Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ludzie i duchy to czwarty tom niezwykłego cyklu fantasy autorstwa Oksany Pankiejewej, który spodoba się wszystkim fanom Olgi Gromyko i miłośnikom fantastyki pochodzącej zza naszej wschodniej granicy. Poprzednie tomy to: Przekraczając granice,Pierwszy dzień wiosny i Na przekór przeznaczeniu.
Kroniki Dziwnego Królestwa to cykl urzekający humorem, mnogością wątków i postaci, wędrówkami między światami równoległymi, złożonością intryg i tajemnic oraz niepowtarzalnym stylem, który czyni obcowanie z prozą Oksany Pankiejewej niepowtarzalną czytelniczą przygodą. Autorka stworzyła tak barwny i rozbudowany świat, że jego odkrywanie jest prawdziwą gratką dla miłośników gatunku.
*
Szellar został śmiertelnie postrzelony, Cantor porwany... i w zasadzie nic na tym świecie już nie może im pomóc. Tak, na TYM świecie, ale światów, jak wiemy, jest znacznie więcej niż jeden...
W tym pasjonującym cyklu każdy kolejny tom przynosi nowe wątki, co sprawia, że jest to niezapomniana czytelnicza przygoda pełna niespodzianek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 669
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dzień dobry, jestem Kacper, przyjazny duszek!
Kreskówka o Kacprze
Najpierw Cantor dostrzegł już znane sobie lśniące buty. To zaczynało być irytujące. Następnie spojrzał w bok i jego wzrok padł na damskie pantofelki. Delikatne, na wysokim obcasie, z jasnoszarego aksamitu, udekorowane po bokach skromnymi kamyczkami – na oko każdy o wartości sześciu tysięcy. W komplecie z pantofelkami występowały dwie zgrabne nóżki w jedwabnych pończochach. Cantor uniósł głowę, zwyczajowo śledził je spojrzeniem i odnotował, że na noszenie tak krótkich sukienek pozwalają sobie wyłącznie czarodziejki. Dobra, jeszcze Olga, ale ona się nie liczy. Skoro zapewniała, że w ich świecie można spokojnie wyjść na ulicę w tamtej czarnej szatce, ledwo zasłaniającej to, co najdroższe…
Wystarczyło pomyślał o Oldze i serce boleśnie jęknęło. Najgorsze było to, że o ukochanej dziewczynie również się dowiedzą. Chłopaków nie znajdą tak łatwo, gdyż faktycznie nie miał pojęcia, gdzie teraz są, dokąd i jak uciekli. Amargo… Mistralijczyk nie był pewien, gdzie ten znajdował się w obecnej chwili, ale i tak wiedział o tym człowieku dość dużo, by mogli go łatwo znaleźć… oraz wiele innych nieodpowiednich rzeczy. Poza tym doskonale wiedział, gdzie mieszka Olga, którą z pewnością będą chcieli wykorzystać, by naciskać na odmawiającego współpracy towarzysza Cantora… Zresztą, co on za bzdury kombinuje, po co im Olga, jak zaraz ta czarownica w kosztownych butach zeskanuje go po samą wątrobę, poinformuje bossa o wszystkim, co chciałby wiedzieć, a potem Cantora po prostu sprzątną, bo przestanie być potrzebny… Że też musiało tak głupio wyjść z tym katem! Rzeczywiście okazał się specjalistą, żeby go… Pewnie w ciągu swojego życia miał okazję widzieć masę obiektów o najprzeróżniejszych poziomach chyżości, więc dokładnie wiedział, co się robi w takiej sytuacji. Rzucił stołkiem w plecy, drań jeden, i nawet mu ręka nie drgnęła!
– To on? – rzucił ze wstrętem niski kobiecy głos gdzieś w górze. – Nie mogliście go umyć? Przecież ja mam go rękoma dotknąć!
– Przepraszam najmocniej, meisteresso Joanno – odparł już nie z mocą, tylko jak gdyby przepraszająco, głos należący do błyszczących butów. – On tak wygląda po umyciu. Widzi pani, przed panią pracowali z nim inni specjaliści…
– Pluszowy Teddy? – rzuciła pogardliwie czarodziejka. – Widać. Mogliście od razu mnie zaprosić.
– Nie, co też pani mówi, Teddy pracuje schludnie i na twarzy efektów nie widać absolutnie. Chłopcy go nieco poturbowali przy łapaniu.
– Dobrze, to nieistotne, zaczynajmy. Ty, ułomna istoto, przestań się na mnie gapić i wstawaj. Prawdę gadają, że wszyscy Mistralijczycy to zboczeńcy. Ledwo żyje, a gapi się na damskie nóżki. Pewnie już nawet snuje fantazje erotyczne?
Chociaż Cantor był świadom, że bezczelny język nigdy nie przyniósł mu nic dobrego, nie potrafił powstrzymać się przed odpowiedzią:
– Z tobą? A idź! Przecież ty pewnie jeszcze mojemu dziadkowi dawałaś w pozycji „chłopka na grządce marchwi”…
Szczęśliwie meisteressa Joanna okazała się damą niezbyt zapalczywą i nie musiał unikać ciosu aksamitnego pantofelka. A męskie buty z jakiegoś powodu nie próbowały bronić honoru damy, na jego wielkie szczęście.
– A Teddy’emu mówił coś podobnego? – spytała z ciekawością czarodziejka.
– Ooo… – odparł pan Krosz. – Teddy’ego wyklinał tak, że wstyd mi cytować.
– No cóż… – Dama uśmiechnęła się. – W takim razie zaczynamy. Proszę go nieco podnieść… i zabrać ze skroni te brudne kłaki.
Cantor pomyślał, że powinien spróbować stawić opór i zaczął spadać.
Dookoła była szara mieniąca się błękitem mgła, gęsta jak śmietana, i w tej mgle chaotycznie mrugały pomarańczowe ogniki. Czarodziejka stała koło niego, więc z powodu mgły z trudem widział jej postać i rysy, ale już wyciągnięte do więźnia ręce były całkiem wyraźne. Szczególnie nienaturalnie długie palce z igłami na ćwierć łokcia zamiast paznokci, które ślicznotka akurat zamierzała wbić Cantorowi w głowę. Z miłym uśmiechem i czułymi słowami powiedziała:
– No już, kochany, nie upieraj się, pokaż cioci, gdzie chowają się twoi przyjaciele…
– A gówno! – Cantor rzucił się desperacko, próbując uniknąć tych igieł, które wydawały się otaczać go ze wszystkich stron. Z jakiegoś powodu przypomniał sobie, jak w takich sytuacjach wyrażała się Olga, i dodał: – Na patyku.
I ponieważ unikanie było bardzo, ale to bardzo trudne, z rozmachem uderzył wyciągniętą rękę kantem dłoni. Joanna krótko pisnęła i podkuliła skrzywdzoną łapę.
– Czyżbyś był magiem? – spytała ze zdziwieniem. – A oni mnie nie uprzedzili… To wyniesie ich dodatkową solidną sumę. Jedna sprawa, jak trzeba przeskanować zwykłego śmiertelnika, a co innego maga, na dodatek stawiającego opór. Ale nie rób sobie specjalnych nadziei, magów również skanowałam.
Ponownie czarująco się uśmiechnęła i zmieniła, jeśli można tak powiedzieć, narzędzie. Prawa ręka nadal wyglądała tak samo, tylko igły zrobiły się dłuższe, a lewa zaczęła przybierać kształt pętli z długiego, mocnego sznura. Cantor, zszokowany nowym dla siebie zjawiskiem, że okazał się magiem, który stawia opór, zamiast pokładać jakieś większe nadzieje w swojej tajemniczej i nieprzewidywalnej Mocy, uznał, że spróbuje zwyczajnie uciec i schować się w gęstej mgle. Szczęśliwie nie czuł tu swojego ciała, więc kompletnie nie przeszkadzały mu poparzone plecy, okaleczona ręka i reszta potłuczonych części ciała. Skoczył w bok i rzucił się do ucieczki, z trudem pokonując opór otaczającej go substancji, która spowolniała ruch, jak gdyby musiał biec pod wodą. Moc Mocą, ale kto ją tam wie, czy pomoże przeciwko duszącej ręce. Ucieczka będzie pewniejsza. Zniknąć we mgle i niech ta baba szuka go nawet do drugiego przyjścia elfów… o ile oczywiście nie włada też specjalnym zaklęciem do wywabiania obiektu z ukrycia.
– A ty dokąd? – zawołała z oburzeniem czarodziejka i pobiegła za nim. Co prawda, we mgle poruszała się tak samo powoli jak Cantor, więc dogonienie więźnia wcale nie było dla niej takie proste. Ale on też nie bardzo miał, jak uciec. Próbował przyśpieszyć, lecz szary opar gasił wszelkie wysiłki, a odległość pomiędzy nim i Joanną nie tylko się nie powiększała, a wręcz powoli malała. Bardzo powoli, ale mimo wszystko… Ni to był po prostu słabszy, ni to ona lepiej znała to miejsce, ale było oczywiste, że wcześniej czy później jednak go doścignie. Po jakimś czasie, ale czy to ma znaczenie? Może lepiej nie marnować sił na bezsensowne bieganie tylko spróbować przywitać zagrożenie twarzą w twarz i walczyć jak przystoi wojownikowi? A jeśli mu się nie uda? Co wtedy? Z drugiej strony niespecjalnie miał wybór – i tak go dogoni, więc walka była nieunikniona. Gdyby jeszcze wiedzieć, jak ją prowadzić…
Cantor zatrzymał się i odwrócił do przeciwniczki, wystawił przed siebie ręce i podświadomie czuł, że najważniejsze to nie odsłaniać głowy. Pierwszy atak czarodziejki z powodzeniem odbił – zdążył złapać za nadgarstek rękę z pętlą i najzwyczajniej w świecie ją wykręcić, przy okazji wykonując rzut ślicznotką przed biodro. Cofną się o krok. Joanna szybko skoczyła na nogi i ze zdziwieniem mruknęła:
– To taki jesteś? Coś takiego! Dawno nie trafiłam na nikogo podobnego… I jak ci się udało tak oszukać Krosza, że nie założyli ci poliargu? Nawet ciekawa jestem, co z tego wszystkiego wyniknie…
Widać było, że zupełnie się nie bała, nie była nawet specjalnie zaniepokojona, a wręcz przejawiała zawodową ciekawość. „Specjalista przy pracy” – pomyślał mimochodem Cantor, któremu nasunęły się wyraźne skojarzenia ze Stellą. Z dokładnie takim samym wyrazem twarzy szanowna meisteressa grzebała w poszatkowanych pacjentach. I to podobieństwo bardzo mu się nie spodobało. A jeśli idzie o poliarg… Gdyby sytuacja była mniej niebezpieczna, to by się pośmiał. Jedną z zadziwiających cech jego Mocy było właśnie to, że poliarg nie miał na nią absolutnie żadnego wpływu.
