Łowcy płomienia - Faizal Hafsah - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Łowcy płomienia ebook i audiobook

Faizal Hafsah

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

24 osoby interesują się tą książką

Opis

Błyskawiczny bestseller „New York Timesa”.

Ludzie mogli żyć, bo ona zabijała. 
Ludzie umierali, bo on żył.
Zafira jest Łowcą. Aby wykarmić swoich ludzi, przebiera się za mężczyznę i rusza na polowanie do przeklętego lasu Arz. Nasir jest Księciem Śmierci. Zabija każdego, kto ma śmiałość przeciwstawić się jego despotycznemu ojcu – królowi. 
Gdyby odkryto, że Zafira jest dziewczyną, nikt nie przyjąłby od niej pomocy. Gdyby Nasir okazał komuś łaskę, jego ojciec wymierzyłby mu brutalną karę.
Oboje są już żywą legendą królestwa Arawiyi – chociaż żadne z nich nie chce nią być.
Szykuje się wojna, a mroczny, magiczny las Arz z każdym dniem się rozrasta, rzucając cień na ziemie królestwa. Gdy Zafira wyrusza na poszukiwania zaginionego artefaktu, który jest w stanie przywrócić magię w jej udręczonym świecie, Nasir także otrzymuje od króla zadanie. Ma odnaleźć ten sam artefakt i zabić Łowcę. Jednak w trakcie ich podróży budzi się starożytne zło – a to, za czym oboje podążają, może stanowić większe zagrożenie, niż są w stanie to sobie wyobrazić.
Akcja powieści Łowcy płomienia jest osadzona w niezwykłym świecie zainspirowanym starożytną Arabią. To niesamowicie wciągający debiut o miłości, pokonywaniu strachu oraz decydowaniu o tym, kim naprawdę chce się być. 
Błyskawiczny bestseller „New York Timesa” 
Tytuł miesiąca Amazona 
„Jedna z najnowszych książek z półki Young Adult Fantasy z motywem od nienawiści do miłości, którą koniecznie trzeba przeczytać”.
Bookriot

„Autorka nagięła zasady rządzące światem fantasy, tworząc coś zupełnie nowego – niesamowitą historię o miłości, honorze i odkrywaniu samego siebie. Czytelnicy będą chcieli więcej”. 
Booklist, wyróżniona recenzja

„Książkowy debiut Faizal przedstawia inspirowany starożytną Arabią i jej mitologią bujny świat, który sprosta wymaganiom nie tylko miłośników fantastyki i romansu, ale również fanom serii gier Assassin’s Creed”.
Kirkus Reviews

„Magiczna i oszałamiająca powieść Łowcy płomienia powinna znaleźć się na półce każdego miłośnika fantastyki”. 
Kiersten White, autorka bestsellerów „New York Timesa”
Hafsah Faizal nie tylko snuje misterną historię, oferując nam zupełnie nowy magiczny świat do odkrycia, lecz również zgrabnie i umiejętnie przedstawia podstawowe pragnienia ludzkiego serca, jednocześnie włączając w akcję szokujące, zapierające dech zawiłości. Niezwykle zachwycający debiut!”.
Robin LaFevers, autorka Courting Darkness oraz bestsellerowej trylogii „Jego Nadobna Zabójczyni” „New York Timesa”
„Zachwycająca narracja, hipnotyzujący świat i żywiołowe postaci – powieść Łowcy płomienia w oszałamiający sposób łączy w sobie ryzyko, magię oraz nadzieję”.
Evelyn Skye, autorka bestsellerowej serii „The Crown’s Game” „New York Timesa”
„Dzięki niestrudzonym bohaterom, śmiercionośnym wyzwaniom i narracji, która jest zarówno nastrojowa jak i fascynująca, powieść Łowcy płomienia jest tak wciągająca, że nie można się od niej oderwać”.
Marieke Nijkamp, autorka bestsellerów „New York Timesa”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 568

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 54 min

Lektor: Hafsah Faizal
Oceny
4,1 (965 ocen)
388
343
173
42
19
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lena1234

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta, chociaż nie zachwyca, trzeba przywyknąć do tego stylu. Akcja jest wartka, bohaterowie trochę zbyt jednolici, ale przyjemni. W skrócie - nic nadzwyczajnego, raczej przyjemny przerywnik, kiedy czekasz na inną książkę.
51
Sztormiarz

Dobrze spędzony czas

Barwny początek bogaty w opisy tradycji i kuchni arabskiej. Czasami w fabule przebija brak konsekwencji w zachowaniach postaci, ale jeśli przymknąć na to oko - przyjemna lektura. Wątek kobiecej głównej bohaterki walczącej o przywrócenie szacunku i praw kobiet na plus.
40
Bookalien

Nie oderwiesz się od lektury

Początek ciężki… ale później stała się absolutnie magiczna. Jedna z najlepszych historii jakie czytałam w życiu
31
Aster22

Nie polecam

Rzadko mi się zdarza nie skończyć książki, niestety, nie dałam rady przebrnąć do końca. Szkoda czasu.
10
cwirka11

Całkiem niezła

Ależ ja chciałam się zachwycić tą pozycją. co więcej, z początku naprawdę bardzo mi się spodobała, niestety im dalej w łaś tym gorzej i skończyło się na małym rozczarowaniu .
10

Popularność




Tytuł oryginałuWe Hunt the Flame
Copyright © 2019 by Hafsah Faizal All rights reserved Copyright © for Polish edition Wydawnictwo NieZwykłe Oświęcim 2019 Wszelkie prawa zastrzeżone Published by agreement with Folio Literary Management, LLC and GRAAL Ltd.
Redakcja: D. B. Foryś
Korekta: Julia Deja Alicja Chybińska Sara Pętecka
Konsultacja: Aleksandra Katner
Redakcja techniczna: Mateusz Bartel
Projekt okładki: Paulina Klimek
ISBN 978-83-81781-39-8
www.wydawnictwoniezwykle.pl
KonwersjaeLitera s.c.

Miłość jest dla dzieci, powiedziała dziewczynka.

Śmierć jest dla głupców, powiedział cień.

Ciemność jest moim przeznaczeniem, powiedział chłopiec.

Oddanie jest moją zgubą, powiedział orzeł.

Cierpienie jest naszym fatum, powiedziało piękno.

Ale żadne z nich nie miało racji.

AKT I

Srebro jako nów

ROZDZIAŁ 1

Ludzie przeżyli, ponieważ zabijała. I jeżeli to oznaczało, że musiała stale zapuszczać się w odmęty lasu znanego jako Arz, od którego nawet słońce trzymało się z daleka, to trudno.

Zawsze, gdy dopisywało jej szczęście, Zafira Iskandar trzymała się optymistycznej myśli, że odwagą przewyższa samo słońce. Zwykle nie mogła się doczekać, aż mroczny Arz znajdzie się za jej plecami, a ona ponownie zakorzeni się w równinach swojego kalifatu, otoczona przez cały ten parszywy śnieg.

To uczucie towarzyszyło jej również dzisiaj, mimo drapiących ją w dłonie poroży. Wydostała się z przeklętej ciemności lasu, czując na policzkach ciepłe światło poranka i udając, że jej westchnienie wywołane jest ukończeniem zadania, a nie ściskającym serce strachem.

Marhaba[1], ty tchórzu.

Światło słoneczne zawsze było blade w kalifacie Demenhuru, bo słońce nie miało pojęcia, co zrobić z całym tym śniegiem, na którego miejscu powinien być piasek.

Choć czuła, jak odmarzają jej palce, a w nozdrza szczypie mroźne powietrze, rozciągające się przed nią śnieżnobiałe, gładkie morze napawało ją spokojem, maskując ukłucie samotności. Jako że w kalifacie wszystko, czego dopuszczała się kobieta, mogło zostać wykorzystane przeciwko niej, udawanie mężczyzny nie było łatwe. Nie, kiedy posiadało się kobiece krągłości, wysoki głos i lekki chód.

Zafira ciągnęła za sobą martwego jelenia, pozostawiając unoszące się z tyłu obłoczki pary i wyżłabiając w śniegu ciemnoczerwoną ścieżkę, która wydawała się bardziej upiorna niż zwykle. W powietrzu wisiało napięcie, a od ziemi i spomiędzy szepczących pni drzew bił niemy bezruch.

Jak zwykle paranoja dobijała się do jej drzwi w najgorszych chwilach. Winę za dręczące ją niespokojne myśli zrzucała na nadchodzący ślub.

Jej ogier zarżał, stojąc przy butwiejącym pniaku, dokładnie tam, gdzie go zostawiła, a jego sierść zlewała się z białym otoczeniem. Pośpiesznie przywiązała truchło jelenia do siodła. Sukkar[2] stał spokojnie, wyglądając jak perfekcyjne odzwierciedlenie uroczego imienia, jakie mu nadała.

– Mieliśmy dzisiaj dobre łowy – powiedziała do konia, który w niczym jej nie pomógł, po czym wspięła mu się na grzbiet. Sukkar nie zareagował – stał i biernie wpatrywał się w Arz, jakby zaraz miał z niego wyskoczyć ifryt[3] i go pożreć, jeśli tylko na moment odwróci wzrok.

– Tchórz – rzuciła Zafira z uśmiechem na drętwiejących wargach. Tak naprawdę każdy był tchórzem, gdy w grę wchodził las – wielkie nieba, wszystkie pięć kalifatów, jakie tworzyły Arawiyę, bały się go, jako że nachodził również na ich teren. Był on klątwą rzuconą na nich za czasów, kiedy te ziemie zostały ograbione z magii.

Ale baba[4] nauczył ją, że pod wieloma względami Arz nie był niczym innym jak zwykłym lasem. Nauczył ją, w jaki sposób można go wykorzystać dla własnych celów. Celów, które napawały ją nadzieją, że pewnego dnia uda jej się go ujarzmić, choć tak naprawdę było to niemożliwe. Nikt nie mógł tego zrobić.

Śmierć baby była tego dowodem.

Zafira poprowadziła Sukkara z dala od wycinki i głębiej w teren Demenhuru, lecz Arz zawsze zdawał się prosić, by zaszczycić go ostatnim spojrzeniem. Zatrzymała się i odwróciła.

Patrzył. Oddychał. Jego chude drzewa sięgały ku kłębiącym się w nim cieniom.

Niektórzy mawiali, że żywił się ludźmi jak sępy padliną. Niemniej Zafira do niego wracała, dzień w dzień, polowanie za polowaniem, za każdym razem okrywając się coraz większą sławą. Zdawała sobie sprawę, że któraś z tych wypraw mogła być jej ostatnią, i mimo że niewiele rzeczy ją przerażało, perspektywa zgubienia się w tym lesie napawała ją największym strachem.

Ale coś pulsującego w głębi jej duszy czerpało przyjemność z częstych wizyt w bezkresnej ciemności. Nienawidziła Arzu. Nienawidziła go tak bardzo, że aż go łaknęła.

Dreszcz, jaki poczuła na ustach, nie miał nic wspólnego z zimnem.

