecam
00
magdala36

Dobrze spędzony czas

Młoda, obdarzona magicznymi mocami, księżniczka chce ocalić swój kraj. Jedyną nadzieją jest ojciec chrzestny władający południowym imperium. Ale swojej sprawy nie może ot tak przedstawić. Obowiązuje dworska gra dyplomatyczna, ale w niej księżniczka nie jest mistrzynią. Do tego najlepszą radą jaka dostaje jest małżeństwo, a tym samym sojusz. Jednak takiego rozwiązania nie chce, no może w ostateczności. Świat w którym żyje jest patriarchalny i poligamiczny. Szczególnie w arystokratycznych kręgach kobieta to towar, związek z nią sposób na powiększenie swojego terytorium, sojusze. A los kolejnej żony czy konkubiny, nikt się nie przejmuje co się z nią stanie. W sumie fajna fabuła, ale brakowało mi dynamiki powieści fantasy. Dużo jest intryg dworskich, co pasuje historical fiction. A tutaj nudzi. Przecież jest bogaty świat duchów, z którymi bohaterka ma łączność i jakby zamienić proporcje to książka by tylko zyskała. To pierwszy tom z dobrym zakończeniem, więc będę czekać na drugi.
00

Popularność




Mojemu mężowi, EJ.

Za to, że wie­rzył, kiedy ja wąt­pi­łam.

Mapa

1

OTULI­ŁAM SIĘ SZCZEL­NIEJ PELE­RYNĄ, nie zwa­ża­jąc na to, że po ple­cach spły­wają mi kro­ple potu. Z mojej pozy­cji na szczy­cie wzgó­rza widok oto­czo­nego murami grodu Esz­ka­rot nie robił wiel­kiego wra­że­nia. Był naj­mniej­szą osadą Wol­nego Pań­stwa Idun i miał zale­d­wie kil­ku­set miesz­kań­ców, któ­rych domy cia­sno ota­czały nad­mor­ską warow­nię nad­gry­zioną zębem czasu. Mój legion był w sta­nie ją pod­bić w jedno popo­łu­dnie, ale nie przy­by­łam tu po to, by roz­pę­tać wojnę.

Przy­je­cha­łam, aby ją zakoń­czyć.

Gene­rał Arkady pod­pro­wa­dził konia bli­żej mojego wierz­chowca. Jego pokryte mapą zmarsz­czek obli­cze było nie­od­gad­nione.

– Co widzisz? – spy­ta­łam szep­tem, żeby żoł­nie­rze za nami mnie nie usły­szeli.

Jego mil­cze­nie było jak głę­boki wdech.

– Mia­sto – odparł w końcu. – Całe i żywe.

Oczy zapie­kły mnie od łez. Zamru­ga­łam, aby je powstrzy­mać, w duchu okła­mu­jąc samą sie­bie, że wywo­łał je kąsa­jący zimowy wiatr, a nie świa­do­mość, iż grody takie jak ten – z daleka szary i nie­po­zorny – w Sera­ve­szu już nie ist­nieją.

Nasza ojczy­zna, splą­dro­wana, stra­wiona pożogą i pełna najeźdź­ców, znaj­do­wała się zale­d­wie o milę na pół­noc od tego miej­sca. Czu­jąc na ple­cach cie­nie poszar­pa­nych szczy­tów gór Pesz­ka­lor, rów­nie dobrze mogłam sobie wyobra­żać, że znaj­duję się sto mil stąd. Echo stłu­mio­nych krzy­ków ludzi, któ­rzy tam zostali, nio­sło się ku nam kotli­nami i nie­ustan­nie roz­brzmie­wało w mojej czaszce. Rozum mi pod­po­wia­dał, że to mia­sto w dole jest naszą ostat­nią nadzieją, ale serce bła­gało, abym zawró­ciła do Sera­ve­szu. Jakby samo to, że znaj­duję się po połu­dnio­wej stro­nie gór – kilka dni i cały świat od domu – było zdradą.

– Roz­wi­nąć cho­rą­giew – wark­nął do żoł­nie­rzy Arkady. – Pro­szę zało­żyć kap­tur, księż­niczko – zwró­cił się do mnie nieco łagod­niej.

Obej­rza­łam się w chwili, gdy dobrze mi znana postać wysu­nęła się przed sze­reg kawa­le­rzy­stów. Vita­lij lekko poru­szył wodzami i jego wierz­cho­wiec sko­czył naprzód, a po chwili minął mnie cwa­łem z roz­wianą ciemną grzywą. Za jeźdź­cem zało­po­tał płat tka­niny: czarny wilk na błę­kit­nym polu. Podmuch mroź­nego wia­tru szarp­nął cho­rą­gwią kró­le­stwa Sera­ve­szu – tą samą, od któ­rej nazwę wziął mój Legion Czar­nych Wil­ków. Żoł­nie­rze zaczęli wiwa­to­wać, gdy Vita­lij pomknął ścieżką po grani.

Z piersi gene­rała wyrwał się głę­boki pomruk. Arkady nie zdo­łał ukryć nie­za­do­wo­le­nia z powodu takiego braku dys­cy­pliny. Ukry­łam uśmiech, nacią­ga­jąc wil­czy kap­tur pele­ryny. Mia­sto w dole nie mogło zigno­ro­wać osten­ta­cyj­nego zacho­wa­nia Vita­lija. Straże na pewno wypa­try­wały już wśród żoł­nie­rzy dowódcy, a moja pele­ryna wyróż­niała się na tle pozo­sta­łych. Wie­dzia­łam, że ją dostrzegą i doniosą wła­dzom o mojej obec­no­ści.

Vita­lij zawró­cił i pod­je­chał do nas z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Skoń­czy­łeś popisy? – Arkady spoj­rzał zło­wrogo na młod­szego towa­rzy­sza.

Vita­lij skrzy­wił się, ale jego uśmiech nie znik­nął zupeł­nie.

– Sta­ram się tylko pod­trzy­mać morale naszych żoł­nie­rzy, panie gene­rale.

Spoj­rzał za sie­bie, na wymi­ze­ro­wane twa­rze dru­hów. Każda prze­prawa przez góry była ciężka, a tym razem wrogi oddział dep­tał nam po pię­tach i zawró­cił dopiero, gdy stało się jasne, że zmie­rzamy do Esz­ka­rotu.

Oczy Arka­dego zwę­ziły się.

– A co nam po dobrym nastroju? Jesz­cze pomy­ślą, że szy­ku­jemy się do ataku. Poseł pew­nie jest już gotów do ucieczki. Jeżeli w ogóle przy­był.

– Musiał – wyrwało mi się, zanim ugry­złam się w język. Wie­rzy­łam, że wysłan­nik tu dotarł. Jeśli nie, to…

– Spójrz­cie tam. – Vita­lij z trium­fal­nym uśmie­chem wyce­lo­wał pal­cem w warow­nię, bo na wieży powie­wały dwie flagi: pło­nąca tar­cza Idunu oraz lew Visziru.

