Łopatą do serca - Marta Obuch - ebook + audiobook + książka

Łopatą do serca ebook i audiobook

Marta Obuch

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mężczyzna potraktowany łopatą, wino otwierane młotkiem i dobra kuchnia – komedia kryminalna Marty Obuch to gwarancja doskonałej zabawy!


Michalina jest żoną mafijnego bosa. Problem w tym, że jako jedyna nie ma o tym pojęcia. Prawdę poznaje w dość dziwnych okolicznościach, bo najpierw zostaje przypadkowo porwana, a kiedy wraca do domu, stwierdza, że mąż grzeje celę w areszcie, a ona ma na stanie nieproszonego gościa. Okazuje się, że małżonek zawarł ze swoim wspólnikiem, Igłą, umowę: gdyby go aresztowano, Igła ma się przeprowadzić do jego domu i strzec żony. Czy w takich okolicznościach serce może zabić mocniej?
Przyjaciółka Misi – Zuza – uważa, że tak. Nawet jeśli Igła jest przestępcą zamieszanym w największą w Polsce kradzież diamentów. Przecież można odzyskać diamenty, wysyłać mężowi paczki do więzienia i kochać swojego nowego lokatora, ile wlezie. W międzyczasie nic nie stoi na przeszkodzie, żeby okładać go regularnie łopatą albo podzielić mieszkanie na sektory i wymalować linie graniczne za pomocą pasty do zębów. Przynajmniej będzie wesoło!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 34 min

Lektor: Donata Cieślik
Oceny
4,4 (845 ocen)
486
247
89
19
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ren_mal

Dobrze spędzony czas

Humor językowy i sytuacyjny, wciągająca fabuła + coraz więcej osób z otoczenia komisarza Marchewki rozpoznaję. Podoba mi się, szukam kolejnej książki tej Autorki
00
Aneczkaw1986

Nie oderwiesz się od lektury

Fenomenalna!
00
Guciula

Dobrze spędzony czas

Miałam za sobą nieudany start z polskimi komediami kryminalnymi i do tej podchodziłam z pewną rezerwą. Tytuł trafił do mnie zupełnie przypadkowo, z polecenia i... była to sympatyczna lektura! To książka lekka, sprawnie się ją czyta, a pani lektorka ma ekspresję pasującą do historii. Zdarzały się momenty zażenowania, ale padały też zdania lub pojawialy się sytuacje, ktore szczerze mnie rozbawiły :D jak ktoś szuka przyjemnej, odmóżdżającej, relaksującej, niekoniecznie wybitnej książki na raz to ta jest dobrym wyborem! ;)
00
Kocurek202

Nie oderwiesz się od lektury

super, dobrze napisana, wartkie tempo polecam
00
BozekM

Nie oderwiesz się od lektury

Lekka, zabawna, z fajnym wątkiem kryminalnym. Bardzo podoba mi się "kwiecisty" styl autorki i sposób czytania lektorki. Zdecydowanie polecam
00

Popularność




Mojej przyjaciółce Anetce

Prima aprilis.

Tak, zrobienie bliźniego w konia staje się tego dnia dla niektórych wręcz narodowym obowiązkiem, o czym można się przekonać, nie tylko oglądając Teleexpress, ale nawet robiąc zakupy w Castoramie.

A jakże.

Michalina zakończyła właśnie pogawędkę z przemiłym panem z działu Narzędzia i westchnęła z głębi swych zmaltretowanych trzewi. Nie żeby kolejna rewelacja, którą usłyszała, była traumatyczna (młotki zostały ustawowo wycofane ze sprzedaży), bo żyjąc w kraju od trzydziestu lat, przyzwyczaiła się do nieoczekiwanych zwrotów akcji, ale naprawdę nie miała dziś nastroju do żartów.

Pokłóciła się śmiertelnie z mężem.

„Śmiertelnie” należało odczytywać jak najbardziej poważnie – Henryk wyszedł wczoraj wieczorem z domu, a tynk z rozłupanej futryny zawirował za nim wymownie i ułożył się w napis: DUMNY I BLADY ODCHODZĘ, A TY SIĘ ZOŁZO W SAMOTNOŚCI WIJ. Od tamtej chwili małżonek nie dawał znaku życia. Owszem, Misia pomolestowała trochę telefonicznie bliższych i dalszych znajomych (na szczęście Henryk nie miał ich zbyt wielu), ale niczego się nie dowiedziała. Auto stało w garażu, a komórka małżonka popychała ordynarne kawałki o abonencie poza zasięgiem. Chociaż chyba należało się do tego wreszcie przyznać.

Henryk już od jakiegoś czasu znajdował się poza zasięgiem… uczuciowym Misi.

Coraz częściej robił pod jej adresem nieprzyjemne uwagi, coraz częściej wymagał posłuszeństwa, zupełnie nie przyjmując do wiadomości, że jego połówka posiada własne zdanie, którego z przyzwoitości należałoby przynajmniej wysłuchać. Nie zapominajmy także o innych symptomach. O wiele bardziej znaczących. Otóż Henryk nie rozbierał już Misi pożądliwie wzrokiem i nie głupiał na widok jej smukłej kibici, która dzięki regularnym ćwiczeniom ostatnio wyszlachetniała. Ba! Im bardziej Misia starała się wyglądać, no co za idiotyzm, tym mniej atrakcyjna dla małżonka się czuła. Kiedy usiłowała dowiedzieć się, w czym rzecz (delikatnie, bo Henryk był dość wybuchowy), słyszała uwagi o zrzędliwych żonach.

Oczywiście zniknięcie było karą.

Jej małżonek nie po raz pierwszy wymierzał w ten sposób sprawiedliwość.

I za co?

Do białego prania zaplątały się Misi przez pomyłkę jej bordowe majteczki. W efekcie wszystkie koszule Henryka nabrały rumieńców niczym ciepły, letni zmierzch. Jak dla niej kolorek wyszedł pysznie i prezentował się dużo bardziej pozytywnie od bieli, w której mąż wyglądał wyniośle i zimno. Jednak sam zainteresowany był w tej kwestii rażąco odmiennego zdania. Wygłosił nieprzyjemnym tonem: „Nawet podczas prania trzeba używać mózgu! O ile się go ma!” i, zdaje się, że był to początek końca, bo przyglądając się z boku mężowi, Misia nie doznawała już zwykłego ciepła. A na dodatek przed chwilą, kiedy szukała przy kasie drobnych, jej zdradziecki umysł poskładał wszystkie te kłębiące się w jej głowie i sercu przeczucia w jedną myśl: miała ona kształt konduktu żałobnego. I Misia bynajmniej nie kroczyła na czele tego pochodu jako zrozpaczona wdowa.

Koszule, co za bzdura.

Henryk bardzo dobrze zarabiał. Prowadził własną firmę, a że był błyskotliwy i konsekwentny (jej przyjaciółka Zuza wolała używać określenia „zimny gad”), wiodło im się doskonale. Żeby nie było: Misia również pracowała – razem z Zuzą otworzyła salon kosmetyczny, który ostatnio zaczął przynosić nawet niezły dochód. Nabycie kilku nowych koszul nie uszczupliłoby zbytnio domowego budżetu, a już na pewno nie doprowadziłoby ich na skraj bankructwa.

Tylko że Henryk miał finansową obsesję.

Pochodził z biednej, górniczej rodziny i wciąż drżał na myśl, że któregoś dnia mógłby wrócić do punktu wyjścia. Nieustannie inwestował, oszczędzał i swoimi lękami terroryzował otoczenie. Tak, terroryzował. Misia była zobowiązana do zapisywania każdego wydatku w specjalnym zeszycie. Henryk życzył sobie również, żeby trafiały tam wszystkie paragony. Czy dorosła kobieta może czuć się komfortowo, uwieczniając w księdze buchalterskiej doniosły fakt, że w środę kupiła srajtaśmę i proszek do prania?

Dorosłą czy nie – w końcu każdą kobietę musi ogarnąć niesmak.