– Akch[5], będziesz miał jeszcze mnóstwo okazji do gapienia się na las – powiedziała trzęsącym się głosem. – Musimy zdążyć na ślub, bo inaczej Minn pourywa nam głowy.

Nie żeby Sukkar jakoś specjalnie się tym przejmował. Zafira cmoknęła i nakazała koniowi ruszyć, czując, jak napięcie opuszcza jego mięśnie, w miarę jak coraz bardziej oddalali się od Arzu.

Wtedy nagle w powietrzu zaczęło ciążyć coś jeszcze.

Włoski na karku Zafiry się zjeżyły, gdy spojrzała ostrożnie przez ramię. Arz patrzył na nią, obnażając kły. Nie... ktokolwiek to był, znajdował się tutaj, w Demenhurze, scalając się z otaczającą ich ciszą prawie tak dobrze jak ona.

Prawie.

Bardziej od Arzu bała się jedynie tego, że pewnego dnia ktoś odkryje, iż nie jest ona żadnym Łowcą, ale Łowczynią – osiemnastoletnią kobietą, która na każde polowanie narzucała na siebie ciężki płaszcz z kapturem. Gdyby do tego doszło, mieszkańcy trzymaliby się od niej z daleka, a wszystko, co do tej pory osiągnęła, zostałoby wyśmiane. Sama ta myśl powodowała ucisk w jej sercu, które naraz zaczęło bić nieco szybciej.

Odwróciła Sukkara łbem w kierunku Arzu, poganiając go wbrew przepełniającej ogiera niepewności, gdy nieoczekiwanie przez powietrze przebił się głęboki głos, choć nie była w stanie rozróżnić słów.

– Jalla[6] – rzuciła ze ściśniętym gardłem. Wierzchowiec zarzucił grzywą i bez wahania przyspieszył, bębniąc kopytami na śniegu. Powietrze ściemniało, kiedy zbliżyli się do lasu. Zabawne, że jej pierwszą reakcją na śmiertelne niebezpieczeństwo był bieg ku nieznanemu.

Mróz szczypał ją w twarz. Po jej prawej stronie pojawiła się czarna smuga, a po lewej kolejna. Konie. Przygryzła wargę i szarpnęła lejce, uchylając się, gdy coś przecięło powietrze zaraz nad jej głową.

– Qif[7]! – zawołał ktoś, jednak kto byłby na tyle głupi, żeby się teraz zatrzymać?

Sukkar. Ogier zamarł u stóp Arzu, a Zafira podskoczyła w siodle – ten gwałtowny ruch jej przypomniał, że Sukkar nigdy dotąd nie podszedł tak blisko lasu. Zimny zmysł dziewczyny wypełnił zapach drewna i rozkładu.

– Nie teraz, tchórzu – syknęła. Sukkar odrzucił łeb, ale się nie ruszył. Zafira wpatrywała się w niemą ciemność i wzięła drżący oddech. Nikt nie odwracał się plecami do Arzu; nie było to miejsce, w którym opuszczało się gardę...

Zaklęła pod nosem i odwróciła Sukkara wbrew jego protestom.

Wokół słychać było gwizd mroźnego, silnego wiatru. Czuła na plecach ciężkie spojrzenie Arzu, lecz nagle jej uwagę odwrócił widok stojących dziesięć stóp od niej dwóch koni o sierści czarnej jak noc. Ich potężne sylwetki ochraniała kolczuga. Konie bitewne.

Hodowano je tylko w jednej lokalizacji: w sąsiadującym z nimi bezdusznym kalifacie Sarasynu. Albo Krainie Sułtana. Ciężko było to stwierdzić, jako że ich władca jeszcze niedawno z zimną krwią zamordował kalifa, bezprawnie przejmując kontrolę nad całym terenem i armią, które do niego nie należały.

Twarze mężczyzn miały ostre rysy, a pod nagą skórą ramion wyraźnie rysowały się mięśnie. Ich karnacja była w kolorze zarezerwowanym dla tych, co dobrze znali życie w słońcu oraz pośród piasków pustyni, czyli to, czego pragnęła Zafira.

– Jalla, Łowco – rzucił ten wyższy, jakby była czymś w rodzaju bydła, które trzeba zagonić na swoje miejsce. Jeśli wcześniej miała jakieś wątpliwości co do pochodzenia mężczyzn, ich głos natychmiast je rozwiał. Poczuła ucisk w gardle. Plotki rozchodzące się po Demenhurze to jedno, ale bycie celem ataku Sarasynów to zupełnie inna sprawa.

Opuściła głowę tak, by kaptur ukrył większą część jej twarzy. Wyższy z mężczyzn wyciągnął zakrzywiony bułat, a Zafira zaczerpnęła tchu. W swoim życiu stawiała czoła ciemności, polowała na króliki i jelenie, lecz jeszcze nigdy nie stanęła oko w oko z ostrzem.

Musiała wykarmić swoich ludzi i pożegnać się z pewną śliczną panną młodą. Dlaczego ja?

Jednak mimo wszystko mężczyźni się nie ruszyli. Oni też bali się Arzu. Zafira uniosła podbródek.

– Po co? – warknęła ponad świstem wiatru.

– Król pragnie się z tobą zobaczyć – powiedział ten niższy. Król, wielkie nieba. Ktoś, kto obciął więcej palców niż wyrwał sobie włosów z głowy. Wieść głosiła, że niegdyś był dobrym człowiekiem, ale Zafirze ciężko było w to uwierzyć. Urodził się Sarasynem, a każdy wiedział, że serca Sarasynów od urodzenia pozbawione były wszelkiego dobra.

W jej piersi ponownie zapłonęła panika, lecz opanowała się i jeszcze bardziej obniżyła głos.

– Gdyby mój król rzeczywiście chciał się ze mną zobaczyć, wysłałby list, a nie swoje kundle. Nie jestem przestępcą.

Niższy z mężczyzn otworzył usta, oburzony porównaniem do psa, ale drugi uniósł nieznacznie ostrze i zbliżył się do Zafiry.

– To nie jest prośba. – Nagle znieruchomiał, jakby sobie uświadomił, że jego strach nie pozwalał mu podejść bliżej lasu. Lecz w końcu rzucił: – Jalla. Chodź tu.

Zafira wykrzywiła wargi. Niestety oprócz barbarzyństwa Sarasyni byli szczególnie znani ze swojej dumy.

Szepnęła uspokajające słowa do Sukkara. Nie wiedziała, czy to z powodu mężczyzn, czy ich ogromnych, złowrogich koni, ale jej lojalny ogier zrobił krok w tył. Jeszcze nigdy nie podszedł tak blisko Arzu, a Zafira zamierzała torturować go znacznie bardziej. Uśmiechnęła się do Sarasynów, wykrzywiając popękane, blade wargi.

– W takim razie sami mnie złapcie.

– Nie masz dokąd uciec.

– Zapominasz o czymś, Sarasynie. Arz to mój drugi dom.

Pogładziła dłonią grzywę Sukkara, wzięła głęboki oddech i poprowadziła wierzchowca prosto w ciemność, a ta zawładnęła nią w całości. Dziewczyna z całych sił starała się nie zwracać uwagi na radosne szepty, jakimi ją przywitała. Próbowała stłumić poczucie euforii, która wypełniła jej serce, oraz głodu, który szalał w jej żyłach.

Od czarnych pni drzew biła upiorna i niewzruszona aura, a ich ostre liście lśniły w mroku. Spod kopyt Sukkara dobiegał ją chrzęst pnączy, a jej wzrok niemal całkowicie pochłonęły cienie.

Nie licząc przyśpieszonego oddechu, Sukkar zachowywał względny spokój, a Zafira nadstawiła uszu, z galopującym sercem próbując wyłapać wszelkie odgłosy, które świadczyłyby o tym, że jest ścigana. Mimo przepełniającego ich strachu Sarasyni powinni ruszyć za nią w pościg – duma to niebezpieczna cecha.

Cisza – dokładnie taka, jak wtedy, gdy mężczyzna wyciągnął bułat. Bezruch poprzedzający pierwszy podmuch wiatru.

Nie ścigali jej.

Po raz pierwszy w życiu doceniła upiornego, nieobliczalnego ducha Arzu, który odstraszył obu mężczyzn. Mogły ich dzielić dziesiątki mil i ani ona, ani dwaj Sarasyni nie zdawaliby sobie z tego sprawy. Właśnie taki był Arz. Właśnie dlatego ci, którzy się w nim zaszywali, nigdy nie wracali – nie byli w stanie znaleźć drogi powrotnej.

Zafira widziała zaledwie zarys białej sierści Sukkara, lecz po latach obcowania z tą ciemnością słuch dziewczyny był ostrzejszy niż jakikolwiek sztylet. W Arzie to uszy były jej oczami.

Ze wschodu dobiegł ją delikatny szelest, na co ona i Sukkar raptem znieruchomieli. Rozbrzmiały odgłosy kroków, a temperatura powietrza gwałtownie spadła.

– Pora wracać – mruknęła pod nosem Zafira, a Sukkar zadrżał i podążył za ruchem jej dłoni. Za szeptem w jej sercu, który umilkł dopiero w momencie, kiedy ruszyła się z miejsca.

Ciemność sięgała ku błękitnemu niebu oraz malującemu się w oddali ciepłemu słońcu. W jednej chwili wypełniła ją pustka, a w nozdrza zakłuło mroźne powietrze, nasycone zapachem metalu i żywicy.

Wyglądało na to, że Sarasyni nie mieli tyle szczęścia. Ile czasu minęło, odkąd cała ich trójka zaszyła się w lesie? Nie mogło upłynąć więcej niż dwadzieścia minut, ale położenie słońca na niebie świadczyło o tym, że minęła przynajmniej godzina.

Zafira nie chciała wiedzieć, czy król rzeczywiście chciał się z nią zobaczyć. Albo dlaczego. W odpowiedzi na drugie pytanie Sukkar wydał z siebie głośne parsknięcie, jakby czytał w jej myślach i mówił: Jedno zmartwienie naraz.

Tam, gdzie wcześniej stały konie, śnieg był teraz gładki i...

Łowczyni gwałtownie pociągnęła za lejce.

Na białym tle rysowała się sylwetka kobiety. Jej ramiona przykrywał ciężki płaszcz w szarym kolorze... nie, w kolorze mieniącego się srebra, a pod nim widniała czerwona chaledżi[8]. Kaptur ledwie zakrywał proste, śnieżnobiałe włosy nieznajomej, a usta miały odcień intensywnej, krwistej czerwieni.

Zafira mogłaby przysiąc, że jeszcze parę sekund temu jej tam nie było. Serce dziewczyny zaczęło bić jak szalone.

Arz deprawuje nieskupione umysły.

– Kto by się spodziewał, że zabijanie przychodzi ci z taką łatwością – odezwała się kobieta głosem jak jedwab. Czy Arz potrafił tworzyć też takie iluzje?

– Nie jestem mordercą. Jedynie przed nimi uciekałam – odparła Zafira, szybko zdając sobie sprawę, że nie powinna odpowiadać wytworowi swojej wyobraźni. Nie zabiła tych ludzi... prawda?