Poczu­łam ulgę. Mój apel o wspar­cie nie pozo­stał bez odpo­wie­dzi. Skoro cesarz Visziru przy­słał posła, jesz­cze nie wszystko stra­cone. Mogłam dowieść słusz­no­ści moich dążeń, bła­gać o pomoc i dzięki niej odzy­skać tron. Znaj­do­wa­li­śmy się tak bli­sko celu.

Jadąc na czele straży przy­bocz­nej, skie­ro­wa­łam konia w stronę grodu. Z dud­nie­niem kopyt prze­mknę­li­śmy błot­ni­stymi dro­gami Esz­ka­rotu. Miesz­kańcy patrzyli na nas z wąskich okien pochy­łych, roz­pa­da­ją­cych się budyn­ków. W ich przy­ga­słych oczach nie było ani cie­ka­wo­ści, ani zdu­mie­nia. Nawet tuzin olbrzy­mów z pół­nocy nie wzbu­dził w nich podziwu.

Ich obo­jęt­ność mnie nie obcho­dziła. Nie dla nich przy­by­łam do Esz­ka­rotu. Byłam tu z powodu viszir­skiego wysłan­nika. Od ojca wie­dzia­łam, że cesarz Visziru ma sła­bość do egzo­tyki i oso­bli­wo­ści. Choć znaj­do­wał się tysiąc mil stąd, zamie­rza­łam wyko­rzy­stać moje bar­ba­rzyń­skie korze­nie i zwró­cić jego uwagę, a jeśli Dwu­lice Bóstwo było miło­sierne, także jego pomoc. Ktoś musiał powstrzy­mać impe­rium Rovenu.

Pulchny męż­czy­zna ze zło­tym tor­kwe­sem roz­po­starł ręce w powi­tal­nym geście, gdy tylko wje­cha­łam na dzie­dzi­niec zam­kowy.

– Po sto­kroć witam, naj­ja­śniej­sza pani! – wykrzyk­nął z wyćwi­czo­nym uśmie­chem. – Jestem sta­ro­stą Esz­ka­rotu.

Podmuch pół­noc­nego wia­tru owiał mi twarz i uniósł mój niemy krzyk. Prze­mie­rzy­łam splą­dro­wane zie­mie mojego kró­le­stwa i lodowe pust­ko­wia gór Pesz­ka­lor nie po to, by się spo­tkać ze sta­ro­stą. Przy­by­łam zoba­czyć posła Visziru. Może jed­nak go tu nie było?

– Na waszej wieży powiewa viszir­ska flaga.

– W rze­czy samej. – Uśmiech zgasł, gdy sta­ro­sta pojął cel mojej wizyty. – Guber­na­tor Erol przy­syła mnie w zastęp­stwie, pani. Chęt­nie powi­tałby cię oso­bi­ście, lecz dla księ­cia Iskan­dra tutej­szy kli­mat jest zbyt surowy.

Zamknę­łam oczy. Iskan­der. Nie powin­nam się dzi­wić, iż cesarz wysłał wła­śnie jego. Zsu­nę­łam się z konia i rzu­ciw­szy wodze sta­jen­nemu, ruszy­łam scho­dami do warowni. Moi gwar­dzi­ści oto­czyli mnie cia­snym krę­giem. Niski, gruby sta­ro­sta musiał się odsu­nąć tak daleko, że teraz pod­bie­gał, by za nami nadą­żyć.

W Sali Wiel­kiej zebrał się tłum moż­nych przy­by­łych z nadzieją, że uda im się zoba­czyć viszir­skiego księ­cia. On sam sie­dział w głębi parad­nej kom­naty, opa­tu­lony w koce, mimo że od sze­ściu wiel­kich komin­ków biło gorąco. W męż­czyź­nie, który nachy­lał się ku niemu i coś mówił, roz­po­zna­łam guber­na­tora Erola. Książę nawet go nie słu­chał. Nie spusz­czał wzroku z grona dziew­cząt, które wdzię­czyły się idio­tycz­nie, zado­wo­lone, że zwró­cił na nie uwagę.

Powstrzy­ma­łam kpiący uśmiech i sku­pi­łam się na bez­po­śred­nim oto­cze­niu Iskan­dra. Ze swego miej­sca widzia­łam prze­zro­czy­ste syl­wetki cie­kaw­skich duchów ota­cza­jące nie­świa­do­mego ich obec­no­ści księ­cia. Wyobra­zi­łam sobie, co by się stało, gdyby nagle ujrzał tło­czące się wokół zjawy, i zdu­si­łam chi­chot.

Obok mnie mar­sza­łek ude­rzył koń­cem parad­nej laski o zaku­rzoną kamienną posadzkę.

– Jej Naj­ja­śniej­sza Wyso­kość księż­niczka Sera­ve­szu, Askia Porit­ska e-Nimri.

Iskan­der spoj­rzał w naszą stronę. Uśmiech­nę­łam się.

Roz­wią­zaw­szy pele­rynę, odda­łam ją słu­żą­cemu i sztyw­nym kro­kiem ruszy­łam przez salę. W ślad za mną szła fala tłu­mio­nych okrzy­ków zdzi­wie­nia. Nie przej­mo­wa­łam się nimi. Teraz liczył się tylko książę.

Gdy pode­szłam bli­żej, pod­niósł się z miej­sca, wiel­kimi oczami lustru­jąc skó­rzane bry­czesy i dopa­so­waną koszulę, które mia­łam na sobie. U mego boku koły­sał się miecz, a do ud mia­łam przy­tro­czone dwa szty­lety. Kolejne dwa wysta­wały z cho­lew butów, a ostat­nia para tkwiła zatknięta za skó­rzane kar­wa­sze. Chło­nął mnie oczami, jak­bym była oży­wioną posta­cią z jakiejś baśni. Nie prze­szka­dzało mi nawet to, że dłu­żej zatrzy­mał wzrok na moich pier­siach. Im wię­cej miał póź­niej opo­wie­dzieć swo­jemu ojcu, cesa­rzowi, o dzi­kiej księż­niczce, która potrze­buje jego pomocy, tym lepiej.

Guber­na­tor Erol rów­nież powstał z sze­ro­kim uśmie­chem ukry­tym w gęstwi­nie kędzie­rza­wej bia­łej brody.

– Naj­ser­decz­niej witamy, księż­niczko. Zaszczy­casz Idun swoją wizytą.

– Dzię­kuję za gościnne przy­ję­cie, guber­na­to­rze. – Gestem dałam znak Vita­li­jowi, który wystą­pił do przodu z ciem­nym gli­nia­nym sło­jem. – Oto dar dla cie­bie. Napar z El-Szi­mat. Według recep­tury mojego ojca.