Drugi atak okazał się dla czarodziejki bardziej udany. Cantor ponownie zdołał złapać za sznur, który próbowała zacisnąć na jego szyi, ale tym razem rzut mu nie wyszedł. Pętla skutecznie oplotła nadgarstek, a pazury-igły w drugiej ręce równocześnie próbowały dobrać się do jego głowy. Ledwo udało mu się je odbić, ponieważ rozproszył się, próbując zrozumieć, czy fakt, że czarodziejka trzyma go za rękę, stanowi zagrożenie. Tym razem pięć długich i ostrych igieł przebiło jego dłoń na wylot. Krzyknął z bólu i próbował cofnąć poranioną kończynę, ale igły w niezrozumiały sposób wygięły się w haczyki i utkwiły na dobre. Jedyne, co Mistralijczykowi się udało, to poczęstować Joannę serią najbardziej wymyślnych przekleństw, jakie znał.
– No i mam cię – stwierdziła z satysfakcją czarodziejka. – A teraz zobaczmy…
Cantor zacisnął zęby i szarpnął się desperacko, ryzykując utratę ręki. Nie udało mu się wyrwać, ale wraz z dzikim bólem poczuł uderzenie jeszcze czegoś. Nie od razu zdołał zrozumieć, co to, bo nadal nie potrafił natychmiast określić swojej niesterowalnej Mocy. Tym razem dziwna rodzinna magia miała postać kompletnie niewyobrażalną. Gdyby Olga to widziała, powiedziałaby: „Kompletna kaszana!”. Dwa kroki od siebie Cantor dojrzał otwarte drzwi, po ich futrynie pełzały migocące, różnobarwne ogniki, a na samym środku widniał napis „Zapraszamy!”. Na górze wisiał jaskrawy szyld z gigantycznych run, które również migały jak zepsuta kula oświetleniowa: „Tutaj!”. I jeszcze tłusta strzałka, wskazująca w dół.
Nie zastanawiając się specjalnie nad tym, co to znaczy i nie zwracając uwagi na ból, Cantor ponownie rzucił się. Wskoczył w drzwi, zmuszony pociągnąć natrętną czarodziejkę za sobą. Otoczyła go czarna mgła i prawie roześmiał się na głos, czując znajome przenikliwe zawroty głowy – zrozumiał, że tym razem miał szczęście. W Labiryncie nie dorwie go żaden mag, niezależnie od mocy i kwalifikacji. To nie jest miejsce dla nich, bo klasyczni magowie czują się tu wyjątkowo nieswojo, a ich Moc jest nic nie warta. I nie mogą walczyć z człowiekiem Labiryntu. Jeżeli ta natrętna panna spróbuje, to będzie ostatnią kretynką.
– Co to za bzdura? Gdzie mnie przyciągnąłeś? – zawołała z oburzeniem meisteressa Joanna, patrząc na swoje ręce, które nagle zaczęły wyglądać normalnie i po ludzku. Dobrze, może nie do końca normalnie – teraz były tęgo oplecione skórzanymi pasami do walki na pięści, które w połączeniu z wymyślnym manicure wyglądały wręcz komicznie. Zresztą, czarodziejka nie wyglądała wcale mniej zabawnie w tradycyjnej szacie pięściarzy z Eginy – krótkiej przepasce na biodrach i czymś w rodzaju kagańca, mającego osłaniać zęby przed uszkodzeniami. Ponieważ walka na pięści była wyłącznie męskim sportem, tradycja nie przewidywała dla tej szaty żadnej wierzchniej części, i nagi biust meisteressy kołysał się z niezadowoleniem. Jednak dookoła nie widać było chętnych do podziwiania tych walorów, a Cantor miał na głowie ważniejsze rzeczy. Tylko kolejny raz pomyślał o zmyślności Labiryntu i o tym, że chyba był on obdarzony jakąś własną świadomością… oraz niebanalnym poczuciem humoru. Sam był identycznie ubrany. Stali na wydeptanym placyku, ogrodzonym naciągniętymi sznurami, a dookoła wznosił się gigantyczny i całkowicie pusty stadion, niesamowicie przypominający wielką królewską arenę w Eginie.
– To Labirynt, kochana, a nie żadna tam bzdura! – Cantor roześmiał się, jednocześnie podskakując w miejscu i dla rozgrzewki wykonując kilka ciosów w powietrze. Oczywiście teraz jego ręce były wolne i absolutnie całe, co niesamowicie go cieszyło. – I nadeszła moja kolej, żeby się na tobie odegrać.
– Labirynt nie istnieje! – Meisteressa Joanna z oburzeniem tupnęła nóżką. – Wymyślił go bezwstydny szarlatan Maksimiliano, żeby mieszać ludziom w głowie!
– No, i zaraz się twoją głową zajmę – obiecał złośliwie Cantor, nieco dotknięty takim brakiem szacunku dla światłego imienia ukochanego ojca, po czym krótko, bez zamachu, wyprowadził cios prawą ręką. Czarodziejka odleciała na kilka kroków i padła na plecy, malowniczo zadzierając nogi.
– Draaaań! – zawyła, zerwała się i stanęła w pozycji jakoś dziwnie potrząsając głową i robiąc dzikie grymasy. Pewnie biedaczka próbowała czarować, ale nic jej z tego nie wychodziło.
– Co, bez pazurów wcale nie jesteś taka zajebista? – zauważył złośliwie Cantor. Bez trudu uchylił się przed atakiem wściekłej damy i uderzył ponownie.
Było to łatwe, całkowicie bezpieczne i nawet jakieś nieciekawe – bicie kobiety, która nie mogła stawić poważnego oporu. Wręcz budziło paskudne uczucia. Kiedy po kolejnym ciosie meisteressa nie dała rady się podnieść, Cantorowi w ogóle opadły ręce. No dobrze, i co miał z nią teraz zrobić? Nie mógł tak po prostu jej uwolnić, bo co, jak znajdzie wyjście, wróci do rzeczywistości i ponownie spróbuje go przeskanować, tym razem stosując odpowiednie środki bezpieczeństwa? A on drugi raz może nie mieć takiego szczęścia. Dobicie byłoby pewniejsze, tylko jak to zrobić? Mógłby skręcić jej kark, kwestia chwili, tylko co z tego? Przecież to Labirynt, tu wszystko jest nierealne… Może powinien zanieść ją pod tunel i spróbować tam wrzucić?
Od tych konstruktywnych rozmyślań oderwał Mistralijczyka czyjś pełen pretensji i równocześnie lekkiego rozbawienia głos:
– Dziecko, czemu się tak znęcasz nad biedną staruszką? Niania cię nie nauczyła, że to niewłaściwe? Czy może to właśnie jest twoja niania?
Cantor ze zdziwieniem rozejrzał się dookoła. Na balustradzie loży królewskiej siedział ubrany na czarno nastoletni chłopiec, który z lekko pochyloną głową i zaciekawieniem przyglądał się wydarzeniom.
– To ja jestem dzieckiem? – zapytał Cantor, ściągając kaganiec, by nie przeszkadzał w rozmowie. – W takim razie, jak mam się zwracać do ciebie?
Dzieciak ze śmiechem lekko zeskoczył z poręczy i podszedł do niego.
– Przepraszam najmocniej – powiedział. – Nie znam cię, a wyglądasz teraz jak trzy– albo czteroletnie dziecko. No więc, o co chodzi? Przecież możesz ją naprawdę zabić.
– Serio? – zapytał z nadzieją Mistralijczyk. – Bardzo dobrze, bo w to wątpiłem. Właśnie to mam zamiar zrobić, a ty idź sobie spokojnie i nie wtrącaj się w cudze sprawy, bo przy okazji oberwiesz.
Mały drań zatrzymał się pod samym sznurem, oparł o słupek i poważnym wzrokiem spojrzał na Cantora.
– Czy tobie się naprawdę wydaje, że tak po prostu przejdę obok, widząc, jak kogoś mordują? Czy może liczysz, że dasz radę potraktować mnie tak samo jak tę biedną staruszkę? To głęboko się mylisz. Przecież sam wiesz, że w Labiryncie wygląd jest oszukańczy i iluzoryczny. Nie masz przed sobą chłopca, jak ci się wydaje, tylko dorosłego szamana, takiego samego człowieka Labiryntu jak ty, tylko starszego i bardziej doświadczonego, więc nie radzę zaczynać walki.
– A jednak spróbuję. – Mistralijczyk uparcie potrząsnął głową. Czy temu karzełkowi naprawdę się wydawało, że może go nastraszyć?
– Zachowujesz się jak smarkaty uczeń – skomentował chłopak tak samo poważnie i zupełnie bez złości. – I to kiepski uczeń, skoro mnie nie widzisz. Ile naprawdę masz lat? Rozumiem, że ani trzy ani cztery, więc ile? Dziesięć, dwanaście?
– Trzydzieści jeden! – odciął się „kiepski uczeń”, po czym zamarł. Poczuł, że coś jest nie tak. Zamierzał powiedzieć „trzysta siedemdziesiąt”. Nie po to, żeby dodać sobie powagi, tylko z czystej złośliwości, ale prawda wyrwała mu się mimowolnie. Natrętny rozmówca ze zdziwieniem uniósł żywe, cienkie brwi i doprecyzował, raczej twierdząco niż pytająco:
– Nie jesteś szamanem.
– Nie, nie jestem szamanem – odparł z irytacją Cantor. – Mógłbyś mnie zostawić w spokoju, co?
– Jesteś tu przypadkiem – stwierdził wciąż z taką samą pewnością „dziwny” dzieciak.
– I nie z własnej woli.
– W takim razie zostaw staruszkę w spokoju i odejdź stąd. Mogę pokazać ci drogę, jeśli sam nie potrafisz jej znaleźć.
– Nie, dziękuję serdecznie! Żeby ona się znowu za mnie zabrała? Chyba wolę tu zostać. Przynajmniej nikt mi nie będzie pchał igieł do głowy.
– Widzę, że macie tu poważny konflikt… – Chłopak pokręcił głową i usiadł bezpośrednio na piasku, podkulając nogi. – Ale nadal morderstwo nie jest najlepszym sposobem na załatwianie spraw. Przedyskutujmy problem spokojnie i poszukajmy bardziej humanitarnego rozwiązania.