– Mądrze. – Po chwili na ustach kobiety zawitał uśmiech. – Naprawdę wyglądasz na kogoś z głową na karku.

Podmuch wiatru zakołysał połami jej płaszcza. Ciemnymi oczami prześledziła linię drzew Arzu, a od spojrzenia nieznajomej biła dziwna mieszanina zachwytu i... wielkie nieba. Uwielbienia.

– Przypomina Sharr, nieprawdaż? – Nagle pokręciła głową, sprawiając wrażenie, jakby każdy jej ruch był dokładnie przemyślany. Zafira poczuła kłębiący się pod skórą strach na wspomnienie o Sharr. Kobieta zawahała się na moment i znieruchomiała. Wyglądała, jak gdyby tkwiła gdzieś pomiędzy prawdą a ułudą. – Och, jak mogłam poruszyć tak drażniącą kwestię? Jeszcze nie byłaś na wyspie.

Jesteś prawdziwa?, chciała zapytać Zafira, lecz zamiast tego rzuciła:

– Kim jesteś?

Kobieta obdarzyła ją wszechwiedzącym spojrzeniem i złączyła nagie dłonie. Nie było jej zimno? Zafira mocniej ścisnęła lejce Sukkara.

– Powiedz, dlaczego polujesz?

– Poluję dla moich ludzi. Po to, by ich wyżywić – odparła Zafira. Bolały ją plecy, a z truchła jelenia zaczął unosić się nieprzyjemny zapach. Chciała już ruszyć w dalszą drogę.

Kobieta mlasnęła, a Sukkar zadrżał.

– Nikt nie jest aż tak nieskalany.

I właśnie w tamtej chwili Zafira musiała mrugnąć, ponieważ naraz kobieta stała o krok bliżej. Próbowała nie zamykać oczu, ale po kolejnym mrugnięciu nieznajoma znajdowała się tam, gdzie wcześniej, i przekrzywiała głowę.

– Czy słyszysz lwi ryk? Czy czekasz na jego wezwanie?

Co to za dziwoląg?

– Tawerna jest na rynku, w razie gdyby brakowało ci araku. – Jednakże naturalną dla Zafiry otwartość przyćmił ucisk w gardle.

Kobieta wybuchnęła śmiechem, który wydawał się zagęścić powietrze i przyćmić myśli Zafiry. Na moment jej wzrok stracił ostrość, a po chwili na śnieg padł cień. Czerń zmieszała się z bielą, a ciemne pnącza wspinały się po kostkach dziewczyny. Sukkar drgnął.

– Droga Łowczyni, ktoś taki jak ja nie potrzebuje trunku.

Łowczyni. Zafira wypuściła wodze z dłoni. Wie.

– Skąd... – Lecz słowa natychmiast zamarły na języku Zafiry. Usta kobiety wykrzywiły się w uśmiechu, a na ten widok dziewczyna poczuła, jak ściska jej się serce. Był to ten rodzaj uśmiechu, który świadczył o tym, że dana osoba znała wszystkie jej tajemnice. Uśmiechu, który zwiastował kłopoty.

– Zawsze odnajdziesz właściwą drogę, Zafiro bint[9] Iskandar – powiedziała kobieta. W jej głosie niemal pobrzmiewał smutek, chociaż błysk w oczach wcale tego nie odzwierciedlał. – Choć takie przeklęte dziewczę jak ty nie powinno było wychodzić z ciemności.

Jej srebrny płaszcz zamigotał, gdy nagle się obróciła, a Łowczyni prawdopodobnie zamrugała po raz kolejny, bo kobieta zniknęła bez śladu.

Wyparowała. Zafira poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. To imię. Ten uśmiech. Rozejrzała się, ale wokół nie było śladu po czarnym cieniu i srebrnym płaszczu. Śnieg był nieskazitelnie czysty, a ucisk w głowie stracił na sile.

Naraz Sukkar pognał przed siebie, zanim zdążyła chwycić za lejce.

Krzyknęła i na moment straciła równowagę, lecz ją odzyskała, nim prawie runęła na śnieg. Ogier kontynuował wariacki galop, dopóki nie wbiegli na zbocze, gdzie wreszcie się zatrzymał.

Zafira szarpnęła za lejce i zaklęła, aż w końcu koń spuścił łeb z dostojnym parsknięciem. Oddychaj. Obserwuj otoczenie. Obejrzała się przez ramię, by ponownie spojrzeć na czarny las, ale nigdzie nie zauważyła kobiety. Jakby całe spotkanie było wytworem jej wyobraźni.

I może takbyło. Zafira znała Arz lepiej niż ktokolwiek inny, więc wiedziała, że tak naprawdę nikt nie był w stanie w pełni poznać jego sekretów. Wiara w jego sztuczki gwarantowała okrutną śmierć.

Czy słyszysz lwi ryk?

Zafira nie usłyszała ryku, ale coś innego. To coś ją kusiło, czyhając pośród cieni. Z każdą wizytą dziewczyny ten głos stawał się coraz silniejszy. Jakby las posiadł kawałek jej serca i próbował zdobyć resztę.

Zaczerpnęła tchu i oderwała wzrok od Arzu. Była wyczerpana i miała halucynacje, nic więcej.

Zresztą to wszystko i tak musiało poczekać. Na razie musiała włożyć chaledżi i zdążyć na ślub.

ROZDZIAŁ 2

Ludzie zginęli, ponieważ on przeżył. I jeżeli tylko w ten sposób mógł przeć do przodu, to trudno.

Trzy dni temu sąsiedni kalifat Demenhuru zmagał się z dość silną burzą śnieżną, stąd klimat Sarasynu nieco się oziębił. Połączenie pustynnego gorąca i kapryśnego mrozu przyprawiały Nasira o dreszcz, lecz oto stał, z dala od domu, w Krainie Sułtana.

Misje, jakie odbywał w Sarasynie, zawsze napawały go poczuciem nostalgii, której nie był w stanie zrozumieć. To właśnie w tym kalifacie się urodził, choć tak naprawdę nigdy tam nie mieszkał, dlatego ten obszar wydawał mu się jednocześnie dziwnie znajomy i kompletnie obcy.

Jednak dziś przybył tu wyłącznie w jednym celu: aby zabić.

Leil – stolica kalifatu – roił się od uzbrojonych mężczyzn w lazurowych turbanach. Przy bramie wejściowej stało trzech strażników; na nogach mieli luźne sirłale[10] zamiast ciasnych spodni, a brązowa skóra ich umięśnionych, żylastych ramion lśniła w promieniach słońca. Bijący od strony pobliskiego domu podmuch gorącego powietrza przynosił ze sobą piżmowy zapach pustyni oraz odgłos bawiących się dzieci i karcących ich opiekunów.

Nasir zmierzył wzrokiem posterunek, po czym westchnął ciężko i ześlizgnął się z grzbietu swojej klaczy. Nie miał zamiaru wszczynać niepotrzebnej walki.

– Wygląda na to, że muszę pójść dłuższą drogą – mruknął pod nosem, pocierając dłonią bok Afyi. Zarżała cicho w odpowiedzi, a Nasir przywiązał ją do pniaka obok wielbłąda o zaspanych oczach.

Wspiął się po stosie starych skrzynek i zaczął przeskakiwać z markizy na markizę, w kółko powtarzając w głowie rozkazy, jakie otrzymał od króla Arawiyi. Głos władcy przypominał mu węża, który gładko wpełzał do jego żył, by następnie zatopić kły w sercu.

Słysząc w uszach świst chłodnego powietrza, wyćwiczonymi ruchami wdrapał się po ścianie jednego z domów na dach, a potem przeszedł na jego drugą stronę, omijając po drodze rozłożony na środku ozdobny dywan oraz leżące obok wyszywane klejnotami poduszki.

Rozpościerające się nad jego głową sarasyńskie niebo było równie ponure i szare jak jego myśli, które rozjaśniała jedynie świadomość nadchodzącego wyścigu wielbłądów. Sam wyścig niezbyt go ciekawił – bardziej interesowała go przykrywka, jaką gwarantował, oraz mężczyzna, który miał się na nim zjawić.

Przeskoczył na kolejny dach. Zatoczył się, gdy nagle ostrze szabli minęło jego twarz o cal. Dziewczyna w wieku około trzynastu lat odskoczyła do tyłu i zaczerpnęła tchu, upuszczając na zakurzoną, wapienną powierzchnię jeden ze swoich bliźniaczych bułatów, jednocześnie wyrywając się ze skupienia. Ukryte ostrze w rękawicy Nasira zadrżało, ale zbędne zabójstwo było ostatnim, czego w tej chwili potrzebował.

Tak jakby którekolwiek z twoich zabójstw było konieczne.

Uniósł palec do ust, lecz dziewczynka tylko stała z szeroko otwartymi ustami i chłonęła wzrokiem jego zakapturzoną sylwetkę. Ubranie zabójcy składało się z wielu warstw czarnego materiału z wyszytymi na nim srebrnymi elementami. Jego ciasne rękawy stykały się z delikatną skórą rękawic zawierających pod fałdami ukryte ostrza. Przewiązana w talii szara szarfa była częściowo schowana pod szerokim, skórzanym pasem z bronią, w skład którego wchodziła pochwa z bułatem. Ten strój pochodził z Peluzji, kalifatu znanego z wysoce rozwiniętego przemysłu i rolnictwa – innymi słowy nikt nie produkował lepszej jakości ubioru.

– Asasyn? – wyszeptała konspiracyjnie, dając mu do zrozumienia, że zachowa jego obecność w tajemnicy. Wokół ramienia miała przewiązaną wstęgę przypominającą wijącego się węża.

Nie, chciał rzucić w odpowiedzi na ten pełen podziwu głos. Asasyni żyją z honorem.

Nasir nie żył. On istniał. I nikt nie był w stanie zrozumieć, co różniło te dwa słowa, dopóki sam nie żegnał się z życiem.

Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko. Jej wygląd, a w szczególności jasne włosy, nie wskazywał na sarasyńskie pochodzenie, lecz obecność głodnych słońca Demenhunów w upalnym Sarasynie nie była niczym niezwykłym, zwłaszcza jeśli chodziło o kobiety. Żaden kalifat Arawiyi nie segregował społeczeństwa tak bardzo jak Demenhur.

Nieznajoma podniosła bułat i zaczęła szybko obracać go w dłoni, wykonując nim skomplikowane manewry, które bez wątpienia zagwarantowałyby jej miejsce w bractwie asasynów, ale Nasir nie wysilił się na komentarz. W jego świecie lepiej było milczeć, ponieważ osoba, którą dopiero poznał, mogła z łatwością następnego dnia stać się pożywką dla larw.

Minął ją i przeskoczył na kolejny dach, z którego można było dostrzec domy z jasnobrązowego kamienia. Rozciągające się poniżej ulice ziały pustką, nie licząc jednej osoby ciągnącej za sobą rzadkiej rasy wielbłąda. Z okapów zwisały przykurzone latarnie, których potłuczone szkło już od dawna mieszało się z piaskiem pustyni.