Mój ojciec, Sevi­len e-Nimri, był naj­wspa­nial­szym uzdro­wi­cie­lem naszych cza­sów. Nie odzie­dzi­czy­łam wpraw­dzie magicz­nej mocy lecze­nia ludzi, ale zacho­wa­łam jego gry­muar, a dla nikogo nie było tajem­nicą, że guber­na­tor cierpi na reu­ma­tyzm.

Erol przy­ci­snął lewą dłoń do piersi i pochy­lił się w ukło­nie.

– Jestem wdzięczny za taką hoj­ność, pani.

– Nie mogę uwie­rzyć, że to naprawdę ty – powie­dział książę, pod­cho­dząc do mnie.

Z ład­nego chłopca wyrósł na przy­stoj­nego męż­czy­znę. Był nie­wiele star­szy ode mnie. Miał dwa­dzie­ścia trzy, może dwa­dzie­ścia cztery lata, smu­kłą atle­tyczną syl­wetkę, gładką twarz i kan­cia­sty pod­bró­dek. Heba­nowe włosy opa­dały mu na oczy, z któ­rych biła szcze­rość. Uśmiech­nął się do mnie z nie­kła­maną rado­ścią. Ziry­to­wało mnie to, choć nie wie­dzia­łam dla­czego.

– We wła­snej oso­bie. Miło cię widzieć, Iskan­drze.

– Nie od razu cię pozna­łem. Wyro­słaś.

Zmarsz­czy­łam brwi.

– No cóż, upływ czasu odmie­nia każ­dego. Kiedy ostat­nio się widzie­li­śmy, byli­śmy wła­ści­wie dziećmi.

Jego uśmiech przy­gasł, a w oczach poja­wiło się coś nie­bez­piecz­nie zbli­żo­nego do lito­ści. Zer­k­nął na wypu­kłą szramę, która bie­gła w poprzek mojej szyi. Prze­łknął ślinę. Z pew­no­ścią przy­po­mniał sobie nasze ostat­nie spo­tka­nie.

– Dla cie­bie czas jest wyjąt­kowo łaskawy – powie­dział nie­prze­ko­nu­jąco, jakby wyczuł, jak wielką nie­chęć wywo­łuje we mnie jego współ­czu­cie. – Chyba będę musiał wymy­ślić dla cie­bie nowe prze­zwi­sko. Pamię­tasz to dawne?

Ósme lato spę­dzi­łam z rodzi­cami na viszir­skim dwo­rze. Na widok mojej jasnej cery i rudych wło­sów Iskan­der i zaprzy­jaź­nieni z nim chłopcy natych­miast orze­kli, że przy­po­mi­nam bladą larwę.

– A pamię­tasz, książę, jak zare­ago­wa­łam, kiedy mnie tak nazwa­łeś? – wark­nę­łam i od razu zaci­snę­łam usta, ale słów nie mogłam już cof­nąć. Obok mnie Arkady zesztyw­niał. Iskan­der wytrzesz­czył oczy, bo naj­wy­raź­niej przy­po­mniał sobie, jak powa­li­łam go na zie­mię. Wstrzy­ma­łam oddech, modląc się, by nie wyszedł obra­żony.

Nikły rumie­niec zabar­wił jego sma­głą cerę, lecz mimo to uśmiech­nął się, a potem zaśmiał w głos.

– Poj­muję, księż­niczko. Koniec z prze­zwi­skami. Choć to dopiero byłby widok, co?

Przy­tak­nę­łam z ulgą, ale nie byłam w sta­nie odwza­jem­nić jego uśmie­chu.

– Na pewno jesteś zmę­czona po podróży, pani – powie­dział guber­na­tor Erol z bły­skiem weso­ło­ści w oczach. – Sta­ro­sta pole­cił przy­go­to­wać kom­naty dla cie­bie i two­ich ludzi. Jutro wie­czo­rem odbę­dzie się bal na twoją cześć, a na rano z myślą o księ­ciu Iskan­drze zapla­no­wa­łem łowy.

– Tak, i ogrom­nie się na nie cie­szę, guber­na­to­rze. Tyle że zmu­szony jestem pro­sić o cie­plej­sze ubra­nie. – Iskan­der zatarł dło­nie. – Nie mam poję­cia, jak wy wytrzy­mu­je­cie na tej zim­nicy.

– Nazy­wasz to zim­nicą, książę? – Roze­śmia­łam się. – Pocze­kaj jesz­cze tydzień, a zoba­czysz praw­dziwy śnieg.

Iskan­der spo­waż­niał.

– Nie­stety nie zosta­niemy tu tak długo. Pla­nu­jemy wyru­szyć wraz z peł­nią księ­życa.

Cof­nę­łam się gwał­tow­nie. Jego słowa ode­bra­łam jak cios. One były cio­sem.

– To już za trzy dni.

Poję­łam, że mój ojciec chrzestny nie przyj­dzie mi z pomocą. To nie były nego­cja­cje. Prze­sy­łał prze­pro­siny.

– Tak. Przy­kro mi… ale nie możemy zostać dłu­żej – oznaj­mił Iskan­der, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę. – Musimy wypły­nąć, zanim zaczną się zimowe sztormy.

– No cóż… – W myślach roz­pacz­li­wie szu­ka­łam jakie­goś punktu zacze­pie­nia. – W takim razie mądrze wyko­rzy­stajmy dany nam czas. Nie chcę, by upły­nęło kolejne sześć lat, nim znowu się spo­tkamy.

Książę Iskan­der uśmiech­nął się pro­mien­nie.

– Co do tego jeste­śmy zgodni.

Guber­na­tor nachy­lił się ku nam z bły­skiem w oczach.

– Sły­sza­łem, księż­niczko, że świet­nie jeź­dzisz konno. Może jutro wyru­szysz z nami na łowy?

Mia­łam ochotę go uca­ło­wać. Oboje zda­wa­li­śmy sobie sprawę z tego, że szanse wyne­go­cjo­wa­nia wspar­cia są nie­wiel­kie. Nie­mniej dawał mi spo­sob­ność – być może jedyną. Mogłam zna­leźć chwilę na roz­mowę z księ­ciem Iskan­drem w cztery oczy i prze­ko­nać go, żeby zabrał mnie do Visziru.

– Bar­dzo chęt­nie. – Unio­słam brwi i uśmiech­nę­łam się wymow­nie do sto­ją­cych wokół męż­czyzn. – Jeżeli zdo­ła­cie dotrzy­mać mi kroku.

Cie­pło w gło­sie Iskan­dra obu­dziło we mnie nadzieję. Nie wszystko było stra­cone. Mogłam na niego wpły­nąć, na pewno. Wystar­czyło, że go nakło­nię, by mi pozwo­lił popły­nąć razem z nim do Visziru. A potem… cóż, potem byłam gotowa zro­bić – i poświę­cić – wszystko, aby prze­ko­nać cesa­rza, że mój kraj potrze­buje jego pomocy.