Michalina poczuła się więc nagle zniesmaczona i zniechęcona do prastarej instytucji małżeństwa tak bardzo, że ni stąd, ni zowąd ogarnęła ją przemożna potrzeba splunięcia. Gdyby w ten sposób pozbyła się idiotycznego przeczucia, że sama jest sobie winna, zaplułaby wszystko dookoła, łącznie z własnymi pantoflami. Chciała pluć tu, w biały dzień, na parkingu przed marketem. Ona – dama, ostoja spokoju, wdziękliwa sarenka i matka Teresa w jednej osobie.

Żeby tylko splunąć.

Stała oto przed własnym autem, dzierżąc w dłoni łopatę ogrodniczą zakupioną z myślą o zbliżających się urodzinach przyjaciółki (Zuza miała przy domu mikroskopijny ogródeczek i banalna w przekazie łopata była dla niej dużo bardziej pożądanym przedmiotem niż bransoletka z kryształkami Swarovskiego) i…

I co?

I musiała się powstrzymać, żeby tą łopatą nie przydzwonić na oślep w co popadnie. Ze złości. Żeby nie zdemolować parkingu, swojego auta, cudzych pojazdów, budki na wózki i czego tylko. Cztery lata schodzenia Henrykowi z drogi, cztery lata potulności, cztery lata damskiego frajerstwa made in Silesia.

Ponura prawda dotarła do niej naraz z niewiarygodną jasnością.

Jeśli człowiek sam siebie nie szanuje, nikt nie uszanuje jego.

I nie łudźmy się: włażenie ukochanemu do czterech liter kończy się jedynie tak, że oblubieniec zaczyna puszczać bąki.

Koniec z tym!

Po aresztowaniu szefa dla Igły stało się oczywiste, że musi porozmawiać z jego żoną i objaśnić kobiecie co i jak, zanim dorwą ją gliny.

Lepiej, żeby zeznania małżonków były podobne.

Podjechali więc pod blok, w którym mieszkał Hardy, ale trafili akurat na moment, kiedy małżonka wsiadała do auta. Trudno, trzeba było jechać za nią. Jak się okazało, wybierała się do Castoramy. Na szczęście nie była zakupoholiczką – przynajmniej jeśli chodziło o artykuły budowlane. Czekali przed sklepem zaledwie pół godziny, i tak niezły wynik jak na płeć piękną.

W tym czasie Igła mógł ochłonąć i przeanalizować sytuację. Kiedy jeden z policjantów (dostawał regularnie dolę za takie przysługi) zadzwonił o poranku z nowiną, że Hardego zwinął patrol, chłopcy przybiegli z tym od razu do niego. Nie było pasowania, wolnej elekcji czy innych szopek z przekazywaniem berła. Wystarczył ich wyczekujący wzrok. Zresztą Hardy ostatnio sam nazwał Igłę swoją prawą ręką, najlepszy dowód, że wreszcie mu zaufał. Opłaciły się wysiłki i lata wyrzeczeń. Był bliżej osiągnięcia zamierzonego celu niż kiedykolwiek w przeszłości.

I nikt się nie domyślał, że…

– Ty, a ta jego żona – zagadał siedzący obok niego Gutek, najmłodszy w firmie, i wskazał na blondynkę, która pojawiła się w drzwiach wyjściowych – to kumata jakaś?

Igła zastanawiał się właśnie nad tym samym.

Żona Hardego…

Szef rozdzielał życie prywatne od zawodowego, był na tym punkcie nadzwyczaj czuły. Znali więc panią Michalinę jedynie z widzenia. I to z ukrytego widzenia – Hardy nie życzył sobie, żeby jego małżonka znała twarze ludzi, którzy go otaczali. Kwestia bezpieczeństwa, jak mawiał. Ciekawe więc, jak wyobrażał sobie wykonanie swojego polecenia? Chociaż trzeba przyznać, rozkaz Hardego był teraz Igle bardzo na rękę, mimo że babka w ogóle mu się nie podobała.

Nie podobała mu się i już. Blondynka. W dodatku z tych wyfiokowanych. W falbankach, na szpileczkach, niu niu. Zgrabna, owszem, i nawet niebrzydka, ale z forsą Hardego trudno być intelektualistką rozmyślającą o egzystencjalizmie. O egzystencji, owszem. O egzystencję by ją w porywach podejrzewał – wszak dylemat, czy kupić żakiet od Prady czy Gucciego, dotyczy jak najbardziej przyziemnych kwestii. Ale to wszystko. Na pewno była rozpuszczona całym tym dostatkiem jak dziadowski bicz. Poza tym, powiedzmy sobie szczerze, czy kobieta, która związała się z takim bucem jak Hardy, mogła być ciekawą osobowością?

Igła szczerze w to wątpił.

I świetnie, tym lepiej dla niego.

Zachowa dystans.

Spokój i opanowanie będą mu teraz bardzo potrzebne.

– No, ja mam nadzieję, że kumata – stwierdził z lekkim wahaniem.

– Chyba jeszcze nie wie? Chociaż zła jak osa – ocenił Gutek i zadumał się, bo przywołał w myślach obraz swojej małżonki, która w ataku złości podobnie zaciskała usta. – Jak to się dzieje? Każda wścieknięta baba normalnie wygląda tak samo… Yhhh… Trzeba było zostać kawalerem – sapnął i spojrzał na Igłę z zazdrością, ale zaraz mu przeszło.

Z tą laleczką czekała kumpla nie lada przeprawa.

Już chyba lepsze małżeństwo.

– Co tam marudzisz? – Igła wyczuł jego współczujący wzrok.

– Eee… Tak se rozmyślam.

– Se nie rozmyślaj, tylko się zajmij pracą – uciął.

– Wścieknięta, normalnie wścieknięta – mruczał pod nosem Gutek.

Igła przywarł spojrzeniem do żony Hardego i musiał przyznać koledze rację.

Pani Harda zachowywała się dzisiaj inaczej niż zwykle. Od razu było widać, że nie ma najlepszego dnia. Poruszała się niby energicznie, ale najwyraźniej myślała o czymś ponurym. Usta ściągnęła w ciup, zmarszczyła posępnie czoło, a nawet odniósł wrażenie, że coś do siebie mówi, choć mogło mu się wydawać. Zdziwiło go też, że taszczy przed sobą sporych rozmiarów łopatę, ale zaraz wiatr zaplątał się w jej spódnicę i odciągnął uwagę Igły w nieco inne rejony. Hm, nogi miała wystrzałowe, musiał przyznać. Czemu wcześniej tego nie zauważył? No tak, zazwyczaj spokojna, wyważona, dreptała potulnie za Hardym jak jego wyblakły cień. A teraz proszę. Pani Michalina przestała przypominać bezwolną kukłę, wyglądała wreszcie jak kobieta, która, nie licząc się z otoczeniem, pokazywała, co jej w duszy gra.

I nie była to melodyjka w stylu Widziałam orła cień.

– Ja bym tam odpuścił. – Nauczony doświadczeniem Gutek próbował sugerować. – Chociaż na godzinkę. Lepiej się do niej teraz nie zbliżać.

Igła najchętniej by posłuchał, tylko że… musiał się zbliżyć.

Nie dysponował megafonem, zresztą wieść o przymknięciu Hardego nie powinna roznieść się na cztery strony świata. Tak, podejść bliżej, przeprosić i kulturalnie się przedstawić. Potem krótka wymiana zdań, instrukcja co do zeznań, informacja, że się do niej wprowadza, i myk. Z powrotem do auta, gdzie będzie bezpieczny.

Bezpieczny?

Co też mu przyszło do głowy?

Ta cała Michalina to ciepłe kluchy, żadnych trudności nie przewidywał.

Rzucił Gutkowi uspokajające spojrzenie i wysiadł z auta. Przez chwilę zbierał się w sobie, bo jednak baba zbiła go z tropu tym swoim nabzdyczeniem. Co innego rozmawiać z osobą zrównoważoną i konkretną, a co innego podchodzić do kobiety, przez którą przetacza się burza uczuć.

Uczucia, zwłaszcza wezbrane, wyolbrzymione i ckliwe – to grząski teren.

Coś jak łąka pełna krowich kup.

Nie dość, że śmierdzi, to i tak wiadomo, że w coś się wdepnie.

