Lucie Yi nie jest romantyczką - Lauren Ho - ebook + audiobook + książka

Lucie Yi nie jest romantyczką ebook i audiobook

Ho Lauren

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zabawna, oryginalna i (wbrew pozorom) bardzo romantyczna! Nowa powieść autorki „Ostatniej prawdziwej singielki”.

Lucie Yi, konsultantka zarządzania, ma dosyć czekania na Tego Jedynego. Chce zostać mamą, jednak po dramatycznym zerwaniu, które doprowadziło ją na skraj załamania nerwowego w sklepie z artykułami dziecięcymi, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Rejestruje się na portalu dla współrodziców z wyboru, aby znaleźć odpowiedniego partnera do prokreacji – w związku tak platonicznym, jak to tylko możliwe.

Collin Read spełnia wszystkie kryteria: pochodzi z podobnego kręgu kulturowego, jest uczciwy i co najważniejsze – gotowy zostać ojcem. Gdy się poznają, nie trzeba długo czekać, by Lucie podjęła decyzję w sprawie swojej przyszłości. I co z tego, że jej konserwatywna rodzina może mieć obiekcje? Lucie zachodzi w ciążę i razem z Collinem wraca do Singapuru. Jednak niechęć rodziców do decyzji córki to zaledwie początek problemów, z którymi będzie musiała się zmierzyć…

Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, kiedy na scenę wkracza były narzeczony Lucie. Jej niewygasłe uczucia odżywają – jakby mało było narastającego napięcia w pracy i zaskakujących zmian zachodzących w jej ciele. Nagle ten prosty, racjonalny układ, który zawarła z Collinem, rozpada się na milion kawałków, a Lucie musi zdecydować, jak pogodzić wymagania ludzi, których kocha, nie rezygnując z życia, którego naprawdę pragnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 45 min

Lektor: Lauren Ho
Oceny
3,6 (111 ocen)
22
42
33
7
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czytam_w_spodnicy1

Dobrze spędzony czas

Lektorka powinna sprawdzić jak wymawia się niektóre słowa po angielsku. od kiedy "onesie" czyta się tak jak się pisze? i kilka innych, ale to najbardziej zapamiętałam. Niestety wybija to z rytmu podczas słuchania.
00
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna książka
00
paulaserafiin

Całkiem niezła

3/5 ⭐️ Była w porządku, ale raczej nie zachwyciła mnie.
00
aasia81

Dobrze spędzony czas

Hmm.. mam mieszane uczucia. Słaby początek, główna bohaterka trochę irytująca, sama historia mocna naciągana, zakończenie do przewidzenia, ale w sumie się wciągnęłam. Lektorka zdecydowanie na plus.
00
Weronika11111111

Całkiem niezła

Dobra na zabicie czasu.
00

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU:

Lucie Yi Is Not a Romantic

Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik

Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk

Redakcja: Ida Świerkocka

Korekta: Małgorzata Denys

Projekt i opracowanie graficzne okładki: Anna Jamróz

Ilustracja na okładce: © Anna Jamróz

Copyright © 2022 by Thetoos Private Limited

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece sp. z o.o.

Copyright © for the Polish translation by Ryszard Oślizło, 2023

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2022

ISBN 978-83-8321-266-1

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

RECENZJE

Lucie Yi NIE jest romantyczką przykuła moją uwagę już od pierwszej strony. Jest pełna humoru i serca.

– Beth O’Leary, autorka Współlokatorów

Błyskotliwa, oryginalna opowieść o odnajdowaniu siebie i przyjmowaniu miłości. Ja JESTEM romantyczką – i kibicowałam Lucie Yi!

– KJ Dell’Antonia, autorka The Chicken Sisters

Świeża, zabawna i skłaniająca do refleksji – Lucie Yi jest romantyczną bohaterką XXI wieku.

– Sophie Cousens, autorka W przyszłym roku o tej porze

Fascynujące i oryginalne spojrzenie na współczesną miłość, rodzinę i przyjaźń przedstawione w błyskotliwy sposób i z humorem.

– Helen Hoang, autorka Testu na miłość

Miałam niedorzecznie wygórowane oczekiwania, ale jakimś cudem Lauren Ho udało się je przekroczyć. Przygotujcie się na bohaterkę, która jest przezabawna i niewiarygodnie bystra.

– Jesse Q. Sutanto, autorka Dial A for Aunties

Na wskroś nowoczesna i dowcipna (…). Wspaniałe grono postaci, nieoczekiwane zwroty akcji i złożone relacje rodzinne czynią Lucie Yi NIE jest romantyczką zabawną, intrygującą i uroczą historią o miłości.

– Farah Heron, autorka Accidentally Engaged oraz Tahira in Bloom

Pokrzepiające i ciepłe spojrzenie na współczesne macierzyństwo, rodziny, w których się rodzimy, i te, które sami sobie wybieramy, oraz zakres relacji rodzic–dziecko. Lucie Yi NIE jest romantyczką wypełnia tę cudowną, przerażającą lukę między naszym wyobrażeniem macierzyństwa a tym, czym jest ono w istocie.

– Lillie Vale, autorka The Shaadi Set-Up

Lauren Ho ma smykałkę do tworzenia historii stanowiących fascynujący miks humoru i szczerości. Lucie Yi NIE jest romantyczką to inteligentna, niebanalna lektura zgłębiająca tematy rodzicielstwa, miłości i tożsamości. Ta zachwycająca powieść zdobędzie czytelników na całym świecie!

– Saumya Dave, autorka Well-Behaved Indian Women

Przezabawna i bezkompromisowo szczera Lucie Yi NIE jest romantycz-ką to pochwała przyjaźni i rodziny z wyboru; powieść, która jedno-cześnie oszałamia romantyzmem i burzy patriarchalny model świata.

– Madi Sinha, autorka At Least You Have Your Health

Inteligentna, niebanalna i niewiarygodnie zabawna. Lauren Ho pisze dobitnie i dowcipnie; do perfekcji opanowała imponującą sztukę łączenia niewymuszonej lekkości stylu z pełnym refleksji spojrzeniem na przyjaźń, rodzinę i niejednokrotnie zawiłe ścieżki wiodące do miłości.

– Martha Waters, autorka To Love and to Loathe

RECENZJE KSIĄŻKI

Ostatnia prawdziwa singielka

Andrea to przezabawna bohaterka, z którą łatwo się utożsamić. Mierzy wysoko, choć zdarza się jej ulegać niskim instynktom. Ostatnia prawdziwa singielka to prawie idealny koktajl Bajecznie bogatych Azjatów i Dziennika Bridget Jones, a jednak smakuje zupełnie oryginalnie.

– BookPage (recenzja z gwiazdką)

Atrakcyjna główna bohaterka, olśniewające miejsce akcji oraz zabawnie nakreślone relacje osobiste i zawodowe czynią ten debiut doskonałą lekturą na czas letniego relaksu. Fanki Bajecznie bogatych Azjatów Kevina Kwana i The Hating Game Sally Thorne będą zachwycone.

– Library Journal (recenzja z gwiazdką)

Bujny obraz życia w Singapurze pełen żywiołowych postaci z uroczą główną bohaterką na czele, której czytelniczki będą z zapałem kibicować.

– Kirkus Reviews

Błyskotliwy (…) uroczy, tryskający humorem romans, który z pewnością zjedna sobie miłośniczki komedii romantycznych.

– Publishers Weekly

Czarująca i błyskotliwa powieść (…) Idealna dla fanek The Hating Game, Bajecznie bogatych Azjatów i młodych ambitnych kobiet na życiowym rozdrożu.

– Booklist

Dawno nie czytałam tak zabawnej komedii romantycznej (…). Zgrabny styl, realistyczne postacie i wręcz idealne tempo akcji! Andrea skradła moje serce.

– Beth O’Leary, autorka Współlokatorów

Prześmieszna, transkontynentalna komedia pełna postaci, które dosłownie wyskakują z kart tej powieści. Wyrazistym, ciętym językiem Lauren Ho zadaje jedno z najważniejszych pytań w życiu wielu aktywnych zawodowo kobiet – czy wszystko, z czego rezygnujemy, aby wieść „komfortowe życie”, jest tego warte?

– Andie J. Christopher, autorka bestsellera Not That Kind of Guy

Twoja nowa ulubiona singielka właśnie przybyła i nazywa się Andrea Tang! Ostatnia prawdziwa singielka Lauren Ho to powieść, której nie sposób się oprzeć, bo każda jej strona to idealna mieszanka humoru i serca. Andrea – bystra, zdeterminowana „prawniczka, a wkrótce partnerka” – to najbardziej ujmująca z literackich bohaterek: próbuje zapanować nad swoim życiem miłosnym i w poszukiwaniu Tego Jedynego zapuszcza się w singapurski świat randek, co rusz zaliczając – przekomiczne! – wpadki. Zakochasz się w tej ciepłej, dowcipnej i urzekającej historii kobiety, która pierwszy raz w życiu uczy się słuchać głosu serca, a nie rozumu!

– Aimee Agresti, autorka serii Złocone skrzydła

Radosna, żywiołowa i bardzo zabawna. Czysta przyjemność.