Nasir zeskoczył z dachu, lądując na rynku. Z każdej strony otaczały go chyboczące się na cienkich nogach stragany, gdzie liczne płachty w przeróżnych kolorach chroniły sprzedawane na nich dobra przed upalnym słońcem. Pod butami czuł ruch piasku, a jego nozdrza wypełniał zapach potu i gorąca. Kilka urwisów bez koszulek chowało się pod stołami oraz pośród pasów tkanin, podczas gdy wokół stanowisk przechadzał się pokaźny tłum ludzi.

W południe będzie ich jeszcze więcej. Wtedy ostry aromat gałki muszkatołowej i sumaku zmiesza się z wonią smażonego mięsa do mutabbaku[11], przygotowywanego na prośbę robotników, którzy zajmowali się wydobywaniem węgla i minerałów w jednym z najgorszych miejsc Arawiyi: Jaskiniach Leilu.

Jednak na razie kupcy poświęcali się zachwalaniu produktów – stosów tkanin w oślepiających kolorach, których intensywność była nieco przyćmiona przez pochmurne niebo; przypraw w tylu odcieniach, że bez problemu wystarczyłyby na namalowanie obrazu; wyrzeźbionych z kamienia talerzy o wzorach tak skomplikowanych, że Nasir nie potrafił zrozumieć, dlaczego ktoś miałby wkładać w to aż tyle wysiłku.

Przepchnął się obok grupki kobiet, omal nie wpadając na kupca, który siedział po turecku na ziemi, otoczony przez torby z cennym towarem. Na jego ramieniu znajdował się sokół o bystrym spojrzeniu. Wysuszony słońcem starzec podniósł wzrok i uśmiechnął się szeroko, podekscytowany perspektywą obsłużenia kolejnego klienta.

Lecz w chwili, w której ujrzał Nasira, błysk w oczach mężczyzny zastąpiło przerażenie. Asasyn wypuścił oddech i się rozejrzał, widząc, że pozostali również zaczęli zauważać jego obecność. Jedna z kobiet upuściła na piasek torbę ze świeżo zakupionym zbożem.

Pochylił głowę i ruszył naprzód, dusząc się pod kapturem. Wokół słyszał szepty skierowane w jego stronę. Czuł na sobie przepełnione strachem spojrzenia. Wiedzieli, co było celem Nasira. Jego strój nie pozostawiał w tej kwestii żadnych wątpliwości.

Dlatego kiedy torba z dinarami odwiązała się od jego boku, rozsypując na zapiaszczonym gruncie srebrne, migoczące w słońcu monety, udał, że tego nie zauważył.

Właśnie tak powinno to wyglądać. Lepiej, by wszyscy postrzegali Nasira jako człowieka równie okrutnego co sam król Ghameq. Ponieważ pod wieloma względami taki był. Być może nawet gorszy.

Tymczasem mieszkańcy wciąż dostosowywali się do życia, które z każdym kolejnym dniem stawało się coraz bardziej przygnębiające. Ich kalif niedawno został zamordowany, a ziemie bezprawnie przejęte przez króla. Jednakże nie wyglądało na to, żeby ktokolwiek był z tego powodu szczególnie przybity.

Powstań. Sprzeciw się. Walcz.

Na tę myśl w jego głowie rozległ się szyderczy głos: nawet ty nie sprzeciwiłeś się królowi.

Mało tego, Nasir zabijał wszystkich, którzy odważyli się podnieść głowę.

W końcu dotarł do alejki znajdującej się na końcu rynku. Dziewczynka o dużych, szarych oczach zamrugała i cofnęła się do cienia uliczki, mącąc leżący pod stopami piasek, a para kotów wbiegła pod gruzy i otuliła się ogonami. Popękane, kamienne ściany pokryte były poszarpanymi kawałkami pergaminu, na których pewien głupi, przepełniony zbyt wielką nadzieją romantyk nabazgrał poetyckie myśli.

Jego umm[12] zawsze powtarzała, że człowiek pozbawiony nadziei jest jak ciało bez duszy. Lecz to właśnie zniknięcie Sióstr, do którego doszło kilkadziesiąt lat temu, skazało ich na życie pozbawione magii, która niegdyś napędzała Arawiyę. Stąd tutaj, gdzie piasek pokrywała sadza, natomiast niebo było stale pogrążone w mroku, nikt – a już w szczególności Nasir – nie mógł wykrzesać z siebie choćby iskry nadziei.

W pobliżu rozbrzmiał chrzęst piachu i po chwili z cienia wyłonił się strażnik z mieczem w dłoni. Asasyn obrzucił ostrze beznamiętnym spojrzeniem.

– Stać – rozkazał mężczyzna, wypinając pierś, a przy tym również brzuch.

Skąd ci głupcy biorą tyle jedzenia?

– Trochę na to za późno – odparł gładko Nasir. Machnął ręką i wysunął ostrze, które cały czas skrywał pod rękawicą.

– Powiedziałem stać – powtórzył mężczyzna. Stał wyprostowany, a bijące od niego świeżość i entuzjazm nie pasowały do rzeczywistości świata, który wkrótce całkowicie by go zdeprawował.

Asasyn zamierzał oszczędzić mu tego doświadczenia. Jego ostrze błysnęło w słabym świetle słońca.

– Cóż za żałosne ostatnie słowa.

Strażnik wytrzeszczył oczy.

– Nie! Zaczekaj. Mam siostrę...

Nasir wykonał pełny obrót, mijając uniesiony przez strażnika miecz, i przeciął ostrzem jego szyję. Na koniec zaciągnął zakrwawione ciało do cienia, a następnie odwrócił się z powrotem do ściany i przesunął po niej dłońmi, szukając punktu zaczepienia.

Osiwieję, zanim to wszystko się skończy.

Po raz kolejny wspiął się na górę po kamiennej powierzchni. Przeskoczył z tarasu na dach, aż w końcu dotarł do najwyższej, najbardziej ekstrawaganckiej wapiennej konstrukcji w całym mieście.

Zaczął skradać się w jej kierunku, ale wyglądało na to, że w tej chwili w luksusowym domu Fawdy nie było nikogo oprócz niego. Organizatorzy wyścigu wielbłądów należeli do najzamożniejszych grup w mieście; cieszyły się one złą sławą, lecz nieżyjący już kalif przymykał na to oko.

Kremowy kamień urozmaicały dekoracyjne siatki i drogie poduszki w subtelnych kolorach. Z boku stał dzbanek dalla[13] oraz filiżanki bez uchwytów z ciemnymi łuskami na dnie. Doskonale wiedział, co się tutaj wydarzyło, i pochwalił w duchu swoje wyczucie czasu.

Przesunął stos jedwabnych poduszek i przykucnął na krawędzi dachu. Odczytanie pory dnia z pozycji słońca na szarym niebie graniczyło z cudem, ale poniżej, przy dolinie, zaczęło się zbierać coraz więcej ludzi oczekujących na rozpoczęcie wyścigu – Sarasynów o ciemnych włosach, oliwkowej skórze i smutnych oczach. Jego ludzi.

Głupcy. Zjawili się tu tylko po to, by opróżnić kieszenie poprzez obstawianie zwycięzcy gonitwy. Nasir wydał z siebie lekceważący odgłos i przeniósł wzrok na rozłożone w oddali namioty. Nie przyszedł tu, żeby oglądać wyścig.

Jeszcze moment.

Asasyn wetknął dłoń pod liczne warstwy stroju, szukając słodkiej przekąski, którą tam schował zeszłej nocy, lecz zamiast tego palce mężczyzny natrafiły na chłodną strukturę dysku. Przesunął kciukiem po mozaice z kości wielbłąda otaczającej jego płaską, wewnętrzną część. W środku znajdował się zmatowiały zegar słoneczny, którego powierzchnię znaczyła pajęczyna turkusowej patyny oraz pęknięty szklany damaskinaż[14]. Niegdyś błyszczał on w dłoni pewnej królowej, a on myślał, że...

To nie czas na rozpamiętywanie przeszłości, durniu.

Wzdrygnął się, słysząc w głowie głos ojca, i pośpiesznie wyciągnął zawinięty w pomarszczony papier kawałek ciasta daktylowego. Była to jedna z rzeczy, dzięki którym znów mógł poczuć się sobą. Kawałek ciasta zachowany na później. Stary zegar słoneczny kryjący w sobie wspomnienia z przeszłości.

Gdzie ten przeklęty bachor?

Wielbłądy prowadzone były już na linię startu, a Nasir musiał się tam przedostać, zanim tłum zrobi się tak gęsty, że nie będzie mógł przecisnąć się między ludźmi. Bębnił palcami o kamień, pokrywając opuszki kremowym pyłem.

Rimaal[15]. Przysięgam, że rozerwę go na...

Nagle rozległ się zgrzyt zawiasów klapy i asasyn odwrócił głowę w chwili, gdy na dach wdrapał się mały chłopiec z opuchniętymi łokciami. Piaskowy kot miauknął i przytulił się do jego brudnych stóp.

Nasir uniósł brew.

– Długo kazałeś na siebie czekać.

– Prze... przepraszam. Nie mogłem pozbyć się efendiego[16] Fawdy. – Brązowa skóra posłańca była umorusana kurzem. Właściciel domu Fawdy nie należał do ludzi przyzwoitych, lecz jeżeli dzieciak chciał nazywać go efendim, Nasir nie miał zamiaru się wtrącać.

– Wszystko gotowe – powiedział chłopiec, jakby właśnie wypełnił zlecenie życia. Asasynowi podobało się, że nie bał się z nim rozmawiać. Czy bał się jego? Pewnie tak. Ale samej rozmowy nie.

Nasir kiwnął głową ze zrozumieniem.

– Masz moją wdzięczność.

Słysząc podziękowanie, na twarzy dzieciaka odmalowało się zaskoczenie równie silne jak to, które czuł Nasir. Zanim jego duma zdołała go powstrzymać, wyciągnął kawałek ciasta w stronę gońca. Przez chwilę chłopiec jedynie wpatrywał się w wypiek, lecz w końcu spomiędzy jego spierzchniętych warg wyrwało się ciche westchnienie i ostrożnie wyciągnął dłonie, a następnie z szeroko otwartymi ustami rozłożył woskowany papier, patrząc na niego z wyrazem najwyższego podziwu. Zlizał lepki cukier z brudnych palców, wtedy asasyn poczuł ucisk w żołądku.

Chłopiec podniósł wzrok, a Nasir nigdy wcześniej nie widział tak promiennego uśmiechu. W swoim życiu oglądał wyłącznie krew, łzy i ciemność. Ta nadzieja w oczach, brud na twarzy, wystające kości...

– Czy mógłbyś... wyświadczyć jeszcze jedną przysługę?

Nasir zamrugał, słysząc opanowany ton gońca. Jego imię i „przysługa” nie były słowami, których używało się w jednym zdaniu.

– Te dzieci, które muszą brać udział w wyścigach – kontynuował. – Czy mógłbyś je uwolnić?