Bywa, że kobieta z pozycji królowej w gronostajach spada do roli zwykłego popychadła. Proces detronizacji rozwleka się w czasie, dlatego kiedy czuje się dyskomfort, zwykle jest już za późno. Gronostaje na grzbiecie niby nadal te same, ale król gania człowieka w tę i nazad, pokrzykuje, a dobre słowo staje się taką rzadkością, że kiedy pada, w podzięce chce się panu i władcy lizać stopy.

Zuza od dawna sugerowała, że w małżeństwie Misi realizuje się ten ponury scenariusz, ale pewnych bolesnych prawd nie chce się słyszeć, a już na pewno nie chce się ich przyjąć do wiadomości. Więc Misia zatykała uszy, wierząc, że im więcej z siebie da, tym więcej otrzyma.

Niestety, zrobiony podczas bezsennej nocy bilans wykazał absolutne manko.

Dobrze więc. Skoro jest tak, że otoczenie traktuje cię jak ty siebie, postanowiła spróbować inaczej. Już dawno stwierdziła, że kiedy zachowuje się jak dumna królowa, ludzie przynoszą jej dary. A kiedy gnie się przed nimi na kolanach, rzucają jej ścierę do mycia podłóg.

Taaak….

Misia najchętniej wzięłaby tę ścierę i zdefasonowała nią Henrykowi…

Tylko spokojnie. Henryk wróci. Zawsze wracał. Pewnie zaszył się w jakimś klubie, a nad ranem ściągnie do domu wymięty i słaby. Potem pójdzie spać, potem zażąda rosołku (kac po rosołku stawał się tylko wspomnieniem) i okaże żonie łaskę, dając się jej zaprosić, jak gdyby nigdy nic, do miłej pogawędki.

Tylko czemu na taką ewentualność przykładna żona aż ścierpła w środku z oburzenia?

– Dzień dobry – padło nagle nonszalancko z boku i Misia gwałtownie się odwróciła.

Przed nią stał jakiś drągal.

Nie była niska, ale ten tutaj miał chyba ze dwa metry, i żeby mu się przyjrzeć, musiała zadrzeć głowę. No, no, z niedbale zaczesanymi do tyłu ciemnymi włosami i przyciętym wzdłuż podbródka zarostem wyglądał, jakby go ktoś żywcem wyjął z TVN-u.

Marcin Prokop po prostu.

Do tego ten zapach.

Ciężki, korzenny, mroczny.

Zajęta własnymi myślami nawet nie zauważyła, kiedy facet podszedł, a teraz nie potrafiła wydusić z siebie choćby słowa. Na dodatek w długim skórzanym płaszczu i ciemnych okularach drągal przypominał tajnego agenta.

Prawie można się było przestraszyć.

Spłoszona Misia zlustrowała więc parking, ściskającnerwowo łopatę. Niby wszystko w porządku. Wokół dreptali zaaferowani przedświątecznymi zakupami ludzie, słonko wyglądało zza deszczowych chmur i słało na ziemski padół porządną dawkę energii – ale Misi powoli robiło się słabo. A nawet duszno, kiedy kątem oka zobaczyła zaparkowaną w niewielkiej odległości czarną limuzynę. Drzwi do środka były otwarte, wyglądał stamtąd wyczekująco jakiś mężczyzna.

Z obrzydliwie zakutą gębą.

Na pewno kumpel tego tu…

– Dzień dobry – odpowiedziała wreszcie, nie przestając popatrywać na boki, tym bardziej że wielkolud w płaszczu zablokował przejście pomiędzy autami, a odwrót uniemożliwiała ich podejrzana kolubryna. Czyżby znalazła się w potrzasku? – Mógłby się pan trochę przesunąć? – Wykonała dość gwałtowny krok w jego stronę, ale facet ani drgnął. Splótł przed sobą ręce i nie przestawał świdrować jej wzrokiem. Misię oblał zimny pot.

A jeśli to złodziej samochodów?!

– Pani Michalina Skoczylas? – Ogromnie zdziwił ją pytaniem.

Czy takie typki znają nazwiska swoich ofiar? A czemu by nie? Jeśli złodziej jest profesjonalistą, a ten na takiego wyglądał, najpierw robi research. Ustala dane, starannie planuje akcję…

– Pomyłka, żadna Skoczylas. – Postanowiła iść w zaparte, ale tamten nie zwrócił na to zbytniej uwagi. Zaczął wygadywać jakieś niestworzone historie.

– Hardy został aresztowany – palnął i obserwował jej reakcję.

Wbrew oczekiwaniom nie osunęła się z wrażenia zemdlona po masce samochodu wprost na parkingowy bruk. Nawet nie uniosła brwi, co przyjął, zdaje się, z niejakim zawodem.

– Hm, bardzo mi przykro, ale nie wiem, o czym pan mówi. – Ścisnęła łopatę, aż pobielały jej dłonie i gorączkowo myślała właśnie, co powinna zrobić, jeśli facet wykona jakiś fałszywy ruch. Jeśli na przykład spróbuje ją udusić albo wyciągnie z kurtki maczetę ociekającą krwią. Zdaje się, że powinna wyć, wrzeszczeć i w ogóle dać taki popis, żeby usłyszeli ją nawet w dziale Glazura.

Popis?

Misia zaraz się skrzywiła. Problem polegał na tym, że nie cierpiała tłumu. Wszelkie masy ludzkie bez względu na charakter zbiegowiska: festyny, koncerty czy kolejki w mięsnym, napawały ją takim lękiem, że nawet jadąc na zwykłe zakupy, wolała je odstawić o poranku, kiedy w marketach było pusto. Publiczne awantury nie leżały w jej charakterze i tyle. Nic nie mogła na to poradzić.

– Proszę się odsunąć od mojego samochodu, chcę wsiąść – powiedziała tym razem nieco bardziej stanowczo.

– Hardego zamknęli za rozbój, powtarzam. – Facet znowu nadawał swoje, ale teraz w jego głosie zabrzmiało zniecierpliwienie. – Napadł wczoraj na sprzedawcę w monopolowym, bo ten odmówił mu sprzedania wódki. A potem zdemolował sklep.

– Rozumiem. – Misia wstrzymała oddech i zaraz przyszła jej do głowy absurdalna myśl. – Pan sobie ze mnie żartuje, tak? To jakiś kawał? Prima aprilis? A tam czeka pana kolega i ma niezły ubaw? – Skinęła głową w kierunku limuzyny. – Tylko że to miałoby sens, gdybyśmy się znali.

– Znam Hardego, to wystarczy – rzucił.

– Wie pan co, panie nieudolny złodzieju? – Misia zaśmiała się nagle pod nosem, bo wpadła na genialnie proste rozwiązanie. Jaki popis, jakie prymitywne przedstawienia? Wyciągnęła z torebki kluczyki i zadyndała nimi drągalowi przed nosem. – Proszę uprzejmie. Są pana, proszę się moim samochodem cieszyć ile wlezie. Tylko najpierw zabiorę swoje rzeczy. Mam tam kosmetyczkę. Chyba że potrzebne panu serum?

Musiała mu zabić ćwieka, bo choć nie widziała jego oczu, w wyrazie twarzy mężczyzny dostrzegła coś na kształt zaskoczenia pomieszanego z rozpaczą. Postanowiła wykorzystać tę chwilę przewagi i sięgnęła do drzwi. Niestety zbyt raptownie. A że miała tylko jedną rękę wolną, kluczyki wraz z torebką wylądowały na ziemi.

Tamten tylko na to czekał.

Rzucił się do torebki i tu już Misi puściły nerwy. Auto, proszę bardzo, i tak wybierał szanowny małżonek, poza tym było wielkie; zawsze miała problemy z parkowaniem. Ale torebka z zielonej skórki? Arcydzieło kaletnicze, po które pojechała aż do Krakowa?

Nigdy!

– O nie! Mało ci, zbóju, zdemoralizowany mutancie jeden? Torebki nie oddam! Po moim trupie!

Dalej wydarzenia potoczyły się same.

Naprawdę Misia nie podejrzewała, że potrafi zdzielić łopatą ogrodniczą człowieka, i to przy świadkach. Ale to nie był człowiek. To była nędzna pijawka, która nie szanowała kobiecej własności. Na swoje usprawiedliwienie mogła jednak podać, że ostatnią myślą, jaka zaświtała jej w głowie, była ta, żeby jednak nie uszkodzić draniowi płata czołowego.

Łopata zaświszczała w powietrzu w zgrabnym zamachu i…

Niezły pasztet.

Komisarz Piotrek Marchewka był właśnie w trakcie rozmowy z prokuratorem, który oznajmił, że decyzja zapadła. Potrzymają Hardego w areszcie niby za rozbój, a dopiero potem dobiorą mu się do skóry. Potrzebowali miesiąca, może dwóch. Gdyby teraz oskarżono go o kierowanie organizacją przestępczą, dowody rozmyłyby się jak nic. A przecież Hardy nie mógł dostać kilku latek za drobne wymuszenia.

– Odwiedzisz jego żonę. Jeszcze dzisiaj – oznajmił prokurator, podkręcając wąsa. – Ktoś musi ją przecież zawiadomić. Powiesz, że mąż został aresztowany i…

– I?

– I wybadasz, jakie tam panują między nimi układy. Może się kłócą? Może nie żyją ze sobą dobrze? Wtedy wiesz…

– Namówić do współpracy? – upewnił się Marchewka.

– Jakie namówić? Nakłonić. I to skutecznie! – Prokurator chrząknął. – Postaraj się, Marchewka. Ona na pewno coś wie, a my potrzebujemy tych informacji. Tylko z wyczuciem, wiesz, co mam na myśli… Trzeba im się dobrać do dupy z rozmysłem. I to kiedy sami opuszczą gacie. Delikatnie z tą jego żoną, powiadam. Delikatnie!

Jasna sprawa.

Jeśli prokurator używał słowa „delikatnie”, pozwalał tym samym na użycie środków nadzwyczajnych, łącznie z szantażem, zastraszeniem i czym tylko, byle zastosowane metody były nie do udowodnienia, gdyby dziwnym trafem wyszło na jaw, że funkcjonariusz nakłaniał do współpracy rozżarzonym pręcikiem. Wszyscy wiedzieli, że stary to niezła szuja, drżał przed nim cały wydział. A teraz uwziął się na Hardego i Piotrek również zaczynał drżeć, bo środki nadzwyczajne jakoś do niego nie przemawiały. Niedobrze. Jeśli zawiedzie przełożonego, może pożegnać się z awansem.

– Tak, oczywiście – sapnął i wstał z miejsca, ale usiadł z powrotem, bo prokurator miał mu do powiedzenia coś jeszcze.

– A, widzisz, zapomniałbym o najważniejszym. Kradzież diamentów w Gdańsku. Pamiętasz sprawę? Było o tym głośno parę lat temu.

– Oczywiście, że pamiętam. Kradzież stulecia, targi gdańskie, rok dwa tysiące siódmy.

Prokurator posłał swojemu podwładnemu spojrzenie, w którym można było odczytać ślad uznania, ale zaraz przywołał obojętny wyraz twarzy.

– Zgadza się. Teraz uważaj. Trzy z tamtych brylantów trafiły do nas, do Katowic. Dwa tygodnie temu przyniesiono je na Kościuszki, do jubilera.

– U nas? – Komisarz prawie się ucieszył, ale nie widząc entuzjazmu po drugiej stronie biurka, przystopował. – A skąd wiadomo, że to te same?

– Jubiler zaczął się zastanawiać i do nas przekręcił. Wysłaliśmy je do Holandii, do wystawcy. Podobno identyczne szlify.

– I? – Marchewce z trudem przychodziło maskowanie podniecenia.

– I dokładnie to zbadasz. Posłałem ci na skrzynkę kopię aktu własności i certyfikaty. Tu masz dane baby, która to sprzedała. – Rzucił na biurko świstek papieru, do którego Marchewka przywarł prawie całym swoim kruchym ciałem.

Czy on dobrze słyszał?

Diamenty?

Będzie się zajmował diamentami, a nie kanaliami takimi jak Hardy i reszta jego świty? Co za wieść cudna, błyszcząca… Nagle gęba prokuratora wydała się Marchewce mniej wredna niż zwykle, a naparzający w okna deszcz stał się wesoło siąpiącym kapuśniaczkiem. Niestety, radość trwała krótko. Imię i nazwisko kobiety komisarz znał od dawna.

Ryszarda Kociołek, sekretarka Hardego.

– Zaskoczyłem cię? – Tym razem to prokurator wydawał się zadowolony.

– Raczej tak.

– Nie muszę chyba mówić, że jeśli Hardy ma z tym coś wspólnego, to jesteśmy w domu?

– Tak jest. – Komisarz wyprężył się na krześle jak struna. – Zajmę się tym. Z przyjemnością.

– I o to chodzi, Marchewka, o to chodzi. Zanim wtrąci się Warszawa, trochę powęszysz. Tu masz nakaz, przeszukasz tej Kociołek dom. Jak znajdziecie resztę kamieni, aresztować. Jeśli nie, postawić zarzut kradzieży albo paserstwa, może się przestraszy i zacznie sypać. W końcu jej szef siedzi. No i szykuje ci się, Marchewka, podróż do Gdańska. Przyjrzysz się dokładnie tamtemu śledztwu, zrozumiano? Wypisz sobie na piątek delegację. A z żoną Hardego… – Prokurator na zakończenie podniósł palec, jakby chciał coś szczególnie zaznaczyć.

– Delikatnie – powtórzył komisarz i energicznie zasalutował.

Nawet jeśli diamenty miały związek z aktualną sprawą, dobrze się składało. W końcu to jakaś odmiana – ulewało mu się już narkotykami, prostytutkami i handlem paliwem, a od tego się w biografii Hardego aż roiło. Brylanty skubańca pogrzebią.

Ha!

Rozradowany Marchewka z finezją pokonał wszystkie skrzyżowania aż do ulicy Zawiszy Czarnego i dopiero na miejscu ochłonął. Jeśli chciał zdobyć zaufanie pani Hardej, wypadałoby przekazać informację o zapuszkowaniu jej małżonka w odpowiednim tonie. I raczej nie powinien to być ton jarmarcznej uciechy.

Odruchowo sprawdził adres. Zgadzało się. Pośród osiedla Tysiąclecia eksplodowało z ziemi kilka bloków nazywanych ze względu na architekturę kukurydzami – rzeczywiście nasuwały wyglądem takie skojarzenia, bo mieszkania oblepiały okrągłe budynki niczym ziarna kolbę.

Marchewka starannie zaparkował swoją machinę pod blokiem oznaczonym numerem dziewiątym i popatrując wesoło na betonowego kolosa, skierował się do jego wnętrza.

Nie wiedział, że tym samym wyrusza na spotkanie z przeznaczeniem.

No coś z tą kobietą było nie tak.

O pomyłce nie mogło być mowy, a siostry bliźniaczki przecież nie posiadała.

Czemu więc wyparła się własnego nazwiska?

Igła widział tylko jedną ewentualność. Zadziera nosa i tyle. Może spojrzałaby na niego inaczej, gdyby stanął odlansowany w jakimś garniaku i błysnął od niechcenia rolexem? A tak, potraktowała go protekcjonalnie i chłodno, jak zwykłego parkingowego.

Mutant!

Takie infantylne przytyki słyszał ostatnio w liceum. Bynajmniej nie robiły na nim wrażenia – to znaczy dzisiaj, ale wtedy, owszem, przeżywał. W szkole mało kto pamiętał, jak ma na imię, wszyscy mówili o nim „ten wielki”. Sam o sobie też tak myślał, bo kiedy patrzył na własne stopy, ze zdziwieniem widział w dole dwa kajaki gotowe do spływu Drwęcą. Ale to było dawno temu. Dziś zrobił ze swojego wzrostu atut i żadna wyfiokowana panienka nie wejdzie mu na ambicję. Szef ochrony Polski południowej, ot co. Wzrost plus masa plus inteligencja (nie krygujmy się, nie był przecież tępawym mięśniakiem) robiły z niego co najmniej człowieka niebezpiecznego. A nadętych księżniczek nie znosił.

Księżniczka Michalina.

Z daleka wydawała mu się starsza, teraz nie dałby jej nawet trzydziestki. Miała w sobie coś dziewczęcego, gdyby ją tak ubrać w zwykłe dżinsy i jakąś fikuśną koszulkę, wyglądałaby całkiem znośnie. Po co kobiety dodają sobie lat makijażami i innymi takimi bzdetami? To się nazywa zamach na wdzięk. A potem ze słodką minką pytają: „Na ile wyglądam?”.

Wzięła go za złodzieja?

Igła parsknął w duchu śmiechem, bo babka zaczęła wywijać przed jego nosem kluczykami. Nie udawała, chyba faktycznie doszło do nieporozumienia i chyba wiedział dlaczego. Zamiast użyć w rozmowie imienia szefa, rzucił jego pseudonimem. Zaraz, zaraz, ale skoro kobieta nie wiedziała, kim jest Hardy, czy to mogło oznaczać, że nie miała o niczym pojęcia?

Zapowiadała się niezła zabawa, niech to szlag!

Chrząknął i już miał blondynie to i owo wyjaśnić, kiedy zaczęła wygadywać bzdury o jakimś serze, a następnie rzuciła się do samochodu. Upuściła przy tym torebkę, bo w drugiej ręce dzierżyła łopatę (po co jej łopata?) i tu dał za wygraną. Nadęta księżniczka czy nie – wypadało wyjść z gentlemeńską inicjatywą i nie pozwolić kobiecie tarzać się po gruncie.

Schylił się więc i w jednej chwili jakby go zamroczyło.

Wokół wirowała zieleń, łopata, falbanki, coś piszczało… Chyba oberwał, ale od kogo, do diabła, nie miał pojęcia. Chwilę ta niemoc potrwała. W końcu jednak otrząsnął się i otworzył oczy.

Pierwsze, co ujrzał, to nogi. Długie i zgrabne. Kończyły się tam, gdzie rajstopy zbijały się w malowniczy klin. Obecnie daleko im było jednak do niepokalanej czystości, bo ich właścicielka wiła się z zapamiętaniem po asfalcie, nie bacząc przy tym na kałuże po niedawnym deszczu. Wierzganiu towarzyszyły rozpaczliwe jęki. To przez Gutka. Siedział właśnie na Michalinie okrakiem i brutalnie zakrywał jej usta swoją wielką owłosioną łapą. I zdaje się, że ten akt męskiej dominacji nadzwyczaj mu się podobał.

– W porządku? – zapytał Igłę, jak tylko zobaczył, że jego kumpel zdradza oznaki życia.

– Tak. Co ty wyprawiasz? – Igła się poderwał i przyjął pozycję wyprostowaną, choć przyszło mu to z pewnym trudem. Czuł mdłości. – Zostaw ją!

– Przecież dała ci w łeb! Łopatą! Jak ją zostawię, będzie się wydzierać. To jakaś wariatka.

Igła rozejrzał się z niedowierzaniem po okolicy. Żona Hardego jęczała przygwożdżona do ziemi Gutkiem, ale nie ustawała w próbach oswobodzenia. Wykonywała przedziwne wyrzuty tułowiem, które wyglądały na przedśmiertne konwulsje, a Gutek miał coraz bardziej zaciętą minę i po spojrzeniach słanych w kierunku bagażnika można się było domyślić, że rozważa związanie delikwentki linką holowniczą. Na domiar złego niedaleko przechodziła jakaś staruszka i zamieszanie pomiędzy autami najwyraźniej zwróciło jej uwagę, bo wyciągała głowę, usiłując ustalić szczegóły.

– Zabieramy się stąd – zarządził Igła, masując miejsce po uderzeniu.

– A z tą co? – Gutek posłał żonie Hardego ostrzegawcze spojrzenie, ale nie podziałało, bo aktualnie próbowała nadgryźć jego łokieć. – Może lewarkiem ją?

Misia bardzo rzadko nie odbierała telefonów.

A jeśli już się to zdarzało, jako osoba obowiązkowa po jakimś czasie oddzwaniała. Zawsze. Były z Zuzą przyjaciółkami, a od dwóch lat też współwłaścicielkami Studia Urody i Naturalnego Piękna „Femina” i traktowały się z troską i wzajemnym szacunkiem. Trwający kilka godzin brak kontaktu oznaczał tylko jedno.

Kłopoty.

Inwazję rybików, pękniętą rurę, ewentualnie masakrę małżeńską (czyt. kłótnię), z której Misia uszłaby z życiem, ale dobijano by ją właśnie w jednym ze szpitali. Zuza zaczynała więc poważnie się denerwować. Ostatnio rozmawiały w nocy, kiedy to Henryk wykonał swój popisowy numer z wpędzaniem żony w poczucie winy. Było już późno, dlatego darowały sobie spotkanie, mimo że mieszkały w bliskim sąsiedztwie. Misia w kukurydzy, Zuza niecały kilometr dalej na obrzeżach osiedla w dość magicznym budynku opatrzonym tabliczką: „ul. Zielony Zaułek 3”.

Tam właśnie miały się zobaczyć dziś rano, co zresztą było ich stałym zwyczajem. Misia zajeżdżała po przyjaciółkę przed pracą, a po malutkiej kawce – która często przyjemnie się przeciągała – rozpoczynały kolejny dzień. Celebrowanie poranków było o tyle możliwe, że nie musiały już stać z kluczami przed budynkiem punkt dziesiąta, obecnie zajmowali się tym pracownicy. I dziś Misia po raz pierwszy nie stawiła się na posterunku. Nie odpowiadała również na telefony, a w Feminie powiedziano Zuzie, że pani Michalina jeszcze nie dotarła.

Czy aby Henryk nie…?

Może wrócił w nocy pijany, może wszczął burdę, która skończyła się, nie daj Boże, pobiciem? Zuza wcale by się nie zdziwiła. Odkąd poznała Misię (a było to jeszcze na studiach), zachodziła w głowę, co przyjaciółka widziała w swoim wybranku. Opalony szatyn, owszem, nie można mu było odmówić urody, ale ta podlizna, która wyzierała z gęby rasowego podrywacza, była aż nadto czytelna. Uświadomienie powyższego faktu Misi nie miało jednak większego sensu. Przynajmniej do niedawna, choć rysy na pomniku, który przyjaciółka wzniosła Henrykowi, zaczęły powstawać jeszcze przed złożeniem przysięgi małżeńskiej.

Matoł zażądał intercyzy!

Niestety, zamiast wykopać go z całą tą jego intercyzą w kosmos, Misia uniosła się honorem i zaakceptowała szaleństwo. Tym samym podpisała na siebie wyrok. Założenie przez nią na palec obrączki spokojnie można było porównać do otrzymania posady w domowym biurze rachunkowo-rozliczeniowym. Rzecz jasna, jego właściciel dbał, żeby wycyckać pracownicę z każdej złotówki. Do Feminy też się nie dołożył. Misia musiała wziąć kredyt. W sumie bardzo dobrze, żaden palant nie będzie się teraz obłudnie podpisywał pod ich sukcesem.

Miśka, do cholery, co z tobą?!

Dlaczego nie dzwonisz?

Zuza naprawdę się martwiła. Nie tracąc czasu na przygotowanie śniadania, chwyciła w locie parę produktów z lodówki i zapakowała je do torebki. Zje w pracy. Najważniejsze to odnaleźć przyjaciółkę.

Pod dziewiątkę dotarła z szybkością trąby powietrznej. I z taką samą energią wpadła na faceta, który z nabożeństwem przyciskał guzik windy. Ciasne te korytarze.

– Pardonik – wydukała nieuważnie i również przypuściła atak na przycisk, wsłuchując się z napięciem we wnętrze budynku. – Jedziesz, franco, czy nie?! – Z trudem się opanowała, żeby nie przygrzmocić pięścią w drzwi.

Pomimo wdzięcznej perswazji winda ani drgnęła.

Drgnął za to przycupnięty przy ścianie facecik, który najpierw jakby się w sobie zapadł, a potem zlustrował Zuzę bacznym spojrzeniem od stóp do głów. Zdaje się, że był w lekkim szoku. Całkiem prawdopodobne, nie on pierwszy i nie ostatni. To ta jej wyrazista osobowość. Ale co tam facecik, czas płynął. A jeśli Misia kona na ósmym piętrze, a Henryk usuwa właśnie cifem jej krew z paneli?

– Kij ci w oko! – rzuciła pod nosem Zuza i już chciała biec do schodów, ale widocznie coś się tam u góry przełamało, bo rozległ się znajomy rzęgot i winda ruszyła.

Facecik zakaszlał i również ożył.

Podszedł bliżej.

– Pani cały czas mówi do…? – Zawiesił znacząco głos i rozbawiony popatrzył w sufit.

– No, raczej nie do pana.

– Aha. Tak tylko chciałem się upewnić – dodał z uśmiechem, ale Zuza już zdążyła odwrócić od niego wzrok.

Chłopek był wzrostu kija od szczotki, a ona szczerze nie przepadała za pigmejami. Umówmy się: mężczyznę musi być jednak widać. I to nie pod mikroskopem.

Ale zachować się umiał. Otworzył drzwi i puścił ją przodem. Tyle że później jednocześnie sięgnęli do guzika z ósemką i na chwilę ich dłonie się zetknęły, co na Zuzie wywarło spore wrażenie. A dokładniej mówiąc, nadspodziewanie krępujące wrażenie, bo dotyk facecika był zdecydowanie miły. I ciepły. I jednak przebywanie sam na sam na tak małej powierzchni, choćby z kurduplem, również nie pozostaje bez znaczenia. Cholera, przez moment zrobiło się nawet irytującointymnie!

– O, przepraszam. – Tamten dał susa w narożnik windy (mały robaczek, ale skoczny), co zaraz odczuli, bo podłoga zakołysała się pod ich stopami.

– Nic nie szkodzi. – Zuza zdawkowo przyjęła przeprosiny i nerwowo poprawiła włosy. – Ale ze skokami wzwyż proponuję się jednak wstrzymać – dodała chłodno. – Przynajmniej dopóki nie wysiądę.

– …dziemy – sprostował facecik z kąta i chyba wypowiedział to w złą godzinę. W tej samej bowiem chwili nad ich głowami coś odrażająco zazgrzytało. Winda z niejakim ociąganiem pokonała jeszcze parę pięter, ale zaraz potem rozkołysała się tak gwałtownie, jak gdyby rwała się na długo oczekiwaną wolność.

Po czym stanęła.

– I co? – Zuza zadarła głowę i przez moment kontemplowała sytuację, ale bynajmniej nie zamierzała robić za rozdygotaną lady w opałach. A tak by pewnie było, gdyby utknęła tu z rosłym osiłkiem i jego delikatnym ego. Na szczęście przy takim okruszku mogła być sobą, czyli kobietą zaradną, której nie przerazi wypróżniająca się w locie mucha, a co dopiero popsuta winda.

Należało nabrać sił.

– Dobra, najpierw zrobimy sobie kanapkę – oznajmiła zdecydowanym tonem, wyciągając z torebki kawałek kiełbasy, którym wymownie zagibała w powietrzu. Stres zawsze objawiał się u niej napadem głodu. Całe szczęście, że była na taką ewentualność przygotowana. – A potem pomyślimy, z czego można by wykombinować drabinę. Bo chyba wyłazimy stąd przez sufit?

W Misię wpatrywało się dwóch rzezimieszków.

Oprawca, który wciskał ją w asfalt na parkingu, kontemplował jej dekolt wyblakłymi jak śląski nieboskłon oczkami. Te należące do wielkiego bruneta miały z kolei kolor psiej karmy, oczywiście podlejszego sortu. Ściągnął wreszcie okulary i Misia mogła mu się przyjrzeć. Na oprycha wyglądał teraz znacznie mniej, a nawet musiała przyznać, że gdyby spotkali się na ulicy, posądziłaby go o przyzwoitość. Niestety, do tego był diabelsko przystojny, a ze spojrzenia pod zaczesaną do tyłu grzywą zalatywało inteligencją. Choć wyraz twarzy miał wyraźnie zdegustowany.

Igła.

Tak mówił do niego ten drugi.

– Przestanie pani wreszcie odstawiać szopki? – powiedział znużonym głosem, bo znowu usiłowała szarpać za plecami klamkę.

Zatrzymali się na stacji benzynowej i właśnie pojawiła się możliwość oswobodzenia, z której Misia postanowiła za wszelką cenę skorzystać. Drzwi oczywiście były nadal zablokowane, ale może uda się stłuc szybę? Łopatę zostawili razem z jej autem pod Castoramą, jedyne, co miała pod ręką, to buty.

Musi spróbować.

– Nikt nie chce pani skrzywdzić. Gutek, wytłumacz jej, bo mi już nerwy puszczają – dodał brunet, ale zaraz zmarszczył brwi i złapał się za głowę, po której dopiero co oberwał. Zaklął pod nosem tak ordynarnie, że Misia aż przełknęła ślinę. Jak dla niej na tej pięknej gębie odmalowała się właśnie tłumiona żądza krwi.

Uciekać!

– A nawet jakby tu szanownej pani poderżnąć gardełko… – dołożył z uciechą oprych nazwany Gutkiem, po chwili jednak poprawił się pod ostrzegawczym spojrzeniem kumpla. – Nie, oczywiście, że nie, szkoda tapicerki… No i żona szefa… Ale jakby… To szanownej pani i tak nikt nie usłyszy. Szybki mamy kuloodporne. I dźwiękoszczelne. Nawet jakby użyć… – odchylił kurtkę i zaprezentował Misi zatknięty za pasek pistolet – takiego tam złomu, to też ni hu hu… Bezszmerowo.

– Chcemy tylko porozmawiać – zapewnił niemrawo brunet, ale Misia była już zdecydowana walczyć do końca.

Pistolet? A niech ją zastrzelą. Nie będzie potulnie siedzieć i czekać na śmierć. Tapicerka? Już ona zadba, żeby ślady przelanej w nieuczciwej walce krwi – jej krwi – ułożyły się na tych szmatach w wykwintny wzorek.

Teraz!

Szybkim ruchem ściągnęła z nogi szpilkę i z całej siły walnęła nią w szybę. O dziwo, nikt nie usiłował jej powstrzymać. Nikt nie wyrwał jej z rąk niebezpiecznego narzędzia, nikt nie mrugnął nawet powieką. Znaczy się, porwania i próby ucieczki niewinnych niewiast są w tym towarzystwie na porządku dziennym. Panowie patrzyli na jej wysiłki z rosnącym zaciekawieniem, ale raczej bez emocji. Tylko ten podlec, Gutek, zarechotał.

– A nie mówiłem? – skomentował, kiedy na szybie nie powstała nawet rysa. – Nie mówiłem? Ale nie, baba zawsze musi sprawdzić. Z moją to samo. Tysiąc razy powtarzaj jej…

– Gutek, daruj sobie szczegóły, ja cię proszę. I bez tego łeb mi pęka. – Brunetowi znudziło się już słuchanie osobistych wynurzeń personelu. – Usiłuję się z panią porozumieć. Kulturalnie! Jak nie umiesz pomóc, lepiej się zamknij. A pani już skończyła? – Ostatnie słowa były najwyraźniej skierowane do niej.

– Kulturalnie?! – krzyknęła na to Misia z rozpaczą i nie myśląc wiele, zamachnęła się na Gutka (siedział bliżej) trzymanym w ręku butem. Niestety, obrzydliwcowi udało się uchylić, a szpilka wylądowała gdzieś w okolicy skrzyni biegów. Wtedy ją olśniło.

Korale!

Przecież ma jeszcze korale, gdyby tak poddusić bruneta od tyłu, kiedy prowadzi… Wypadek samochodowy jest raczej w ruchu ulicznym nie do przeoczenia, czy się jedzie furmanką, czy wypasionym kuloodpornym czołgiem. O własnym poturbowaniu nie pomyślała, i tak nie było się nad czym zastanawiać. Najważniejsze, że po wszystkim będą musieli otworzyć drzwi, choćby policji. Uspokoiła się więc nieco, ale nadal wypadało okazywać zdenerwowanie.

– A to porwanie, pistolet?! – wyliczała. – A tarzanie po ziemi, zatykanie ust?

– No, jak się ustami kłapie, że aż…

– Gutek! Dobra, pani się relaksuje, Gutek zamyka twarz. Spokój ma być! – Brunet zdenerwował się nie na żarty. – Próbowałem na parkingu wyjaśnić sytuację, a pani spanikowała. Dlatego nas trochę poniosło – zaczął się niechętnie tłumaczyć, ale Misia rozumiała coraz mniej.

– Spa… nikowała?! To wyjaśniajcie mi sytuację i mnie puśćcie!

– Oczywiście nie zamierzamy pani przetrzymywać – zapewnił pospiesznie i po raz pierwszy prawie mu uwierzyła, bo minę miał taką, jakby właśnie odkrył, że zaraziła go pryszczycą. Pragnienia zacieśniania więzi w tym zdecydowanie nie stwierdziła. Wręcz nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ten kompletnie obcy facet czuje do niej… obrzydzenie? Co za nonsens. – Chcieliśmy tylko, żeby rozmowa przebiegała w atmosferze wzajemnego zrozumienia.

– Tak? Poderżnięcie gardełka! – wykrzyczała Misia w stronę Gutka. – Kuloodporne szyby? I dźwiękoszczelne?! To ma być atmosfera? Kim wy, do cholery, jesteście?

– Pracownikami pani męża – odparł spokojnie brunet, a jego kumpel pokiwał zgodnie głową i zrobił usta w ciup, jakby co najmniej wypłacono mu właśnie premię kwartalną.

– Jakiego męża?!

– Pani męża. Hardy to ksywa. Henryk Skoczylas, mówi to pani coś?

– Ksywa? – powtórzyła Misia w kompletnym ogłupieniu. – To jakaś potworna pomyłka, mój mąż jest biznesmenem. Ksywy to mają recydywiści!

– No, na recydywę szanse są, fakt – mruknął Gutek, niby do siebie. – Już raz siedział.

– Pomocy! – Misia ponownie rzuciła się do klamki, bo w ostatnim akcie rozpaczy uznała, że ma do czynienia z osobnikami niepoczytalnymi. Chyba że to jacyś narkomani. Też fatalnie.

– Milczeć i wysłuchać mnie do końca. – Brunet miał już dość. W jego głosie zabrzmiało coś takiego, że Misia usiadła potulnie w fotelu i siorbnęła nosem.

– Ale puścicie mnie? – zapytała cichutko, a po twarzy wielkoluda przemknął jakiś cień. Czyżby przejaw ludzkich uczuć?

– Puścicie – przytaknął. – Sprawa wygląda tak…

Piotrek Marchewka wpatrywał się w siedzącą obok kobietę z jawnym oczarowaniem. Nie potrafił już tego dłużej ukrywać. A zachwycić było go trudno. W końcu był weteranem portalu Darling.pl i z kobietami spotykał się aż nadto regularnie, poza tym, z racji wykonywanego zawodu, do perfekcji miał opanowane techniki rozpracowywania przeciwnika.

Wgryzająca się w kiełbasę ślicznotka była absolutnie wyjątkowa.

Burza ciemnych loków, olbrzymie niebieskie oczy i słodkie usta, które kształtem przypominały serce. Już on umiał to ocenić, była pełna naturalnego wdzięku. Do tego błyskotliwa i wrażliwa.

– Jaja sobie, oczywiście, robię z tym uciekaniem przez sufit. – Popatrzyła w górę i pogmerała w torebce. – Na MacGyvera pan przecież nie wygląda, hi hi. Potrzyma pan? – Władczo obdzieliła go zalatującą czosnkiem myśliwską, żeby po chwili wydobyć na świat kolejny artykuł spożywczy. – Ogóreczka?

– Bardzo pani miła, naprawdę. Ogóreczka to może bym i skosztował – przełamał się komisarz, bo zaczęło go dziwnie smyrać w brzuchu. Jednak niektóre panie nie powinny publicznie wkładać ogórków do ust.

– Zasięg tu zdycha. Wiem, bo raz już się zatrzasnęłam – trajkotała – więc nigdzie się nie dodzwonimy. Jedyne, co nam pozostaje, to narobić rumoru. Ale przedtem to ja muszę nabrać sił. Śniadania nie jadłam przez przyjaciółkę. Która zaginęła.

– O! – Marchewka zainteresował się odruchowo, bo oczami wyobraźni ujrzał siebie prowadzącego poszukiwania, które byłyby przecież okazją do częstego widywania tej czarującej istoty.

– To znaczy, chyba zaginęła. Mogła jej się też rozładować komórka.

– Tak, to się zdarza.

– No właśnie jednak średnio, bo Misia wszystko kontroluje i jest na bieżąco. Tak że się denerwuję. Nie mam z nią kontaktu od rana.

– Może śpi? W sumie jest dopiero około jedenastej.

– Śpi? Wykluczone. – Nimfa skosztowała kiełbaski i lekko czknęła. – Nie zna pan Misi. Dziesiąta to dla niej środek dnia. Ona już o ósmej pichci obiadek, żeby nie musiała gotować po pracy. Maszyna nie kobieta. Nie żebym sama nie lubiła mieszać w garze, ale nie skoro świt! Bez przesady jednak.

– Ja za gotowaniem wręcz przepadam – zapewnił gorliwie komisarz, odnotowując doniosły fakt, że słowo „gar” w tych wiśniowym ustach brzmi jak najsłodsza obietnica.

– Serio? – Piękność dostała już regularnej czkawki i zwierzenie puściła mimo uszu. – Żeż cholera! A miałam zabrać colę – dodała tęsknie.

Czkanie bezbronnej niewiasty podziałało na komisarza wręcz piorunująco. Nie będzie przecież tu tak siedział jak niedojda jakaś! Trzeba działać, podbijać świat i w ogóle usuwać przeszkody. Poza tym walenie w blaszane wrota ile sił w pięściach to świetny sposób na rozładowanie emocji. A tych się w Marchewce jakoś nazbierało. Zostały więc wyrażone pokazowo, i to z taką mocą, że zjawisko przestało czkać, bo uznanie sparaliżowało jej przeponę. Jednakże prezentowała się rozkosznie nawet z opadniętą szczęką.

– Ale dał pan popis, no, no. – Cmoknęła.

Wokół wszystko nadal jeszcze drgało, łącznie z komisarzem, który dla odmiany poczuł, że rośnie. Dla takiego spojrzenia warto byłoby zdemolować nawet Drzwi Gnieźnieńskie.

– Piotrek Marchewka. – Zasalutował ochoczo, stając na baczność, od czego na nowo rozhuśtała się podłoga. – Komisarz policji.

Bóstwo od razu się zainteresowało. Wytarło po posiłku usta spódnicą i też dźwignęło się do pionu.

– Komisarz? Niemożliwe. Z nieba mi pan spadł! – krzyknęła uradowana. – Będzie pan świadkiem.

– Że na przykład… o co chodzi? – nie nadążał, ale proszę bardzo. Może być świadkiem, przestępcą… Zaraz, zaraz. Ta kobieta działała na niego stanowczo zbyt silnie.

– Jak to o co? O moją przyjaciółkę. Właśnie do niej jadę, na ósme. – Zerknęła ponuro na tablicę z przyciskami. – Ja to myślę, że coś jej się stało. Ona ma męża…

– A pani?

– Co: ja?

– Czy pani ma męża?

Kobieta aż się zachłysnęła od nagłego śmiechu.

– Ja, męża? W życiu. Jeszcze mnie nie pogięło!

Błyskotliwość, co za niespotykana błyskotliwość.

– A to coś złego mieć męża? – pozwolił sobie zadać pytanie, nie wiedzieć czemu, ściszając potulnie głos.

– Złego? Chorego raczej. Pan sobie wyobraża z jedną babą do końca życia… ten tego?

– Ten tego? – powtórzył i analizował w duchu usłyszane właśnie słowa.

– Mam się wyrazić wulgarnie? „Ten tego” nie przemawia?

– A, ten tego! – Politowanie w jej głosie było dla niego jak policzek. – Rozumiem, ten tego, oczywiście. Nooo… Wyobrażam sobie – potwierdził, wspominając z rozczuleniem pewnego chrupkiego ogóreczka.

– To pan jest hipokryta – usłyszał i szczerze się obruszył.

– Ale dlaczego? Jak to hipokryta, dlaczego hipokryta?!

– Bo popędu, proszę pana, nie da się zaobrączkować. Zuza jestem. Dlatego. – Wyciągnęła przed siebie energicznie dłoń i komisarz ogłupiał doszczętnie. Wszystko mu się już mieszało.

Zuza? Zuzia, Zuzanna, Zuzka.

Cudownie!

– Zaraz, bardzo mi miło, Piotrek Marchewka…

– No, i widzi pan? Już się pan przedstawiał. Chłopom to się wszystko pieprzy. Dosłownie i w przenośni. I dlatego ja bym z jednym nie mogła. To jest absolutna manipulacja społeczna to całe małżeństwo. Ja się tam wolę w życiu pie… z wieloma. Pie… truszka?

– Marchewka. Piotrek.

– Właśnie, z wieloma. Kobietom też się należy!

– Nie mówię, że nie – słabo zaprotestował komisarz i osunął się na podłogę. Tempo wymiany zdań zwyczajnie go oszołomiło.

– No, ja myślę! Bo trzeba mieć, proszę pana Piotrka Marchewki, odwagę. Jak kobieta w Polsce otwarcie wyraża swoje niepopularne wśród mężczyzn poglądy, to się zaraz z niej robi nawiedzoną wariatkę. Albo feministkę.

– O tak, ja wierzę. Pani jest odważna – zapewnił cokolwiek niemrawo.

– Niestety, z tym bywa różnie. – Pani Zuza nieoczekiwanie spuściła z tonu i usiadła obok. Na szczęście cały ten drapieżny entuzjazm już z niej wyparował. – Raczej się staram, niż jestem. Ale męża za cholerę mieć nie chcę!

– A ja chcę mieć cholerę za żonę. To znaczy… Za cholerę chcę mieć…

– I na tym to właśnie polega. Jeden lubi ogórki, drugi ogrodnika córki – palnęła sentencją.

– Ogórki? – Piotruś zbystrzał.

– Takie powiedzenie jest. Dobra, dobra, a pan komisarz co robi w tej windzie? – zmieniła temat. – I w tym bloku, bo widzę tu pana chyba pierwszy raz.

– Ale chyba nie ostatni? – wyrwało mu się, jednak zaraz pożałował swojej szczerości, bo u pani Zuzy nie dostrzegł chęci kontaktu. Zawodowo się nim jednak interesowała, a jakże. Może więc pociągnąć ten wątek?

– Jestem na służbie – wyjaśnił.

– Przyszedł pan kogoś aresztować? – zachichotała.

– Raczej nakłonić do współpracy. Żonę mafijnego bossa. Takie tam…

Westchnęła.

– Ludzie to doświadczają atrakcji. W pracy – uściśliła i nagle się zasmuciła, ale emocje zmieniały się u pani Zuzy z prędkością światła. W jej oczach pojawiły się zaraz ciekawskie błyski, najwyraźniej myślała już o czymś innym. – No, niech pan opowiada!

– Ale o czym?

– O tej żonie. Żoną mafijnego bossa to bym mogła być – powiedziała z rozmarzeniem. – Strzelanina we wtorek, buty z cementu w piątek…

– Ale przecież mówiła pani…

– Panie Pietruszka, doskonale wiem, co mówiłam. Co pan tak literalnie wszystko odbiera? Pomarzyć nie można?

– Literalnie? Nie, jasne…

– I co z tą żoną? Wie pan już, jak będzie nakłaniał…? Szantażyk, przekupstwo? I co na to mąż, bo bossowie bywają nieobliczalni?

– Boss na szczęście już jest obliczalny. – Komisarz przełknął ślinę, bo zaczął się zastanawiać, czy on aby nie za bardzo kłapie jęzorem. I czy ktoś tu nie zadaje za dużo pytań. Jak by nie było, obowiązywała go tajemnica służbowa. Chociaż, może przesadza. Jaki ta urocza istota mogła mieć związek z Hardym? – Obliczyliśmy, że parę lat posiedzi. Albo kilkanaście, jeśli dobrze pójdzie. Trzymamy go już w areszcie.

– A, i chcecie, żeby bossowa zaczęła sypać, bo potrzebujecie na niego haka?

– Haki też mamy, i to nawet sporo, ale przydałaby się pomoc w rzucaniu przynęty – uściślił.

– I ona się zgodzi? Wyda wam własnego męża…? – Pani Zuza pokręciła sceptycznie głową. – Nie wierzę.

– Oj, bossowie to mają paskudne charaktery. I rzadko się zdarza, że bywają dobrymi mężami. Pieniądze bardzo człowieka psują, a jeszcze takie pieniądze… Więc nie zdziwiłbym się, gdyby żona wolała, żeby jej mąż cieszył się fortuną, ale zza krat. Tym bardziej, kiedy dowie się, że jest zdradzana.

– A jest czy to jakaś wasza sztuczka? – Puściła znacząco oko.

– Ależ skąd. – Komisarz szczerze się oburzył. – Jest, jest. Facet od dawna ma kochankę. Razem „pracują” – dodał z przekąsem. – Uwili sobie gniazdko na Nikiszowcu, mamy fotografie, nagrania, SMS-y.

– To jak gad prowadzi podwójne życie, to bardzo dobrze. – Pani Zuza, zdaje się, była za stałością związków. Dobre i to. – Niech gnije w więzieniu, a kobiecie powiedzcie prawdę.

– Taki mam właśnie zamiar.

– Tylko że jak śmierdziel się dowie, że ona zaczęła z wami prowadzić rozmowy…

– Nie dowie się. Anonimowość jest w pakiecie, ma się rozumieć.

– Taaak – zakpiło bóstwo. – Jak on jest prawdziwym bossem, to ma w policji wtyczkę. I ta jego żona raz dwa będzie sztywna. Zaśnie w kąpieli czy coś… Ale boss mafijny? Tutaj? – Pani Zuza rozejrzała się po windzie z powątpiewaniem. – Na Tysiącleciu? Tacy gangsterzy to mają wypasione chaty.

– A, nie wszyscy – zaoponował komisarz. – Są też tacy, którzy nie chcą się afiszować. W takim blokowisku można sobie całkiem przyjemnie żyć. I nie rzucać się w oczy.

Tak miło rozpoczętą pogawędkę przerwał naraz jakiś łomot. Zdaje się, że ktoś naśladował komisarza i okładał pięściami drzwi, z tym że parę pięter niżej. Oboje jak na komendę rzucili się, żeby odpowiedzieć. Krzyczeli przy tym tak, że Zuza zaczęła się obawiać o gardło. Ale w końcu zobaczyli, a raczej usłyszeli efekty swoich działań. Ktoś musiał zawiadomić obsługę dźwigu, bo w końcu u góry znajomo zazgrzytało, po czym winda drgnęła i bardzo powoli zaczęła zjeżdżać w dół.

Nareszcie wolni!

– To co? – Komisarz z każdym pokonywanym metrem czuł się coraz gorzej. Za chwilę się rozstaną, a potem straci ją z oczu. Chociaż nie, chciała, żeby poszli razem do mieszkania przyjaciółki. Może tam faktycznie coś się stało, trzeba to sprawdzić, koniecznie. – Wracamy na ósme?

Pani Zuza już chciała wciskać przycisk, kiedy rozdzwoniła się jej komórka.

– O, jest zasięg! Działa od drugiego piętra, skubany – skwitowała i wyciągnęła telefon. – Michalina, nareszcie! – krzyknęła z ulgą do słuchawki. – Co się stało? Poczekaj… – Omiotła Marchewkę uprzejmym, ale nieuważnym spojrzeniem i rzuciła mu na pożegnanie: – Dzięki wielkie za windę, miło się rozmawiało. Przyjaciółka już się znalazła, więc proszę się nie krępować i ścigać żonę bossa. Bye-bye.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Copyright © by Marta Obuch, 2019

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2020

Zdjęcie na okładce: © Anton Matveev/Dreamstime.com

Redakcja: Monika Orłowska

Korekta: Marta Akuszewska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

eISBN: 978-83-8195-153-1

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.