2

PIERW­SZEJ NOCY NIE ZMRU­ŻY­ŁAM OKA. Do późna zasta­na­wia­li­śmy się z Arka­dym, jak w ciągu zale­d­wie trzech dni prze­ko­nać księ­cia Iskan­dra do popar­cia mojej sprawy.

Wła­ści­wie w ciągu dwóch, pomy­śla­łam. Mój wzrok przy­cią­gnęło poranne słońce, prze­świe­ca­jące słabo spoza chmur nad dzie­dziń­cem zam­ko­wym.

– Nakłoń go do zmiany zda­nia. – Z tymi słowy Arkady opu­ścił moją kom­natę.

Uwiel­bia­łam go, trak­to­wa­łam jak ser­decz­nego przy­ja­ciela i men­tora, ale to była chyba naj­gor­sza rada, jaką od niego usły­sza­łam. Prze­cież nie szłam do sąsiada popro­sić o cukier. Mia­łam wybła­gać armię u cesa­rza.

Czas mnie goni, myśla­łam, przy­po­mniaw­szy sobie o bliź­nie na szyi. Musia­łam prze­ko­nać Iskan­dra jesz­cze tego ranka, w prze­ciw­nym razie mogłam uznać dzień za stra­cony. Cała sprawa byłaby stra­cona. Mój koń zarżał cicho i trą­cił mnie nosem w ramię, jak gdyby nama­wiał do pośpie­chu.

Na dzie­dzińcu słu­żący uwi­jali się jak w ukro­pie, szy­ku­jąc wierz­chowce i paku­jąc pro­wiant. Arkady i Vita­lij cze­kali obok mnie. Gene­rał miał na twa­rzy zwy­kły gniewny gry­mas, a niczym nie­prze­jęty Vita­lij trzy­mał wodze ich koni. Był lor­dem z uro­dze­nia i przez całe życie obra­cał się wśród ary­sto­kra­tów. Książę go nie onie­śmie­lał i wła­śnie dla­tego gene­rał wyra­ził zgodę, by Vita­lij nam towa­rzy­szył, mimo że poprzed­niego dnia na grani wyciął taki numer. I tak nale­ga­ła­bym na jego obec­ność. Miał ujmu­jącą oso­bo­wość i nie wąt­pi­łam, że zdoła ocza­ro­wać Iskan­dra. Umiał zjed­nać sobie nawet mnie, kiedy wró­ci­łam na dwór mojego dziada sama, ze zła­maną duszą. Bar­dzo długo był moim jedy­nym przy­ja­cie­lem.

– Nie warto się zamar­twiać, pani – powie­dział, widząc, że ner­wowo prze­stę­puję z nogi na nogę. – Zdą­żysz namó­wić księ­cia do pomocy.

– Tak uwa­żasz? – spy­ta­łam, pokle­pu­jąc gładką rudą sierść mojego wała­cha. – Towa­rzy­szy mu świta ludzi, któ­rzy by­naj­mniej nie chcą, abym go prze­ko­nała.

– Ha! – Vita­lij wzru­szył ramio­nami. – Bez trudu zdo­łamy go odcią­gnąć. – Zer­k­nął na gene­rała, a potem spoj­rzał na mnie, uśmie­cha­jąc się chy­trze. – Przy­po­mina mi się polo­wa­nie w dzień prze­si­le­nia let­niego przed dwu laty, kiedy to pomo­głaś mi roz­dzie­lić pewną damę i jej męża.

Zaśmia­łam się cicho na samo wspo­mnie­nie, a także na widok pru­de­ryj­nego zdu­mie­nia, które zmarsz­czyło twarz Arka­dego.

– Rzecz w tym, że tamta młoda dama bar­dzo chciała odłą­czyć się od męża. Nie jestem pewna, czy książę Iskan­der zechce zostać ze mną sam na sam, chyba że…

W gło­wie zakieł­ko­wała mi pewna myśl. Roz­wa­ży­łam to, co wie­dzia­łam o Iskan­drze. Spra­wiał wra­że­nie męż­czy­zny, który ulega namięt­no­ściom i lubi rywa­li­za­cję. Wystar­czyło wcią­gnąć go do gry.

– Sta­raj się wyglą­dać rześko, pani – szep­nął Arkady, gdy książę wyszedł z warowni oto­czony świtą.

Taki mia­łam plan.

– Dzień dobry, księż­niczko Askio – przy­wi­tał mnie Iskan­der, zbie­ga­jąc po scho­dach.

– Dzień dobry. Mam nadzieję, że jesteś gotów sta­nąć w szranki.

– Od uro­dze­nia – oznaj­mił, śmie­jąc się z wła­snej bra­wury.

Ponad jego ramie­niem zoba­czy­łam, że jeden z jego towa­rzy­szy – niski męż­czy­zna o szczu­rzej twa­rzy – krzywi się szy­der­czo.

Uśmiech­nę­łam się.

– Wiesz, na co dziś zapo­lu­jemy?

– Sły­sza­łem, że na pogó­rzu nie brak jeleni i dzi­kich indy­ków, ale guber­na­tor twier­dzi, że praw­dziwą zdo­by­czą jest zwierz, któ­rego nazy­wają tutaj domu­zjo­wem. Nie mam poję­cia, co to takiego.

– To taki dzik – wyja­śni­łam. – Jest bar­dziej kosmaty od tych, które wystę­pują u was na połu­dniu. Więk­szy i szyb­szy. Zimą jego sierść staje się biała. Nie będzie łatwo go wypa­trzyć, bo zeszłej nocy spadł śnieg.

Iskan­der aż pod­sko­czył, ogar­nięty chło­pię­cym zapa­łem.

– Całe wieki nie byłem na porząd­nych łowach. Nic tak nie spra­wia, że w czło­wieku żywiej krąży krew, jak dobre polo­wa­nie.

Oprócz wojny, pomy­śla­łam i spu­ści­łam wzrok, odsu­wa­jąc od sie­bie tę myśl. Iskan­der nie był winny temu, że jego ojczy­zna ma się dobrze, pod­czas gdy moja cierpi.

– Dziwi mnie, że Jej Wyso­kość ryzy­kuje wyprawę na pogó­rze – ode­zwał się kwa­śno szczu­rzy czło­wiek, strze­pu­jąc z rękawa nie­wi­doczny pyłek. – Góry są prze­cież czę­ścią Sera­ve­szu.

Wypro­sto­wa­łam się. Czu­łam, że pró­buje wcią­gnąć mnie w pułapkę. Wpraw­dzie pasmo gór­skie nale­żało do mojego kró­le­stwa, ale tu, na połu­dnio­wych sto­kach, był to nie­istotny szcze­gół. Ludzie zamiesz­ku­jący te tereny byli Iduń­czy­kami pod każ­dym wzglę­dem prócz miana.