– Nicola Gill, autorka The Neighbors

Inteligentnie i dowcipnie odmalowany obraz świata randek i zawiłych (ale zabawnych) perypetii rodzinnych.

– Jennifer Joyce, autorka The Accidental Life Swap

Ta książka to absolutna rozkosz. Andrea Tang to bohaterka, której wszystkie potrzebujemy, aby przypominała nam, że po trzydziestce wcale nie jest łatwo. Świeży głos Lauren Ho wnosi humor i serce w pełen blichtru i pośpiechu pejzaż Singapuru.

– Balli Kaur Jaswal, autorka Pikantnych historii dla pendżabskich wdów

Ostatnia prawdziwa singielka to zabawna, wciągająca przygoda, której gwiazdą jest urocza kobieta o nieskazitelnym guście w kwestii torebek (ale nie mężczyzn). Andrea Tang to romantyczna i pokrewna ci dusza – będziesz na zmianę kiwała i kręciła głową, śledząc jej próby balansowania między przyjaciółmi, rodziną, romansami i karierą. Idealna lektura na lato, od której trudno się oderwać – mnie zachwyciła.

– Lindsey Kelk, autorka seriiI Heart

Równie zabawny, co wnikliwy debiut Lauren Ho to barwna lektura opisująca singapurski świat randek, pracy i rodziny oglądany oczami brutalnie szczerej, cudownej bohaterki. Byłam zachwycona.

– Naoise Dolan, autorka Ciekawych czasów

Ostatnia prawdziwa singielka jest przezabawna, choć podejmuje tak poważne tematy jak rodzina, związki romantyczne czy sposób, w jaki my kobiety utrzymujemy równowagę między pracą a życiem osobistym. Zabawna i dowcipna pisarka azjatycka to rzadkość, dlatego szczerze doceniam Lauren Ho za to, jak rozprawia się z wizerunkiem Azjatek postrzeganych jako uległe, posłuszne i zależne od mężczyzn. Jednak Ostatnia prawdziwa singielka to nie tylko powieść o Azjatkach, to uniwersalna historia o wszystkich kobietach, które na całym świecie walczą o swoje szczęście, miłość i szacunek.

– Nguyễn Phan Quế Mai, autorka The Mountains Sing

Moim rodzicom

Książka porusza trudne tematy,

takie jak poronienie, żałoba, zdrada.

Rozdział 1

Tej soboty Lucie Yi zmierzała do pastelowego świata So Bébé z zamiarem kupienia po jednej parze lekkich, dzierganych bucików na lato i może jeszcze po czapeczce do kompletu dla każdego z nowo narodzonych trojaczków swojej przyjaciółki Wei-ny Ling. Żadnych ekstrawagancji.

Przyszła jesień, a z nią przeszywający do szpiku kości deszcz. Było jeszcze wcześnie, ale w tej części dzielnicy Tribeca na Dolnym Manhattanie sklepy już stały otworem, ogrzewane ciepełkiem pieniędzy. Lucie w znoszonych butach do biegania i z włosami jak zwykle spiętymi w niski kucyk przemknęła obok kawiarenek kuszących sezonowymi latte i maślanymi pysznościami na gorąco. Miała misję do spełnienia – sklep So Bébé, który nigdy nie bawił się w żadne pospolite wyprzedaże, właśnie urządzał wyjątkowy Kiermasz Jesienny. Wszystko tańsze o piętnaście procent, bez drobnego druczku. Stąd ta podekscytowana kolejka przed wejściem, jeszcze zanim otwarto drzwi, a kiedy Lucie wreszcie znalazła się w środku, całe So Bébé już roiło się od łowczyń okazji ubranych w sukienki od drogich projektantów i rozpychających się w zatłoczonych alejkach ostrymi jak noże łokciami. Powietrze cuchnęło kartami kredytowymi i ślepą ambicją.

Lucie zacisnęła mocniej poły pikowanej kurtki. Szczerze mówiąc, zastanawiała się nad kupieniem wszystkiego przez internet, ale pokusa niespiesznego spacerku z korzenną latte w ręku po zakupach okazała się zbyt trudna do odparcia. I w rezultacie znalazła się w tej obcej sobie krainie, gdzie właśnie dorwała ją sprzedawczyni, niejaka Erin, z kucykiem w kolorze truskawkowy blond, której jakimś cudem udało się odciągnąć Lucie od półek z dziecięcymi ubrankami i zawlec ku wystawie niemowlęcych kokonów z tkanin high-tech, które „kiedyś całkiem zastąpią tradycyjne beciki”, i „czy da pani wiarę, jaka mięciutka jest ta ekobawełna, a do tego odporna na steranie”. („Chyba nigdy w biurze nie pracowała?”).

Lucie potrząsnęła głową, żeby zebrać myśli, i przyjrzała się otulaczowi MamaOneWrap, wyglądającemu jak zapinany na rzepy kaftan bezpieczeństwa dla bobasów. Czy ta sprzedawczyni serio powiedziała „steranie”, czy jednak „ścieranie”? I gdzie można dostać coś takiego w rozmiarze dla dorosłych? Chętnie sama by się w to zakutała. Ostatnio udało jej się przespać całą noc dwa dni temu.

– Przyszłam tylko po buciki – wymamrotała.

Erin nachyliła się bliżej i wyszeptała konspiracyjnie:

– Ale jeśli zapisze się pani dzisiaj do klubu So Bébé, dostanie pani dwudziestoprocentową zniżkę na wszystko – oznajmiła. – Więc ten otulacz, którego nigdy nie przeceniamy, kupi pani za bezcen!

Lucie nie miała serca powiedzieć Erin, że prawdopodobnie mogłaby kupić coś podobnego na chińskim Taobao za jedną czwartą ceny.

– Ale co to właściwie robi?

– Co to robi! – wykrzyknęła Erin. – A czego nie robi? Chwileczkę. – Złożyła ramiona kokonu, który nagle zaczął niepokojąco wibrować i wydawać melancholijne dźwięki melodii, której Lucie nigdy nie wybrałaby na kołysankę. – To Czajkowski – oświadczyła Erin z uśmiechem.

Czoło Lucie zrosił pot. Zdarzało się to dość rzadko, ale czasami aż nią trzęsło, kiedy słyszała muzykę fortepianową albo słowa, które brzmiały jak „Kumon”.

– To… miło.

– To rewolucja! Maluszki zasypiają raz-dwa. No i… voilà! – Erin, węsząc słabnący opór, zaczęła wychwalać wyjmowalny wkład oraz wiatroodporną, plamoodporną i certyfikowaną znakiem Oeko-Tex tkaninę wierzchnią.

Lucie potarła skronie. Była umówiona na Zoomie – zerknęła na zegarek – za dziewięćdziesiąt pięć minut.

– To ustrojstwo wygląda na strasznie niewygodne. Krępuje ruchy.

Nagła konsternacja na dźwięk słowa „ustrojstwo”, zbyt szorstkiego, nie dość mięciutkiego jak na ten puchaty sklep. Erin zamrugała i odzyskała rezon.

– Och, maluszki są zachwycone. Jakby wróciły do łona – stwierdziła z przekonaniem kogoś, kto był kochany bezwarunkowo.

Lucie – dręczona klaustrofobią, a okresowo myślami o matkobójstwie – zadrżała. Przecież dopiero co się stamtąd wyrwały.

Erin nie dała się zbić z tropu.

– Ten otulacz jest jak matczyne objęcia, tylko lepszy, bo nigdy go nie zabraknie.

Lucie zerknęła na etykietkę z ceną i poczuła wdzięczność za swoją twarz pokerzysty. RoboCop-otulacz kosztował prawie sto dwadzieścia dolarów za sztukę. Czy materiałowe otulacze nie były cztery razy tańsze? No ale ten symulował matczyne objęcia! A jeśli – czym marketingowa gadka Erin wręcz ociekała – miałby w przyszłości oszczędzić dzieciom terapii… Westchnęła. Teraz, kiedy ujrzała MamaOneWrap i wysłuchała tych wszystkich peanów pochwalnych, buciki i czapeczki wydały jej się strasznie nijakie – nawet te z wystawy, jasnobeżowe, kaszmirowe i spiczaste, wyprodukowane bez wykorzystywania dziecięcej siły roboczej („W przeciwieństwie do czego?”).

– Wezmę sześć – powiedziała.

– Sześć! – pisnęła Erin radośnie. Jej uśmiech mógłby rozgrzać Słońce. – W takim razie koniecznie w różnych kolorach. Jest cała gama do wyboru. A nawet specjalna edycja z nadrukami. Przyniosę kilka, żeby je pani zobaczyła na lalce. – Wyjęła wielkiego bobasa o spłoszonym wyrazie twarzy, pszenicznej czuprynie i niebieskich oczach. – To jest Ri, jedna z naszych neutralnych płciowo lalek w naturalnym rozmiarze mniej więcej trzymiesięcznego maluszka. – Może i neutralna płciowo, ale bardzo biała. – Mamy też Avi, która jest mocniej, hm, ubarwiona. – Twarz Erin spąsowiała.

– Może być Ri – odparła Lucie, rozkojarzona nijaką gładkością między nóżkami lalki i jej dziwacznie drgającymi powiekami.

Erin odetchnęła.