Cantor zawahał się. Z jednej strony nie chciał ryzykować i porzucać niedobitej czarodziejki bez kontroli – niedługo się ocknie i zwieje. Z drugiej, kusiła go możliwość rozmowy z nowym znajomym – takim samym człowiekiem Labiryntu jak on. Natomiast z trzeciej, czy można było mu ufać, temu bezczelnemu dzieciakowi, który pojawił się znikąd? Cantor zamyślił się, przy okazji oceniając przybysza. Z bliska „dorosły szaman” wyglądał na około czternaście lat, nie więcej, a może nawet mniej. Nie był specjalnie wysoki, miał delikatną budowę i posturę elfa, długie włosy ułożone w dziwną fryzurę, przy czym wśród ogólnej czarnej masy lśnił jaskraworudy kosmyk. Twarz o szerokich skroniach i lekko skośnych oczach świadczyła o obecności w jego rodzinie emigrantów z Kitaju, ale dość dawno, bo dzieciak miał w sobie nawet mniej kitajskich cech niż pan Flawiusz. A jego ubranie zdecydowanie przypominało to noszone przez Olgę – takie same jeansy, tylko nie błękitne a czarne, buty wyglądające bardzo podobnie do jej glanów, tyle że bez sznurowadeł. I jeszcze dwie cienkie srebrne bransoletki na nadgarstku. Malowniczy szaman, nie ma co.
A poza tym Cantor miał niejasne poczucie, że kogoś z rudym kosmykiem i takimi samymi bransoletkami już gdzieś widział.
– A jak ona ucieknie w czasie, gdy my tu sobie gadamy? – powiedział w końcu.
– Nigdzie nie pójdziemy – zapewnił go dzieciak. – Usiądziemy sobie tutaj na wprost i będziemy jej pilnować. A czemu dla ciebie jest takie ważne, żeby nie uciekła? Chociaż nie, może jednak po kolei. Kim jesteście i o co wam poszło?
– Ona próbuje mnie przeskanować – wyjaśnił krótko Cantor.
– Jak dokładnie? – Młody szaman ze zdziwieniem uniósł brew.
– Magicznie, a jak niby! – odparł z irytacją Cantor. – Też mi mag, nie wiesz, jak to się robi?
– Czekaj. A z jakiego świata ty w ogóle pochodzisz?
– Jak to z jakiego?
– No tak, z jakiego dokładnie? Bo tutaj się kręcą ludzie z pięciu różnych światów i nie do końca można od razu określić z kim rozmawiasz. Z jakiegoś powodu najpierw uznałem, że jesteś szarchi, tak jak ja, ale teraz mówisz dziwne rzeczy. No więc, z jakiego świata pochodzisz?
– Skąd ja mam niby widzieć, jak go nazywają w czterech pozostałych? – Cantor pogubił się.
– No tak, oczywiście… A wy sami, dokładnie tak jak wszyscy, nazywacie go zwyczajnie ziemią… Dobra, to spróbujmy inaczej: z jakiego jesteś kraju?
– Z Mistralii.
– No i teraz wszystko jasne. Czyli pochodzisz ze świata Delta. To, żebyś wiedział, jak znowu ktoś zapyta. Tylko jakoś nie słyszałem, żebyście mieli u siebie ludzi Labiryntu… Ale przepraszam, rozpraszam się. No więc, ta pechowa babcia jest czarodziejką i próbuje cię przeskanować? O co dokładnie? Jesteś przestępcą?
– To oni są przestępcami! – obruszył się Cantor. – Mało tego, że nas oszukali, to jeszcze chcieli zabić! Chłopaki uciekli, a ja wpadłem. A teraz ta zaraza próbuje się ode mnie dowiedzieć, gdzie są wszyscy pozostali. Wiesz, co będzie, jak jej się to skanowanie uda? Wiem tyle rzeczy, że masa ludzi ucierpi. I skoro jesteś takim niesamowitym humanistą, to oceń sytuację od tej strony. Co będzie… bardziej humanitarne. Czy może uważasz, że kłamię?
– Nie – odparł dzieciak, patrząc na niego uważnie, jak zwykle robili to widzący magowie. – Nie możesz mi skłamać. Tu mamy Labirynt. Tyle że każde stwierdzenie jest subiektywne i może być wytłumaczone na kilka sposobów… Pokaż mi swoją prawdziwą twarz, bo wręcz niezręcznie się czuję, rozmawiając o poważnych sprawach z kimś tak małym…
Gwałtownie uniósł ręce, złożył je przed sobą, a potem tak samo prędko rozsunął na boki, rozdzierając przestrzeń, jak gdyby rozsuwał zasłony.
– No w mordę, to przecież boli! – zawołał Cantor, który poczuł się, jakby na chwilę wrócił do swojego zmaltretowanego ciała. Ale za to w tym momencie zyskał ostateczną pewność, że naprawdę ma przed sobą dorosłego maga, który wiedział o Labiryncie zdecydowanie więcej niż on sam.
– Nie przeklinaj – poprosił mag, patrząc na niego ze współczuciem. – Nie wiedziałem, że będzie to dla ciebie takie bolesne. Ale teraz doskonale widzę przyczynę twojej nienormalnej agresywności. I kto cię tak załatwił? Też ona?
– Nie, to inny… specjalista. Zgodnie ze swoją metodyką, żeby go… Słuchaj, chłopcze, a pokażesz mi swoją prawdziwą twarz? Bo w zasadzie chyba powinienem się do ciebie zwracać per „szanowny meisterze”, ale wyglądasz tak, że mi język kołkiem staje.
– Patrz. – Chłopak wzruszył ramionami. – Mnie to nie zaboli, więc możesz otworzyć.
– A jak?
– Nie umiesz? No, to przepraszam. Żebyś mógł mnie zobaczyć, musisz sam odsłonić. Ale żebyś nie czuł się z tego powodu pokrzywdzony, to mogę cię pocieszyć: to właśnie jest moja prawdziwa twarz. Tak wyglądałem trzydzieści lat temu. Więc zrób poprawkę na wiek i sobie wyobraź. A! I oczywiście tego rudego czuba już nie mam, wyszedłem z tego wieku.
– A co on oznacza? – zapytał z ciekawością Cantor, ponieważ zgodnie ze zwyczajami jego ojczyzny każda fryzura miała jakieś znaczenie.
– To było modne w czasach mojej młodości. – „Szanowny meister” roześmiał się. – Byłem szalonym fanem Kangrema, a on był rudy, więc wszyscy jego fani farbowali sobie jeden lub dwa kosmyki na rudo. Farbowanie się w całości uważane było za oznakę niesamowitej buty. Ale po co ci to? Stare sprawy… Pomyślmy lepiej, co zrobić z tą pechową staruszką, bo przecież nie zabijemy jej naprawdę…
– A dlaczego nazywasz ją staruszką? – Cantor znowu nie potrafił się powstrzymać. – Tak ją widzisz?
– Tak, właśnie. Jako damę w bardzo szacownym wieku. Wyobraź sobie, jak groteskowo wyglądaliście: malutkie dziecko bijące antyczną starowinkę… A wiesz co?! Zwiąż ją. Czymś z tych rzeczy, które ma na sobie, wtedy będzie to dla niej realne i posiedzi tu, póki się nie uwolni, a na to będzie potrzebowała masę czasu. A potem będzie długo i bez powodzenia szukać wyjścia z Labiryntu. Ale nie wydaje mi się, żeby miało to specjalnie pomóc w twojej sytuacji. Albo trafisz z powrotem do tego specjalisty, który cię tak załatwił, albo znajdą innego maga.
Cantor westchnął. Ta wizja wydarzeń nie była pozbawiona podstaw.
– Dobrze się orientujesz w Labiryncie? – zapytał.
– Jak we własnym domu. A chcesz się gdzieś dostać? Czy sam nie dasz rady znaleźć wyjścia i mam cię odprowadzić?
– Po co mam szukać wyjścia? Zaraz tam na mnie wyleją wiadro wody i wyniesie mnie raz dwa. Lepiej mi powiedz, gdzie jest tunel.
– Tunel… – Chłopak ze zrozumieniem pokiwał głową. – Oryginalny sposób na samobójstwo, ale nic z tego. Tunel cię nie przyjmie. Nie czujesz się aż tak źle, by umrzeć. Jeżeli mogę pomóc ci w jakiś inny sposób, to powiedz, a jak nie, to sobie pójdę. Bo nie jestem tu na spacerze tylko pracuję.
– O, a jak? – Cantor zaciekawił się, rozplątując jeden z rzemieni.
– Szukam pacjenta – wyjaśnił rozmówca.
– Czyli jesteś lekarzem?
– Tak. A co, nie wyglądam?
– Ani trochę – przyznał uczciwie Mistralijczyk i zaczął starannie wiązać ręce czarodziejki. Oczywiście zabicie jej byłoby pewniejsze, ale ten młodociany humanista nie pozwoli. Z drugiej strony związanie też nie było złym pomysłem. Może w takim wypadku to okropne babsko faktycznie utknie tu na dłuższy czas. Co dawało niewielką nadzieję na to, że pozostali magowie będą bali się z nim zadzierać, wiedząc, co stało się z biedną meisteressą Joanną. – Kogoś mi przypominasz, ale na pewno nie lekarza.
– Serio? Twój potłuczony pysk też wydaje mi się mgliście znajomy. Mimo że nie mieliśmy szansy się przedtem zobaczyć, chyba że tu, w Labiryncie. Swoją drogą, jak się nazywasz? Bo w końcu się nie przedstawiliśmy.
– Diego – odparł Cantor, ponieważ ze wszystkich imion, które zdarzyło mu się nosić, to było najprostszym i najbardziej rozpowszechnionym, więc znalezienie kogoś na jego podstawie stanowiło duży problem. Ale z jakiegoś powodu na rozmówcy wywarło ogromne wrażenie. Zamarł, wlepiając w Cantora zdumione spojrzenie człowieka, do którego z trudem dociera coś spoza granic jego wyobraźni, i zapytał:
– Diego del Castelmarra? To naprawdę ty? Kiedyś miałeś jeszcze na ramieniu kolorowy tatuaż?
– No… tak jakby – odparł niepewnie Cantor, nie mając pewności, czy powinien się przyznać. Nie rozumiał, skąd jest aż tak dobrze znany w innych światach.
– Masz niesamowity wręcz talent do wpadania w tarapaty! – zawołał dzieciak, zrywając się z ziemi. – Wyjaśnij mi, gdzie cię trzymają, spróbuję tam kogoś ściągnąć.
– Ale jak…? Przecież jesteś w innym świecie.
– To już mój problem, po prostu wyjaśnij… Tak, żeby to było zrozumiałe dla człowieka z twojego świata, a ja przekażę.
– Akurat wyjaśnienie nie będzie specjalnie trudne. Widziałem, gdzie mnie wiozą. Wielki, szkaradny budynek przy Czwartej ulicy, z szyldem „Filia sklepu z bronią”, czy coś w ten deseń. To wszystko w Nowym Kapitolu, w Goldianie. I oczywiście budynek jest pełen uzbrojonych ochroniarzy.
– Dobra. – Dzieciak skinął kudłatą głową. – Spróbuj możliwie jak najdłużej nie wychodzić z Labiryntu, ale nie śpiesz się w kierunku tunelu. A ja uciekam.
Odwrócił się i pobiegł przez stadion, połyskując podeszwami butów. Cantor prześledził, jak chłopak przechodzi przez lożę królewską, jak gdyby była kompletnie niematerialna, i uświadomił sobie, że ostatecznie nie spytał szanownego meistera o imię. Ponieważ było już za późno na krzyki, ostatni raz sprawdził więzy, wstał i powoli ruszył precz, zastanawiając się, gdzie mógł wcześniej spotkać tego dziwnego chłopaczka? Bo ten go sobie przypomniał, czyli jednak się widzieli. Co się działo z tą pamięcią? Upadł na główkę i stracił resztki szarych komórek? Bo jako żywo, nic, pustka, ani śladu. Czy po prostu chodziło o ten okres, który kojarzył wyłącznie z urywek? W jego „poprzednim” życiu? Czy może to zwyczajnie żarty Labiryntu i żadnego dzieciaka tak naprawdę nie było, a on siedzi jak ten idiota i czeka na pomoc nie wiadomo skąd?
* * *
– Po co? – Książę Mafiej cichutko chlipnął. – Komu to było potrzebne? Czy może ktoś ją zaczarował?
– Kto to wie, wasza książęca mość, kto to wie… – westchnął z żalem meister Istran. – Oczywiście pan Flawiusz wszystko z niej wyciągnie, ale jakie to będzie miało znaczenie…?
Szellar odwrócił się i podniósł. Poszło wyjątkowo łatwo, jakby jego ciało nic nie ważyło. I, o dziwo, nikt tego nie zauważył, nie rzucił się obejmować go z radosnymi okrzykami i w ogóle wyglądało na to, że wszyscy obecni patrzą przez niego. Jego królewska mość po raz kolejny spojrzał dookoła, po czym zrozumiał powód własnej lekkości i nieadekwatnej reakcji otoczenia. Faktycznie nic nie ważył i nikt go teraz nie widział. Ponieważ cała jego ważąca, widzialna część nadal nieruchomo leżała na łóżku i chyba już nie oddychała.
– To zemsta – powiedział cicho świątobliwy Chen, z namysłem obracając w palcach zatrutą igłę. – Kitajska zemsta. Szczególnie wymyślna i okrutna. Jak szanowny meister całkiem słusznie zauważył, nie istnieje żadna odtrutka na maffę, więc zwykle używa się jej, by ofiara umierała długo i w męczarniach.
– Ale przecież celowała we mnie? – spytała niepewnie Kira. – Co ja jej takiego zrobiłam?
– Właśnie na tym polega cała wymyślność zemsty. – Mistyk ze smutkiem pokiwał głową. – Możliwe, że wasza królewska mość dokładnie jak jej krajanie nie rozumie tych tradycji i uważa je za bzdurne lub pokrętne, ale mimo wszystko odważę się wyjaśnić. Kitajska mądrość głosi, że śmierć nie jest najstraszniejszą możliwą karą. Istnieje cała masa ludzi, którzy się jej nie boją, a istnieją też rzeczy straszniejsze od niej. Dlatego tak niewymyślna zemsta jak morderstwo, która w Mistralii cieszy się wielką popularnością, w Kitaju uważana jest za prymitywną i nie świadczy dobrze o mścicielu. Morderstwo jest dopuszczalne tylko wtedy, gdy obiekt zemsty jest tchórzem i najbardziej na świecie boi się właśnie śmierci. W przeciwnym wypadku wysoka sztuka zemsty polega na tym, by znaleźć albo wymyślić taki sposób, który sprawi ofierze największe cierpienie. Ośmielę się zasugerować, wasza królewska mość, że dla pani małżonka znacznie bardziej bolesne byłoby patrzenie na pani śmierć, niż umieranie samemu.
– Całkiem słuszna sugestia – westchnął meister. – Wasza książęca mość, proszę przestać niszczyć meble.
Elmar, siedzący okrakiem na krześle uwolnił oparcie, które już trzeszczało w jego mocarnych dłoniach, i bez większej nadziej zapytał:
– I co, zupełnie nic nie możemy zrobić?
– Niestety. – Meister Istran rozłożył ręce. – O ile się nie mylę, jego królewska mość umrze w ciągu doby. Mimo wszystko nie jestem specjalistą w zakresie rzadkich trucizn.
– Nie myli się meister – powiedział Chen. – I jest nadmiernie skromny.
„Czyli jeszcze nie umarłem? – pomyślał Szellar z pewnym niezrozumieniem, unosząc się nad łóżkiem i zataczając krąg dookoła żyrandola. – A dlaczego w takim razie latam tutaj, zamiast leżeć tam? Dobrze by było zapytać meistera, ale przecież mnie nie usłyszą…”.
Elmar jęknął głucho i położył czoło na oparciu biednego krzesła, ponownie ściskając je tak, że trzasnęło. Mafiej, który cichutko siedział w swoim kąciku, nieśmiało wtrącił:
– Boli go?
– W tej chwili nie – odparł mistyk, rzucając krótkie spojrzenie na ciało króla. – Możliwe, że co jakiś czas wróci mu świadomość, dostanie ataku drgawek… Wtedy będzie go bolało. Wygląda to również… niezbyt przyjemnie, więc zalecałbym wszystkim niespecjalistom opuszczenie pokoju.
„Wspaniała perspektywa!” – pomyślał Szellar, tracąc dobry humor. Kompletnie nie miał ochoty umierać długo i w męczarniach, psując sobie doskonały nastrój. Gdyż, o dziwo, w tej chwili czuł się wręcz wspaniale. Albo dlatego, że jednak udało mu się oszukać złośliwy los, mimo że wynik był cokolwiek wątpliwy, albo duchy zawsze tak mają… Król ponownie spojrzał na swoje ciało, za którym nigdy nie przepadał i pomyślał, że wszyscy rozpaczają kompletnie bez sensu. Jemu osobiście taki układ podobał się znacznie bardziej.
– Wasza książęca mość – powiedział meister, zwracając się do niepocieszonego Elmara – proszę w końcu przestać niszczyć meble i zająć się swoimi bezpośrednimi obowiązkami. Rozumiem, że do koronacji jeszcze daleko, ale ktoś powinien wziąć to na siebie, ponieważ jego królewska mość już z tego łóżka nie wstanie. Po pierwsze, w sali narad siedzą wszyscy królowie i czekają na oficjalne informacje. Po drugie, mam wrażenie, że pan Flawiusz nadal kłóci się z cesarzem Lao wprost na środku korytarza i to niegodne widowisko podziwiają wszyscy strażnicy oraz służący. Proszę zakończyć ten bałagan. Po trzecie, dobrze byłoby zacząć dochodzenie już teraz. Może wyda się to waszej książęcej mości niegodne i nieodpowiednie, ale praca pozwala zapomnieć o bólu i chroni przed ostatecznym popadnięciem w rozpacz. Proszę zająć się czymkolwiek. Może praca nie jest najlepszym sposobem, ale kuzynowi waszej książęcej mości pięć lat temu właśnie ona pomogła nie zwariować. A wasza książęca mość – kontynuował, patrząc na Mafieja – niech uda się do swojego pokoju i sprawdzi, jak się czuje Żak. Obawiam się, że jest z nim bardzo źle.
Młody elf posłusznie ruszył do drzwi, a Elmar wstał i w rozterce spojrzał na meistera, a potem na Kirę.
– A… Czy to ja dziedziczę tron? Przecież Szellar zdążył się ożenić, czy królowa nie powinna…
– Ignorancja waszej książęcej mości jest doprawdy niesamowita! – zawołał nadworny mag, zrywając się z krzesła. – Co wasza książęca mość robił, kiedy meister Metandi tłumaczył mu podstawy dziedziczenia tronu? Patrzył przez okno? Marzył o pannach? Grał z księżniczką Noną w karty pod ławką? – Podskoczył do Elmara, uniósł się łokieć nad podłogą (gdyż inaczej zwyczajnie nie sięgał) i złapał księcia-bastarda za ucho. – Czy wasza książęca mość w ogóle jest świadom, że dziedziczenie odbywa się nie na podstawie pokrewieństwa tylko listy? I skoro jego królewska mość nie zdążył zmienić listy dziedziców, to właśnie wasza książęca mość jest na niej pierwszy i dziedziczy tron! Czy to po prostu nadzieja na zepchnięcie z siebie obowiązków i próba zwalenia wszystkiego na biedną dziewczynę? Przecież to jest proste. Po koronacji proszę wciągnąć ją na listę i abdykować. A potem żyć dalej z wieczystą opinią tchórza i nieroba. Wasza książęca mość, co za wstyd!
Elmarowi naprawdę było wstyd. Bardzo zauważalnie wstyd. I wyglądało to bardzo zabawnie. Chociaż jego królewska mość Szellar faktycznie się z tym wszystkim nieco rąbnął. Tak bardzo pochłonęła go ochrona panny młodej, że kompletnie zapomniał o sobie. I oczywiście nie pofatygował się, by zmienić listę dziedziców. Dlaczego nie pomyślał o tym zawczasu? Zresztą, może tak będzie nawet lepiej. Kira samodzielnie miałaby bardzo ciężko, a Elmar jakoś sobie poradzi. Najważniejsze, żeby słuchał meistera. Ostatecznie świętej pamięci wuj był niewiele mądrzejszy. Jeśli chwilę pomyśleć, to nawet przeciwnie. Gorzej, że wuj od dzieciństwa przygotowywał się do objęcia tronu i w chwili koronacji miał już odpowiednie doświadczenie, a kuzyn Elmar jak mógł unikał obowiązków pierwszego następcy, mając nadzieję, że nie będzie musiał rządzić. Poza tym jego dążenia miały raczej charakter humanistyczny. Mało prawdopodobne, by przyszłej głowie państwa miała jakoś szczególnie pomóc miłość do pisania wierszy. Czekało go wszystko, tylko nieprowadzenie wykładów z poezji klasycznej… A jeszcze gorsze było to, że zostanie kompletnie sam. Wujek miał Deimara, dziedzica i pomocnika. Miał skarbników, którzy nie kradli – najpierw księcia Szellara starszego, a potem księcia Intara. I miał księcia Szellara młodszego, naczelnika Departamentu… Zresztą Flawiusz nie jest gorszy, po prostu Elmara nie będzie szanował czy cenił tak, jak Szellara III… Cóż, biedny kuzyn Elmar będzie miał ciężko i tyle. Znacznie ciężej niż jego poprzednik. Tyle dobrego, że lud go kocha. Kocha i zna. Więc nikt nie będzie pytał, kim jest i w jaki sposób został królem. Niestety, z ożenku z Azille teraz nici. Gdyby Szellar żył, to mocą danej mu królewskiej władzy, a tak… Trzeba się będzie żenić z kim innym, i to szybko, bo przecież zaraz ktoś się zakręci i biedną nimfę otruje, żeby nie przeszkadzała… Nawet tenże Flawiusz w interesach korony kompletnie nie będzie się krępował przed zorganizowaniem takiej operacji. No więc, kochany kuzynie, jeśli starczy ci na to intelektu, to trzeba natychmiast ogłosić, że nie zamierzasz się żenić z Azille, żeby nikt nie uznał jej za zagrożenie dla interesów państwowych i nie zlikwidował. Ale jakoś to będzie. Dla nimfy bardziej liczy się, żebyś ją kochał, a nie oficjalny status małżonki. A ty i tak będziesz ją kochał. A obecność faworyty to dla króla normalna sprawa. Chociaż w takim razie niezgorszym pomysłem byłby ślub z ukochaną wdową kuzyna, skoro i tak małżeństwo ma być wyłącznie formalne. Ale mało prawdopodobne, żebyś na to wpadł i równie mało – że ona się zgodzi… A szkoda. Przydałaby się w tym wszystkim sensowna królowa. Ponieważ ty, kochany kuzynie…
Elmar wybiegł z pokoju, chowając pod włosami zaczerwienione ucho, a meister zwrócił się do Kiry:
– Wasza królewska mość, bardzo mi przykro… Tak to wyszło. Uczciwie mówiąc, wolałbym widzieć na tronie waszą królewską mość, a nie księcia-bastarda Elmara, ale…
– Czy meisterowi się naprawdę wydaje, że potrzebny mi ten wasz tron? – Kira wbiła w nadwornego maga swoje jedyne oko pełne łez. – Na plaster mi on? Szczególnie teraz… – Przeniosła spojrzenie na nieprzytomnego małżonka i ostrożnie pogładziła jego rękę, leżącą na kołdrze. – Potrzebny mi był on. Nie korona, nie pagony generała, nie złoto ani nic z tych rzeczy. Tylko on. A teraz… W ogóle mi nic nie jest potrzebne. I kiedy to wszystko się skończy, złożę podanie o przeniesienie do czynnej służby. Na południowych granicach. Albo na zachodnich… – Chlipnęła i dodała: – Lepiej by było, gdyby mnie smok załatwił! Albo gdyby Szellar ożenił się z jakąś kretynką, której nie byłoby mu szkoda i nie próbowałby osłaniać jej własnym ciałem! I po co ja się zgodziłam?
– Gdyby… – westchnął meister Istran. – Kiedy coś złego się dzieje, często powtarzamy to słowo. Wasza królewska mość, proszę się nie śpieszyć. Mam na myśli czynną służbę. I tak nie prowadzimy żadnej wojny, a jest wasza królewska mość bardziej potrzebna tutaj. Tak czy owak, póki Elmar nie ma dzieci, jest wasza królewska mość jego pierwszą dziedziczką. I jeśli cokolwiek mu się stanie… Sama wasza królewska mość rozumie. Mam nadzieję, że trochę lepiej niż Elmar?
– Ja? Ale dlaczego ja? Czy on nie ma innych dziedziców? Kto w takim razie był drugi?
– Co to za różnica? Wszyscy są tak dalekimi krewnymi, że nie warto brać ich pod uwagę.
– Ale ja w ogóle nie jestem członkiem rodziny i nie otrzymałam królewskiego wychowania.
– Przecież nie będziemy sadzali na tronie Mafieja… A poza nim i Elmarem takiego wychowania nie ma już nikt. Więc trzeba będzie zrobić wyjątek. I kto waszej królewskiej mości powiedział, że nie jest członkiem rodziny? Z punktu widzenia prawa jest wasza królewska mość zamężna. Jest małżonką króla. Nadal żywego króla.
Kira zaczęła cicho płakać i Szellar poczuł nieprzepartą chęć, by podejść, objąć ją i pocieszyć. Powiedzieć, że jest tutaj, tuż obok, tylko go nie widać… I pomyślał, że to wszystko wcale nie było aż tak wspaniałe, jak wydawało mu się z początku.
-– No, to co, napatrzyłeś się? – powiedział nagle ktoś z boku. – Starczy tego gapienia, chodź do mnie.
Ponieważ nikt nie zareagował, król uznał, że obcy głos należy do kogoś tak samo bezcielesnego jak on sam. Było to znacznie ciekawsze niż obserwacja niepocieszonych krewnych i znajomych, więc natychmiast odpowiedział:
– Kim jesteś?
– Chodź do gabinetu, to zobaczysz.
Szellar wylądował na podłodze, chociaż było to cokolwiek względne – i tak jej nie dotykał. Po prostu poruszanie się po podłodze było dla niego bardziej naturalne niż latanie pod sufitem. Zwyczajowo ruszył do drzwi, ale potem nawiedziła go myśl, że w tej chwili mógłby chyba przejść przez ścianę. Natychmiast podszedł do tej, która oddzielała sypialnię od gabinetu, żeby to sprawdzić i spróbował zanurzyć w niej rękę. Dłoń weszła w kamień, nie napotykając żadnych przeszkód, jak gdyby to nie on był bezcielesny tylko ścianę ulepiono z mgły. Jeszcze bardziej zaciekawiony dotychczas niespotykanym zjawiskiem Szellar natychmiast włożył śladem ręki głowę i przekonał się, że ściana faktycznie zrobiona jest z mgły, kolorem i kształtem przypominającej kamień.
– Przestań się bawić – burknął z irytacją głos. – Jak dziecko! Ja tu czekam, a on ma rozrywkę!
– A co, to takie pilne? – zapytał Szellar, wchodząc do gabinetu.
Przy jego biurku, w jego fotelu, siedziała dziwna istota, tak samo bezcielesna jak on sam, ubrana w ciemny płaszcz albo szatę z kapturem. Pod tym ostatnim brakowało twarzy, na zlepku czystego mroku widniały wyłącznie oczy – długie i wąskie, całkiem białe, bez tęczówki ani źrenicy. Pewnie istota ta była czymś przerażającym, wręcz musiała być, mając taką fizjonomię… czy raczej jej nie mając. Ale było to zdecydowanie za mało, żeby przestraszyć jego królewską mość Szellara III. Jedynym, co odczuł monarcha na widok tak dziwnego stworzenia, była jego zwykła paląca ciekawość.
– Kim jesteś? – zapytał ponownie. – Śmiercią?
– Nie – roześmiał się gość. – Czemu wy, ludzie, macie taki dziwny zwyczaj personifikowania śmierci? Nie, ja po prostu przyszedłem, żeby odprowadzić cię… gdzie należy.
– Czyli gdzie? – zaciekawił się król i wykonał próbę zajęcia miejsca w fotelu. Najpierw się w niego zapadł, a potem zrozumiał, że wystarczy zwyczajnie zawisnąć w pozycji siedzącego człowieka.
– Gdzie należy – powtórzyła z naciskiem istota, zdecydowanie niezadowolona z tak szczegółowych pytań – zobaczysz na miejscu.
– Jeśli w ogóle gdziekolwiek pójdę – stwierdził Szellar, dotknięty taką pewnością siebie, i z trudem pohamował śmiech, przypominając sobie, co oznaczało „gdzie należy” w interpretacji Olgi.
– Oczywiście, że pójdziesz – odparła istota. – Wszyscy idą.
– A co, jak nie będę miał ochoty? – Ciekawski król nie dawał za wygraną.
– A kto cię będzie pytał?
– Na przykład ty – stwierdził bezczelnie Szellar.
Był to prawie blef, ponieważ ledwo słyszalna w głosie przeciwnika nutka niepewności jeszcze nie oznaczała, że on również blefuje, ale zadziałało.
– Tak w zasadzie, to co masz przeciwko? – zapytał już bardziej przyjaźnie pozbawiony twarzy rozmówca.
– Czy ja powiedziałem, że cokolwiek mam? Po prostu ciekawi mnie sama zasada. Co się stanie, jeśli z tobą nie pójdę?
– Chyba nie sądzisz, że jest to sposób na uzyskanie nieśmiertelności? Po prostu zostaniesz tutaj w takiej postaci jak teraz.
– Czyli stanę się duchem? – doprecyzował król. – Więc to stąd się biorą!
– Dobrze, odpowiedziałem na twoje pytanie, więc chodźmy już. Nie mam czasu. Porozmawiamy po drodze.
– Ale skąd ten pośpiech? – spytał Szellar. – Czy ja już nie żyję? Szanowni meisterowie przekonują, że jeszcze przez całą dobę nie muszę się nigdzie śpieszyć. Więc jeśli jesteś zajęty, to wróć, kiedy już umrę. A ja tymczasem pospaceruję po pałacu, popatrzę i zastanowię się, czy mam iść z tobą, czy zostać duchem.
– Co ty wygadujesz? To jedna z najstraszniejszych kar, jakie tylko istnieją dla zmarłych!
– A co w niej takiego strasznego? – Szellar wzruszył na wpół przezroczystymi ramionami. – Możesz opowiedzieć bardziej szczegółowo?
– Nie zamierzam ci niczego opowiadać! Znalazłeś sobie bajarza! Nie płacą mi za zaspokajanie twojej ciekawości. Koniec końców, to zwyczajny brak szacunku!
Szellar uśmiechnął się.
– Brak szacunku? Moim zdaniem brak szacunku to zjawianie się po człowieka, kiedy jeszcze nie umarł i popędzanie go pod różnymi bzdurnymi pretekstami. Z naszej wielce treściwej rozmowy można wywnioskować co następuje. Potrzebujesz, żebym z tobą poszedł, dobrowolnie i możliwie szybko. Przekonujesz mnie, więc nie jesteś w stanie zabrać wbrew woli. A skoro się tak śpieszysz, że nawet nie poczekałeś aż umrę, to albo masz konkurencję, albo bardzo nie chcesz, żebym pozostał duchem, albo jednak mam szansę na przeżycie.
– Niedoczekanie! – burknęła niezadowolona istota. – Przeżyć! Jeszcze czego!
– Aha, czyli wychodzi, że konkurencja? Wiesz co, nigdzie się z tobą nie wybieram, a przynajmniej nie w tej chwili. Lepiej spędzę ostatnią pozostałą mi dobę z maksymalną korzyścią dla przyszłego życia pozagrobowego. Sprawdzę, jak to jest być duchem i poczekam na twoich konkurentów, o ile faktycznie istnieją. Na wypadek, gdyby okazali się bardziej sympatyczni. Bo coś mi się jakoś nie podobasz. Jesteś zwyczajnie niemiły. Nieprzyjemny. I jeszcze bez pytania zająłeś mój fotel…
– O jednym mogę cię zapewnić – burknął przewodnik. – Nikt bardziej sympatyczny po ciebie nie przyjdzie. Po was, przeklętych, nie przychodzi nikt inny. Będzie tylko kolejna dwójka takich jak ja.
– Czyli to tak – mruknął król. – Zawsze podejrzewałem, że jestem przeklęty. A dlaczego jest was trzech? I kim naprawdę jesteście?
– Trzech, dlatego że zostałeś przeklęty po trzykroć. A ja… jestem czymś w rodzaju strażnika przekleństw. Śledzę, by się spełniały.
– Po trzykroć? Fascynujące! Opowiesz mi, na czym polegają te przekleństwa? Czy to nie w twoim interesie? Bo czekaj, zaraz się okaże, że bycie duchem jest nie dla mnie, a twoi konkurenci będą bardziej gadatliwi…
– Mrok i piekło! – zaklął strażnik, z wściekłością połyskując oczami spod kaptura. – Drugie pokolenie przeklętych odprowadzam z tego domu, ale z taką bezczelnością spotykam się po raz pierwszy!
– Oo! – Monarcha uśmiechnął się. – To jeszcze nie znasz Cantora. Szkoda, że nie poznasz, bo nie należy do naszej rodziny ani nikt go nie przeklął, co jest wręcz fascynujące. No to jak, opowiadasz czy czekamy na twoich… kolegów?
– W takim razie dogadajmy się – burknął strażnik z niezadowoleniem. – Ja ci opowiadam, a ty dajesz słowo, że pójdziesz ze mną. Kiedy umrzesz. Skoro już tak bardzo pragniesz umierać długo i w męczarniach.
– Jeszcze czego! Ani myślę. Najpierw wysłucham wszystkich trzech wersji, a potem sprawdzę, kto z was mniej kłamie. A jak będziesz się krygował, targował i groził, to w ogóle jak tylko odzyskam świadomość, poproszę świątobliwego Chena, żeby wypowiedział jakiś złożony egzorcyzm i pozbył się ciebie stąd na dobre.
– Wątpię, żebyś dał radę mówić… Zresztą, w przypadku takiego zdrowego byka to możliwe. Z tym, że ja nie jestem demonem, żebym miał się bać egzorcyzmów.
– Jak uważasz – odparł ze śmiechem Szellar i wstał z fotela. – To ja sobie idę na spacer.
Nie miał ochoty wracać do sypialni – widok płaczącej Kiry i zasmuconego meistera powodował, że czuł tęsknotę i chyba nawet… ból, czy jakoś tak… Więc ruszył na poszukiwania korytarza, w którym spierali się Flawiusz i Lao Chen. Był bardzo ciekaw o co im poszło.
Znalazł ich na piętrze, koło sali narad. Rzeczywiście stali na korytarzu przy oknie i prowadzili spór o to, kto ma zająć się dochodzeniem i przesłuchaniem uwięzionej cesarzowej.
– A niechby sto razy była waszej cesarskiej mości małżonką i głową koronowaną – perorował Flawiusz, który gdzieś zgubił swoją zwykłą beznamiętność. – Została aresztowana na terenie naszego kraju za przestępstwo, również popełnione na naszym terenie.
– Czy pan naprawdę nie rozumie?! – gorączkował się młody cesarz. Przepadła gdzieś cała jego kitajska flegmatyczność. Zwykły dziewiętnastoletni dzieciak, tak samo zapalczywy i nielogiczny jak wszyscy kuzyni Szellara w jego wieku. – Jest moją poddaną i moją żoną! Muszę sam załatwić tę sprawę! Czy naprawdę pan sądzi, że zamierzam jej w ten sposób bronić? Na kawałki ją rozedrę za taką hańbę w oczach świata!
– Rozumiem godne pochwały cele waszej cesarskiej mości – nie ustępował Flawiusz – ale one wyraźnie demonstrują jego status jako strony zainteresowanej. Może się to skończyć działaniem w emocjach… które zepsuje całą sprawę. Podczas gdy u nas sprawę poprowadzą wykwalifikowani specjaliści.
– Skoro już o tym mówimy – wtrącił Lao Chen z oburzeniem – to kitajscy kaci są sławni na całym świecie i nie waszym się z nimi mierzyć!
– Proszę się nie martwić – zapewnił Flawiusz. – Nasi wcale nie są gorsi, choć mniej sławni. Dodam, że dla waszej cesarskiej mości będzie to wygodniejsze, ponieważ sprawa może się dla niego skończyć problemami z rodziną Nin Gun…
– To rodzina Nin Gun ma problemy! – Cesarz groźnie potrząsnął złamanym wachlarzem. – Jeżeli czyni pan aluzje do tego, że są wpływowi, bogaci i mają spore szanse, by sprawić mi pewne trudności, to jutro nie będą ani bogaci, ani wpływowi i powiedziałbym, że będą prawdopodobnie niezbyt żywi! Tyle!
– I znowu nadmiernie się wasza cesarska mość gorączkuje. – Naczelnik Departamentu zacisnął wargi. – Na początek zalecałbym wziąć się w garść i opamiętać, potem zaprowadzić porządek w sprawach wewnętrznych własnego cesarstwa, a dopiero potem o cokolwiek się ze mną kłócić.
– Nie ma pan prawa! – Biednemu młodzieńcowi z oburzenia głos odmawiał posłuszeństwa i wznosił się do nieprzystojnych pisków. Aj, aj, aj, dobrze, że jego mistrz, szacowny nadworny mag Wen nie widzi, jak jego cesarz się zachowuje… Już nie miał z kim zadzierać, dzieciak, tylko z Flawiuszem!
– Mam – zaprzeczył chłodno naczelnik Departamentu. – Ponadto jak już wspominałem…
I dyskusja trwała dalej. Szellar uśmiechnął się, ponieważ rzecz żywo przypomniała mu kłótnię malutkiej Tiny i Nony o to, która pierwsza powinna usiąść na huśtawce, po czym przeszedł przez ścianę do sali posiedzeń.
Ich królewskie moście w chmurnym milczeniu siedzieli dookoła stołu, próbując na siebie nie patrzeć. Zapłakana Agnieszka chusteczką ścierała z twarzy resztki makijażu. Szellar po raz pierwszy widział ją bez warstwy kosmetyków i zszokowało go, jak staro wygląda. Cóż, życie z pijakiem nie oszczędza nawet królowych…
Cesarzowa Lao Suon oglądała w lustrze swoje podbite oko i próbowała temu zaradzić, przykładając do siniaka różne metalowe ozdóbki, których miała na sobie całkiem sporo. Kiedy i jakim sposobem tak oberwała? Czyżby chłopaki Flawiusza przy okazji uszkodzili również ją? Bo to już śmierdzi skandalem międzynarodowym…
Elwis spoglądał na zegarek i krzywił się z niezadowoleniem. Pewnie uznawał za niewłaściwe zmuszanie zebranych do tak długiego czekania, ale publiczne wyrazy oburzenia byłyby w takiej sytuacji jeszcze bardziej niewłaściwe. „Ciekawe – pomyślał Szellar – czy Elwis będzie płakał na pogrzebie? Czy pozostanie tak samo nieporuszony jak na prawdziwego dżentelmena przystało?” W to, że dziś wieczorem Elwis zamknie się w sypialni i będzie ryczał w kompletnej samotności, Szellar nawet nie wątpił. Ale niesamowicie ciekawiło go, czy kuzyn uroni chociaż łezkę na pogrzebie.
Zenowi wbił ponury wzrok w blat stołu, a na jego twarzy malowała się irytacja. Łatwo było sobie wyobrazić, o czym teraz myślał. „A czego jeszcze można się było spodziewać? Kiedy to u Szellara cokolwiek szło jak u ludzi? Nawet ze ślubu zdołał zrobić pogrzeb!”. Zresztą, miał całkowitą słuszność. Nieładnie wyszło…
Nieoczekiwanie trzeźwy i małomówny Lois wiercił się, kręcił i ogólnie wyglądał bardzo niewyraźnie. Pewnie Agnieszka od rana powstrzymywała go przed nadużywaniem napojów wyskokowych, grożąc przygłupiemu małżonkowi, że poszczuje go mistralijskimi książętami. Zapewne miał straszliwą ochotę się napić, ale obecność w tym pałacu zbyt żywo przypominała, że groźby są realne.
Aleksander nerwowo mierzył krokami salę, burcząc coś pod nosem w swoim języku. Najpewniej przekleństwa, ponieważ dokładnie tych samych słów używał Kostas, kiedy miał jakieś problemy i zawsze odmawiał tłumaczenia wypowiedzi.
– Czy oni się tam zamierzają jeszcze długo grzebać?! – Aleksander w końcu nie wytrzymał. – O co się można przez tyle czasu kłócić?! I kiedy ktokolwiek nam cokolwiek powie? Co się stało z Szellarem?!
– Powiedzą, kiedy będzie wiadomo – odezwał się Elwis. – Nie biegaj tak dookoła, usiądź. A jeśli jesteś ciekaw, o co się kłócą cesarz z naczelnikiem Departamentu, to mogę powiedzieć. Ustalają, kto będzie zajmował się śledztwem i przesłuchiwał przestępczynię. Każdy chciałby to zrobić osobiście. W przypadku jego cesarskiej mości ucierpiała duma narodowa i ogólnie honor imperium. A dla Flawiusza to kwestia dumy zawodowej. Przy takich środkach bezpieczeństwa na jego oczach zamordowano króla… Nie zdziwię się, jeśli po tym wszystkim popełni samobójstwo. Wasza cesarska mość, to jest przyjęte wśród waszych krajan czy tylko mi się wydaje?
– Istotnie. – Cesarzowa skinęła głową. – Nie tylko przyjęte, wręcz powinien tak postąpić… zgodnie z naszym prawem. Nie wiem, co jest przyjęte w Ortanie…
– Czego tu nie wiedzieć? – Elwis wzruszył ramionami. – Już niejednokrotnie próbował to zrobić. Po każdym niepowodzeniu zawodowym. Ale zawsze powiadamiał Szellara, dokładnie jak powinien, i Szellar za każdym razem mu zabraniał. I tak nie znajdzie nikogo lepszego ani wierniejszego od Flawiusza. Nie wiem, czy Flawiusz będzie pytał o pozwolenie Elmara…
– A co do tego ma Elmar? – Aleksander zatrzymał się.
– No jak to? Właśnie Elmar dziedziczy tron w przypadku śmierci Szellara. Nie wydaje mi się, żeby kuzyn zdążył zmienić listę dziedziców. Spodziewał się zamachu na pannę młodą i absolutnie nie zamierzał ginąć sam.
„Elwisie, a ty jak zwykle wszystko oceniasz dobrze – pomyślał Szellar. – Jedyny z obecnych, kto ma w głowie dość mózgu, by wszystko właściwie zrozumieć. Dziś nawet nie jesteś takim nudziarzem jak zwykle. Ale czy mimo to będziesz płakał? Nigdy nie widziałem, żebyś płakał, mimo że w odróżnieniu ode mnie jesteś normalnym człowiekiem. Ciekawie byłoby na to spojrzeć…”.
Tymczasem Agnieszka skończyła ocierać łzy i zwróciła się do młodej cesarzowej:
– Suon, dziecko, czy możesz nam powiedzieć przynajmniej cokolwiek? Na pewno wiesz więcej niż twój mąż.
– Ale również niewiele – westchnęła zapytana. – Tylko się domyślam. Yui zawsze była dzi…wna, cokolwiek. Jak również nieporządną i niegodną kobietą. Podejrzewałam, że wcześniej czy później wpakuje się w jakieś sza…lenie paskudną historię. Ośmielę się zasugerować, że Yui potajemnie była członkiem zakonu Niebiańskich Jeźdźców i to właśnie ona wprowadziła ich do pałacu. A to, co zrobiła dziś, jest ich zemstą. Ale nie mam pewnych informacji. To tylko hipotezy.
– Słuchaj, dziecko. – Zenowi skrzywił się z niezadowoleniem. – Jesteśmy we własnym gronie. Możesz mówić, jak ci się żywnie podoba i nie spoglądać co chwilę na hipokrytę Elwisa. Myślisz, że on sam nie zna takich słów?
– Zenowi, zachowujesz się niewłaściwie – zauważył zimno Elwis. – Wystarczy, że Aleksander pozwala sobie na nienadające się do druku komentarze w obecności dam. A ty zachęcasz wspomniane damy, żeby również poszły za tym haniebnym przykładem? Nie wspominając o tym, że bezpodstawnie nazwałeś mnie hipokrytą, co w każdym towarzystwie jest obelgą.
– Zamknij się! – rzucił wściekle Aleksander, ponownie zamierając na środku pokoju. – Czy przynajmniej dziś możesz przestać być nudziarzem? Niech nam lepiej cesarzowa wyjaśni, jak jej rodzinka stoczyła się do takiego…
Ostatnie słowo powiedział po egińsku bez tłumaczenia, ale w tajemniczy sposób wszyscy zrozumieli.
– No, bo dziwka z niej, i tyle! – chlipnęła młoda cesarzowa jak dziecko, rzucając na stół ciężki kolczyk, którego przed chwilą używała w leczniczych celach. – I zawsze była dziwką! Tak jak i cała ich rodzina! Przez całe życie ledwie nie pękali z zachwytu nad własnymi osobami! Skoro oni są Nin Gun, to pozostali to brud i pył, i powinni się im w pas kłaniać!
„A wy, Cui, nigdy i nikomu się nie kłanialiście – pociągnął Szellar niedopowiedzianą myśl cesarzowej Suon – ponieważ biedacy mają swoją własną dumę, szczególnie jeśli należą do rodziny Mistrzów. Ech, co tu gadać, wszystko co możesz powiedzieć i tak doskonale wiemy. Zbyt dobrze znam Alicję Monkar, by nie zrozumieć zazdrosnej duszy Nin Gun Yui. Niech no spróbuję sam zgadnąć, a przy okazji porównamy nasze wersje. Czyli tak, pannę od dzieciństwa rozpieszczono do ostatecznych granic, tak? Inaczej przecież być nie mogło. Najlepsza, najmądrzejsza, najładniejsza, najbardziej znamienita i bogata, godnym kawalerem dla takiej powinien być cesarz we własnej osobie… Mówisz, że pierwszy dziedzic? Cóż, to praktycznie to samo. I tu pierwsza krzywda – kawaler jej uciekł! Pojął obie żony, zanim „najlepsza” dorosła! A w drugim następcy butna arogantka wzbudziła tak wielki wstręt, że wolał udać chorego, by w ogóle nie musieć się żenić. Więc biedaczka musiała zadowolić się trzecim dziedzicem, Chenem, który był wystarczająco bezradny, by nie zdołać uniknąć wątpliwego prezentu od losu. Bo przecież słusznie mi się wydaje, że też nie pałał chęcią zostania mężem pięknej Yui? Niewątpliwie. Po prostu nie zdążył się uchylić. Ech, co ja mam powiedzieć…? Szkoda mi tego waszego sprytnego drugiego następcy, wydaje mi się, że zostalibyśmy przyjaciółmi, znaleźlibyśmy wspólne zainteresowania… Tak więc, biedny Chen ożenił się z kapryśnicą tylko dlatego, że wuj cesarz tak rozkazał i prawie natychmiast pojął drugą żonę, już z miłości. I co, naiwny chłopiec liczył na to, że będzie miał zgodną i szczęśliwą rodzinę złożoną z trzech osób, którą Olga z jakiegoś powodu nazywa „szwedzką”? No i wszystko jasne… Mówisz, że cię krzywdziła, próbowała obgadywać przed mężem, szeptała świekrowi do ucha i nawet nasyłała morderców, póki ci się cierpliwość nie skończyła? A potem odrzuciłaś swoją dziecięcą dumę i poskarżyłaś się braciom.
Słusznie, malutka Suon, od razu się domyśliłem, kto w waszej rodzinie ma więcej rozumu. Zdecydowanie właściwy krok. Nie mężowi, nie świekrowi cesarzowi, tylko braciom Cui, z którymi żadni tam Nin Gun nie zaryzykują zadzierać, jak bardzo ważni by nie byli. No i takie oto starsza małżonka miała życie rodzinne. Mąż nie kocha, nie rozpieszcza, nawet ignoruje obowiązki małżeńskie, młodsza żona krnąbrna i nie okazuje szacunku, a z takimi braćmi to nawet jej palcem nie ruszysz… W pałacu z niewiadomego powodu nikt nie pada na twarz przed „najlepszą” i „najpiękniejszą”… Skrzywdzili biedaczkę Yui, nie dostrzegli jej niesłychanych zalet, więc zaczęła szukać kogoś, kto oceniłby ją właściwie. I szybko znalazła. Członkowie sekt mają niesamowity węch na takich obrażonych, niepasujących i mających problemy w życiu. Bardzo łatwo się ich nawraca, pójdą na kraj świata za każdym, kto powie to, co chcą usłyszeć. A z takimi jak Yui jest podwójnie łatwo – tylko nie zapominać ciągle chwalić, schlebiać i się zachwycać.
I tak trafiła księżniczka Lao Yui, pierwsza żona trzeciego następcy Chena, do tajemnego zakonu Niebiańskich Jeźdźców… Najpierw po prostu chciała sobie pogadać z życzliwym człowiekiem, potem posłuchać kazań i dalej nastąpiło pranie mózgu, obrządki, ceremonie – nie było już drogi powrotnej. Ci panowie wszystko robią sprawnie i po inicjacji człowiek jest stracony na zawsze. Tylko mnie zniknęło trzynastu agentów, mimo całego ich specjalnego przygotowania i tego, że czwórka była magami… A ty, Suon, wszystkiego się domyśliłaś, więc dlaczego jesteś taka niepewna własnych sugestii? Twoje wnioski są słuszne, logiczne, elementy doskonale do siebie pasują. Niedobrze, że nie podzieliłaś się swoimi podejrzeniami wcześniej. I nie ze swoim niemądrym mężem tylko ze mną. Bo ja bym zrozumiał, że nie próbujesz oczernić rywalki z zazdrości… Swoją drogą, zabawne, obie jesteście żonami tego samego mężczyzny, czyli kim oficjalnie dla siebie nawzajem? A poza tym jestem ciekaw, co robi wasz departament bezpieczeństwa czy jak się tam u was ta służba nazywa? Marzą o awansach i łapią muchy na kałamarzach? Flawiusza tam nie mają…”.
– Jak ten biedny chłopak mógł ożenić się z taką dziwką? – westchnęła Agnieszka po wysłuchaniu opowieści młodszej żony i zapewnień, że cesarz niczego się nie domyślał.
– Nikt go nie pytał przy pierwszym małżeństwie – odpowiedziała cesarzowa z takim samym smutkiem. – Nie jest niczemu winien. Słowo honoru, wasze królewskie moście, nie miał o niczym pojęcia. Gdyby wiedział, to nie dopuściłby do takiego nieszczęścia. Jest mi przykro, nawet nie potrafię wyrazić jak bardzo. Niezbyt dobrze znałam jego królewską mość Szellara, ale nasza rodzina ma przed nim dług nie do spłacenia… a poza tym żywiłam wobec niego szczerą sympatię.
– Mówisz tak, jakby już nie żył – zauważyła z lekkim wyrzutem Agnieszka.
– Umrze – powiedziała ze smutkiem Lao Suon, ocierając drobny nosek i skośne oczy szerokim rękawem uroczystej sukni. – Jeśli nie zginął od razu, to na pewno była to maffa. A na nią nie ma odtrutki. I wszyscy umierają.
– A może dawka była dla niego za mała? – zapytał z nadzieją Elwis. – Jednak liczyli na dziewczynę, a nie na takiego wielgachnego mężczyznę, który na dokładkę cieszył się doskonałym zdrowiem?
– To nie ma znaczenia – westchnęła Suon. – Chyba że to była jakaś inna trucizna. Ale wątpię. Maffa to klasyka i…
Wyglądało na to, że cesarzowa zamierzała powtórzyć wykład Chena o zasadach kitajskiej zemsty, ale rozmowę niespodziewanie przerwał dolatujący z korytarza ryk:
– Zamknijcie się! Obaj! Nie zamierzam więcej tego słuchać! Zachowujecie się jak małe dzieci! Flawiuszu, jest pan starszy, niech pan będzie mądrzejszy! Powtarzam, nie zamierzam tego słuchać! Zobaczymy po koronacji, nie wcześniej! A na razie niech wszystko zostanie tak, jak jest. Rozejść się! Też sobie znaleźliście miejsce do kłótni!
– Mądrze – zauważył Elwis. – Przed koronacją Flawiusz wyciśnie z tej damy wszystko, na co tylko będzie miał ochotę.
– Wątpię – burknął Zenowi. – Chyba nigdy nie miałeś do czynienia z fanatykami religijnymi.
– Nie szkodzi, Flawiusz ma również magów, jeśli kaci sobie nie poradzą.
Drzwi otworzyły się i do sali wszedł Elmar, popychając przed sobą rozczochranego kitajskiego cesarza, który nadal dowodził, że pozbawia się go jedynej możliwości uniknięcia hańby, jaką ściągnęła na niego pierwsza żona.
– No, w końcu! – wypalili prawie chórem niecierpliwy Aleksander i cierpiący Lois. – I co?
Elmar wziął kilka głębokich oddechów, by uspokoić się i nie rozpłakać publicznie, po czym poinformował zebranych:
– Szellar umiera. Tych, co chcą się pożegnać, proszę ze mną. Zaproszenia na pogrzeb zostaną wysłane osobno.
Ich królewskie moście natychmiast zaczęli się ruszać, zbierać i podnosić. Zmęczony abstynencją Lois na początku próbował uciec, by szybko ugasić pragnienie, ale Agnieszka pociągnęła go za rękaw, syknęła coś na ucho i poprowadziła za resztą. Po minucie w sali został tylko Zenowi, rozdzierany wątpliwościami, czy słusznie zrobił, pozwalając uporowi i dumie wygrać z ludzkimi odruchami. Szellar nie wytrzymał, podszedł bliżej i niezbyt licząc, że zostanie usłyszany, powiedział na głos:
– Zenowi, i nie wstyd ci? Samemu zostało ci życia tyle co nic, a ty się nadal boczysz!
Starszy monarcha podniósł głowę i z niepokojem rozejrzał się dookoła. Następnie burknął pod nosem:
– Starzeję się już… Głosy słyszę… Chyba czas przekazać laskę Pafnucemu, mimo że za wcześnie na to, jeszcze nie dorósł…
Po czym z ciężkim westchnieniem wstał i ruszył za pozostałymi. Chyba faktycznie się zawstydził. Szellar spojrzał za nim i zapytał sam siebie:
– Ciekawe, kiedy zdaniem Zenowiego Pafnucy „dorośnie”? Niedługo mu czterdziestka stuknie, a tatuś nadal wątpi… No, ale skoro wszyscy sobie poszli, to co ja mam teraz ze sobą zrobić? Iść do Mafieja? Czy może do dwórek? Czy pokręcić się dookoła w poszukiwaniu innych duchów?
– A może raczej zajrzeć do sali bankietowej? – powiedział spod podłogi głos, który wydał się Szellarowi znajomy.
– A co tam się dzieje? – zapytał z ciekawością król, mimo to nie śpieszył się ze schodzeniem.
– Przecież wasza królewska mość chciał poznać inne duchy.
– No, to zapraszam do mnie na górę. Nikogo tu nie ma, a tam pewnie kręci się służba… Sprzątają ze stołów, bo wesele się nie odbędzie, a na stypę za wcześnie, przed pojutrze całe jedzenie się zepsuje.
– Ma wasza królewska mość zadziwiająco wesoły nastrój, jak na kogoś, kto umiera – zauważył duch, wyłaniając się z podłogi. – Zresztą, zawsze był z waszej wysokości paradoksalny człowiek.
– Pan Habbard! – zdumiał się Szellar na widok rozmówcy. – Jednak udało się panu zostać duchem? A koledzy pewnie spacerują gdzieś w okolicy?
– Niestety – odparł pan Habbard, lewitując nad najbliższym fotelem. – Do diaska, przecież doskonale wiem, że mi żaden mebel niepotrzebny, a nadal nie potrafię pozbyć się przyzwyczajenia…
– Ani ja. – Król skinął głową. – No więc, co się stało? Sam pan tak chciał?
– Wcale nie! A wam udało się mnie niewłaściwie pochować – odparł duch. – Przecież jestem chrześcijaninem, a wy grzebiecie wszystkich jak leci, zgodnie z własnymi barbarzyńskimi zwyczajami. I jeszcze zabraliście gdzieś moją głowę. Wasza królewska mość, to nieładnie.
– Czyli o to chodzi! – odparł z rozbawieniem Szellar. – A ja się śmiałem z opowieści o tym, że po pałacu chodzi pana duch i wszystkich nagabuje o swoją głowę! Czyli mój biedny kuzyn mówił szczerą prawdę, a ja mu poradziłem, żeby mniej pił. Teraz czuję skruchę. Skoro to dla pana takie ważne, to powinien pan zacząć od spytania mnie.
– Próbowałem. – Habbard wzruszył ramionami. – Ale wasza królewska mość zdecydowanie mnie nie słyszał. Jedna z wad mojego obecnego stanu. Nie wszyscy nas słyszą i prawie nikt nie widzi. Objawianie się to specjalna umiejętność, którą trzeba opanować. Ja jej nie mam. No więc, co wasza królewska mość zrobił z moją głową?
– Nie ruszyłem nawet palcem. Flawiusz zabrał ją do celi hrabiny Monkar, naiwnie uznając, że dama ta przejmie się, widząc tak namacalny dowód pana śmierci. Ale hrabina…
– Tyle to sam wiem… Słyszałem rozmowę waszej królewskiej mości z kuzynem. Dziwka! Wasza królewska mość po stokroć miał rację, kiedy radził mi trzymać się od niej z daleka… Ale mimo wszystko chciałbym się dowiedzieć, co się z moją biedną głową stało potem?
– Obawiam się, że raczej nie zdołam tego sprawdzić. – Król rozłożył ręce. – Już nie będę miał okazji porozmawiać z ludźmi. Czyli jeśli pochowają pana ponownie, to przestanie pan być duchem? Naprawdę do tego stopnia nie podoba się panu obecny stan?
Nieżyjący prawnik wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia. Mało w nim przyjemnego, ale w przeciwnym razie znowu pojawi się tłum tych stworów w kapturach i zaczną się mną dzielić…
– To pana też przeklęto? Zresztą, co ja się dziwię, pana pewnie co selekcję ktoś przeklinał. I co, wiele ma pan tych stworów?
– Ze dwadzieścia. Także chyba pozostanie duchem faktycznie jest lepsze. Bo może się okazać, że po chrześcijańskim nabożeństwie zjawi się po mnie ktoś jeszcze gorszy i zaciągnie do naszego chrześcijańskiego piekła, które, zapewniam, wcale nie jest przyjemnym miejscem. Co prawda, osobiście nie miałem okazji zobaczyć, ale nie mam najmniejszej ochoty na sprawdzanie stanu faktycznego naszej mitologii. Lepiej niech zostanie tak, jak jest… Co prawda, to egzystencja nudna, ale spokojna. A teraz będzie jeszcze spokojniej. Wcześniej miałem straszne pretensje do losu, że wasza królewska mość jest szczęśliwy i zadowolony z życia po pozbyciu się mnie. A teraz zobaczę, jak umiera i poczuję się lepiej.
– No, to proszę patrzeć – odparł z uśmiechem król. – Jeśli faktycznie to panu poprawi humor. Meister powiedział, że będę umierał długo i w męczarniach, więc powinien pan być wręcz zachwycony.
– Och, wasza królewska mość jest zdecydowanie zbyt radosny jak na umierającego – zauważył pan Habbard. – Naprawdę nie ma wasza królewska mość ani odrobiny pretensji do losu, czy to po prostu kwestia panowania nad sobą?
– Nie to, żeby kompletnie żadnych pretensji… Ale przecież w końcu wygrałem.
– Dziwne ma wasza królewska mość wyobrażenia o zwycięstwie. Przecież umiera, więc na czym niby miałoby polegać?
– Kira żyje – odparł poważnie król, co prawda bez szczególnej nadziei, że zostanie zrozumiany.
– Ach, czyli to o to chodzi… Jednak kobiety to nasz czuły punkt. Chociaż wasza królewska mość ma zdecydowanie więcej szczęścia niż ja. Jego wdowa opłakuje go całkowicie szczerze i zdecydowanie nie będzie kopała jego głowy.
– Panie Habbard, a są tu jakieś inne duchy? – powiedział król, by odejść od przykrego tematu płaczących wdów.
– A co? –Były szef Komisji uśmiechnął się. – Już zdążyłem się waszej królewskiej mości znudzić?
– Mamy przed sobą wieczność, więc jeszcze zdążę się panem znudzić. Zresztą, sam pan przecież wie, że miałem go serdecznie dosyć jeszcze za życia, oczywiście przepraszam najmocniej. Teraz rozmawiam z panem wyłącznie z ciekawości. Próbuję zrozumieć, czy zmienił się pan po śmierci. A co do innych duchów, to po prostu jestem ciekaw. Wydaje mi się, że w tym pałacu powinno ich być mnóstwo.
– Wieczność, mówi wasza królewska mość? Czyli też zamierza zostać tu jako duch? I myśli, że mu się uda? Przecież pochowają go zgodnie ze wszystkimi zasadami, uroczyście i po królewsku, nie zostawiając żadnej szansy.
– Myślę nad tym. Ale nadal, co z innymi duchami? Mam trochę czasu, więc tym bardziej chciałbym ich poznać.
– Są i to w całkiem sporej liczbie – przyznał z pewną niechęcia pan Habbard. – Jednak zdecydowanie nie mają ochoty ze mną obcować. Pewnie są przodkami waszej królewskiej mości, nadal obrażonymi na mnie za to, że próbowałem mu zabrać koronę… Swoją drogą, skoro już o koronie mówimy, sprytnie mnie wasza królewska mość wykiwał! Kto by pomyślał! Miły i sympatyczny Żak, z fobią na punkcie krwi, okazał się opętanym! A mistralijski morderca, który rżnął przede mną głupa, miał tylko odwracać uwagę! Dokładnie jak podejrzewałem od samego początku, przysięga waszej królewskiej mości była niesamowicie płynna. Nikt nie obiecał, że dotrzemy do gabinetu. Ani nikt nie obiecał, że jeśli tam wejdziemy, to wyjdziemy z powrotem. O tej wersji dowiedziałem się później, kiedy już byłem duchem. Przyszedłem do komnat waszej królewskiej mości, żeby popatrzeć na jego cierpienia, skoro już nie miałem, jak się zemścić, i słyszałem, jak opowiada o wszystkim swojemu nadwornemu magowi.
– Hm, panie Habbard, jest pan wręcz szpiegiem doskonałym! – Król zmarszczył brwi. – I trzeba coś z panem zrobić. Bo jeszcze się pan nauczy objawiać, a potem, bogowie uchowajcie, pozna jakiegoś agenta i zacznie mu dostarczać informacji. W ramach zemsty.
– Niezła myśl – roześmiał się prawnik. – Tyle, że raczej z nudów niż z zemsty. Kolejną wadą mojego obecnego stanu jest to, że niczego mi nie trzeba. A zemsta… z niej też nie będę w tej chwili miał żadnego pożytku. Może ci Kitajcy coś w niej widzą, ale ja takich rzeczy nie rozumiem.
– Cóż, panie Habbard, miło było porozmawiać. I jeśli to nie tajemnica, to gdzie balangują te duchy, które nie mają ochoty z panem obcować?
– W żadnym konkretnym miejscu. Zwyczajnie kręcą się po pałacu. I co to za słowo „balangują”? Od Olgi wasza królewska mość usłyszał?
– Oczywiście. – Król uśmiechnął się. – Za co jej pan tak nie lubił? Bardzo, ale to bardzo miła dziewczyna. Do widzenia, może się jeszcze spotkamy.
Wstał z fotela, zastanawiając się nad tym, gdzie jeszcze ma pójść, ale niespodziewanie nieznana siła porwała go do góry, a przed oczami ściemniało, po czym jego królewska mość ponownie odczuł ból. Ból nie do zniesienia.
– Zaczyna się – powiedział gdzieś niedaleko głos nadwornego mistyka. – Lepiej będzie, jak wasza królewska mość wyjdzie. To… nie jest odpowiedni widok dla kobiety.
– Nie jestem Żakiem – odparła Kira. – Byłam na wojnie i widywałam gorsze rzeczy. Nigdzie nie idę. Zostanę z nim do końca. Niech lepiej meister Istran sobie pójdzie, ma chore serce.