Asasyn przeniósł wzrok na dolinę oraz stojące tam maluchy.

– Jeśli nie zginą w wyścigu, zginą gdzieś indziej – oznajmił.

– Nie mówisz poważnie – przemówił chłopiec po dłuższym momencie, a Nasir z zaskoczeniem zauważył płonącą w jego oczach wściekłość.

Niech płonie, młody.

– Odkupienie zarezerwowane jest dla głupich bohaterów, którzy nigdy nie będą częścią prawdziwego świata. Oszczędź sobie cierpienia i zostaw resztę.

Asasyn odwrócił się bez słowa. Zeskoczył z dachu, lądując bezszelestnie na ziemi.

W pobliżu wałęsali się odziani w sirłale i czarne turbany strażnicy Fawdy, oraz reprezentanci wyższych klas, którzy mieli na sobie proste, sięgające do kostek kandury[17]. Nasir nie potrafił zrozumieć tej przerażającej mody na noszenie wąsów bez brody, ale ci ludzie uważali, że im dłuższe, tym lepsze.

Odczekał chwilę w cieniu daktylowca, a potem opuścił głowę i wślizgnął się między grupkę pijaków. Razem z nimi przeszedł obok usadowionych na niskich stołkach bukmacherów oraz ludzi, którzy radośnie obstawiali zwycięzcę wyścigu, przeznaczając swoje drobne zarobki na jeden krótki zakład.

Do doliny weszło jeszcze więcej wielbłądów. Dzieci też tam były, ubrane jedynie w zakurzone sirłale. Jego palce drgnęły, gdy pewien mężczyzna zdzielił batem jednego z chłopców, który z policzkami mokrymi od łez pocierał zaczerwienione od rzemienia ramię, obrzucając oprawcę morderczym spojrzeniem.

Tylko w Sarasynie chęć zemsty mogła zapłonąć u ludzi w tak młodym wieku. Niewiele osób sprzeciwiało się wykorzystywaniu dzieci w gonitwach, ponieważ im lżejszy jeździec, tym szybszy wielbłąd. Krew asasyna wrzała, ale udało mu się uspokoić drżenie dłoni.

Potwory nic nie były dłużne niewinnym ludziom.

Kiedy jego pijani towarzysze w końcu dotarli do tłumu zebranego tuż przy liniach bocznych trasy wyścigu, Nasir opuścił ich szeregi i zacisnął zęby, gdy w nozdrza uderzył go swąd gorącego piasku i potu. Przepchnął się obok rozradowanych członków widowni, a następnie ominął piaskowego kota oraz dzieci, które próbowały wyprosić od ludzi resztki jedzenia.

Udał się do namiotów.

Pierwsze, do których zajrzał, stały puste. W środku znajdowały się tylko tradycyjne siedzenia w stylu madżlisu[18], które służyły do przeprowadzania prywatnych negocjacji lub spotkań o charakterze bardziej intymnym. Zgodnie z tym, co przekazał mu goniec, pozostawiony przez chłopca znacznik w postaci czerwonej chusty wetkniętej pod jeden z kamieni leżał przy siódmym namiocie.

Nasir położył dłoń na rękojeści bułatu.

Jego celem mógł być ktoś młody lub umierający. Mogły to być dzieci, które chwilę przed śmiercią patrzyłyby w beznamiętne oczy asasyna, kierując okrzyki do głębi jego duszy. Ale prawda była taka, że wyzbył jej się już dawno temu.

Pozostało jedynie imię. Kawałek pergaminu, zwinięty i schowany w kieszeni Nasira.

Wślizgnął się do niewielkiego namiotu, czując, jak podeszwy jego butów zatapiają się w piasku. Przenikające przez rozdarcia w beżowych ścianach promienie słoneczne nadawały wnętrzu ponury nastrój i podkreślały unoszące się w powietrzu pyłki kurzu. Na dywanie leżały porozrzucane księgi, nad którymi pochylał się mężczyzna o siwych włosach, pisząc coś przy świetle małej latarni.

W chwili, kiedy rozpoczął się wyścig, okrzyki widowni urosły w siłę, a w ich tle dało się słyszeć stęknięcia wielbłądów i wrzaski dosiadających ich dzieci. Mężczyzna potarł brodę, mrucząc coś pod nosem.

Jeszcze niedawno Nasir zastanawiał się, dlaczego przestał czuć żal na myśl o ludziach, których miał zabić. Po pewnym czasie jego serce przestało postrzegać te egzekucje jako coś potwornego i w żaden sposób nie wiązało się to z ciemnością, jaka plamiła te ziemie. Nie, to on ponosił za nie odpowiedzialność.

To on pogrążał swoje serce w mroku, nikt inny.

Asasyn znieruchomiał, widząc bijący od mężczyzny spokój, i przez moment rozważał zabicie go z zaskoczenia. Lecz nagle zauważył tytuły ksiąg napisane w starożytnym, safaickim języku – wśród nich był również raport na temat nieżyjącego już Nocnego Lwa.

Historyk. Mężczyzna był historykiem. To dlatego Nasir musiał go zabić?

Zatopił stopę głębiej w piasku, czując chrzęst ziarenek pod podeszwą buta. Mężczyzna podniósł wzrok, nie pokazując po sobie nawet cienia zaskoczenia.

– Ach, jednak przyszedłeś. Spodziewałem się ciebie dużo wcześniej.

Nasir poczuł w piersi ukłucie irytacji. Zwykle jego ofiary próbowały się bronić, zamiast z nim rozmawiać.

– Nie jestem łowcą. Zabijam, gdy dostanę taki rozkaz.

Mężczyzna się uśmiechnął.

– Oczywiście, że tak, asasynie. Ale kiedy odcinasz głowę, ciało też umiera. Rozprawiliście się z naszym kalifem oraz jego doradcą. Od tamtej pory czekałem na twoje przybycie.

W oczach mężczyzny pojawiło się ciepło, a Nasir ostrożnie obejrzał się przez ramię, lecz szybko zdał sobie sprawę, że to spojrzenie jest przeznaczone dla niego. Wyglądało tak, jak spojrzenie gońca. Jednak to było sto razy gorsze.

Nikt nie powinien okazywać dobroci swojemu mordercy.

– Owais Khit? – zapytał cicho. W głosie Nasira pobrzmiewała niebezpieczna nuta, a w jego sercu zapłonęła gorzka nienawiść.

Owais był tutaj ze względu na dzieci biorące udział w wyścigach; chciał je uwolnić. Niestety miał w tym również swój interes. Taki, który w żaden sposób nie wiązał się z nieżyjącym kalifem i który bardzo intrygował Nasira, bez względu na zdradziecką naturę tej sprawy. Ponieważ w Arawiyi siła oznaczała śmierć, chyba że wykorzystywało się ją w imieniu króla.

Mężczyzna pochylił głowę.

– Zgadza się. Zrób to szybko, ale wiedz, że ta wola nie umrze wraz ze mną.

– Mówisz o zdradzie. Wszystko, co robisz, jest zdradą wobec króla. – Nasir popełnił błąd. Powinien był zabić mężczyznę, zanim zdążył zauważyć błysk jego brązowych oczu. Jednak co było groźnego w zgłębianiu historii?

– A kto wymierzy sprawiedliwość zdradzieckiemu królowi? – zapytał Owais. – Król nie miał prawa mordować naszego kalifa, bez względu na to, jaki był okrutny. Nie ma prawa zaskarbiać sobie naszych ziemi i wykorzystywać sarasyńskiej armii. Jesteśmy tylko jednym z pięciu kalifatów, nad którymi może przejąć kontrolę. Zastanów się, chłopcze. Mając na smyczy pięć kalifatów oraz samą Straż Sułtana, do czego może mu być potrzebna jeszcze armia?

– Serce nie rodzi się czarne. Moim zadaniem było jedynie ujawnienie powodu do zmiany. Powodu, dla którego miejsce naszego dobrego króla zajął tyran. Nasza sułtanka nie włączyłaby go do naszej wspólnoty, gdyby naprawdę był tak zły, jak powiadają. Coś kłębi się w mroku i wkrótce śmierć będzie najmniejszym z naszych zmartwień.

Owais uniósł podbródek.

– Zrób to szybko, chłopcze. Ale wiedz, że znajdą się inni, którzy będą kontynuować moje dzieło. Być może pewnego dnia ty również zaczniesz je kontynuować, a Arawiya nareszcie odzyska świetność.

Wykluczone. Chłopiec z dłońmi splamionymi krwią nie mógł być częścią tego dzieła. Jego serce było równie czarne jak u tych, którzy stanowili cel Owaisa. Nieważne, co on oraz jego ludzie próbowali osiągnąć, niedługo cały ich plan i tak legnie w gruzach. Z każdym dniem liczba buntowników malała – Nasir mógł to potwierdzić.

Jego bułat zabrzęczał, gdy wydobył go z pochwy. Owais wypuścił powietrze i owinął turban wokół głowy, a w jego oczach – intensywnych orzechowych tęczówkach wyróżniających się na tle zmarszczonej z wiekiem skóry – dało się dostrzec błysk ostrza. Na ustach mężczyzny ponownie zawitał uśmiech, a asasyn sobie przypomniał, jak król przekazał mu złożony kawałek pergaminu. Pomyślał o ostrzeżeniu Owaisa i zdał sobie sprawę, że zabijanie kogoś za czytanie ksiąg jest zwyczajnie absurdalne.

Ale Nasir zawsze wykonywał zlecenia do końca.

Mężczyzna zaczerpnął tchu, kiedy chłód metalu dotknął jego skóry. Była to ostatnia oznaka emocji, jaką zdążył po sobie pokazać, nim ostrze gładko zatopiło się w ciele, a z rany buchnęła krew, przez co wzrok Nasira zaszedł czerwienią. Gdzieś w oddali dzieci właśnie straciły ojca, natomiast wnuki kogoś bardzo im drogiego.

Asasyn wyciągnął spomiędzy szat pojedyncze pióro i umoczył je we krwi. Opadło na pierś mężczyzny, a jego czarną chorągiewkę znaczyła świetlista, bordowa plama.

Każdy, kto zobaczy to pióro, będzie wiedział, kto zabił Owaisa. Będzie wiedział, że chęć zemsty na nic się tu nie zda.

W pustych oczach mężczyzny nie było ciepła, gdy żyjący w Nasirze asasyn nakazał mu uklęknąć przy jego ciele. Zamknął powieki nieboszczyka i poprawił mu turban.

– Spoczywaj w pokoju, Owaisie Khicie z Sarasynu.

Nasir wziął głęboki wdech, czując w nozdrzach smród krwi, i wyszedł z namiotu.

Wejście zostawił otwarte, by wszyscy mogli zobaczyć, co się wydarzyło. Tylko tyle mógł dla nich zrobić – pomóc w odnalezieniu ciała, które wkrótce trzeba będzie pochować. Mieszkańcy nigdy nie uznają asasyna za sojusznika, ale w tej chwili zdołał niemal odnieść wrażenie, że jest inaczej.