– Okej, pójdę po demonstracyjne egzemplarze! – I już jej nie było. Na ladzie został samotny otulacz, niczym pusta skorupa.

Jakaś kobieta po siedemdziesiątce przystanęła, żeby się przyjrzeć.

– Słyszałam o tym. – Zmarszczyła nos. – Czy to nie lekka przesada?

– Wibruje – odparła Lucie zmęczonym głosem.

– Produkują za dużo przekombinowanych gratów – zawyrokowała kobieta. – Za moich czasów zakładało się dziecku pieluchę i jak przetrwało dzień, wiadomo było, że da radę.

Ostentacyjnie wybrała z pobliskiej półki zestaw otulaczy. Lucie spuściła wzrok. Nie zamierzała dyskutować z kimś, kto pewnie myśli, że Panic! at the Disco to jakaś sensacja dnia w wiadomościach.

Erin wróciła i rozłożyła na ladzie wszystkie wzory. Gama kolorystyczna kaftanów bezpieczeństwa dla bobasów obejmowała biel, róż, błękit, pastele, szarość i kilka nadruków z uroczymi zwierzątkami i owocami. Lucie wybrała dwa z nadrukami (hipcie i ananasy) oraz jeden gładki, gołębioszary.

– Po dwa z każdego, poproszę. – Podała Erin swoją kartę kredytową.

Sprzedawczyni skinęła głową.

– Doskonały wybór. Już wołam Friedę – szybki sygnał do czającej się w pobliżu pracownicy o krótko przyciętych brązowych loczkach, też wyszczerzonej – żeby wbiła je na kasę, a ja pokażę, jak uroczo będzie wyglądał maluszek w naszym otulaczu.

Elegancki sklep to taki, w którym obsługa wciąż cię zapewnia, że dokonałaś znakomitego wyboru, mimo że już zapłaciłaś.

Lucie pozwoliła, żeby Erin opatuliła lalkę kaftanem w ananasy, a zawiniątko wepchnęła jej w objęcia.

– Proszę potrzymać, przekona się pani, jak niewiele waży.

Lucie przycisnęła do piersi Ri, która przestała mrugać i teraz wbijała w nią swoje prawie kobaltowe oczka. Lucie przymknęła powieki i wciągnęła powietrze. Otulacz albo lalkę nasączono jakimś mlecznym, kojącym zapachem rumianku, talku i bergamotki.

– Nie jest tak źle – wymruczała, zastanawiając się, jak jej przyjaciółka radzi sobie z karmieniem piersią całej trójki naraz. Weina ciągle powtarzała, że jest za stara na tę potrójną niespodziankę i że ma tylko jedną parę cycków, a maluchy są słodkie, ale wiecznie głodne, więc czuje się kompletnie wypompowana. No i czasem jej się te pociechy myliły, więc musiała napisać ich imiona na mięciutkich, pulchnych piąsteczkach…

Lucie zaczęła drżeć.

– Dobrze się pani czuje? – Głos Erin docierał jakby z oddali, bo Lucie się śmiała… i łkała. Głośne szlochy wstrząsały jej piersią bez szans na ich ukrycie.

– Tak – wykrztusiła, kiedy w końcu udało jej się odezwać. Pociągając nosem i ocierając grzbietem dłoni zbłąkane łzy, starała się mówić normalnym głosem. – Właśnie przeszłam laserową korekcję wzroku i oczy mam t-takie… suche.

Erin wprawnym ruchem wyjęła Ri z objęć Lucie, po czym zanurkowała za ladę i zaczęła opróżniać chustecznik w takim tempie, że mogłaby zostać asystentką magika. Jeśli nie przekonała jej wymówka o korekcji wzroku, nie dała tego po sobie poznać.

– Proszę – powiedziała, wciskając chusteczki w dłoń Lucie. – Proszę to wziąć.

Lucie wydmuchała nos serią głośnych smarknięć.

– Dziękuję. Przepraszam.

– Nic się nie stało – odparła Erin, jakby szlochy (dorosłej kobiety) w ekskluzywnym sklepie z artykułami dziecięcymi były na porządku dziennym. – To się zdarza częściej, niż mogłoby się wydawać. – Może to i racja. Kobieta wyciągnęła ręce ku Lucie, która przyjęła uścisk z niespotykanym brakiem oporu. – A biorąc pod uwagę wszystko, co się dzieje od dwóch lat, to zachowanie zupełnie normalne.

Normalne. „A co jest normalne w dzisiejszych czasach?” – myślała Lucie, gdy Erin gładziła ją po plecach, mrucząc uspokajająco. Mimo swoich trzydziestu siedmiu lat nie miała zielonego pojęcia.

Rozdział 2

Lucie wracała do domu kompletnie oszołomiona, z łupem z So Bébé w dwóch bawełnianych torbach na ramię, ale bez korzennej latte, o której zupełnie zapomniała. Czuła się zawstydzona. Co ją napadło, żeby się tak rozkleić? To było do niej niepodobne. Zawsze się kontrolowała, a przynajmniej sprawiała takie wrażenie. To ona była RoboCopem.

Przystanęła przy fontannach Bosque w parku The Battery, żeby popatrzeć na ćwiczącą tam swoją ulubioną grupę taneczną. Instruktorka o imieniu Sangwany zawsze do niej machała, zachęcając, żeby się przyłączyła, a Lucie zawsze odmawiała. Stało się to już prawie tradycją. Lucie usiadła na ławce i patrzyła na wirujących tancerzy, wyginających ciała w sposób zarazem znajomy i osobliwy. Ten widok zawsze ją uspokajał; dzisiaj nie poczuła nic. Wstała po kilku minutach i ruszyła do domu.

Kiedy weszła do mieszkania, zostało jej jeszcze trzynaście minut do umówionego spotkania na Zoomie, jednego z zaledwie dwóch zaplanowanych na tę sobotę. Klient, dyrektor generalny przedsiębiorstwa produkującego polimery, był zainteresowany optymalizacją podatkową jego europejskich struktur w świetle nowego prawa. Jej firma zajęła się tym klientem, bo Lucie miała bogate doświadczenie w restrukturyzacji międzynarodowych podatków. To był jej żywioł. Powtarzała to sobie, żeby psychicznie przygotować się do rozmowy. „Jesteś najlepsza. Jesteś najlepsza”. Zrobiła nawet kilka pajacyków dla dodania sobie animuszu. Ale to nie pomogło; wciąż była jakaś otępiała, cały jej polot wyparował. Przycisnęła knykcie do skroni i masowała je, krzywiąc się przy tym. Przynajmniej ta sprawa była prosta, a jej struktura znajoma i właściwie wystarczyło tylko pokazać się na wizji. Mogła przełączyć się na autopilota. Tylko że sporo jej płacono za wywieranie odpowiedniego wrażenia. Ściągnęła bluzę z kapturem, włożyła perłowobiałą koszulę z marszczonego jedwabiu od Chloé i modny blezer, a włosy upięła w schludny kok i zabezpieczyła go srebrną szpilką. Musnęła wargi pomadką ochronną, przeciągnęła tuszem po rzęsach i była gotowa.

Odchrząknęła i z roztargnieniem zalogowała się kilka minut przed czasem, próbując się skupić. Spóźniał się, ale gdy w końcu się pojawił, Lucie, mimo irytacji, przybrała miły wyraz twarzy.

– Thomas. Punktualny, jak zawsze. Jak się masz?

– Znakomicie, skarbie, a ty? – Thomas Katz, który pochodził z Yorkshire, wynalazł pewien rodzaj biodegradowalnego polimeru plastikowego i obecnie, jak wielu „optymalistów podatkowych”, był rezydentem Księstwa Monako.

– Doskonale – odparła z uśmiechem. Tydzień temu wybieliła zęby, a paznokcie miała idealnie wymanikiurowane. Nikt by się nie domyślił, jaka z niej beksa.

Rozmawiała z Thomasem Katzem przez godzinę i trzydzieści dwie minuty, ale jego firma dostanie rachunek za pełne dwie, skoro kazał jej czekać przez dwanaście minut. Kiedy skończyła, dochodziła druga; kusiło ją, żeby machnąć ręką na lunch, ale miała w planach drugą rozmowę – znacznie trudniejszą konferencję trójstronną – i potrzebowała wzmocnienia. Otworzyła lodówkę i skrzywiła się na widok jej zawartości, a raczej braku takowej. Musiała podjąć trudną decyzję między wielkim pojemnikiem greckiego jogurtu (od niedawna przeterminowanego), torbą brązowiejących jabłek, zestawem przypraw, chipsami i czymś, co wyglądało na burrito, ale zalatywało rybą. Wyrzuciła zmutowane burrito, a wyjęła torebkę chipsów i jabłko, które zaczęła mechanicznie pochłaniać, żując i jednocześnie ćwicząc uśmiech.