– Góry leżą na zie­miach Sera­ve­szu, lecz nie oba­wiam się o nasze bez­pie­czeń­stwo. Ich łań­cuch sta­nowi dosko­nałą zasłonę przed naj­gor­szymi wal­kami.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się kpiąco.

– Tak świetną, że z tego miej­sca Sera­vesz wygląda spo­koj­nie.

– Cza­sem lepiej nie wie­rzyć oczom. – Zer­k­nę­łam na Iskan­dra, który świ­dro­wał lorda gniew­nym spoj­rze­niem.

– A sło­wom warto dawać wiarę? Czy­ta­łem listy, w któ­rych bła­gasz, pani, cesa­rza o wspar­cie w obro­nie przed rze­ko­mym najaz­dem Rovenu. Może twoje słowa wyol­brzy­miły powagę sytu­acji. W końcu nawet amba­sa­dor Sera­ve­szu w Viszi­rze poparł zmianę wła­dzy.

– Po czym dogod­nie znik­nął – wyce­dzi­łam przez zęby.

Amba­sa­dor był dobrym czło­wie­kiem i mia­łam abso­lutną pew­ność, że jego popar­cie wymu­szono tor­tu­rami.

Nasze spoj­rze­nia spo­tkały się. W ciem­nych oczach męż­czy­zny bły­snęło wyzwa­nie.

– Dogod­nie dla kogo?

– Ishaqu, pro­szę, nie teraz. – Iskan­der poło­żył dłoń na ramie­niu star­szego lorda, powstrzy­mu­jąc go. – Łowy są dla przy­jem­no­ści. Póź­niej znaj­dziemy czas na omó­wie­nie poważ­niej­szych spraw. – Ski­nął do mnie z wypi­saną na twa­rzy obiet­nicą.

Tyle że tego czasu może nam zabrak­nąć, pomy­śla­łam, patrząc, jak guber­na­tor Erol i spore grono ary­sto­kra­tów wcho­dzą na dzie­dzi­niec boczną furtą wraz z tuzi­nem sług pro­wa­dzą­cych konie. Podej­rze­wa­łam, że ludzie Iskan­dra dopil­nują, abym nie miała naj­mniej­szej szansy z nim poroz­ma­wiać. Jeżeli chcia­łam to zro­bić, sama musia­łam ją sobie stwo­rzyć, i to jak naj­szyb­ciej. Erol pod­szedł się przy­wi­tać, ale nie słu­cha­łam, co mówi. Zer­k­nę­łam na Vita­lija i uśmiech­nę­łam się do niego zna­cząco.

Wyru­szy­li­śmy na pół­nocny wschód od Esz­ka­rotu i już po kil­ku­na­stu minu­tach dotar­li­śmy do zale­sio­nych pod­nóży gór. Szlak wiódł nie­opo­dal obozu, w któ­rym moi ludzie już na nas cze­kali.

Czarne Wilki wyło­niły się z mgły. Ich zbroje pre­zen­to­wały się olśnie­wa­jąco w bla­sku poranka. Trzy tysiące wojow­ni­ków z pół­nocy powi­tało nas prze­cią­głym wyciem i wiwa­tami. Wyszcze­rzy­łam zęby na widok sze­re­gów żoł­nie­rzy, zachwy­co­nego uśmie­chu Iskan­dra i ponu­rego spoj­rze­nia Ishaqa. To byli moi rodacy. Moi bra­cia.

Za obo­zem podą­ża­li­śmy dalej na pół­nocny wschód. Zbo­cza sta­wały się coraz bar­dziej strome, a las wokół nas gęst­niał.

Odtrą­biono począ­tek polo­wa­nia.

W tak trud­nym tere­nie dobrzy jeźdźcy szybko odsa­dzili się od reszty. Z pomocą Vita­lija zwięk­szy­li­śmy ten dystans jesz­cze bar­dziej, pło­sząc stado dzi­kich indy­ków i kie­ru­jąc je na połu­dnie, wraz z pozo­sta­łymi myśli­wymi. Sama zawró­ci­łam na pół­noc i jecha­łam na prze­dzie razem z Vita­li­jem oraz pyza­tym lor­dem Mar­rem, opie­ku­nem księ­cia. Na szczę­ście Iskan­der dotrzy­my­wał nam kroku, pro­wa­dząc poryw­czego ogiera z ogromną wprawą. Gene­rał Arkady został w tyle i nie­wąt­pli­wie robił wszystko, co w jego mocy, aby reszta nam nie prze­szka­dzała.

Kiedy jeden z tro­pow­ców zawył prze­cią­gle, posła­łam Iskan­drowi uśmiech, w któ­rym kryło się wyzwa­nie. Wie­dzia­łam, że viszir­skie ogiery są szyb­kie, ale tre­no­wano je do bie­gów po rów­ni­nach. W górach, na mokrym śniegu, mój dextra­rius potra­fił im dorów­nać. Pomknę­li­śmy mię­dzy drze­wami za gło­sem psów. Mia­łam wra­że­nie, że frunę, i przez jedną cudowną chwilę poczu­łam się jak w domu. Pęd wia­tru szar­pał mi włosy, zimno kłuło w oczy, ale to było naj­wspa­nial­sze uczu­cie na świe­cie. Obok mnie Iskan­der zaniósł się dzi­kim śmie­chem.

Tro­powce wyły jak osza­lałe. Ota­czały dzika z trzech stron, ale zwierz nie zamie­rzał pod­dać się bez walki. Gnał przez las, bodąc kłami każ­dego psa, który ośmie­lił się za bar­dzo zbli­żyć.

Pochy­li­łam się nad koń­skim grzbie­tem i popu­ści­łam wodze. Kątem oka widzia­łam, jak Iskan­der sięga po włócz­nię i waży ją w pra­wej ręce. Uśmiech­nę­łam się i zmu­si­łam konia do jesz­cze szyb­szego biegu. Z gło­śnym okrzy­kiem książę cisnął włócz­nią. Prze­le­ciała dzie­sięć metrów i tra­fiła dzika w bok. Ody­niec zakwi­czał. Ranny i roz­ju­szony, jesz­cze się nie pod­da­wał.

Odbi­łam lekko w prawo, w górę zbo­cza, aby zajść bestię z dru­giej strony, po czym puści­łam wodze, pro­wa­dząc konia nogami. Pod­nio­słam łuk i wypuści­łam dwie strzały, jedną po dru­giej. Pierw­sza tra­fiła zwie­rzę w bok. Druga ide­al­nie dosię­gła celu. Sze­roki grot prze­szył prawe płuco i utkwił w sercu. Dzik chwiej­nie prze­biegł jesz­cze kilka kro­ków, nim wresz­cie padł i zarył w śnieg.