Nienawiść, jaką go darzyli, była całkowicie uzasadniona; Nasir zabił więcej osób, niż potrafił zliczyć. Kiedyś miało to dla niego jakieś znaczenie. Teraz było to jedynie kolejne machnięcie ostrzem. Kolejna niefortunna dusza.

Dla nich nie był Nasirem Ghameqiem, księciem Arawiyi, nie. Był łowcą dusz.

Księciem Śmierci.

ROZDZIAŁ 3

W Demenhurze każdy obwiniał kobiety o wszelkie zło, a to wszystko z powodu Szóstki Sióstr. Ta świadomość sprawiała Zafirze ból, jak rana, która już nigdy się nie zagoi.

To słowo – Łowczyni – było solą w jej oku i każdego dnia musiała zaciskać zęby, by znieść cierpienie, jakie jej zadawało. Zawsze była Łowcą. Zawsze samą siebie nazywała Łowcą. I choć nie miała wątpliwości, że kobieta odziana w srebro była zaledwie wytworem jej wyobraźni, ta sytuacja dała jej do zrozumienia, że nieważne, co zrobi, zawsze będzie wytykana palcami.

Dokładnie tak, jak Szóstka Starszych Sióstr, które ryzykowały życie, aby zapewnić temu parszywemu królestwu dobrobyt.

Tak wiele poświęciły, mimo to stały się symbolem wstydu. Gdyby Siostry były mężczyznami, Arawiya wciąż tętniłaby magią. Gdyby Siostry były mężczyznami, na kalifatach nie ciążyłaby teraz klątwa. Gdyby Siostry były mężczyznami, wszystko byłoby jak dawniej. A przynajmniej tak mówił kalif Demenhuru.

Zafira miała odmienne zdanie.

Wspinając się razem z Sukkarem na ostatnie ze wzgórz, które dzieliły jej wioskę od Arzu, myślała o tym, jak bardzo chciałaby po prostu być sobą. Jak bardzo chciałaby, żeby kobiety nie były postrzegane przez mężczyzn jako nieudacznice. Pocieszała się w duchu, że nie wszystkie kalifaty prowadziły taką politykę. W Zaramie pozwalano kobietom walczyć na arenach, gdzie mogły rywalizować z mężczyznami jak równy z równym. W Peluzji władzę samodzielnie sprawowała kalifka, wspierana przez swoją Dziewiątą Elitę.

Zafira dotknęła palcami kaptura. Gdyby wyrwała się ze szponów swojego płaszcza i tego całego teatrzyku, w którym grała męską rolę, Demenhur nie pochwaliłby jej decyzji. Wszystkie jej dokonania zostałyby potępione. Czyniąc to, tylko narobiłaby sobie kłopotów.

To nie dzień na tak ponure myśli.

Na horyzoncie pojawiła się czyjaś sylwetka, a Zafira zamarła na ułamek sekundy, lecz nagle rozpoznała delikatne rysy i zaczesane do tyłu włosy. Deen. Jedna z czterech osób, które wiedziały, że to ona była Łowcą Arzu. Czekał na nią z ostrzem w dłoni, niewzruszony silnymi podmuchami mroźnego wiatru.

Zafira zsiadła z konia i szturchnęła chłopaka w ramię.

– Pewnego dnia będziesz przemierzał tę ciemność razem ze mną.

Deen się uśmiechnął, a następnie wbił wzrok w Arz i wypowiedział ulubioną kwestię:

– Ale jeszcze nie dziś.

Jego policzki z dołeczkami były czerwone od zimna, a otulający go zielony płaszcz podkreślał mięśnie ramion, które zyskał dzięki kilkumiesięcznej służbie w armii. Urodą niemal dorównywał swojej siostrze.

– Długo cię nie było. – Zmarszczył nos. – Minn urwie ci głowę.

Zafira wykrzywiła usta. Włosy jej przyjaciela przyprószone były płatkami śniegu.

Deen posiadał ten sam typ urody co Yasmine – włosy lśniące niczym wypolerowane drewno, zaokrąglone rysy oraz ciepłe, piwne oczy. Był piękny, zarówno w środku, jak i na zewnątrz. Jednak po śmierci rodziców przylepił na usta uśmiech, którego Zafira nienawidziła i który ledwo tuszował kłębiącą się w jego oczach udrękę. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak to jest silić się na optymizm, kiedy twoje serce rozpada się na kawałki.

Na czole Deena pojawiła się zmarszczka. Nie mógł zbyt wiele dostrzec pod jej kapturem i szalem, ale zatroskany wyraz jego twarzy świadczył o tym, że zobaczył dość.

– Nic ci nie jest? Coś wydarzyło się w Arzie, mam rację?

– Tylko trochę się przestraszyłam – odparła z uśmiechem. Za dobrze ją znał. – Wiesz, jak to jest.

Mruknął pod nosem i ponownie przeniósł wzrok na ciemny las.

– Jest coraz bliżej, prawda?

Nie musiała odpowiadać na to pytanie. Z każdym dniem Arz stopniowo pochłaniał ich teren, przebijając się przez granicę za pomocą ostrych korzeni. Zafira zadrżała, czując chłód bijący od świeżego śniegu, jaki pokrywał jej płaszcz.

Demenhuni uważali, że to wieczna śnieżyca była ich zgubą, ale prawdziwe zagrożenie stanowił Arz, który wkrótce mógł połknąć wszystkie pięć kalifatów – całe królestwo – pogrążając ich w czerni pełnej szeptów i przerażających stworzeń.

– Zeszłej nocy śniło mi się, że byłem na Sharr.

Zafira zamarła. Sharr. Kto by pomyślał, że usłyszy tę nazwę dwa razy w ciągu jednego dnia. To była wyspa zła, miejsce, którego każdy się wystrzegał. Symbol strachu znajdujący się poza ich zasięgiem, ponieważ leżał wewnątrz pierścienia Arzu.

Tymczasem ta wyspa zdecydowanie istniała. Zanim zabrała Siostry i magię, pełniła funkcję więziennej twierdzy. Teraz była dzika i nieokiełznana, pokryta rozrośniętymi oazami. Wspólnie z Arzem wyciągali ku nim swoje szpony, a każde nowe drzewo było jak kolejny żołnierz zasilający ich armię.

– W więzieniu?

Potrząsnął głową. Wzrok miał nieobecny, gdy wypuścił z ust drżący oddech.

– Więziły mnie sczerniałe dłonie. Czarny dym. Szepty. – Skrzywił się i spojrzał na przyjaciółkę. – Wszędzie słyszałem szepty, Zafiro.

Nie powiedziała mu o szeptach, które nawiedzały ją o każdej porze dnia i nocy.

Deen westchnął.

– Nie wiem, co to ma oznaczać, ale czy musiało mnie to dręczyć akurat dzisiaj?

– Przynajmniej dziś możesz znaleźć sobie zajęcie, które odwróci twoją uwagę od przykrych rzeczy. – Sięgnęła po jego dłoń w rękawiczce, a on złapał małym palcem jej własny.

Zamrugał.

– Na śnieżycę, czy ty właśnie powiedziałaś coś optymistycznego? – Zaśmiała się, a jego twarz pojaśniała. Wspólnie ruszyli w stronę wioski, czując pod nogami delikatny śnieg. – Pamiętasz Inayę?

– Córkę wychudzonego piekarza? – zapytała Zafira. Swego czasu wyłącznie chleb upieczony przez tego mężczyznę wypełniał żołądki mieszkańców zachodnich wiosek.

Kiwnął głową. Była to dziewczyna o łagodnym głosie i przenikliwym spojrzeniu. Miała ciemne oczy oraz włosy bujne jak lwia grzywa.

– Kilka dni temu się przewrócił i wszystko wskazuje na to, że już nigdy nie będzie mógł chodzić. Dlatego chodzą plotki, że teraz jego córka chwyci za lejce.

Zafira poczuła ucisk w żołądku.

– Dziś rano, kiedy otwierała piekarnię, przyszli do niej ludzie za’eem[19]. – Deen zacisnął zęby, a Zafira miała ochotę dla ukojenia pogłaskać go po policzku. – Stałem zaraz obok. Sprzedawałem skóry staremu Adibowi. Jeden z nich wyciągnął ją na zewnątrz, a kolejny rozkazał przypadkowemu mężczyźnie, który prawdopodobnie nigdy w życiu nie ugniatał chleba, stanąć za ladą.

– A za kilka dni Inaya zostanie wydana komuś, dla kogo będzie dobrą żoną – dokończyła Zafira. Deen mruknął pod nosem, potwierdzając jej podejrzenia.

Za’eem stali na czele ich wioski, ale każdy z nich był taki sam. Każdy z nich wiernie słuchał bzdur kalifa. Bzdur, które król powinien był dawno uciszyć, lecz tak naprawdę przymykał na nie oko. Zafira nawet nie rozumiała sensu posiadania króla.

Niestety demenhuńscy mężczyźni mieli pokręcony sposób myślenia, który nakazywał im zrzucić na kogoś winę. Na kogokolwiek. I większość mieszkańców wierzyła w każde ich słowo. Gdyby za’eem powiedzieli, że wszyscy umarliby z głodu, gdyby kobieta prowadziła piekarnię, traktowaliby to jako prawdę absolutną. Stanowili książkowy stereotyp przesądnego społeczeństwa.

– Akch, Deen, dlaczego? – Wzrok Zafiry zaszedł czerwienią, a Sukkar parsknął w wyrazie niepokoju. – W zeszłym miesiącu inna dziewczyna została przyłapana na rąbaniu drewna w Pustym Lesie, gdzie wszyscy parszywi mężczyźni od wielu pokoleń robią dokładnie to samo. Tak jakby jej dłonie szkodziły tym drzewom bardziej niż śnieg.

Deen spojrzał na nią pytająco.

– Martwisz się?

– Czy się martwię? – warknęła Zafira.

Uśmiechnął się.

– Czasem zapominam, że nie jesteś taka jak ja. Ale uważaj na siebie, dobrze?

– Zawsze uważam – odparła, gdy dotarli do domu Deena i Yasmine.

Mężczyzna wskazał podbródkiem na drzwi wejściowe.

– Ona o niczym nie wie. Wolałem nie psuć jej tego dnia. Zwłaszcza że na ślubie będą te kozy za’eem.

Miał rację. Yasmine osobiście rozerwałaby za’eem na strzępy, gdyby usłyszała, co się stało.

Zafira podała Deenowi lejce Sukkara i powoli ruszyła ku zniszczonym drzwiom, jednak nim zdążyła chwycić za klamkę, jej przyjaciółka otworzyła je zamaszystym ruchem, a na jej twarzy malowała się mieszanina niepokoju i wściekłości.

– Miałam nadzieję, że powitasz mnie uśmiechem – rzuciła cierpko Zafira, wchodząc do środka.

Yasmine skrzywiła się jeszcze bardziej.

– Och, uśmiecham się. Charra[20], a uśmiechałabym się nawet szerzej, gdybyś przegapiła ślub.