Gdy druga rozmowa dobiegła końca, Lucie nalała sobie wielką lampkę wina, rzuciła się na kanapę, włączyła telewizor – maraton Przyjaciół – i próbowała nie myśleć o swoim mazgajstwie w sklepie dziecięcym. Widocznie dopadł ją tam jakiś dziwaczny nastrój. Przecież jest Lucie Yi. Wschodzącą gwiazdą w firmie konsultingowej w zakresie zarządzania. Była zdrowa. Miała przyjaciół, rodzinę i rodziców, którzy zapewnili jej wszelkie przywileje niezbędne do odniesienia sukcesu. Lucie wiedziała, że większość osób mogłaby pozazdrościć jej życia. Wszystko szło gładko jak po maśle. A jednak w dziesiątej minucie trzeciego odcinka Przyjaciół szlochała nad trojaczkami Phoebe (zawsze miała słabość do Phoebe, która była jej przeciwieństwem pod każdym możliwym względem). Przepłakała trzy lampki Châteauneuf-du--Pape, rocznik 2015, co – szczerze mówiąc – stanowiło obrazę dla tak dobrego wina.

W Nowym Jorku wybiła dwudziesta, gdy Lucie zadzwoniła do Weiny Ling i Sushili („Suzie”) Mahmood, swoich najlepszych przyjaciółek – tej pierwszej od czasów studiów, tej drugiej od podstawówki – w ramach świętego filaru ich przyjaźni, czyli codwutygodniowego międzykontynentalnego rytuału nadrabiania zaległości. Boskie Trio, jak nazywała je Lucie, powstało, jak wiele wspaniałych rzeczy, w czasie pełni Księżyca na pewnej studenckiej imprezie niegrzecznych pierwszorocznych uniwersytetu w Manchesterze. Z udziałem tanich shotów. Suzie nie piła ze względu na swoją wiarę, choć akurat ona nie potrzebowała alkoholu, żeby się wyluzować, natomiast Lucie – nie tyle nieśmiała, co skrępowana – wręcz przeciwnie. Suzie i Lucie, które trzymały się razem z racji swej długiej wspólnej historii, przyciągnęła do Weiny jej fatalna i hałaśliwa interpretacja Ironic Alanis Morissette, wykonana na środku parkietu, gdzie Weina szalała i szczerzyła zęby, dopóki nie puściła pawia na ulubione bordowe martensy Suzie. Jak się później okazało, Weina golnęła sobie przedtem kilka łyków cydru. Całą trójkę wkrótce połączyła przyjaźń, aczkolwiek dopiero po tym, jak Weina obiecała oddać Suzie trzykrotną wartość jej martensów. Nie zwróciła do dzisiaj.

– Miło cię widzieć! – wrzasnęła Suzie, punktualna jak szwajcarski zegarek. Lucie aż się wzdrygnęła i odsunęła od laptopa. – O, wybacz. Wypiłam już dwie. – Skrzywiła się, unosząc kubek z kawą na wynos. – Ich latte jest podobno „ręcznie robiona”. Bo inne to niby jakie…?

– Istnieją automaty z kawą – odparła Lucie rozsądnie.

– Tak, ale byłam w kawiarni. Wiadomo, że kawy robi się ręcznie! – zakpiła Suzie. To była jej nowa krucjata: walka z hipsterską nowomową. – Po co wszędzie wpychać to zbędne określenie? Jeśli jeszcze raz zobaczę, że coś jest „ręcznie robione”, to przysięgam, że… – Wykonała gest dźgania. – Serio! – Skończyła psioczyć, ochłonęła i ze spokojnym zadowoleniem wróciła do popijania swojej latte za siedem dolców.

Lucie musiała się roześmiać.

– Dzięki, tego mi było trzeba. Niech zgadnę, znowu pracujesz?

– A jak! – odparła Suzie. Była maklerem okrętowym („od morskich szwindli i kombinacji”, jak mówiła) i wspólniczką w swojej firmie. W Singapurze zaczęła się już niedziela; Suzie miała na sobie biały T-shirt i nie zasłaniała twarzy, a jej lśniąca cera oraz gęste, falujące włosy zebrane w niedbały kok sprawiały, że zupełnie nie wyglądała na swoje trzydzieści osiem lat. – Chyba już dziesięć po dziewiątej? Czy Weina w ogóle się połączyła? – Weina miała wyciszony mikrofon i wyłączoną kamerę. – Serio, skoro ja mogę się zebrać na czas, to ona też powinna, nieważne, że ma czworo dzieci, tu chodzi o szacunek…

– Jestem tu – wtrąciła się Weina szeptem. Jej kamera się włączyła i ukazała zaciemniony opuszczonymi roletami pokój, na tle którego znienacka zamajaczył jakiś szary kształt: jej twarz, aż obie przyjaciółki się wzdrygnęły. – Przepraszam, musiałam odłożyć Aster tak, żeby nie obudzić Annabel i Aarona, same rozumiecie.

Trojaczki miały dwa miesiące i nic dziwnego, że nie zamierzały współpracować przy próbach uczenia ich samodzielnego zasypiania dwa miesiące wcześniej, niż sugerował kalendarz niemowlaka.

– Oczywiście, sayang1, spokojnie, nie spiesz się – zapewniła ją ta hipokrytka.

– Więc co u was? – wyszeptała Weina. Nawet w ciemnościach było widać, że oczy ma podkrążone, a jedno opuchnięte i przymknięte. Wbrew obyczajom kultywowanym w wielu zamożnych singapurskich rodzinach Weina sama zajmowała się trojaczkami, podczas gdy jej mąż Simon Hahn zarabiał pieniądze, robiąc jakieś ciemne interesy (oficjalnie prowadził kantor kryptowalut). Arwin, ich najstarszy syn, lat pięć, żył w równoległym wszechświecie składającym się z przedszkola, a potem tylu zajęć dodatkowych, ile dało się upakować w ciągu dnia, zanim Weina odbierała go o osiemnastej.

– Negocjowałam wyjątkowo ważną transakcję w piątek – oznajmiła rozpromieniona Suzie. – W przyszłym tygodniu będzie o tym we wszystkich gazetach, więc poznacie szczegóły. Żeby to uczcić, zabieram wieczorem rodziców do Beelan’s Kitchen, tej nowej restauracji z gwiazdkami Michelin. Serwują tam kuchnię Nyonya2.

– Gratulacje, skarbie. – W głosie Weiny zabrzmiała nuta zazdrości. Weina była kiedyś bankierką inwestycyjną, ale rzuciła pracę, kiedy pojawił się Arwin; teraz, gdy rozmowa z przyjaciółkami schodziła na ich kariery, czuła się jak cierpiąca, porzucona kochanka.

– A co u ciebie, Weina?

– Cóż, odkąd trojaczki miewają kolki, czyli godzinami ryczą i ryczą, i ryczą bez powodu, aż sama chcę zacząć ryczeć i uciekać, ale nie mogę, bo kocham je TAK BARDZO… – Weina już nie szeptała.

– Kolka! Cicho! Śpią! – wyszeptała czym prędzej Suzie, na co Weina zaraz wzięła się w garść i powiedziała bezgłośnie: dziękuję.

Lucie znowu poczuła, że coś ściska ją w piersi. Ostatnio tak miała w pobliżu szczeniaczków i dzieci. I już nie mogła udawać, że to alergia pokarmowa, bo pozbyła się z diety całego mnóstwa pokarmów alergizujących po tym, jak kilka lat temu zrobiła sobie boleśnie drogie testy, których wyniki jej rodzice skwitowali wybuchem śmiechu i słowem „nauka!”, rzuconym tak, jak się mówi: „czary!”.

– Ale twoje dzieciaczki są takie słodkie – dodała Suzie. – Aż sama prawie chcę mieć dzieci.

I Weina, i Lucie doskonale wiedziały, że Suzie kłamie w żywe oczy: była bardzo szczęśliwą bezdzietną. Tak czy owak, instagramowe dzieci Hahnów były naprawdę urocze.

– Więc możesz wziąć Arwina na weekend, co ty na to?

– Chyba raczej na jeden dzień? Przecież nie na cały weekend… tęskniłabyś za nim, nie? To twój pierworodny.

Weina nie wahała się ani chwili.

– Wcale. Mam pełno dzieci.

Nerwowy śmiech.

– Och, mogę wziąć Arwina, jasne. Ale może na pół dnia, żeby się przyzwyczaić. A właściwie na godzinę.

– Na jak długo zechcesz – zapewniła Weina gorliwie.

Suzie rozerwała torebkę suszonej wołowiny i w panice zaczęła wsuwać jej zawartość garściami.

– No a co u ciebie, Lucie? Jak ci się żyje w Nowym Jorku?

Lucie nie była pewna, na ile powinna być szczera w sprawie swej małej przygody.

– No… Weina, nie sądzisz, że przydałaby ci się pomoc? Zawodowa opiekunka? Ani ty, ani Simon nie macie rodziny w Singapurze – powiedziała, żeby zyskać na czasie.

– Zawodowa opiekunka! – powtórzyła Weina, jakby Lucie doradzała jej znakowanie potomstwa. – Poradzę sobie z własnymi dziećmi. Nie po to moi dziadkowie uciekli z komunistycznych Chin, żebym została niedołęgą.

– Hm, okej – wymamrotała Suzie. Żadna z przyjaciółek nie została wtajemniczona w szczegóły ucieczki rodziny Ling z Chin kontynentalnych do Hongkongu na początku lat siedemdziesiątych. Weina powtórzyła im tylko słowa rodziców, że „to było jak w filmie”.

– Chcę przez to powiedzieć – głos Weiny zabrzmiał niebezpiecznie rześko – że skoro moja prababcia sama wychowała jedenaścioro dzieci, bo jej mąż harował w polu, aż umarł, mając pięćdziesiąt cztery lata, a to tak, jakby dzisiaj dożyć setki, i to wcale nie z wyczerpania, tylko na cholerę, to myślę, że jakoś dam sobie radę z trójką niemowląt i jednym dzieckiem.

I wtedy z elektronicznej niani zaczęły dobiegać odgłosy niemowlęcego posapywania. Twarz Weiny stężała. Wszystkie trzy wstrzymały oddech jak na komendę, dopóki niebezpieczeństwo nie minęło.

Weina uśmiechnęła się drżącymi wargami.

– Mają taki lekki sen! Ale to chwilowe. Na pewno.

– O mój Boże, ty potrzebujesz pomocy – powiedziała Suzie. – Przyznaj, że tak. Dlaczego oboje jesteście tacy uparci?

– Kiedyś zarządzałam kilkoma milionami aktywów dla klientów, którzy traktowali mnie jak gówno, więc nawet jeśli moje rodzone dzieci są obecnie odrobinę trudne, to nad wszystkim panuję – odparła Weina. – Poza tym możliwe, że mam problemy z zaufaniem.

W Lucie nagle jakby coś pękło, ale zdusiła to uczucie. Ze wszystkich sił. I zmusiła się, żeby powiedzieć wesołym, wręcz nonszalanckim tonem:

– Lepiej posłuchajcie, co dziwacznego mi się dziś przydarzyło. Szukałam w sklepie czegoś niesamowitego dla trojaczków, no i znalazłam, i niedługo ci to wyślę, Weina…

– Och, Lucie, nie musisz. Cokolwiek kupiłaś, możesz mi to dać przy następnej wizycie, tylko pamiętaj, żeby to było o kilka rozmiarów większe, bo wiesz, jakie są dzieci, tylko biorą i biorą, i rosną, i rosną, i wysysają…

– Ej, Weina! Ponosi cię – opamiętała ją Suzie. – Daj Lucie dokończyć.

– Przepraszam, wybaczcie. Co mówiłaś?

– Ryczałam dzisiaj w sklepie dziecięcym – oznajmiła Lucie tonem swobodnej konwersacji.

Jej przyjaciółki zamarły.

– Że co? – wykrztusiła Weina, zapominając, że ma szeptać.

– Byłam w jednym sklepie z artykułami dziecięcymi i jakoś tak, sama nie wiem dlaczego, może ze stresu albo co, zaczęłam płakać. Czy to nie wariactwo? Ten stres!

– Och, Lucie – powiedziała Suzie i zwróciła się do Weiny: – Już prawie październik, no nie?

– Niemal zapomniałam. Tak mi przykro, Lucie – powiedziała Weina, umykając wzrokiem.

– Nie szkodzi. Już nawet o tym nie myślę.

Za to teraz wszystkie o tym myślały, choć żadna nie przyznała tego na głos.

– Potrzebna ci terapia – orzekła Suzie. – Może jednak nie poradziłaś sobie z całą tą… sytuacją, tak jak ci się wydaje.

Weina przytaknęła.

– Powinnaś z kimś porozmawiać o Marku i… no wiesz.

Mark. Wystarczyło samo wspomnienie jego imienia i tego, co się stało, żeby Lucie zmroziło od środka.

– Nieważne. Może niepisane mi zostać matką. W porządku. Nic mi nie jest. Życie jest cudowne. Wszystko gra. – Minęły już ponad dwa lata, musiała ruszyć dalej.

– Lucie… – zaczęła Weina łagodnym, lecz stalą podszytym głosem kobiety z czwórką dzieci i bez żadnej pomocy.

– Tak?

– Wiem, że nie rozmawiałyśmy o tym od afery z Markiem. Ale… czy ty nadal chcesz mieć dzieci?

Cisza. Teraz Suzie tylko udawała, że coś żuje.

Lucie zmusiła się, żeby o tym pomyśleć. Nigdy nie była typem szczególnie macierzyńskim. Uważała raczej, że dzieci – nawet te sprowadzone na świat przez ludzi jej bliskich, jak Weina, jej starszy brat Anthony czy młodsza siostra Hannah – najlepiej podziwiać z daleka. Jak piękną, choć może trującą roślinę. Albo wściekłego zwierza. Ale wtedy dowiedzieli się o przypadłości Marka, z powodu której możliwość spontanicznego zapłodnienia była wysoce nieprawdopodobna. Więc kiedy lekarz zakomunikował im, że Lucie jest w ciąży, a ona aż zadrżała – z niepokoju, owszem, ale też z dzikiej radości – było to dla niej prawdziwe objawienie. Sama niczego się nie domyśliła; od dawien dawna była na środkach antykoncepcyjnych i myślała, że te dziwne skurcze wieszczą coś bardziej złowieszczego. Może raka? Dla niej szklanka zawsze była w połowie pusta. Ale dziecko? I nagle, kiedy patrzyła na tę szarą drobinkę, coś do niej dotarło: szokujące pragnienie uderzyło w nią z całą mocą, zanim zdążyła się pozbierać. Zaczęła szlochać.

– Myślałam, że mam raka! – wypaliła do lekarza. – Ale to coś o wiele lepszego!

Kiedy parę miesięcy później zostało jej to odebrane, strata niemal ją zdruzgotała. A na pewno zniszczyła jej związek. Po tym wszystkim oddelegowanie jej do Nowego Jorku miało głęboki sens. Nie mogła się doczekać wyjazdu. Żeby zapomnieć.

– Lucie? – delikatnie naciskała Weina.

Lucie nie odrywała wzroku od paznokci. Nawet wśród najbliższych przyjaciółek rozmowa na ten temat była podminowana napięciem. Przyznanie, że pragnie się czegoś, co z każdą chwilą bardziej wymyka się z twojego zasięgu, i to nie z twojej winy, ale z przyczyn czysto biologicznych, nie jest łatwe.

– Nie mogę… Nie znalazłam… no wiecie. Zresztą wkrótce i tak nie będzie o czym mówić.

Lucie czuła, że Weina starannie dobiera słowa, mówiąc wolniej, żeby uniknąć wszelkich słów wypełniaczy:

– Nie zamierzałam sugerować tradycyjnej drogi od romansu przez małżeństwo do dzieci. To nie dwa tysiące dziesiąty.

– Nie miałam pojęcia, że romans i małżeństwo wyszły z mo-dy – odparła oschle Lucie. – Muszę dać znać rodzicom. I TLC. To co teraz wyznacza trend, „Salon Sukien Ślubnych: Antarktyda”?

Weina pokazała język.

– Posłuchaj. Chodzi mi o samo sedno: dzieci. Ta śpiewka, że „się zakochali, zanim się pobrali i dzieci miali”, to właściwie nowość w dziejach małżeństwa. Jestem pewna, że „małżeństwa z miłości” nie były na topie w czasach naszych dziadków. A może i rodziców. Zawierało się je dla zapewnienia ciągłości rodu. Zapomnij o małżeństwie. Przejdźmy do sedna. Może po prostu trzeba sobie zrobić dziecko?

– Rzekła kobieta, która wyszła za swoją studencką miłość, a przy składaniu małżeńskiej przysięgi płakała tak rzewnie, że mało nie zemdlała – skwitowała Suzie, przewracając oczami. – J’accuse3!

– Touché4 – odparła Weina cierpko. – Ale wiecie… co znaczy małżeństwo w dobie rozwodów? – Postukała w drewniany blat stołu. – Co nas powstrzymuje przed prokreacją dla samej prokreacji, jak to robili nasi przodkowie? Może pora się wyzwolić, wypłynąć na szersze wody…

Lucie przerwała ten wywód, zanim wymknął się spod kontroli.

– Nie zamierzam przespać się z jakimś przypadkowym typem, żeby zajść w ciążę. To nie w moim stylu. Zresztą o czymś zapominasz: w naszym wieku to już nie takie proste, że hop-siup i już.

– Ze mną i Simonem tak było – powiedziała Weina. – Wystarczył jeden odcinek Gry o tron, no wiecie, ten z Khalem Drogo i Khaleesi, gdzie ona jest na górze…

– Weina! – Suzie i Lucie przerwały jej zgodnym chórem. Znali się wszyscy, łącznie z Simonem, od zbyt dawna. Gdyby pozwoliły Weinie dalej mielić ozorem, Lucie nie byłaby w stanie zagrać kolejnej partii golfa z jej mężem, a bardzo lubiła golfa.

– Wybaczcie. Za dużo szczegółów.

– Spermę dostaniesz wszędzie, żaden problem – stwierdziła Suzie rzeczowo, jakby rozmawiały o pomidorkach koktajlowych.

– Naprawdę nie sądzę, żeby jakaś obca sperma załatwiła sprawę, to nie dla mnie – oświadczyła Lucie. – Zresztą za dużo się naczytałam sensacji o bankach spermy od jednego dawcy.