– Zna­ko­mi­cie, księż­niczko! – zawo­łał Vita­lij, gdy zawró­ci­łam do moich towa­rzy­szy.

– Świetne tra­fie­nie – szcze­rze pochwa­lił Iskan­der.

Uśmiech­nę­łam się pro­mien­nie. Jak naiwne dziecko liczy­łam skry­cie, że ten popis wystar­czy, aby pozy­skać wspar­cie Iskan­dra.

– Dzię­kuję – powie­dzia­łam, zsia­da­jąc z konia obok pozo­sta­łych. Dzika zosta­wi­łam słu­żą­cym, któ­rzy pod­je­chali zająć się zdo­by­czą. – Nie­jed­nego można się nauczyć w trak­cie pół­rocz­nej prze­prawy z woj­skiem.

Świa­do­mość powodu, dla któ­rego od tak dawna prze­by­wa­łam wśród żoł­nie­rzy, spra­wiła, że zamil­kłam. Wie­dzia­łam, że lep­sza spo­sob­ność na roz­mowę z Iskan­drem w cztery oczy już się nie nada­rzy. Teraz albo ni­gdy.

– Pro­szę jej nie wie­rzyć – wtrą­cił Vita­lij, szcze­rząc zęby. – Ćwi­czy z Czar­nymi Wil­kami, odkąd wró­ciła do Sera­ve­szu.

– Naprawdę? – Ton Iskan­dra zdra­dzał zdzi­wie­nie. – Ni­gdy nie sły­sza­łem o takiej pasji u damy, a tym bar­dziej u przy­szłej kró­lo­wej.

Wzru­szy­łam ramio­nami, siląc się na swo­bodę.

– Kiedy wró­ci­łam do Sera­ve­szu, nie byłam następ­czy­nią tronu. Mia­łam… zresztą sły­sza­łeś o moich rodzi­cach. – To była nie­zwy­kła histo­ria z rodzaju tych, jakie uwiel­biają dwor­scy plot­ka­rze. Księż­niczka z Sera­ve­szu ucie­kła z viszir­skim uzdro­wi­cie­lem, rezy­gnu­jąc z rodziny i korony dla miło­ści. Z jakie­goś powodu w opo­wie­ściach o nie­win­nym uczu­ciu zwy­kle pomi­jano fakt, że za sprze­ci­wie­nie się życze­niom mego dziada matkę, a zatem i mnie cze­kało życie na wygna­niu. – Mój ojciec posia­dał moc uzdra­wia­nia, dzięki któ­rej podró­żo­wa­li­śmy po całym świe­cie. Pomiesz­ki­wa­li­śmy na róż­nych dwo­rach, w tym rów­nież na dwo­rze twego ojca – powie­dzia­łam i ski­nę­łam głową do Iskan­dra – lecz więk­szość czasu spę­dza­li­śmy na polach bitew­nych. – Umil­kłam, gdy w moje myśli wkra­dły się nie­pro­szone wspo­mnie­nia ostat­niej walki rodzi­ców. Na moment zamknę­łam oczy, pró­bu­jąc pozbyć się mrocz­nych obra­zów. – Po śmierci matki i ojca wró­ci­łam do Sera­ve­szu, ale upły­nęło dużo czasu, zanim mój dziad i jego dwór pojęli, na co mnie stać. – Pró­bo­wa­łam się uśmiech­nąć, lecz twarz mnie nie słu­chała. – Całe życie spę­dzi­łam bli­sko żoł­nie­rzy. Cią­gle wałę­sa­łam się przy placu ćwi­czeń. W końcu gene­rał Arkady uli­to­wał się nade mną i zaczął mnie uczyć fech­tunku. Pomógł mi rów­nież zdo­być uzna­nie na dwo­rze.

– Nie doce­niasz sie­bie, księż­niczko – wtrą­cił cicho Vita­lij. – Gene­rał zaczął cię uczyć, bo dostrzegł w tobie poten­cjał. A dwór cię przy­jął, ponie­waż inni rów­nież to w tobie doj­rzeli. Już ja wiem swoje. Mój ojciec wydał u nas na zamku ucztę, kiedy król ogło­sił cię swoją następ­czy­nią. – Uśmiech Vita­lija pod­szyty był smut­kiem.

– I wyda kolejną, gdy ty bez­piecz­nie wró­cisz do domu.

Vita­lij pobladł. Ski­nął głową i odwró­cił wzrok. Zmarsz­czy­łam brwi. Nie­raz smut­niał, wspo­mi­na­jąc o domu, ale tym razem cho­dziło o coś wię­cej.

– Te wasze Czarne Wilki – powie­dział lord Marr łamaną iduńsz­czy­zną. – Bar­dzo duzi. Wielcy. – Wypiął pierś, uda­jąc więk­szego.

Iskan­der się roze­śmiał.

– To prawda, wojow­nicy z Czar­nych Wil­ków są potężni… i wyraź­nie tobie oddani. Wie­rzę, że nim minie rok, wyzwo­li­cie wasz kraj. Jaka armia zdoła wam dorów­nać?

Ogar­nęło mnie znie­cier­pli­wie­nie. Książę prze­był długą drogę, ale wciąż nic nie rozu­miał.

– Nie cho­dzi o to, że…

– Pomo­ooocy.

Głos docho­dził zza drzew. Tak cichy, że led­wie go sły­sza­łam. Zamar­łam. Lodowe macki dosię­gły mojej skóry, lecz nie był to zwy­kły zimowy chłód. Prze­ni­kał mnie do głębi, jak ziąb, który czai się na skraju wszech­rze­czy.

Iskan­der spoj­rzał na mnie z jaw­nym zdu­mie­niem, ale nie byłam w sta­nie zare­ago­wać. Magia śmierci wypły­wała z głębi mojej piersi, zbie­ra­jąc się pod skórą. Skie­ro­wa­łam bez­gło­śne wezwa­nie w otchłań nico­ści – do źró­dła krzyku, który tylko ja sły­sza­łam.

Mara poja­wiła się na szczy­cie wzgó­rza niczym strzęp mgły, któ­rego nie dosię­gało słońce. Wyda­wała się drobna, a ale po spo­so­bie w jakim sku­liła ramiona, pozna­łam, że nie jest dziec­kiem. Migo­tała, jak gdyby pod­trzy­ma­nie tej prze­zro­czy­stej postaci było spo­rym wysił­kiem woli.

– Naj­ja­śniej­sza pani? – W gło­sie Vita­lija usły­sza­łam nie­po­kój. Jego twarz zdra­dzała napię­cie. Dłoń trzy­mał na ręko­je­ści mie­cza.

Iskan­der dotknął mojego przed­ra­mie­nia.

– Co się dzieje?

Gwał­towny podmuch wia­tru zszedł w dół zbo­cza, goniąc suche liście po ścię­tej mro­zem ziemi. Mdlący zapach, tro­chę słod­kawy, tro­chę przy­po­mi­na­jący woń mięsa, wkradł mi się do noz­drzy. Przy­po­mi­nał cierpki, żela­zowy posmak krwi i smród gni­ją­cego ciała.