Zafira mlasnęła i zadrżała, kiedy poczuła na ciele ciepło paleniska.

– Cóż za brzydkie słownictwo. Ludzie byliby w szoku, gdyby cię usłyszeli.

– Już prawie południe. – Yasmine zacisnęła usta w cienką kreskę.

Zafira pomyślała o córce piekarza, Inayi. O ślubie, który nie będzie tak szczęśliwy jak ślub Yasmine.

– Sabar, sabar[21]. Miałam dobry powód.

Yasmine, w przeciwieństwie do Deena, nigdy nie należała do osób cierpliwych. Zafira odrzuciła kaptur i wyciągnęła włosy spod płaszcza, a następnie potarła dłonie, by nieco pozbyć się skuwającego jej kości zimna.

Dawno temu jej kalifat był oazą otoczoną przez piaskowe wydmy, a panujący tu upał bywał nie do zniesienia. Śnieg padał tylko raz do roku, lecz pewnego razu przyszła burza śnieżna, a cały teren już na stałe pokrył się białym puchem. Tamtego dnia oni oraz pozostałe kalifaty utracili magię, która wcześniej tętniła w każdym z pięciu królewskich minaretów[22].

Padli ofiarą pewnego rodzaju klątwy: śnieg dla Demenhuru, pustka dla Sarasynu, nieurodzajność dla niegdyś żyznej Peluzji, katastrofy naturalne dla Zaramu i nawet jeszcze gorsze katusze dla Alderaminu. Mało tego, sytuacja pogarszała się wraz z rozrostem Arzu.

Aquiferzy panowali nad wodą, Uzdrowiciele zajmowali się rannymi, natomiast Żelaźnicy manipulowali metalem. Teraz magia była odległym wspomnieniem, a ich ziemie pogrążały się w ruinie.

Zafira wzięła od Yasmine miskę ciepłej szorby[23] i zamieszała delikatną soczewicę, czując przenikające do jej dłoni ciepło. Potarła pierś w miejscu, gdzie przeszył ją ból na myśl o magii, której nigdy nie miała okazji zobaczyć na własne oczy. O piasku, który nigdy nie łaskotał jej w palce u nóg, ani nie dostosowywał się do kształtu stóp.

Yasmine usiadła i wetknęła pod siebie wypłowiałą chaledżi. Była to luźna, sięgająca do kostek suknia z ciasnymi rękawami, pozbawiona wszelkich błyskotek i kolorowych nici, lecz Yasmine i tak wyglądała w niej olśniewająco. Zafira mogła sobie jedynie wyobrazić, jak będzie prezentowała się na ślubie.

Wielkie nieba. To już dzisiaj.

– Domyślam się, że masz wiarygodne usprawiedliwienie, ale wiesz, co ci powiem? – zapytała Yasmine, gdy nasiona soczewicy rozpływały się na języku Zafiry.

– Nie wiem, czy powinnam się w to bawić w dniu twojego ślubu – odparła Łowczyni. Przygotowywania trwały od kilku tygodni, ale mimo to Zafira wciąż nie była gotowa ujrzeć Yasmine u boku kogoś innego – u boku przystojnego pół-Sarasyna o imieniu Misk. Już nie będzie mogła przychodzić do nich na noc, kiedy pustka panująca w jej własnym domu będzie nazbyt dawać w kość. Nie będzie mogła przytulać się do boku Yasmine niczym zagubione dziecko.

– Nuda. Żal mi tych, którzy co noc fantazjują o tajemniczym Łowcy.

– Nie jestem nudna.

Yasmine parsknęła śmiechem.

– Może czasami. – Zniżyła głos do szeptu. – Najczęściej.

Zafira spiorunowała ją wzrokiem.

– Po prostu nie cierpię, gdy jesteś taka ostrożna, starowinko. Ale – powiedziała, poruszając brwiami – chodzą plotki, że kalif jest teraz w Domu Selaha. Tak blisko!

– Nie rozumiem, co w tym takiego ekscytującego – rzuciła zgodnie z prawdą. Lecz kiedy w jej głowie po raz kolejny rozbrzmiał głos kobiety w srebrze, krew Zafiry zawrzała: Łowczyni. Przypomniała sobie o córce piekarza. Czyżby Ayman, Kalif Demenhuru, wiedział o Łowcy? Ale przecież zawsze była na bieżąco ze wszystkim, co działo się w jej ojczyźnie.

Yasmine szturchnęła ją w ramię.

– Hej. Co, jeśli przyjechał na ślub?

Zafira wybuchnęła śmiechem.

– Tak, na pewno staruszek przebył tak długą drogę tylko po to, by zobaczyć, jak wychodzisz za mąż. – Pochyliła się w stronę kominka i wzięła głęboki wdech, rozkoszując się jego gorącem.

– I jeśli... czekaj. Co się stało? – Yasmine zmierzyła Zafirę kocim spojrzeniem, a wszelkie oznaki rozbawienia momentalnie zniknęły z jej twarzy.

Zafira usiadła prosto i zamrugała.

– Co masz na myśli?

Yasmine pochyliła się ku niej, a jej lśniące, brązowe włosy migotały w świetle paleniska.

– Twoja twarz jest jak obrzydliwe roladki z mięsem, które często robi Deen. Można z niej wyczytać wszystko. Co się stało?

Zafira oblizała usta. To, że rodzeństwo Ra’ad wiedziało o jej prawdziwej tożsamości, już wystarczająco przyprawiało ją o ból głowy, podobnie jak teraz. A Yasmine nie powinna zawracać sobie głowy jej problemami w dniu swojego ślubu.

– Upolowałam dużego jelenia. Jeśli go dzisiaj upieczemy, wykarmimy sporo ludzi. – Zafira wypiła końcówkę szorby i próbowała wygrzebać językiem ostatnie nasiona soczewicy. – Pójdę pomóc Deenowi. – Zaczęła wstawać, ale Yasmine chwyciła ją za płaszcz i silnym ruchem pociągnęła w dół.

Zafira usiadła z ciężkim westchnieniem.

– Nigdy nie pomagasz Deenowi, gdy wracasz do domu... na pewno sobie poradzi bez ciebie – rzuciła ostro Yasmine. – Powiedz, co się stało.

– Porozmawiajmy o czymś innym. Na przykład o Misku. – Zafira próbowała sugestywnie poruszyć brwiami, jednak efekt okazał się marny.

Yasmine parsknęła śmiechem i położyła wytartą, podziurawioną poduszkę na podołku – jedną z trzech, jakie posiadali. Kiedyś należały do rodziców Yasmine i Deena – aptekarzy, którzy wiele lat temu zginęli w wyniku szturmu dokonanego przez sarasyńskiego kalifa na granice Demenhuru. Często przeprowadzał tego typu ataki, pozostawiając za sobą morze trupów oraz opuszczone domy, a ich właścicieli traktował jak więźniów wojennych. Rodzice Yasmine i Deena należeli do tej pierwszej grupy.

Po tym wszystkim Deen zawiesił się w próżni. Był jak duch, niewolnik tych, którzy swobodnie sprawowali nad nim władzę. Wtedy służył w armii, ale wkrótce potem zrezygnował. Nawet najgorsze gnidy opuściłyby wojsko po zobaczeniu śmierci najbliższych. Nie to, że zdezerterował. Po prostu nikt nie przejął się jego odejściem.

– Zafira, proszę – powiedziała Yasmine, a Zafirze ścisnęło się serce w odpowiedzi na ból pobrzmiewający w jej głosie. Na twarzy przyjaciółki tańczyły cienie rzucane przez płomień paleniska. – Dobrze wiesz, że już wkrótce możemy nie mieć okazji na spokojną, prywatną rozmowę przy kominku.

Zafira zacisnęła powieki. Wielkie nieba, miała rację. Yasmine była szaleńczo zakochana w Misku, a on mógł zapewnić jej życie, które było dużo lepsze niż to, jakie dotychczas wiodła. Zafira nie zazdrościła im miłości; po prostu nie wiedziała, jak poradzić sobie ze świadomością, że jej przyjaciółka już niedługo nie będzie tylko na jej wyłączność.

Otworzyła oczy. Yasmine nadal się w nią wpatrywała, czekając na odpowiedź.

– Wiem, Minn. Wiem. – Zafira przygryzła wargę i próbowała uporządkować myśli. Ogień trzeszczał zaciekle, również wyczekując jej następnych słów. A ponieważ nie potrafiła kłamać, postawiła na półprawdę. – Otoczyło mnie dwóch Sarasynów na koniach tak wielkich, że przy nich Sukkar wyglądał jak pies. Dlatego... poprowadziłam ich w głąb Arzu i dzięki temu udało mi się uciec. Nie sądzę, by zginęli. – Jeszcze nie.

– Ty uciekłaś, a oni nie? To wszystko? – Oczy Yasmine błyszczały niczym zaramski miód w promieniach słońca. – Dlaczego w ogóle tam byli? To mogli być asasyni, Zafiro.

Wątpiła w to.

– Byli nieco zbyt wielcy na asasynów.

– Ach, czyli teraz jesteś specjalistką w ocenianiu rozmiaru asasynów? Sarasyni wiedzą, co robią.

– Gdyby tak było, nie próbowaliby mnie złapać, żeby potem zaprowadzić do króla – odparła. – Nie zrobiłam nic złego.

Yasmine uniosła brwi tak wysoko, że zniknęły pod włosami.

– Charra. Zafiro, mówimy o królu. Pomyśl, co by było, gdyby wysłał swojego syna. Nie miałabyś szans w starciu z Księciem Śmierci.

Zafira zadrżała. Za każdym razem, gdy życzyła królowi śmierci, przypominała sobie o jego synu, który zabił w życiu tak wiele osób, że już przestał zmywać krew z dłoni.

– Dlaczego? – Yasmine podniosła głos. – Dlaczego nie możesz zakończyć tego cyrku? Przestać udawać mężczyznę... przestać się ukrywać? Spotkaj się z kalifem i jego przedstawicielami, pokaż im, kim naprawdę jesteś, a na pewno rozwiążą ten problem. Pomagasz swoim ludziom. Nie masz czego się wstydzić.

– Nie mam czego się wstydzić! – wybuchnęła Zafira. – Nigdy nie mówiłam, że jest inaczej. A swoją drogą, jakim prawem kalif mógłby powstrzymać króla?

W oczach Yasmine pojawił się błysk.

– A skąd pewność, że król rzeczywiście ich po ciebie wysłał? Zabił kalifa Sarasynu, więc nie mamy pojęcia, co w tej chwili dzieje się na północy. Kto wie, czego tak naprawdę od ciebie chcieli?

Być może do króla doszły słuchy, że Zafira potrafi więcej niż przeciętny żołnierz. Że pewien mężczyzna jest w stanie zatopić się w mroku i wrócić stamtąd w jednym kawałku.

Ciszę przerywał trzask ognia, który rzucał tańczące cienie na ściany pomieszczenia.

– Naprawdę sądzisz, że kalif cię znienawidzi, jeśli odkryje twoją prawdziwą tożsamość? – zapytała.