– Nie, szajbuski, posłuchajcie. Dobrze wiemy, że Lucie nie zrobi niczego „nieplanowanego” ani „ryzykownego”, więc pomyślałam o czymś bardzo w jej stylu. Mówię o współrodzicielstwie z wyboru. Niedawno znajoma z Hongkongu (pamiętacie Ali?) opowiadała mi o platformie Co-Family.com, na której szuka potencjalnych współrodziców. Jest tam mnóstwo użytkowników i mają pakiety VIP, jeśli wolisz zawęzić grono kandydatów.

Współrodzicielstwo. Czy to nie jest to, co teraz robi Hannah z byłym mężem Geraldem po burzliwym rozwodzie?

– Wybacz, może wypiłam za dużo wina, ale nie pojmuję, co to właściwie jest za platforma?

– Taki Tinder dla potencjalnych rodziców, mówiąc w skrócie.

„Tinder” i „rodzice”: tych słów nie powinno się wymawiać jednym tchem.

Lucie wyjęła telefon, żeby znaleźć tę stronę; widziała, że Suzie robi to samo, mamrocząc przy tym:

– No, no, to już poziom wyżej.

– To takie… niekonwencjonalne – dodała Lucie, marszcząc nos. – Już widzę te komentarze od ludzi – a pod tym pojęciem rozumiała rodziców i chyba większość znajomych – gdyby się dowiedzieli, że to zrobiłam.

– A kogo to obchodzi – powiedziała Weina. – Nie ich sprawa. To kapitalny, nowoczesny sposób na pokonanie biologii, która sprzysięgła się przeciwko nam.

Suzie pokiwała głową.

– Racja. Pewnie ta rozmowa wyglądałaby zupełnie inaczej, gdybyś była facetem. Rzuciłybyśmy, że „dobra robota, stary” i że masz brać reprodukcyjny los w swoje ręce. Dlaczego nie możemy stosować tych samych standardów do kobiet?

– Skąd nagle u ciebie ten australijski akcent? – chciała wiedzieć Lucie.

Weina pstryknęła palcami przed ekranem.

– Nie zmieniaj tematu. Pomyśl tylko: zamiast tracić czas na randkowanie, możesz określić, co jest dla ciebie istotne, i teoretycznie system powinien cię sparować z kimś, kto podziela twój światopogląd albo przynajmniej chce tego samego co ty dla swojego przyszłego potomstwa. Dzięki temu znajdziesz kogoś podobnie myślącego. Niektóre pakiety VIP nawet odsiewają tych, którzy byli notowani!

„Patrzcie państwo!” – pomyślała Lucie. Zawsze to jakaś wstępna selekcja… no, chyba że ktoś jest przestępcą, ale go nie złapali, jak Dexter. Hm.

– I bez obaw, trzeba się zarejestrować, podając dane z dowodu tożsamości i karty kredytowej, żeby mieć dostęp do profili innych użytkowników, a czyjeś nazwisko zobaczysz dopiero wtedy, kiedy poprosisz o kontakt z tą osobą, więc dyskrecja zapewniona – wyrecytowała Weina, wyczuwając jej wahanie.

– Skąd tyle o tym wiesz?

– Zrobiłam research.

– Aha.

– Więc ogólnie rzecz biorąc, podejmowane ryzyko jest minimalne.

– Bardzo sexy – mruknęła Lucie.

– Cóż, największą zaletą współrodzicielstwa jest to, że masz ogarnięte wszystkie ważne sprawy, zanim się rozmnożysz, a to dużo więcej, niż mogę powiedzieć o większości „tradycyjnych” związków, bo my zazwyczaj nadziewamy się na problemy dopiero po urodzeniu dziecka. Wiecie, na przykład, że Simon upiera się, aby nasze dzieci chodziły do publicznych szkół, i nie chce, żeby chłopcy zostali obrzezani, jak on?

– Weina! – zaprotestowały Lucie i Suzie zgodnym chórem. – Bez szczegółów!

– Dobra, przepraszam. – Weina wyszczerzyła zęby. Czasem Lucie podejrzewała, że ona mówi takie rzeczy specjalnie, żeby przyprawić przyjaciółki o dreszcze; a właściwie była tego pewna. – Posłuchaj, jeśli sam pomysł współrodzicielstwa ci się podoba, ale nie chcesz tego zrobić z nieznajomym, to nie wiem, może namów jakiegoś kolegę?

Lucie przebiegła w myślach listę – a raczej garstkę – znajomych singli, którzy mogliby być zainteresowani, i zadrżała. Mowy nie ma.

– Jesteś singielką, masz za co żyć, a przyjaciółki cię wspierają, więc co ci szkodzi spróbować. Moim zdaniem korzyści przeważają nad ryzykiem.

– To nie to samo, co pójście na randkę czy nawet znalezienie sobie partnera. To ma konsekwencje na całe życie. I jest takie… niesprawdzone. – A poza tym jej rodzina o politycznych ambicjach na pewno stanowczo by to potępiła, o ile w ogóle by się jej za to nie wyrzekła.

Weina wybuchnęła tym swoim szczekliwym śmiechem.

– Tak samo ludzie mówili o portalach randkowych, a nie wygląda na to, żeby miały zniknąć. To jest przyszłość i nic na to nie poradzisz. Obiecaj mi tylko, że zachowasz otwarty umysł i… – Z elektronicznej niani wydobył się krzyk mrożący krew w żyłach, a u Weiny znów włączył się tryb „matka”. – O rany, zdaje się, że obudziła się jedna kruszynka… o kurwa, a teraz już wszystkie. – Weina nie przeklinała, dopóki nie urodziły się trojaczki. – Muszę lecieć do moich maleństw, pora na udój! Zorientuj się, jak to wygląda, zanim powiesz „nie”, Lucie! – szczebiotała wesoło, choć na jej klatce piersiowej właśnie rozkwitała wielka, mokra plama. Jej ekran ściemniał.

Suzie zrobiła głęboki wdech i wydech.

– Uff! Ciężko tak ciągle szeptać. – Teraz mówiła i żuła ze swoją „domyślną, normalną głośnością”, czyli z takim wigorem, że mogłaby zetrzeć kości na proch. – Ale tak serio, ta strona z platonicznym rodzicielstwem wygląda mi na spoko opcję.

– Nic, co trzeba zachwalać słowem „spoko”, nie może być dobrą opcją – odparła Lucie złowieszczo.

– Po prostu to sprawdź. – Suzie przewróciła oczami. – Zresztą na pewno i tak zrobisz całą analizę SWOT, ledwo się wyłączę.

– Suzie! – rzuciła Lucie, całkiem zadowolona. Właśnie to zamierzała zrobić.

Wymieniły jeszcze parę uwag i plotek na temat swoich rodzin, po czym Suzie wymówiła się rozmową służbową – co prawda była młodszą wspólniczką, ale czasy były ciężkie, więc wolała nie ryzykować, bo miała nadzieję zostać wspólniczką kapitałową. Nikt nie był bardziej oddany swojej pracy niż Suzie – co było całkiem inspirujące.

Lucie usiadła wygodnie i zaczęła rozważać swoje opcje. Reszta sobotniego wieczoru nie kryła w sobie żadnych obietnic ani niespodzianek. Nie było nikogo, z kim Lucie mogłaby się zdzwonić albo spotkać. Krępująca prawda wyglądała tak, że nie nawiązała za wiele znajomości w ciągu tych dwudziestu miesięcy spędzonych w Nowym Jorku – jej tymczasowe przeniesienie miało wyraźnie określoną datę ważności: koniec lutego. O ile nie nastąpi przedłużenie jej delegacji, wróci do domu, więc nie próbowała wysilać się towarzysko. Poza tym była w żałobie, a potem rzuciła się w wir pracy, fundując sobie znieczulenie w postaci ciągłego ruchu. Dopóki umysł miała zajęty, nie musiała myśleć; ani tym bardziej czuć.

„Co dalej, Lucie?”

Mogłaby pójść pobiegać. Albo otworzyć następną butelkę i pooglądać Netfliksa. Albo… zajrzeć na tę stronę z platonicznym rodzicielstwem.

„To jest przyszłość – przypomniała jej Wewnętrzna Weina. – Pogódź się z tym”.

„Skynet jest z przyszłości, wiesz? – dodała Wewnętrzna Suzie. – Tak tylko mówię”.

Obie miały rację.

Przemyślała to i, choć z pewnym niepokojem, zajrzała na stronę Co-Family.com. Bo czemu nie? Co mogłoby pójść nie tak?

1Sayang (indonez.) – tu: kochana, moja droga (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2 Kuchnia Nyonya – tradycja kulinarna Chińczyków Peranakan od dawna osiadłych w Malezji, Singapurze i Indonezji. Łączy potrawy kuchni chińskiej z lokalnymi przyprawami.

3* J’accuse (fr.) – oskarżam!

4 Touché (fr.) – racja, słusznie.

Rozdział 3

Co-Family.com przypominało bardziej „Match.com dla potencjalnych rodziców” niż „Tinder dla planujących prokreację”. Ludzie na banerze wyglądali jak zwykli, nieretuszowani śmiertelnicy z całego spektrum płci i ras, wiarygodni i szczęśliwi. Nawet założyciel platformy Ben Carminsky, czterdziestokilkuletni, szpakowaty sobowtór Paula Rudda, emanował aurą porządnego gościa z klasą.

Jak na razie zapowiadało się ciekawie. Przeglądała stronę, jednocześnie szukając informacji na temat współrodzicielstwa z wyboru. To, co zawsze było nieformalną normą w społeczności queerowej, teraz zyskiwało szerszą akceptację w społeczności heteroseksualnej. Statystyki Co-Family.com wskazywały, że prawie dwie trzecie użytkowników strony identyfikuje się jako cishet, z czego większość szuka układu platonicznego, a reszta jest zainteresowana związkiem romantycznym i współrodzicielstwem.

Znalazła artykuły o parach hetero, które skorzystały z tej usługi, po czym znalazły się w sytuacji „zrobili sobie dziecko, a potem się zakochali”, co uznały za nieoczekiwany bonus. To wprawiło Lucie w konsternację. Przecież romantyczne uczucia, które zrodziły się z takiego układu, powinny wzbudzić podejrzliwość – a jeśli wzięły się z wygody albo rezygnacji? Wyszperała też ostrzegawczą anegdotę o parze, w której jedna osoba zaangażowała się uczuciowo, a druga nie, w rezultacie czego ich bezproblemowy układ nagle stał się prawdziwym koszmarem. Jeśli – i tylko jeśli – Lucie faktycznie zdecydowałaby się pójść tą drogą, zadba o to, żeby uniknąć emocjonalnych powikłań i wybierze kogoś, kto nie będzie chciał niczego poza współrodzicielstwem. To, postanowiła, będzie czysta transakcja.

Pozostałe artykuły dodały jej otuchy. Znalazła sporo historii zakończonych powodzeniem i opisanych w prawdziwych gazetach, a nie tylko na forach Reddit. Ostatecznie więc, mimo początkowych wahań, godzinę później Lucie zakładała próbne konto – oczywiście dopiero po tym, jak:

• sprawdziła ocenę tej strony na Trustpilocie,

• wyguglowała założyciela Bena Carminsky’ego (zajęty, niestety),

• rozważyła różne poziomy członkostwa, od podstawowego (darmowego) do potrójnie platynowej elity (bardzo niedarmowy),

• przeczytała drobny druczek w warunkach członkostwa.

Potem przyszła pora na część techniczną: założenie profilu.

Krok 1. Opisz się w jednym akapicie, na przykład: co lubisz, czego nie lubisz, jakie masz mocne i słabe strony – wszystko, co aż krzyczy: „to ja!”.

Jeśli kiedykolwiek znajdziemy się w postapokaliptycznym piekle albo w sytuacji rodem ze Squid Game, bez wątpienia chciałbyś mnie w swojej drużynie. Jestem szybka, oburęczna i potrafię skalkulować ryzyko w mgnieniu…

Skasowała wszystko i poprosiła Suzie i Weinę na grupowym czacie, żeby coś o niej napisały, bo sama nie umie znaleźć słów, żeby zareklamować się na tej platformie.

Suzie: Jestem bardzo sympatyczna i zaskakująco zabawna jak na kogoś, kto czytuje tonę nudnych komentarzy politycznych. Uwielbiam kalambury i horrory. Sprawiam wrażenie, jakbym kij połknęła, ale jestem bardzo hojna i życzliwa, a także – niespodzianka – pronaukowa. (Nie pisz w tej cholernej notce, że jesteś „finansowo odpowiedzialna”).

Weina: Jak wynika z moich bardzo symetrycznych rysów twarzy i wysokiej jakości edukacji, jestem i zdrowa, i bardzo dobra w dorosłość. Podatki płacę w terminie i nie mam kartoteki. Ponadto lubię jogging i spacery na łonie natury.

Lucie napisała:

Jestem niezależną, finansowo odpowiedzialną, czynną zawodowo kobietą, która lubi filmy dokumentalne, ekscentryczny humor i jogging.

Krok 2. Prześlij przynajmniej jedno aktualne zdjęcie, które ukazuje prawdziwą ciebie.

„Ładny eufemizm na nie retuszuj fotki, żeby odjąć sobie dziesięć lat”, pomyślała Lucie cierpko. Ale co tu wstawić?

Lucie przejrzała swój prywatny profil na Instagramie i galerię w smartfonie. Ani jedno selfie z jej skromnego arsenału nie przedstawiało jej w odpowiednim świetle: jako poważnej, godnej zaufania intelektualistki, ale i pełnej niespodzianek. Jej profil na LinkedIn był jeszcze gorszy. Nikt by nie kliknął w podobiznę tej ponurej mumii, wyprężonej tak, że bledła przy niej każda struna, ale za to z tak idealnie wyczesaną i rozjaśnioną fryzurą, że Lucie aż się wzdrygnęła na wspomnienie tych pięciu godzin spędzonych w salonie; zresztą to drugie, nieco przyjaźniejsze, które wykorzystano w materiałach marketingowych, było niewiele lepsze – nikt nie chciałby się rozmnażać z taką posępną papierową lalą.

W desperacji przejrzała album ze zdjęciami profilowymi na Facebooku, których było tam sporo, ale wszystkie do niczego. Niektóre miały po pięć albo i więcej lat, co jednak nie wyni-kało z jej próżności, a raczej stąd, że od tak dawna tam nie zaglądała. Wiele z nich pochodziło z czasów, kiedy spotykała się z Markiem.

„Byłam taka szczęśliwa”.

Potrząsnęła głową, żeby się pozbyć tych myśli. W końcu wybrała fotkę zbliżenie, którą kiedyś wysłała jej Suzie, fragment wycięty z grupowej fotografii zrobionej podczas babskiego wieczoru trzy lata temu. Lucie była na niej ubrana w swój ulubiony szarobrązowy, jedwabny tank top z dekoltem w serek, miała lśniącą cerę i rozpuszczone włosy, a w oczach błysk, spokój i ufność.

Dalej kwestionariusz okazał się jeszcze bardziej denerwujący, zwłaszcza kiedy przebrnęła przez pytania wielokrotnego wyboru i doszła do takich jak to:

Krok 7. Ułóż swoje priorytety według ich ważności: wygląd, inteligencja, zgodność wartości, przekonania religijne, przedział dochodów…

Nie ma odpowiedzi prawidłowych ani błędnych – głosiła informacja widniejąca przy tym pytaniu. Twoja szczerość pomoże nam dopasować do ciebie odpowiednią osobę! Innymi słowy: „Nie próbuj ukrywać swoich pierwotnych instynktów”.

Lucie bardzo ceniła sobie prywatność i z nieufnością podchodziła do gromadzenia danych – w końcu dorastała w latach dziewięćdziesiątych, karmiona Z Archiwum X, Terminatorami oraz histerią na tle pluskwy milenijnej – ale przebrnęła i przez to.

– Oto do czego się posuwam, żeby zrobić sobie dziecko – powiedziała do Keanu Reevesa z czasów Johna Wicka, który patrzył na nią z tapety na pulpicie – szczególnie mocno utożsamiała się właśnie z tą wersją Keanu, który nie przyjął straty z pokorną rezygnacją, nic z tych rzeczy. Ojciec Johna Wicka nigdy nie kazałby Johnowi Wickowi wrócić do niej – jego byłej – i przestać być tak wyrachowanym. Rzuciła ostatnie spojrzenie w to okienko do najskrytszych zakamarków swej duszy, kliknęła „prześlij” i czekała, zastanawiając się, czy może liczyć na choćby kilka trafień nawet w mieście tak wielkim jak Nowy Jork. „Boże, mam nadzieję, że nie zobaczę na tej stronie mojego ulubionego baristy”. Wtedy jej poranki zrobiłyby się bardzo niezręczne.

Wyniki okazały się dla niej szokiem. Liczba spełniających kryteria potencjalnych tatusiów w Nowym Jorku i okolicach była większa, niż przewidywała, zwłaszcza że nie zaznaczyła pola „mężczyzna heteroseksualny” w opcjach filtrowania. W promieniu stu sześćdziesięciu kilometrów dostała ponad pięćdziesiąt trafień; pokaźny tłum facetów obejmujących futrzaki i szczerzących zęby do obiektywu. Gdyby była cyniczna – a była, i to w stu procentach – uznałaby, że te zwierzaki wykorzystano jako rekwizyty.

Lucie nie przepadała za zakupami, szczególnie jeśli nie wiedziała dokładnie, czego szuka. Jej czoło lśniło od potu, kiedy czytała jedenasty profil. „Jestem zabawny. Tylko nie lubię uśmiechać się na zdjęciach”, przeczytała na głos, przewijając serię fotek niejakiego Dana V., maklera papierów wartościowych, o doskonale pustym wyrazie twarzy, pstrykniętych w przeróżnych, oświetlonych jarzeniówkami wnętrzach. „Nie, dzięki, panie Seryjny Zabójco”.

Czy chcesz wypróbować naszego asystenta dla VIP-ów? – chytrze zaproponowało wyskakujące okienko. Lucie z ulgą rzuciła się na reklamę i czym prędzej kupiła dostęp do poziomu diamentowo-szafirowego – opcji wypośrodkowanej i rozsądnej finansowo – by z przerażeniem skonstatować, że dostała kolejny zestaw pytań, i to takich, które wymagały również napisania własnych odpowiedzi.

– Serio? – mruknęła, po czym sumiennie odpowiedziała na wszystkie dwadzieścia (nic na to nie mogła poradzić: pozostawienie pustego pola było dla niej nie do pomyślenia). W „Innych uwagach” podkreśliła, że ojciec musi mieszkać w Singapurze albo być skłonny się tam przeprowadzić, jeśli Lucie zajdzie w ciążę. Singapur był jej domem i chciała tam wychowywać swoje dziecko z kimś, kto albo należał do jej kultury, albo przynajmniej ją rozumiał.

Kiedy skończyła, wyjęła telefon. Ledwo parę minut katowała się czytaniem tweetów, kiedy jej skrzynka odbiorcza zamrugała na czerwono. Masz szesnaście trafień!

„Zobaczmy, z kim technologia każe mi się rozmnożyć”, pomyślała szyderczo.

Przejrzała listę kandydatów uporządkowaną według wskaźnika procentowego. Wszyscy byli w wieku od trzydziestu pięciu do prawie pięćdziesięciu lat (pomogło zawężenie widełek wiekowych), po studiach, na stanowiskach menedżerskich średniego lub wyższego szczebla, w bogatej palecie odcieni skóry.

Carl S., lat 49, Amerykanin pochodzenia azjatyckiego, inżynier naftowy obecnie zamieszkały w Singapurze. Był wysoki i postawny, uczęszczał do HARVARD BUSINESS SCHOOL (wielkimi literami) i najwyraźniej kolekcjonował cygara oraz zegarki. Wśród swoich zdjęć profilowych umieścił inspirujący cytat, niezbyt dobry. („Celuj w Księżyc. Nawet jeśli nie trafisz, dosięgniesz gwiazd”). Był na szczycie jej listy kandydatów.

Zawsze pokładała zaufanie w liczbach, więc napisała do niego.

Hej, Carl, jak ci się wierci. (Od razu zawstydziła się tego wstępu).

Hej, foczko *emoji strzykawka* (Dobra, jasne, zasłużyła na idiotyczne emoji). Siema siema! U mnie gra i buczy, a u ciebie?

Okej, może u niego dalej są lata dziewięćdziesiąte, ale tamta dekada miała sporo fajnych rzeczy do zaoferowania, choćby Backstreet Boys, suknię ślubną Carolyn Bessette-Kennedy albo tłuszcze trans.

Po krótkiej wymianie uprzejmości Carl uświadomił ją, jak jest:

Żeby było jasne, wiem, że wielu gości idzie na in vitro albo numer ze słomką, ale jeśli wybierzesz mnie, to chcę to zrobić tylko starym sposobem. Z powodów religijnych.

Skasowała rozmowę i zwalczyła pokusę odkażenia sobie oczu.

Zrobiła kilka oczyszczających oddechów i przeszła do następnego wybrańca, George’a P.

George P, lat 43, Greko-Australijczyk, przystojny, fizjoterapeuta, również zamieszkały w Singapurze. Doceniła zgrabny dobór słów w notce biograficznej („Mówiąc prosto, leczę krzywicę!”) i żeglarską opaleniznę. Przebiegł trzy maratony. Biegacz! Lucie poczuła się zaintrygowana.

Cześć – napisała.

Cześć, Lucie Y. Jak ci się żyje w Nowym Jorku?

Nieźle. Choć wolałabym cieplejsze zimy.

Tęsknię za chłodem! Dobrze jest mieć cztery pory roku. Australia jest pod tym względem świetna. Byłaś?

I to parę razy. Uwielbiam Australię. Spędziłam tam kilka miesięcy z przyjaciółką. Miałyśmy wizy wakacyjne i podróżowałyśmy z plecakami po całym kraju. Z której części Australii jesteś?

Z Sydney. Ładnie wyglądasz. Ile lat mają twoi rodzice?

„Co za dziwaczne pytanie”, pomyślała Lucie.

Hmm, są po sześćdziesiątce, a dlaczego?

Masz jakieś ich zdjęcia do pokazania?

„Co?” Może chciał tylko sprawdzić, do kogo jest bardziej podobna.

Na tym etapie wolałabym tego nie robić, szczerze mówiąc.

Okej, jasne. Czy twój tata wciąż ma włosy? Chcę uniknąć przekazania dziecku genetycznej predyspozycji do łysienia androgenowego.

Lucie skasowała go i poczuła ciarki. „Widzisz, mówiłam, że to nie ma sensu”. Ale teraz, skoro już zapłaciła za pakiet, nie byłaby sobą, gdyby tak łatwo się poddała. Następnym kandydatem był Ming K., lat 35, Singapurczyk i agent nieruchomości. Do wszystkich zdjęć pozował na tle czerwonego lamborghini. Jako hobby wskazał „snowboarding i waterboarding”. Chyba przegapił parę lekcji angielskiego5.

Masz jakie rodzeństwo czy nie – chciał wiedzieć, kiedy już się upewniła, że to naprawdę był błąd i że chodziło mu o wakeboarding6.

Dwoje, dlaczego?

No to się da – odparł w singlish.

Nie rozumiem, dlaczego to ważne.

Bo nie chcem zaczynać nic z mamą co jest jedynaczką.

Tego też Lucie nie rozumiała.

Jedynaczka musi płacić za opiekę rodziców jak już som starzy, więc nie najlepszy rodzaj.

Odsunęła się od ekranu, wyczerpana. Co to miało być? Czy na jej liście są same głąby? Sknocony algorytm czy co?

Już miała się poddać, kiedy przebiegła wzrokiem w dół listy (jeden z kandydatów wstawił jako zdjęcie profilowe fotkę ze ślubu – kto wie, czy nie z własnego) i ujrzała:

COLLIN R., lat 39 (on/jego)

Hobby: piesze wędrówki, joga, taniec („każdy tak mówi”,pomyślała cynicznie), wspinaczka, czytanie, podróżowanie („to też!”), gotowanie, sudoku i puzzle („no, no, no”, pomyślała Lucie, nagle zaintrygowana).

Zawód: inżynier oprogramowania

Kryptonit: laktoza i orzechy.

Cóż, nikt nie jest doskonały. „Zresztą i tak byłam twoja już przy sudoku”, stwierdziła Lucie, klikając w jego profil. Collin R. nie trzymał żadnego zwierzaka. Był na wędrownym szlaku sam, choć Lucie byłaby skłonna uznać jego sześciopak za godne uwagi towarzystwo. Opadające na czoło ciemnobrązowe włosy muskało słońce, znacząc je pasemkami w kolorze ciepłego złota. Do tego miał mocno opalone ciało. Duże, przyjazne bursztynowe oczy zmrużone w (nieco krzywym) uśmiechu, dołeczek w lewym policzku, linię szczęki jak u modela. I jakąś łagodność w postawie. Na drugim zdjęciu zwisał ze skalnego urwiska, przypięty wspinaczkowym sprzętem, i patrzył w obiektyw nad głową, robiąc niebyt dystyngowaną minę jak na kogoś, kto znajduje się o krok od śmierci. Kolejna fotografia przedstawiała go roześmianego, w garniturze, z przyjaciółmi w rzęsiście oświetlonej restauracji. W ubraniu wyglądał jeszcze lepiej. „Dziękuję losowi, że szukam tylko potencjalnego tatusia, a nie partnera do związku”, pomyślała szyderczo, zanim zaczęła czatować z Collinem R., tak naprawdę nie wierząc, że okaże się odpowiedni. Na zdjęciach był zbyt doskonały, musiał istnieć jakiś haczyk. Może lubił dubstep albo twardo wymawiał spółgłoski.

Jakim cudem jesteś singlem? – brzmiało jej pierwsze pytanie. Mów prawdę, cyborgu.

Ciebie też miło poznać odpowiedział po kilku chwilach. Raczej nie owijasz w bawełnę, co?

Racja. Lucie drgnęły kąciki ust. Wybacz. Mój błąd. W sytuacjach towarzyskich w realu mam lepsze filtry.

Collin: E tam, w porządku. Nie przepraszaj za bezpośredniość. To miłe, a zresztą o to przecież chodzi na takich stronach jak ta. Poza tym sam też wolę przechodzić od razu do sedna. A zatem, Lucie Y., dlaczego to robisz?

Lucie: Rozmawiam z tobą?

Collin: Nie, głuptasie. Korzystasz z tej usługi.

Lucie: Starzeję się, a mojego rycerza w lśniącej zbroi zabiła ostatnia pandemia.

Collin: ** A na serio? O co chodzi? Bo wydajesz się niesamowita.

„Pochlebstwo zawsze działa”, pomyślała Lucie cierpko.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

5Waterboarding – rodzaj tortury polegającej na wywołaniu wrażenia tonięcia i duszenia się u ofiary.

6Wakeboarding – sport wodny łączący cechy takich dyscyplin jak narty wodne, snowboarding i surfing.

Rozdział 4

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 17

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 18

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 19

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 20

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 21

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 22

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 23

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 24

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 25

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 26

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 27

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 28

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 29

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 30

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 31

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 32

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 33

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 34

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 35

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 36

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 37

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 38

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 39

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 40

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Pytania do dyskusji

Dostępne w wersji pełnej

O Autorce

Dostępne w wersji pełnej