– Czu­je­cie to? – spy­ta­łam cicho. Konie zaczęły rżeć i prze­bie­rać nogami w ner­wo­wym tańcu.

Miecz zgrzyt­nął o pochwę, gdy Vita­lij dobył broni.

– Spro­wadź­cie gene­rała – wark­nął do słu­żą­cych, któ­rzy opra­wiali dzika, po czym spoj­rzał na mnie. – Powin­naś się stąd odda­lić, pani.

W odpo­wie­dzi zało­ży­łam strzałę na cię­ciwę i powoli ruszy­łam pod górę, zosta­wia­jąc konia słu­dze o zbie­la­łych war­gach. Noga za nogą wspi­na­łam się po zamar­z­nię­tej ziemi, mając po bokach Vita­lija i Iskan­dra, a za ple­cami lorda Marra. Zjawa cze­kała na mnie. Była młod­sza, niż sądzi­łam. Miała naj­wy­żej kil­ka­na­ście lat, ale jej obli­cze posta­rzyła zgroza.

Po dru­giej stro­nie wzgó­rza teren opa­dał, two­rząc głę­boką dolinę. W porów­na­niu z nią żleb, w któ­rym znaj­do­wa­li­śmy się wcze­śniej, przy­po­mi­nał co naj­wy­żej płytki odcisk buta w błot­ni­stej dro­dze. W naj­niż­szym punk­cie, mię­dzy czar­nymi poła­ciami sosno­wych lasów i strze­li­stymi szczy­tami gór, była wio­ska.

Była.

Na dachach tych kil­ku­dzie­się­ciu domów powi­nien leżeć świeży śnieg, a dym z komi­nów piąć się bez­tro­sko w niebo, obie­cu­jąc cie­pło i kom­fort w mroźny zimowy dzień. Dzieci w kolo­ro­wych kubra­kach powinny bie­gać po polach, lepić bał­wany i robić śnieżne anioły.

Moje całe kró­le­stwo skła­dało się z tego, co było. Żołą­dek pod­szedł mi do gar­dła. Powstrzy­ma­łam krzyk, który cisnął mi się na usta.

– Niech Bogini Nocy uli­tuje się nad nami – wyszep­tał Iskan­der. Jego śniada cera pobla­dła, gdy ujrzał widok przed nami.

– Rove­no­wie nad nikim się nie litują – powie­dzia­łam głu­cho.

Spo­pie­lałe zglisz­cza domów odci­nały się na tle śniegu. Dym – jak widmo ognia, który stra­wił to miej­sce – uno­sił się leni­wie i zni­kał na wie­trze. Na dro­gach i na zbo­czu leżały ciała zabi­tych. Z daleka wyda­wały się tak małe, że gdyby nie czar­now­rony dzio­biące miękką skórę, mogli­by­śmy uda­wać, że to nie trupy.

– Powin­ni­śmy się stąd odda­lić. – Głos Vita­lija brzmiał cicho, ale pona­gla­jąco. – W lasach wciąż mogą być wojow­nicy.

Spoj­rza­łam na zjawę, wyobra­ża­jąc sobie, jak ota­cza nas eli­tarna jed­nostka armii Rovenu.

– Są tu jesz­cze żoł­nie­rze? – spy­ta­łam bez­gło­śnie i poczu­łam, jak zimno roz­cho­dzi się w moich koń­czy­nach, para­li­żuje mię­śnie. Prze­klę­łam magię i cenę, jaką musia­łam za nią pła­cić. Się­gnę­łam led­wie po rąbek mojej mocy i natych­miast poczu­łam jej osnowę, która powstrzy­my­wała mnie niczym powróz. Ogar­nęły mnie mdło­ści, ale dałam z sie­bie wszystko, aby nakło­nić ducha dziew­czyny do odpo­wie­dzi.

– Nie. – Jej oczy prze­śli­zgnęły się po mojej twa­rzy. Odwró­ciła się, ale nie spoj­rzała na odle­głe ruiny wio­ski, tylko w miej­sce odda­lone o kilka kro­ków od nas, na ciemny, zbyt nie­ru­chomy kształt na ziemi. – Minęło już wiele dni.

Pró­bo­wa­łam prze­łknąć, ale zaschło mi w ustach.

– Gdyby woj­nicy zamie­rzali się tu zatrzy­mać, nie spa­li­liby wio­ski – powie­dzia­łam.

– Skąd wia­domo, że została celowo pod­pa­lona? – spy­tał Iskan­der drżą­cym gło­sem. – Pożar mogło wywo­łać coś innego.

– Coś innego? – Sztywno ruszy­łam przed sie­bie, cią­gnąc go za sobą. Tłu­miony gniew dodał mi siły. – I ją też spo­tkało „coś innego”?

Gro­tem strzały wska­za­łam trupa dziew­czyny. Leżała twa­rzą do ziemi, z sze­roko roz­po­star­tymi rękami i nogami, jakby zgi­nęła, ucie­ka­jąc przed napast­ni­kiem. Podej­rze­wa­łam, że wyzio­nęła ducha, jesz­cze zanim upa­dła, bo ubra­nie i plecy miała dosłow­nie roz­orane. Rana była tak głę­boka, że ala­ba­strowa kolumna jej krę­go­słupa jaśniała bielą, niczym minia­tura łań­cu­cha gór wokół nas.

Iskan­der wessał powie­trze i cof­nął się nie­pew­nie, prze­cho­dząc dokład­nie przez zjawę mar­twej dziew­czyny. Spoj­rzał mi w oczy i odnio­słam wra­że­nie, że z tru­dem zmu­sza nogi do bez­ru­chu.

– To dzieło roveń­skich woj­ni­ków?

Przy­tak­nę­łam.

– Naszym tro­pem na połu­dnie podą­żał oddział żoł­nie­rzy. Zawró­cili, kiedy pojęli, że zmie­rzamy do Esz­ka­rotu. Pew­nie w dro­dze powrot­nej zatrzy­mali się tutaj, żeby się roze­rwać.

Sta­ra­łam się nie patrzeć na zjawę dziew­czyny, nie widzieć srebr­nych łez na jej policz­kach ani wyrzutu w jej wzroku.

– Wy ich tu ścią­gnę­li­ście?

Iskan­der obli­zał spierzch­nięte wargi.