Przerabiały ten temat już tak wiele razy, że Zafirę zaczęło męczyć powtarzanie tego samego argumentu po raz kolejny. Yasmine nie zdawała sobie sprawy z wielu rzeczy, które działy się w wioskach Demenhuru.

– Nie znienawidzi mnie. Obróci mój świat do góry nogami. Myślisz, że na mój widok nie będą podawać moich osiągnięć w wątpliwość? Przecież wiesz, jak każdy wytyka palcami Szóstkę Sióstr. Znasz sytuację naszych kobiet. Wszyscy wysłuchują bredni, że do niczego się nie nadajemy, że jesteśmy winne wszelkiego zła, a po ślubie tracimy skrawki wolności... – Zafira urwała, czując, jak pieką ją policzki.

Nie miała zamiaru oczerniać instytucji małżeńskiej, kiedy jej przyszywana siostra od tak dawna marzyła o wyjściu za mąż.

– Nic nie stracę po ślubie z Miskiem – powiedziała Yasmine spokojnym tonem. – Wręcz przeciwnie, zyskam. – Ale Zafira, podobnie jak większość kobiet, nie miała tego, co Yasmine: mężczyzny, który kochał całym sercem. Mężczyzny, który traktował ją jak kogoś równego sobie, a być może nawet kogoś ważniejszego.

– Nie wiem, Minn – wyszeptała. Wbiła paznokcie w wewnętrzną część dłoni, pozostawiając na skórze małe, czerwone półksiężyce. Opuściła wzrok na wzory z henny wijące się po ramionach Yasmine, której skóra jaśniała w świetle rzucanym przez ogień paleniska. Właśnie tego oczekiwało się od kobiet: pięknego wyglądu, wyjścia za mąż. Nie przemierzania mrocznej czeluści Arzu lub patroszenia zakrwawionych zwierząt i karmienia mieszkańców.

Yasmine pokręciła głową, patrząc na nią smutno.

– Ale ja wiem. To, kim jesteś, nie ma znaczenia. Znasz swoją siłę. Dlaczego wciąż żyjesz w kłamstwie i chowasz się pod kapturem, udowadniając tym mężczyznom, że mają rację, mówiąc, że są od nas lepsi? Pomyśl o tych wszystkich kobietach, którym byś pomogła, gdybyś zdecydowała się być sobą.

Zapadła cisza, a gdy Yasmine ponownie się odezwała, zniżyła głos do ostrego szeptu:

– Na co czekasz, Zafiro?

Przyjaciółka zabrała pustą miskę i skierowała się do kuchni. Zafira otworzyła oczy. Lada moment miały się tu zjawić kobiety, które na prośbę Miska będą przygotowywać Yasmine do ślubu. Nie chciała, by ich rozmowa skończyła się w taki sposób.

Nie wiedziała, na co czekała. Ale musiało coś takiego być, prawda? Coś, co musiała udowodnić.

Podbicie Arzu nie zaspokoi tego pragnienia.

Naraz otworzyły się drzwi.

– Oskórowałem jelenia, Minn! – zawołał Deen. Wszedł do środka i się uśmiechnął, gdy ujrzał Zafirę przy palenisku. – Ach, jeszcze nie wyszłaś.

Przeszedł po porysowanej, kamiennej podłodze. W prawej skarpecie miał dziurę, przez którą było widać jeden z palców u nogi.

– Akch, Zafiro. Wyglądasz, jakbyś właśnie przeżyła Sieczkę Minnową.

Zafira zaśmiała się słabo, wdzięczna za jego poczucie humoru. Oczy mu rozbłysły, a wzrok na sekundę powędrował ku jej ustom, po czym spojrzał na swoje dłonie.

– Przyszedłem, żeby zabrać parę rzeczy. Ten jeleń jest nieco większy niż poprzednie.

– Czyżbyś narzekał? – zapytała żartobliwie. A przynajmniej starała się, by zabrzmiało to lekko. Słowa Yasmine i determinacja w oczach Deena sprawiały, że wszystko wydawało się dużo poważniejsze.

– A w życiu – odparł, kiedy znalazł to, czego szukał. Podniósł ząbkowany nóż. – Zobaczymy się później?

– Jeśli panna młoda pozwoli. Wiesz, jaka ona jest.

Roześmiał się i zamknął za sobą drzwi. W pomieszczeniu zapadła cisza, przerywana jedynie trzaskiem ognia.

Zafira wypuściła oddech i podniosła wzrok, widząc wpatrującą się w nią Yasmine. Stała oparta o wejście do korytarza, na wpół skryta w cieniu. Szalejący na zewnątrz wiatr ze świstem przedostawał się do domu przez szpary w oknach. Wyglądała na pogrążoną w myślach.

– Pewnego dnia ktoś przywróci kolor na tych twoich bladych policzkach.

– Nie licz na to, Minn. Nigdy w życiu się nie zarumieniłam – powiedziała Zafira, nagle czując zmęczenie. Ponownie poprawiła poduszki i musnęła palcami wyszyty na jednej z nich wyblakły wzór. W swojej najbliższej przyszłości nie widziała ani małżeństwa, ani miłości. – Demenhuni rzadko to robią. Ty się nie rumienisz, mimo że Misk patrzy na ciebie tak, jakby był gotów w twoim imieniu podpalić całą wioskę.

Yasmine potrząsnęła głową.

– Pewne rzeczy po prostu się wie. Wiem, że twój wybranek gdzieś tam jest, prawdopodobnie równie gderliwy co ty. Spojrzy w te twoje lodowate oczy i sprawi, że się zarumienisz. Sprawi, że będziesz chciała zacząć wszystko od początku. Jestem tego pewna. – Ale smutny ton głosu Yasmine nie pasował do tych pełnych nadziei słów.

Kiedyś matka Zafiry też miała kogoś takiego. Umm trwała u boku swojego wybranka aż do dnia jego śmierci i omal sama nie zginęła, próbując go uratować. Teraz światło w jej oczach zgasło. Żyła, lecz jednocześnie sprawiała wrażenie martwej. To właśnie wspomnienie matki i baby utwierdzały Zafirę w przekonaniu, że była zaledwie zwykłą dziewczyną, która udawała kogoś innego. Jej serce wciąż starało się pozbierać roztrzaskane kawałki i połączyć je w całość.

Była tylko zdruzgotaną dziewczyną, która próbowała wychować siostrę w miejscu zbyt zimnym na prowadzenie szczęśliwego żywota. W jej krwi tętniła beznamiętność, nie miłość czy chęć do życia w miejscu, gdzie wszyscy głośno się śmiali i nie przestawali się uśmiechać, podczas gdy mróz trawił ich byt, a brak magii zabijał ducha. Gdzie nawet wyjątkowy Bakdasz wciąż kontynuował swoją działalność i sprzedawał ludziom lody, kiedy tak naprawdę nie pragnęli niczego innego jak ciepła, które ogrzeje ich zmarznięte kości.

Zafira zebrała kawałki złamanego serca. Założyła kaptur, a umm i baba opuścili ten świat. Yasmine nie miała racji. Zafira nigdy się nie zakocha – nie popełni tego błędu.

Nie było sensu pokładać nadziei w tak ulotnym uczuciu. Miłość oznaczała przegraną.

ROZDZIAŁ 4

Nasir czuł się lżej mimo kolejnego morderstwa plamiącego jego dłonie. Owszem, przed chwilą zabił mężczyznę, którego jedyną zbrodnią była ciekawość. Ale w swoim życiu zabijał za mniej.

W drodze powrotnej Afya była cicho, jakby wiedziała, co właśnie zrobił. Pośpiesznie przemierzyli rynek oraz minęli rzędy domów, a niedługo później przekraczali granicę dzielącą Sarasyn od Krainy Sułtana. Różnica była uderzająca – niebo pojaśniało, słońce świeciło w pełni, a piasek przybrał ciepły odcień.

Domy na obrzeżach Krainy Sułtana zbudowane były z popękanego kamienia i płaskich dachów, a prowadzące do nich drzwi z ciemnego drewna, otoczone miedzianymi łukami, desperacko próbowały zatuszować realia slumsów. Mieszkańcy byli imigrantami, którzy przybyli do wielkiej stolicy w poszukiwaniu lepszego życia blisko Sułtanki – wielkiej zbawicielki, która po zniknięciu Sióstr uratowała Arawiyę przed upadkiem.

Ale Sułtanka zmarła, a jej mąż był potworem. Teraz okazał się potworem.

Domy stojące bliżej pałacu były bardziej rozproszone i większe, a każdy z nich posiadał własny minaret, spiczastą, miedzianą kopułę oraz nieskazitelnie czysty dziedziniec, do którego wiodła ścieżka wykonana z ułożonego w kratkę kamienia. Nasir nie uważał, by ci ludzie byli szczęśliwsi niż mieszkańcy slumsów.

Nie przeszedł przez rynek, ale po drodze minął sporo kupców. Jeden z nich ładował na wóz błyszczące daktyle, ciemne winogrona oraz kilka worków oliwek. Kolejny pchał taczkę wypełnioną wyrobami ze srebra, kierując się w stronę bogatszej części miasta.

Na ulicę padły znajome, złowrogie cienie rzucane przez Pałac Sułtana. W przeciwieństwie do serca mężczyzny siedzącego na tronie budowla wyglądała jak istne uosobienie piękna. Tworzyły ją wapienne ściany z wydrążonymi w nich szczegółowymi wzorami, a przez umieszczone w bokach treliaże[24] można było dostrzec panujący w środku mrok. Jasnobrązowy kamień wypolerowano tak dokładnie, że jego blask dorównywał sięgającym ku niebu minaretom, a obsydianowe wykończenia mieniły się jak gwiazdy. Złote kopuły również posiadały elementy z obsydianu pochodzącego z gór wulkanicznych zachodniego Alderaminu, a końcówki ich iglic miały kształt kropel wody.

Ten pałac stanowił przypomnienie, że bez niego byliby zaledwie padliną trawioną przez wygłodniałe piaski pustyni.

Gdy wartownik ogłosił przybycie Nasira, sterczący przy czarnej bramie strażnicy momentalnie stanęli na baczność. Asasyn zsunął się z grzbietu Afyi, odrzucił kaptur i przeczesał palcami zmierzwione włosy, próbując wytrząsnąć z nich ziarenka przeklętego piasku, a potem rzucił lejce jednemu z mężczyzn.

– Zadbaj, by dobrze się nią zaopiekowano.

– Tak, mój książę – odparł pośpiesznie strażnik.

Nasir przeszedł pod jednym z najwyższych łuków, słysząc chrzęst piasku pod butami, po czym wkroczył na wyłożony płytkami dziedziniec. Z przyzwyczajenia zanurzył palec w stojącej pośrodku fontannie, barwiąc wodę na różowo. Nasir nie miał pojęcia, dlaczego Sułtanka nakazała wybudować w tym miejscu fontannę w kształcie lwa. Nigdy nie kwestionował decyzji swojej matki. Jedynie doceniał fakt, że przy nim była, aż pewnego dnia mu ją odebrano.