– Skąd wia­domo, że to Roveni? Może twój kuzyn…

– Goran jest tylko mario­netką. – Samo wypo­wie­dze­nie jego imie­nia obu­dziło we mnie taką wście­kłość, że mia­łam ochotę wyć. Mój kuzyn zdra­dził wła­sną krew i ojczy­znę dla pozo­rów wła­dzy. – Jest za słaby. Nie mógłby sta­nąć na czele wojsk ani samo­dziel­nie rzą­dzić kró­le­stwem. Wła­śnie dla­tego ruszył na pół­noc do Rovenu. Cesarz Rado­van dał mu armię, umoż­li­wił zamor­do­wa­nie naszego dziada i prze­ję­cie tronu. Tyle że roveń­scy żoł­nie­rze już nie opu­ścili naszych ziem. By­naj­mniej nie cho­dzi o to, że tron powi­nien przy­paść mnie. Dopóki Goran nosi Lodową Koronę i udaje króla, nasi rodacy są wer­bo­wani do roveń­skiej armii. A młode kobiety… – Nie zdo­ła­łam dokoń­czyć, bo zjawa dziew­czyny osu­nęła się na kolana, a jej szloch prze­szył mnie na wskroś. Pokrę­ci­łam głową.

Nikt nie był bez­pieczny, nawet wiedźmy. Zwłasz­cza one. Magia była rzad­kim darem, a żaden czło­wiek nie pożą­dał jej bar­dziej niż Rado­van. Wszę­dzie miał szpie­gów, któ­rzy potra­fili wywę­szyć nawet zni­komy prze­jaw magicz­nej mocy. Pory­wali wiedźmy z domów i siłą wcie­lali do armii Rado­vana lub zabi­jali, jeśli nie chciały się pod­po­rząd­ko­wać.

Gdyby Rado­van dowie­dział się, że jestem wiedźmą, nawet Bogini Nocy by mi nie pomo­gła. Nic by go nie powstrzy­mało przed poj­ma­niem mnie.

– To jest dzieło Rove­nów – powie­dzia­łam, wska­zu­jąc trupa dziew­czyny i dymiące zglisz­cza w oddali. – I niech ci się nie wydaje, że kto inny jest wino­wajcą. Mój kuzyn nazywa sie­bie kró­lem, lecz zawłasz­czył Lodową Koronę dzięki roveń­skiej armii, prze­le­wa­jąc krew roda­ków. Ta sama armia gwa­ran­tuje teraz jego posłu­szeń­stwo wobec Rado­vana. Za rok Sera­vesz będzie już tylko kolejną pro­win­cją impe­rium Rovenu.

– Księż­niczko, bła­gam. – W gło­sie Vita­lija usły­sza­łam lęk. Knyk­cie dłoni, w któ­rej zaci­skał miecz, były białe. Nie odry­wał wzroku od gra­nicy lasu, wypa­tru­jąc wro­gów. – Powin­ni­śmy zawró­cić.

– Ja rów­nież tak uwa­żam – oznaj­mił lord Marr, z miną, któ­rej trudno było się sprze­ci­wić.

– Ale co z cia­łami… – Iskan­der umilkł, nie koń­cząc zda­nia.

– Dopil­nuję, by się nimi zajęto. – Mój głos zabrzmiał wyjąt­kowo ostro. Nakre­śli­łam w powie­trzu nad dziew­czyną znak Dwu­li­cego Bóstwa. – Pomsz­czę cię – obie­ca­łam jej.

– Nie chcę zemsty. Chcę żyć.

– Cesa­rzowi Rado­va­nowi naprawdę aż tak zależy na utrzy­ma­niu wła­dzy w Sera­ve­szu? – spy­tał Iskan­der, gdy dosie­dli­śmy koni i zawró­ci­li­śmy na połu­dnie, do względ­nie bez­piecz­nego Idunu. – Jeżeli przy­spo­rzy­cie mu dość kło­po­tów, na pewno będzie wolał ogra­ni­czyć straty i wycofa woj­ska wspie­ra­jące two­jego kuzyna.

– Na to wła­śnie liczy­li­śmy – przy­zna­łam, sta­ra­jąc się nie myśleć o łzach ducha dziew­czyny. – Począt­kowo zgo­to­wa­li­śmy jego armii pie­kło: przej­mo­wa­li­śmy trans­porty zaopa­trze­nia, urzą­dza­li­śmy pod­jazdy, szar­pa­li­śmy go na wszel­kie moż­liwe spo­soby. Ale w miej­sce każ­dego zabi­tego przez nas żoł­nie­rza Roven przy­sy­łał dwóch nowych. To nas by­naj­mniej nie znie­chę­ciło. Wojna to wojna. Raz zwy­cię­ża­li­śmy, to znów prze­gry­wa­li­śmy, ale się nie pod­da­wa­li­śmy. Dopóki cesarz nie przy­słał swo­jego mści­ciela… – Słowa zamarły mi na ustach, ale nie mogłam mil­czeć. Iskan­der musiał zro­zu­mieć. – Na zachod­nim brzegu jeziora Litra­mov, u pod­nóża gór, znaj­do­wało się mia­sto. Nosiło nazwę Nadym, co ozna­cza „bra­ciszka”. W bez­chmurne noce jego świa­tła widać było aż z Solen­ska, naszej sto­licy. W noc Pełni Żni­wia­rzy z gór zeszło woj­sko, oto­czyło mury, zawarło bramy i wszystko spa­liło. Branko, wierny Rado­va­nowi mag ognia, spo­pie­lił każdy kawa­łek drewna. Podobno krzyki nio­sły się aż do sto­licy… A potworny smród jesz­cze dalej.

Vita­li­jowi z gar­dła wyrwał się zdu­szony dźwięk podobny do zdła­wio­nego, urwa­nego szlo­chu. Wcią­gnął haust powie­trza i popę­dził konia.

Cisza oto­czyła nas cału­nem. Wola­łam jej nie prze­ry­wać. Chcia­łam, żeby Iskan­der prze­my­ślał sobie wszystko, co usły­szał. Zapa­mię­tał spo­nie­wie­rane ciało dziew­czyny, wyobra­ził sobie chór krzy­ków bro­czą­cych krwią ofiar – ludzi, któ­rzy stra­cili życie przez zachłan­ność impe­rium Rovenu. I porów­nał to z wszyst­kimi powo­dami, które nie pozwa­lały przyjść mi z pomocą.

– Ilu zgi­nęło? – spy­tał w końcu.

– Osiem tysięcy.

– Na Bogi­nię Nocy… i dla­tego wyru­szy­łaś na połu­dnie?

Ski­nę­łam głową, przy­ta­ku­jąc wszyst­kim sło­wom, które nie padły. Zde­spe­ro­wana bła­ga­łam o pomoc i od niego zale­żało, czy ją otrzy­mam.

– I dla­tego wyru­szy­łam na połu­dnie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Fro­zen Crown

Copy­ri­ght © 2021 by Greta Kelly

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Mapa: Nick Sprin­ger/Sprin­ger Car­to­gra­phics LLC

Pro­jekt okładki: Mum­taz Mustafa

Ilu­stra­cja na okładce: Alan Ding­man

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Lodowa Korona, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-776-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer