Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Pierwszy dzień wiosny” to długo wyczekiwany przez fanów drugi tom niezwykłego cyklu fantasy, który spodoba się wszystkim fanom Olgi Gromyko i miłośnikom fantastyki pochodzącej zza naszej wschodniej granicy.
Kroniki Dziwnego Królestwa to cykl urzekający humorem, mnogością wątków i postaci, wędrówkami między światami równoległymi, złożonością intryg i tajemnic oraz niepowtarzalnym stylem, który czyni obcowanie z prozą Oksany Pankiejewej niepowtarzalną czytelniczą przygodą. Autorka stworzyła tak barwny i rozbudowany świat, że jego odkrywanie jest prawdziwą gratką dla miłośników gatunku.
Kto ma już za sobą pierwszy tom cyklu pod tytułem „Przekraczając granice” z pewnością zadaje sobie wiele pytań: Kim tak naprawdę jest Kantor? Co się stało z legendarnym bardem El Draco? Czy Oldze uda się uwolnić od zaklęcia „martwego małżonka” i nareszcie stracić cnotę?
Bohaterka pomyślnie znajduje swoje miejsce w obcym świecie, lecz w finale okazuje się, że to dopiero początek. Lecz nie wszystko jest zabawne: cztery bohaterskie dziewczęta idą prosto w paszczę smoka. Ich bronią magia, miecz, karabin i modlitwa. Czy wyjdą z tego cało? Król nie jest w stanie im wiele pomóc. Liczne intrygi potężnych polityków dosłownie wyrywają spod niego tron. Jeśli szczęśliwy los i genialny umysł Szellara III zawiodą, Ortan zostanie „republiką konstytucyjną” czyli w rzeczywistości zostanie rozszarpany od wewnątrz przez skorumpowanych oligarchów.
Fascynujący cykl, pełen niespodzianek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 627
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Olga ze smutkiem rozejrzała się po swoim mieszkaniu. Pojedynczy pokój wyglądał jakby przez tydzień balowało w nim plemię barbarzyńców, ale właścicielka nie miała ani sił, ani ochoty bawić się w porządki. I to w zasadzie już od miesiąca... Przepraszam, księżyca. Czas najwyższy przyzwyczajać się do miejscowego kalendarza, czy jej się to podobało czy nie. Ostatecznie utknęła w tym świecie na resztę życia. Nie styczeń tylko srebrny księżyc. I co w nim takiego srebrnego? Wiatr, plucha, jeśli przypadkiem spadnie śnieg to góra dwa razy przez całą zimę i nawet wtedy topnieje nie dolatując do ziemi.
Patrzenie na to wszystko było wyjątkowo smutne, melancholijne i parszywe. Ni to z powodu pogody, ni to przesiedleńcy zawsze tak mają...? Stres, nostalgia i takie tam...?
Trzy miesiące, czy raczej trzy księżyce temu, gdy Olga trafiła do bajkowego świata Ortanu, wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Poprzednie życie, które mimo najlepszych chęci trudno było nazwać udanym, pozostało gdzieś daleko za granicami przestrzeni i czasu, a możliwość zaczęcia wszystkiego od nowa wydawała się całkiem kusząca. Do czasu.
A potem sprawy zaczęły błyskawicznie i bezlitośnie wracać do normalności. Właściwie Olga mogła od początku wpaść, że tak będzie – jeżeli ktoś kompletnie nie potrafi ułożyć na sobie ani pracy, ani życia osobistego, to tak naprawdę nie zależy to od świata, w którym mieszka.
Gwoli sprawiedliwości należało przyznać, że w stosunku do poprzedniego życia sytuacja finansowa przedstawiała się znacznie lepiej, jednak było to słabe pocieszenie. Na wypłatę w Bibliotece Królewskiej pracowało się może nie noszeniem ciężarów, ale na pewno zszarganymi nerwami i ciągłym stresem. Ciekawe czy ktoś celowo zebrał w tej bibliotece takie gniazdo żmij? Wystarczy pomyśleć, że jutro znowu trzeba tam iść i patrzeć na nielubianych współpracowników, a człowiekowi żyć się odechciewa.... Tyle, jeśli idzie o sukcesy na gruncie zawodowym.
Co się tyczy życia osobistego, to wszelakie iluzje odnośnie postępów w tej materii rozwiały się już na początku pobytu w nowym świecie. Wszystko szło dokładnie tak samo jak zawsze. Zresztą, dlaczego miałoby inaczej? Jeżeli wcześniej zawsze okazywało się, że chłopak który się Oldze podoba, za każdym razem zakochany jest w jej przyjaciółce, to czemu teraz cokolwiek miałoby się zmienić? No dobra, gdyby podczas przenoszenia do obecnego świata w magiczny sposób zmieniła się nagle w ślicznotkę rodem z konkursów miss, to może coś faktycznie poszłoby inaczej... A może i nie? Ale przynajmniej jakąś satysfakcję by miała.
Przystojniak Żak, osobisty błazen i serdeczny przyjaciel jego królewskiej mości, a przy okazji specjalista do spraw adaptacji przesiedleńców budził ogromne zainteresowanie płci przeciwnej i należało uczciwie przyznać, że przy takiej konkurencji Olga nie miała najmniejszych szans. Nawet gdyby była pięknością. Bo mimo że w kalendarzu spotkań kochliwego błazna ślicznotek było na pęczki, jego serce należało do jednej jedynej – uczennicy medyka Teresy, która nadal nie pozwoliła Żakowi posunąć się dalej, niż do braterskiego pocałunku w policzek. Żak i Teresa tworzyli dziwną parę. Większość znajomych nadal ze zdziwieniem zastanawiała się, co mogło ich łączyć. On – lekkomyślny, wygadany i o bardzo mglistych wyobrażeniach odnośnie tego, czym jest skromność. Ona – poważna, odpowiedzialna, zawsze bardzo ostrożna przy wydawaniu osądów. Teresa – głęboko i szczerze wierząca, i Żak – wojujący ateista. On niechlujny, ona schludna. On nie mógł przejść obojętnie koło ślicznej panny, ona potrafiła bez wstrętu patrzeć na ludzkie ciało tylko na stole operacyjnym. Ona uczyła się na chirurga, on mdlał na widok krwi... I takie wyliczanie przeciwności można ciągnąć w nieskończoność, a mimo to ta dwójka w jakiś sposób się w sobie zakochała. Może chodziło o to, że oboje byli przesiedleńcami? Ale Żak z jakiegoś powodu ściśle ten fakt ukrywał i bardzo się czegoś bał. W końcu nigdy nie powiedział Oldze czego dokładnie, tylko robił jakieś aluzje, ale był przy tym tak poważny, a nawet przestraszony, że nie nalegała. Po co biedakowi przysparzać kolejnej traumy?
Tak więc z Żakiem pozostali przyjaciółmi. W poprzednim życiu również jej się to zdarzało, bo z niespełnionej miłości (o ile się z nią nie obnosić, ani za bardzo nie okazywać) potrafi wyrosnąć dobra przyjaźń. Swoją drogą, przyjaciele byli chyba jedyną rzeczą, do której mniej więcej miała szczęście w obu światach. Chociażby wspomniani już Żak i Teresa. Albo Elmar i Azille, z którymi mieszkała na początku. Też dziwna para, ale wspaniali ludzie!
Książę-bastard Elmar, pierwszy paladyn korony, bohater na emeryturze, wielki wojownik ale kiepski poeta, mocarny, godny zaufania i o nieskończenie wielkim sercu – przyjaciel, o którym można tylko marzyć. Jakby jeszcze trochę mniej pił... Nie, to nie to, że Olga będzie go przez to gorzej traktować, ale przecież sam miałby znacznie mniej nieprzyjemności i powodów do skruchy, gdyby zawsze był świadom tego, co robi i mówi.
Niezrównana Azille, jego ukochana i chyba narzeczona nadal pozostawała dla Olgi zagadką. Zresztą dla większości miejscowych również. Nimfy były rzadko spotykane, więc ludzie wiedzieli o nich bardzo niewiele. Niby na pierwszy rzut oka normalna dziewczyna, tyle że nieludzko wręcz śliczna. Ale czasem na człowieka spojrzy... a potem coś powie.... I zostaje tylko siedzieć i zastanawiać się przez pół dnia, co miała na myśli. Albo pójdziesz sobie z taką przyjaciółką do miasta na spacer, a ona nagle w połowie drogi napadnie jakiegoś nieznajomego faceta ze swoją odwieczną propozycją „odwiedzenia go w nocy”. Tyle dobrego, że nie teraz, już, natychmiast! A potem patrzy swoim niewinnym dziecięcym spojrzeniem i tłumaczy, że tak niby trzeba i tak jest dobrze. Cóż, ona wie najlepiej, co tam trzeba i jest dobrze, w końcu widzi coś takiego, z czym nawet magowie nie zawsze sobie radzą, a zwykli śmiertelnicy w ogóle nie mają co próbować. W szczególności Olga. Jej brak zdolności magicznych okazał się na tyle wybitny, że aż przeszkadzał w działaniu pewnych zaklęć. Zwłaszcza iluzje pozostawały gdzieś poza granicami jej percepcji, a może nawet nie tylko one, nikt nie miał czasu badać tego zjawiska dokładniej.
Lekko naciągając fakty, do przyjaciół Olgi można było zaliczyć również księcia Mafieja, ale ten miły chłopiec o szpiczastych uszach wpadał do niej bardzo rzadko i jedynie razem z Elmarem lub Żakiem. Pewnie sam nie miałby nic przeciwko temu, by częściej bywać w towarzystwie starszych, ale surowy mentor nie pozwalał młodemu księciu opuszczać lekcji magii dla przyjemności wizytowania znajomych. Mafiej karnie potakiwał, ale wystarczyło, by meister Istran stracił czujność choćby na parę minut i lekcje natychmiast szły w kąt na rzecz jakichś magicznych psot. Młody elf szczególnie kochał pakować psotne rączki gdzieś między światy i przyciągać do swojej sypialni różne tajemnicze przedmioty. Właśnie w ten sposób trafiła do Ortanu sama Olga, ściągnięta przez smarkatego poszukiwacza przygód tuż sprzed nosa pewnej śmierci. Jak się okazało, tylko po to, by natychmiast wpaść w kolejne tarapaty.
Za powód tychże problemów posłużył kolejny przyjaciel. Czy może teraz już „były przyjaciel”? A może o głowach państw w ogóle nie powinno wypowiadać się w takim kontekście? Zresztą, wystarczy powiedzieć, że był. I to prawie przez cały księżyc. By oddać mu sprawiedliwość, jego królewska mość Szellar III wcale nie przypominał króla. Do tego stopnia, że przy pierwszym spotkaniu Olga wzięła go za zwykłego policjanta. A i potem z trudem mieściło jej się w głowie, iż obcuje z królem. Jego królewska mość zachowywał się raczej jak ulubiony wykładowca z uczelni. Widzisz, że to wspaniały człowiek, ale równocześnie wyczuwasz pomiędzy wami głęboką przepaść wiedzy i doświadczenia, jak również solidną różnicę wieku. No dobrze, ostatecznie okazało się, że wcale nie taką solidną, ale mimo wszystko król zaliczał się do ludzi, do których każdy będzie mimowolnie zwracał się per „proszę pana”, nawet jeśli na to nie nalegają.
Prócz wspomnianych zalet król miał jeszcze jedną cechę, nie bardzo dającą się jednoznacznie zaliczyć do zalet albo wad. Nieposkromioną ciekawość, którą zaspokajał poprzez obcowanie z przesiedleńcami. Samo z siebie to całe obcowanie nie było dla Olgi problemem, bo to jednak zawsze przyjemność podyskutować z mądrym i ciekawym człowiekiem, nawet jeśli jest on po stokroć królem. Ale w naiwności swojej zapomniała o pewnej strategicznej sprawie. Jego królewska mość Szellar III był kawalerem i znajdował się pod równie baczną, co nieustanną obserwacją potencjalnych narzeczonych. I właśnie to stało się źródłem wszystkich problemów. Czujne dworki posądziły władcę o poważne zamiary względem Olgi, a w pałacu nie przepadano za konkurencją. Damy całkiem słusznie doszły do wniosku, że w przypadku prymitywnego morderstwa nie unikną kary, więc wciągnęły do spisku nielegalnego nekromantę, by pozbył się bezczelnej przesiedlenki w sposób bardziej wyrafinowany. Niestety, mag okazał się niezbyt doświadczony, pomylił się w zaklęciach i przypłacił to życiem, ale za to Olga (takie jej szczęście!) oberwała całym tym niedorobionym przekleństwem i teraz żaden specjalista nie potrafił sprognozować, jak to się może skończyć.
A król... Jakkolwiek smutne by to nie było, na zakończenie całej historii po cichu i niezauważalnie zniknął z jej życia. Nawet bez pożegnania. Najpierw uznała, że to tymczasowe, nawet kilka razy zapytała przyjaciół, dlaczego już go nie widuje. Elmar zasugerował, że prawdopodobnie kuzyna zajmują ważne sprawy państwowe. Żak wymijająco stwierdził, że jego królewska mość ma na głowie jakieś poważne kłopoty. Tak więc przestała pytać. Ostatecznie co tu jest niezrozumiałego? Bajka się skończyła. Więc siedź, kochana przyjaciółko i czekaj, aż pojawi się na twoim progu „martwy małżonek”, będący częścią przekleństwa. Możesz się nawet cieszyć, że w rzeczywistości nie okazał się martwy tylko całkiem żywy i dziękować za to niedorobionemu nekromancie. Mniejsza o to, że jest jednorękim kaleką o twarzy straszniejszej, niż wojna atomowa i na dokładkę ma poważne szanse być chory na umyśle. Ale nic to, drobiazgi. Mimo wszystko żyje. A poza tym kiedyś był przystojniakiem, o czym świadczy portret...
Tylko co zrobić, gdyby faktycznie się pojawił? Azille przekonywała, że ludzie powiązani magią koniecznie muszą się spotkać. I sama robiła co w jej mocy, by do takiego spotkania doprowadzić. Nawet jakiegoś znajomego mistralijskiego powstańca wrobiła w szukanie pośród kolegów barda El Draco, który kilka lat temu zniknął bez śladu. Jakby ten biedny Mistralijczyk nie miał lepszych rzeczy do roboty... Ale z drugiej strony mało który mężczyzna znajdował w sobie dość siły, by odmówić gdy Azille go o coś prosiła. Tak więc ten pan również, co by tam nie mówiono o jego patologicznej niechęci wobec kobiet, nie potrafił oprzeć się magicznemu spojrzeniu czarującej nimfy i obiecał, że poszuka. Olga nie rozumiała tylko, czym ona sama zainteresowała go do tego stopnia, że miał ochotę się z nią zapoznawać? Przecież widzieli się zaledwie raz, a i to mimochodem, nawet słowa nie zamienili... Może to Azille mu coś opowiedziała? Bo ona po prostu nie potrafiła milczeć i nawet sekrety rozpowiadała na prawo i lewo. A w tej konkretnej sprawie nikt jej nawet nie prosił o milczenie. Sama twierdziła, że Mistralijczyka zainteresowała muzyka z innego świata, ale to brzmiało jakoś niezbyt przekonująco.
Tak czy siak, Olga wiedziała o tym człowieku zbyt mało, by wysnuwać jakiekolwiek przypuszczenia. Tyle tylko ile król pamiętał z jego niepełnego i krótkiego dossier. I poza tym rzeczy, które zobaczyła Azille, gdy spojrzała w nieznajomego na swój magiczny sposób.
A nazywał się ten pan... jak on się nazywał...? Chyba Cantor. Twarzy Olga podczas ich przelotnego spotkania w ogóle nie zapamiętała. Tyle tylko, że był przystojniakiem. Wysoki, smagły, długowłosy... Oczy czarne, gorące... Miał też wąsy, ale król powiedział, że fałszywe. I tyle. Zawsze miała problemy z pamięcią wzrokową, więc gdyby wpadła na tego Mistralijczyka po raz kolejny, to na pewno by go nie rozpoznała. Szczególnie bez wąsów i w grupie równie smagłych zagranicznych gości.
Poza tym pan Cantor miał bardziej niż egzotyczny zawód i chociaż jego królewska mość wyjaśnił, że Mistralijczyk morduje ludzi nie dla pieniędzy tylko w procesie walki o wolność, Olga nadal trochę się go obawiała. Znaczy nie, tej konkretnej wiedźmy, na którą Cantor polował w momencie gdy się spotkali, nie było jej żal ani trochę – ta zaraza prawie wykończyła biednego Elmara, a za swojego przyjaciela Olga gotowa była samodzielnie ukręcić łeb każdej gadzinie. Ale Cantor miał też na sumieniu wcześniejsze ofiary... i po wiedźmie także... Jednym słowem, było się czego bać. Tymczasem Azille chyba nie widziała nic strasznego w obcowaniu z mordercą i rozmawiała z nim miło i uprzejmie, jak z dobrym kolegą. Nawet się nad nim litowała, mimo że na oko temu caballero najmniej ze wszystkich rzeczy zależało na czyimkolwiek współczuciu. Zresztą, czort z nim, tym wielbicielem sztuki nietradycyjnej, w końcu nie był świrem i nie powinien zabić nieznajomej przesiedlenki, o ile nikt mu tego nie zlecił. Tylko co Olga miałaby począć, jeżeli rzeczywiście znajdzie i przyprowadzi jej tego całego zaginionego barda? Posłuchać króla i wyjść za mąż w trybie przyspieszonym? Zaryzykować i sprawdzić, czy wygnana hrabina Monkar zdoła doprowadzić do tego, by znienawidzoną konkurentkę jednak wysłano na ofiarę dla smoka?
Olga westchnęła i ze smutkiem powlekła się do kuchni. O tym, co robić z bardem mogła pomyśleć potem, jeżeli faktycznie się pojawi. A w tej chwili miała problemy znacznie bardziej doczesne. Na przykład rozpalenie wiecznie kopcącego pieca, znalezienie przeklętego przedpotopowego żelazka i wyprasowanie durnej sukienki ze sznurówką...
...Bo jeśli ktoś rozgląda się dookoła
i zobaczy nagle Groźnego Słonia, patrzącego z góry,
to może czasami zapomnieć o tym, co miał do powiedzenia.
A. A. Milne
Co ciekawego robicie? – zapytał Szellar III wkraczając do pokoju lekcyjnego. Mafiej zatrzepotał rzęsami z niewinnym wyrazem twarzy i odpowiedział:
– Rozmawiamy sobie. Żak mi opowiada różne ciekawe rzeczy, tak jak tobie. Poza tym przyniósł ci książkę, którą przepisała Olga i zajrzałem do środka. Mogę ją dokończyć, a potem ci oddać?
– Zobaczymy – odparł król wymijająco i zwrócił się do błazna: – Żaku, widziałeś kiedy żywego smoka?
– Niby gdzie?
– A chciałbyś zobaczyć?
– Ale to nie jest przypadkiem niebezpieczne?
– Tchórz z ciebie! Nie wiem, ale raczej nie. Pójdziesz ze mną?
– Dokąd?
– Wybieram się w Smocze Góry, porozmawiać sobie z tamtejszymi mieszkańcami. W końcu znalazłem człowieka, który tam bywał, może mnie teleportować, a na dodatek będzie tłumaczył rozmowę. Czy raczej w końcu udało mi się go przekonać do odbycia wspólnej wycieczki. To jak, idziesz?
– Nie zjedzą nas tam?
– Nie zjedzą. Ale jak nie chcesz to nie. To nie jest obowiązkowa wycieczka.
– Pójdę – zdecydował Żak. – Kiedy indziej będę miał okazję obejrzeć sobie smoka na żywo i to tak, żeby mnie nie zjadł w trakcie...?
– Tak myślałem – roześmiał się król. – Twoja ciekawość jest silniejsza nawet od strachu. W takim razie włóż szybko coś ciepłego i idziemy.
– Teraz już?
– Teraz już i to pędem, zanim mi się szacowny meister nie rozmyślił.
– Mogę z wami? – poprosił Mafiej, wbijając w kuzyna błagalne spojrzenie ogromnych ciemnych oczu. – Szellarze, bardzo ładnie proszę! Też chcę popatrzeć na żywego smoka! Weź mnie ze sobą! Ja się nie boję! A w razie czego teleportuję nas wszystkich z powrotem.
– Nie, mały, przepraszam, mam pozwolenie na wyłącznie jednego towarzysza.
– Tylko dlaczego Żak...
– A kto niby? Elmara w żadnym razie nie wezmę, bo zabił cztery smoki. Co będzie jeśli się okaże, że mają do niego pretensje? Meister Istran natychmiast mi zabroni ryzykowania moim bezcennym zdrowiem. Twojej obecności nie zaryzykuję – nie wiem jak smoki reagują na elfy i czy nie będą miały zastrzeżeń. A nikogo więcej nie mogę zabrać, bo to bardzo poufna sprawa. Tak więc pójdziemy z Żakiem, a ty się nie martw. Masz czas, przed tobą przynajmniej trzysta lat pełnowartościowego i ciekawego życia, na pewno jeszcze zobaczysz smoki. Żak ma na to znacznie mniejsze szanse.
Mafiej ze smutkiem zwiesił głowę.
– A skąd ja mam wziąć to ciepłe ubranie? – zaniepokoił się Żak. – Wszystkie moje rzeczy zostały w domu. Bardzo tam zimno?
– Mróz i wiatr.
– I smoki nie marzną?
– Nie mam pojęcia. Mafieju, skoczcie do Żaka do domu i z powrotem, niech się ubierze. I nie dąsaj się.
Gdy już znaleźli się w salonie Żaka, książę z obawą zapytał:
– Jak myślisz, nakrył nas?
– Nie mam pojęcia. – Błazen wzruszył ramionami – Zresztą, przecież nic takiego nie robiliśmy. Dobra, zepsuliśmy kilka kryształów, ale co w tym strasznego? Przecież i tak nie zrozumie po co. Nie ma pojęcia o magii. Meister również nie zrozumie. On takiego pomysłu nie ogarnie, nawet jakby mu kto powiedział otwartym tekstem.
Udali się do sypialni, gdzie Żak zaczął grzebać w szafie, wyciągając z niej ciepłe ubrania, a Mafiej z nogami władował się na toaletkę i zadał kolejne pytanie:
– A może po prostu takie kryształy się nie nadają? Znaczy, potrzebujemy zupełnie nowego rodzaju kryształów?
– Przecież ja nic nie czaję w tej dziedzinie – westchnął Żak. – Spróbuj. Masz pojęcie, jak podejść do sprawy z praktycznego punktu widzenia?
– Nie bardzo. Jeszcze nie uczyłem się struktury kryształów.
– A na czym teraz jesteście?
– Teraz meister z jakiegoś powodu energicznie zabrał się za medycynę. Nie wiesz może dlaczego?
– Pewnie po to, byś mógł w razie czego mu pomagać. Przecież wiesz, że nasz król z zasady nie chce mieć do czynienia z nadwornym mistykiem, bo mu nie ufa. Więc biedny meister musi ogarniać również sprawy medyczne, jakby nie miał innych rzeczy na głowie. Tyle dobrego, że z naszego króla zdrowy chłop i nic gorszego od kataru mu się jeszcze nie przytrafiło, ale przecież wypadki chodzą po ludziach. Co będzie, jak zachoruje?
– Ale meister wcale nie opowiada mi o chorobach.
– W takim razie o czym?
– Uczy udzielania pierwszej pomocy, tamowania krwi, leczenia ran, reanimacji... I jeszcze ostatnio się zagłębił w toksykologię. Rozpoznawanie trucizn, używając różnych odczynników, symptomy, dozowanie, różne antidota, udzielanie pomocy w wypadku, gdy to jeszcze możliwe... Żaku, ja się boję. Prawie pokazał mi „stazę” – a to zaklęcie dla bakałarza! A przecież sam cały czas marudzi żeby „nie wybiegać do przodu i nie próbować robić nieosiągalnych rzeczy”! Naprawdę widziałem ten namysł na jego twarzy, jeszcze trochę i by się zdecydował...
Błazen westchnął.
– I po kim ty jesteś taki mądry? Nawet ja się domyśliłem dopiero w momencie gdy się przyznałeś, że się boisz. Nie martw się, on pewnie robi to na wszelki wypadek i wcale nie chodzi o to, że ktoś na pewno chce kogoś otruć. I kompletnie nie czaję, co do tego wszystkiego ma „staza”.
– To na wypadek jeśli trucizna działa szybko – wyjaśnił elf cichym głosem, nie podnosząc oczu – W takim wypadku jedynym sposobem uratowania ofiary jest pogrążenie jej w stazie. Zatrzymanie czasu. W przeciwnym razie po prostu nie zdążysz nic zrobić.
– Gdyby sprawa była aż tak poważna, to jednak zebrałby się i pokazał ci tę całą „stazę” – wywnioskował Żak. – Tak więc kończ z tym czarnowidztwem i wracajmy, król czeka.
Mafiej zeskoczył z toaletki.
– Nie jestem pewien... Meister niczego nie robi tak po prostu i skoro tak intensywnie mnie uczy, to znaczy, że ma podstawy przypuszczać, że kogoś będą próbowali zabić. Albo jego samego albo Szellara.
– Możemy o tym porozmawiać później? Bo jeszcze jego przenikliwa królewska mość zacznie coś podejrzewać.
Wbrew obawom Mafieja król nie węszył w komnacie, tylko siedział spokojnie w fotelu z nosem w grubym rękopisie.
– Jestem gotowy! – ogłosił Żak. Władca odłożył obiekt swojego zainteresowania i poskarżył się:
– Ależ Olga ma pismo! Oczy można połamać! Czy runy naprawdę są aż tak trudne do opanowania?
– W swoim rodzimym języku pisze jeszcze gorzej – roześmiał się Żak. – Po prostu ma dwie lewe ręce. Co też waszej królewskiej mości wpadło do głowy, żeby jej zlecać przepisywanie książek?
– A komu niby mam zlecać przepisywanie książek z innego świata? Tobie? Bo mam takie wrażenie, że ty w ogóle nie potrafisz pisać i po dziś dzień jak ci ktoś daje pióro w dłoń, to próbujesz wymacać wirtualną tablice symboli. Poza tym chciałem dać jej możliwość zarobienia paru groszy, skoro w niczym innym nie mogę pomóc. Swoją drogą, dawno cię chciałem spytać: co ona robi z pieniędzmi? Bo ciągle słyszę, że ich nie ma.
– Ale kto waszej królewskiej mości powiedział, że Olga klepie biedę? – zdziwił się Żak. – Elmar? Proszę go nie słuchać, jest przyzwyczajony, że tonie w złocie i nie rozumie, w jaki sposób pieniądze mogą się skończyć dwa dni przed wypłatą pensji. A poza tym pisać jak najbardziej umiem.
– Zgodnie z moimi obliczeniami Olga powinna mimo wszystko mieć dość na życie – zauważył król.
– Czy w swoich kalkulacjach wasza wysokość wziął pod uwagę, że ona wynajmuje mieszkanie z łazienką i wodociągiem? Dla człowieka, który wychował się pod koniec dwudziestego wieku to nie jest luksus, tylko konieczność. A pewnie wasza wysokość wie, ile takie mieszkanie kosztuje u nas. Poza tym hobby też ma nie najtańsze. Książki, kryształy muzyczne, amunicja do ukochanej zabawki...
– Rozumiem już – przerwał te wywody król. – I nie siadaj tylko chodźmy do gabinetu. Już na nas czekają.
– Poza tym co to za bzdury, że wasza wysokość nie może jej w żadnej sposób pomóc? – zapytał Żak, gdy już wyszli na korytarz. – Tak zupełnie i całkiem niczym?
– A czym? Jeśli masz jeszcze jakąś rozsądną myśl, to się podziel.
– Ona nie jest jakaś specjalnie rozsądna, tylko normalna, ludzka... Czemu wasza królewska mość przestał się odzywać do biednej dziewczyny? My ją często odwiedzamy – ja, Elmar, Azille, Teresa i nawet Mafiej raz na jakiś czas zagląda, a wasza wysokość zamknął się w tym swoim pałacu i nosa nie wyściubia. To oznaka skrępowania, czy może skoro kiełkujący romans padł pod ciosem nekromanckiego przekleństwa, to waszej królewskiej mości nie wypada zadawać się z osobą niskiego pochodzenia w celach czysto towarzyskich?
– Żaku, przestań gadać bzdury! – skrzywił się król. – Naprawdę masz o mnie takie zdanie?
– A zachowanie waszej królewskiej mości daje się wytłumaczyć w jakiś inny sposób? Monarsza godność nie zniosła odmowy i to jest wyraz obrazy? No to informuję, że na oświadczyny w tak świńskiej formie ja też bym odpowiedział odmownie i wasza królewska mość nie ma najmniejszego moralnego prawa żeby się obrażać. A tak między nami, to ona bardzo tęskni. Nigdy nie rozpatrywała waszej królewskiej mości jako potencjalnego kawalera, więc gwałtowne zrywanie stosunków z powodu durnego przekleństwa przez... yyy... zwykłego przyjaciela wygląda co najmniej dziwnie. Już nie chodzicie na spacery, nie gwarzycie sobie przy butelce, nie jeździcie na polowania i nawet to zamówienie na przepisanie książki musiałem przekazać ja. Wasza wysokość, to bardzo nieładnie. Najpierw zaloty-szmoty, a jak tylko dama trafiła w tarapaty to dostała kosza. Kogoś mi to do bólu przypomina... A, nawet pamiętam, była sobie taka panna o imieniu Albiona, o której wasza królewska mość się wypowiadał z najwyższą pogardą i wyjątkową urazą w momencie, gdy zerwała zaręczyny z jego kuzynem...
– Możemy o tym porozmawiać później? – wtrącił król. – Muszę się skupić i zastanowić nad czymś innym.
– Dobrze – zgodził się Żak. – To będzie mi wasza królewska mość winien.
– Co ci będę winien?
– Rozmowę.
– Cokolwiek powiesz. Nie bardzo chciałbym o tym z kimkolwiek dyskutować, ale przecież ty się nie odczepisz... Poznajcie się, to meister Silanty.
Żak z szacunkiem uścisnął rękę starszego Białobrzeżanina i przedstawił się. Mimo że meister Silanty był osobą dość znaną i piastował w swojej ojczyźnie stanowisko nadwornego maga, Żak nigdy nie spotkał go osobiście. Po części z powodu skomplikowanych stosunków między władcami, a po części dlatego, że zgodnie z oficjalną wersją sam Żak pochodził z Białobrzegu, więc Szellar III w miarę możliwości ograniczał jego kontakty z „krajanami”. Tak na wszelki wypadek.
Mag majestatycznie przechylił siwą grzywę, poprawił szeroki pas, zza którego wystawała czapka i rozkazał:
– Młody człowieku, nakrycie głowy won. Smoki tego nie lubią.
– A dlaczego? – zaciekawił się król i również schował za pasek czapkę, której jeszcze nie zdążył nałożyć.
– Nie mam pojęcia. Nie lubią i tyle. Młody człowieku, kiedy jego królewska mość będzie mówił, ty będziesz stał z boku i w ciszy, nie przeszkadzając. Żadnych krzyków, pisków, rzucania się, ani omdleń. A wasza królewska mość niech spróbuje omijać w rozmowie temat swojego bohaterskiego kuzyna, jakby w ogóle nie istniał.
– Czego jeszcze nie lubią smoki? – zapytał król. – Żebyśmy ich przypadkiem czymś nie urazili.
– Nie tolerują najmniejszego nawet braku szacunku ze strony ludzi. Nie lubią, gdy ludzi jest dużo, kiedy hałasują, kiedy ktoś gada głupoty, kiedy się boi... I bardzo nie lubią broni.
Król w milczeniu wyciągnął z kabury pistolet i położył na stole.
– Meisterze Silanty, jesteśmy gotowi. Jeżeli coś pójdzie nie tak, proszę od razu uprzedzać i radzić. A jeśli coś nie tak powiem, to proszę poprawić w tłumaczeniu.
– Jak najbardziej – obiecał mag i zabrał się do otwierania teleportu. Żak śpiesznie złapał króla za rękaw, żeby się nie zgubić. Zdążył jeszcze pomyśleć: „I na co mi to było? Po co się w ogóle zgadzałem? Przeklęta ciekawość, zawsze mnie popycha do jakichś głupio bohaterskich czynów...” W następnej chwili prawie upadł, pchnięty porywem wiatru i z trudem przytrzymał się królewskiego rękawa.
Znajdowali się na gigantycznej zaśnieżonej półce skalnej, z każdej strony przedmuchiwanej przez wiatr. Dookoła, jak wzrokiem sięgnąć, widać było wyłącznie góry i śnieg. Po prawej śnieżnobiałe szczyty celowały w intensywnie błękitne niebo, na którym nie było nawet jednej chmurki. A po lewej w oślepiającym przestworzu wisiało złote słońce. Daleko z przodu półka kończyła się pionową skałą, a trochę za nimi – głębokim urwiskiem.
– Odejdźcie od brzegu – poradził mag. – Bo jeszcze mi spadniecie. Tylko dalej, żeby miał gdzie wylądować, bo was niechcący spłaszczy albo zdmuchnie. I zaprzyjcie się mocniej, bo one podnoszą naprawdę mocny wiatr jak lądują.
Zgodnie z radą mężczyźni odeszli trochę dalej, po czym król zatrzymał się we wskazanym punkcie, a Żak cofnął o kolejne dwadzieścia metrów.
– A jak się dowiedzą, że na nich czekamy? – zapytał Szellar, rozglądając się na boki.
– Dobrze nas widać na śniegu – wyjaśnił mag. – Zaraz ktoś przyleci. Umawialiśmy się mniej więcej na tę godzinę.
Żar również zaczął kręcić głową, by nie przegapić chwili, gdy pojawi się smok, ale mimo wszystko nie był wystarczająco uważny. Gigantyczne złote cielsko lekko wzniosło się nad skrajem urwiska i wylądowało na półce tuż obok ludzi. Wiatr, podniesiony przez skrzydła mimo wszystko rzucił błazna do tyłu na tyle mocno, że nie utrzymał się na nogach i wylądował tyłkiem w śniegu. Król zachował równowagę, ale musiał nieco się cofnąć, chroniąc twarz przed gwałtownym podmuchem. Skała głucho jęknęła, gdy smok przysiadł na tylnych łapach, oparł się na ogonie jak kangur i złożył skrzydła. Błazen podniósł się, zrobił kilka kroków w tył i ponownie wylądował na siedzeniu, po czym uznał, że zrezygnuje z dalszych prób, szczególnie że nogi zdecydowanie odmawiały mu posłuszeństwa. Z cichym przerażeniem patrzył na to, jak smok stanął na czterech łapach, wyciągnął szyję tak, że prawie dotknął króla pyskiem i kilka razy parsknął.
– To Urr, wódz stada. Wita was – wyjaśnił Silanty.
– Ja również go witam – odparł król radośnie. – Coś powinienem w tym celu zrobić?
– Nie, po prostu powiem.
Smok wysłuchał skierowanego do niego parskania, kiwnął łbem, otworzył paszczę i wysunął język.
– Proszę się nie bać, on tylko chce waszej królewskiej mości dotknąć – uprzedził mag. Król ze spokojem skinął głową. Żak, zastygły z przerażenia obserwował, jak długi, rozdwojony język smoka owija się dookoła ludzkiej figurki, która w porównaniu ze złocistą tuszą wydawała się malutka, i walczył z chęcią zakopania się w śniegu po czubek głowy. Monarcha z ciekawością obejrzał język, po czym zapytał:
– A ja mogę go dotknąć? Czy to będzie z mojej strony nieuprzejme?
– Może wasza królewska mość – odparł Silanty. – One lubią, gdy się ich dotyka. Byle nie klepać go po języku.
Król wyciągnął rękę i ostrożnie pogłaskał złociste łuski na smoczym pysku. Smok ponownie wydał z siebie krótkie parsknięcie i wciągnął język, a następnie podniósł głowę wyżej i głośno ryknął.
– Mówi, że towarzysz waszej królewskiej mości się go boi, a wasza wysokość nie. Dlaczego?
– Może dlatego, że ludzie są różni? – zasugerował król. – Zrozumie taką odpowiedź?
Mag wzruszył ramionami i zaprychał coś po smoczemu. Wódz zatoczył pyskiem dookoła, wydał z siebie kilka kolejnych ryków i opuścił głowę prawie do ziemi.
– Rozumie. Mówi, że często kontaktują się z nimi magowie, czasem bohaterowie, ale jeszcze nigdy nie widział króla ludzi. Jest ciekaw. Proszę zadać swoje pytanie, on słucha.
– Proszę go zapytać... Jakoś mniej więcej tak: wiemy, że smoki są mądrymi magicznymi istotami, które mieszkają daleko od ludzi i starają się nie mieć z nimi do czynienia. Ale z jakiegoś powodu czasami niektóre smoki przylatują do ludzi, napadają ich i ogólnie zachowują się agresywnie. Dlaczego?
Smok wyraziście spojrzał na Żaka i gwałtownie parsknął.
– Mówi, że smoki również są różne.
– A czym te konkretne różnią się od innych? Nie chcą mieszkać ze swoimi współplemieńcami, czy po prostu za coś nienawidzą ludzi? A może są z natury agresywne i wszystko im jedno kogo atakują?
– Urr mówi, że żaden smok nie będzie dobrowolnie mieszkał wśród ludzi – meister przetłumaczył kolejne smocze warknięcie – za wyjątkiem nienormalnych zboczeńców. Albo wygnańców, których odrzuciło stado i przez to nie mają gdzie się podziać.
– A do której kategorii zalicza się ten, któremu płacimy daninę? Nazywa sam siebie Skormem Niezwyciężonym i mieszka w Zielonych Górach na granicy Ortanu i Mistralii.
Słysząc tłumaczenie dotychczas spokojnie siedzący wódz smoków zaryczał, zamachał skrzydłami i kilka razy walnął ogonem o śnieg z taką mocą, że skała zadrżała. Żak wyobraził sobie, że zaraz nastąpi zionięcie ogniem do kompletu i zrobiło mu się całkiem niedobrze.
– Obraził się? – zapytał król. – Powiedziałem coś nie tak?
– Nie, po prostu nie znosi tego Skorma. Opuszczając wyrażenia nie nadające się do druku mówi, że tamten zawsze był bezczelnym, zadufanym w sobie łajdakiem, a przy okazji najbardziej zbereźnym zboczeńcem, jakiego widział świat. Przez pięćdziesiąt lat nie mogli się go pozbyć i kiedy drań w końcu opuścił stado, urządzili wielkie święto. Urr nie będzie miał nic przeciwko, jeśli ludzie zabiją Skorma.
– Jestem mu wdzięczny za pozwolenie, ale może miałby jeszcze jakąś radę odnośnie tego, jak mamy się do tego zabrać? Dlaczego żaden bohater nie potrafił z nim wygrać? W czym zawiera się jego siła, że nawet współplemieńcy nie mogli sobie z nim poradzić?
Mimo że kolejne poruszenie smoczego ogona wyglądało już całkiem pokojowo, Żakowi stanęły przed oczami dwa krwawe placki na białym śniegu.
Urr ponownie opuścił łeb na poziom królewskiej twarzy i zaprychał.
– Mówi, że Skorm jest mistrzem marai i zwycięża, używając chytrości. Nie potrafię wyjaśnić, czym jest maraia, sam kiedyś pytałem, ale nie dostałem żadnego wyjaśnienia. Urr również nie będzie miał wiele do powiedzenia, bo jest to pojęcie z zakresu magii, a on jest wojownikiem, więc może wasza królewska mość nie drążyć tematu.
– W takim razie niech meister zapyta, jak można z tą całą maraią walczyć. Niekoniecznie musimy wiedzieć co to dokładnie jest, ale może miałby jakąś praktyczną radę?
Smok zamruczał jak kot i wypuścił z nozdrzy dwa strumienie szarego dymu.
– Mówi, że maraia nie działa na wszystkich, niektórzy ludzie są na nią odporni i nie można ich oszukać. Jeżeli znajdzie wasza królewska mość takich ludzi, to zdołają pokonać Skorma.
– Cóż, proszę przekazać mu moje podziękowania. Mimo wszystko jakąś informację otrzymałem, więc będę mógł się nad nią zastanowić. Usiądę, zapalę fajkę i sobie pomyślę. Może na coś wpadnę.
Mag i smok po raz kolejny wymienili serię prychających dźwięków, po czym tłumacz z uśmiechem zwrócił się do króla:
– Pyta, co to znaczy „zapalić fajkę”.
– To on nigdy nie widział jak ludzie palą? – zdziwił się król.
– Oczywiście, że nie. Nie miał okazji obserwować ludzi w ich środowisku naturalnym, a w czasie rozmów ze smokami nikt nie jest na tyle bezczelny, by w ich obecności palić.
– Mam pokazać? Czy wyjaśnić zasadę działania?
– Pokazać. Zasadę objaśniłem, ale chciałby to obejrzeć na własne oczy.
– Z przyjemnością – roześmiał się król, wyciągając z kieszeni fajkę i woreczek z tytoniem. – Akurat sobie pomyślałem, że chętnie bym zapalił, ale smokowi mogłoby się to nie spodobać.
– Czasami zachowują się kompletnie nieprzewidywalnie. Prawdopodobnie uważa waszą królewską mość za dziwaka i po prostu jest ciekaw.
Król nabił fajkę i zaczął szukać po kieszeniach zapałek. Smok obserwował jego poczynania z głową opuszczoną i nieco przechyloną na bok, jak gdyby się przyglądając w skupieniu.
– Jeżeli interesuje go coś jeszcze, to niech pyta – powiedział król. – Chętnie opowiem i pokażę, jeśli się da.
Pierwsza zapałka zgasła natychmiast po zapaleniu. Monarcha złożył dłonie w łódeczkę i spróbował jeszcze kilka razy, ale wiatr nadal zdmuchiwał płomyki zanim zdążyły rozgorzeć na dobre. Nastąpiła kolejna wymiana prychnięć, po czym meister Silanty powiedział:
– Jeżeli wasza królewska mość ma problemy z wykrzesaniem ognia, Urr proponuje swoją pomoc.
– A czy temperatura nie będzie zbyt wysoka? – zapytał król.
– Co też wasza królewska mość, on doskonale rozumie, że ludzie są drobnymi i delikatnymi istotami. Wypuści możliwie najcieńszy strumień ognia lekko w bok.
– Dziękuję, faktycznie można spróbować.
„Czy jemu do reszty bezpieczniki sfajczyło? – pomyślał Żak z przerażeniem, wyobrażając sobie co zostanie z króla na skutek tak egzotycznej metody palenia. – Pieprzony adrenalinowy narkoman! A potem ja przyniosę do domu garść węgielków i będę tłumaczył Mafiejowi, że meister Istran miał całkowitą rację mówiąc o szkodliwości palenia?” Błazen nawet spróbował wstać i zaprotestować, ale nie zdążył.
Smok obrócił łeb nieco w bok i wypuścił z na wpół otwartej paszczy strumyk ognia. Król szybko wyciągnął w jego kierunku całe pudełko zapałek, od którego odpalił swoją ukochaną fajkę. Kilka razy zaciągnął się, zadarł głowę spoglądając na smoka, po czym za jego przykładem wypuścił dym przez nozdrza. Wódz przysiadł na ogonie, wyciągnął szyję prawie pionowo w górę, kierując pysk do nieba i przenikliwie zawył.
– Jest zachwycony – przetłumaczył Silanty. – Niesamowicie mu się wasza królewska mość spodobał. Proszę przyjąć moje najszczersze gratulacje.
– On również mi się spodobał – odparł król. – Jest... piękny. Niesamowicie piękny. I majestatyczny. Również jestem zachwycony, że mogłem go poznać.
– Będzie rad zobaczyć waszą królewską mość, jeżeli wasza wysokość będzie miał ochotę odwiedzić go jeszcze raz. Po prostu jako gość. One lubią, gdy ludzie się ich nie boją.
– Będę rad kiedyś skorzystać z tego zaproszenia. Zgodzi się meister towarzyszyć mi, jeśli wybiorę się tu z wizytą?
– Oczywiście, wasza królewska mość. Bardzo łatwo i przyjemnie się z waszą królewską mością pracuje. To nie do pojęcia, jakich klientów czasami miewam... – Meister Silanty ponownie zwrócił się do smoka i zaryczał. Ten zaryczał w odpowiedzi.
– Żegna się.
– Czekajcie! – spostrzegł się król. – Zapomniałem go zapytać! Do czego temu całemu Skormowi potrzebne są panny?
Smok wysłuchał pytania, ryknął, po raz kolejny uderzył ogonem i zrobił kilka kroków w kierunku urwiska, po czym płynnie zeskoczył w dół, a po paru sekundach uniósł się do góry i zatoczył krąg w powietrzu nad ludzkimi głowami.
– Powiedział, że zboczeniec zawsze pozostanie zboczeńcem – przetłumaczył mag. Król pomachał smokowi ręką i krzyknął:
– Do widzenia! Dziękuję!
Urr ryknął coś w odpowiedzi, zatoczył jeszcze kilka kręgów, po czym wzniósł się wyżej i odleciał w kierunku śnieżnych szczytów, połyskując w słońcu złotymi łuskami.
– Żaku! – zawołał król. – Chodź no tu! Jeszcze ci tyłek nie zamarzł do reszty?
Błazen wstał i ruszył w kierunku towarzyszy, przekonując sam siebie, że już nie ma się czego bać i próbując opanować gwałtowne bicie serca, które waliło w jego piersi jak ziarnko grochu w grzechotce.
– Czy to faktycznie było takie przerażające? – roześmiał się król, spoglądając na drżącego towarzysza. Miał uszczęśliwiony wyraz twarzy chłopczyka, który dotknął niesamowitej tajemnicy.
– Wasza królewska mość... – odezwał się mag, odprowadzając spojrzeniem odlatującego smoka. – Proszę mi uczciwie powiedzieć, naprawdę wasza królewska mość zupełnie się nie bał, czy tak doskonale nad sobą panuje?
– Naprawdę. – Król wzruszył ramionami. – Ja w ogóle nie umiem się bać. Szczególnie, że Urr nikomu nie zagrażał. Jest duży, ale to wszystko. A tak poza tym jest miłym i przyjaznym stworzeniem. Jak również bardzo pięknym. – Władca odwrócił się do przerażonego błazna. – Żaku, czy on naprawdę wydał ci się aż tak przerażający?
– Bardzo – przyznał się Żak. – Ale również piękny, to prawda. A to wszystko naprawdę jest tak wielką tajemnicą?
– Taką, że bardziej się nie da.
– Na zawsze?
– Nie, jedynie dopóki nie załatwimy tego naszego Niezwyciężonego. I jeszcze kogoś, o ile rozumiesz o czym mówię.
– A potem będę mógł opowiadać?
– Masz ochotę?
– Oczywiście! Szczególnie o tym, jak waszej królewskiej mości podawał ogień.
– Wyrzuć to z głowy raz na zawsze! Za takie rzeczy to mi meister Istran zdejmie spodnie jak w dzieciństwie i spierze po tyłku... Meisterze Silanty, czy byłby meister tak uprzejmy i jednak spróbował dowiedzieć się od któregoś ze swoich kolegów, czym jest ta cała maraia? Za tę usługę zapłacę dodatkowo.
– Zapytam, ale nie sądzę, by ktoś wiedział. Poza tym, wasza królewska mość... Czy mogę liczyć, że da mi wasza wysokość znać, gdy ta sprawa przestanie być tajemnicą państwową? Również bardzo bym chciał podzielić się z kolegami wrażeniami z naszej podróży.
– Jeżeli ma meister na to ochotę, to oczywiście. Wracamy?
W gabinecie Żak natychmiast rzucił się do kominka i usiadł w fotelu, wyciągając ręce do ognia. Z trudem doczekał, aż król zakończy rozliczenia i wymianę uprzejmości z białobrzeskim magiem i ten ostatni zniknie w szarej chmurce.
– No to co, po głębszym? – zapytał król, z uśmiechem spoglądając na swojego nadal wystraszonego błazna.
– Oczywiście! – odparł zapytany, który na ten właśnie moment niecierpliwie czekał. – Koniecznie muszę coś wypić. Przecież wasza królewska mość wie, jaki jestem nerwowy i wrażliwy. I jeszcze wystawia moje delikatne nerwy na takie próby.
Król roześmiał się, wyciągając z sejfu butelkę, a z biurka srebrny kieliszek.
– Przynajmniej zdejmij kożuch. Bierz i nalewaj. I weź mi z łaski swojej wyjaśnij, co tam było takiego strasznego?
– No jakim niby cudem? Przecież wasza królewska mość nie rozumie i właśnie dlatego nie potrafi się bać. Ile razy próbowałem to tłumaczyć...? Nalać?
– Nie, dziękuję. I tak się czuję, jakbym był na lekkim rauszu. Kto by mógł pomyśleć, własnymi rękoma dotykałem żywego smoka! Żaku, pół życia straciłeś siedząc na tyłku w zaspie. To trzeba się znaleźć w pobliżu, na wyciągnięcie ręki, żeby w pełni odczuć... A ty stchórzyłeś.
– Ja z odległości odczułem do tego stopnia, że prawie mi serce stanęło. Ale nie szkodzi, mimo wszystko go sobie obejrzałem i zaspokoiłem ciekawość. Więcej mnie tam wasza wysokość nie zwabi.
– No i dobrze – zgodził się król. – Następnym razem wezmę Mafieja. Albo nie, przecież zapomniałem zapytać, jaki one mają stosunek do elfów...
– Trzeba było zabrać Olgę – skomentował Żak. – Ona by się nie przestraszyła. Jeszcze by rzuciła coś na temat tego, że ma wasza królewska mość zajefajną zapalniczkę.
– Co to znaczy „zajefajna”?
– To proszę ją zapytać. Ona się tak wyraża. Jak tylko ją wasza wysokość zobaczy, to proszę zapytać.
– Ty znowu swoje? – skrzywił się król.
– Wasza królewska mość jest mi winien rozmowę. Tak więc proszę sobie darować uniki. Bo sprawa skończy się w taki sposób, że przyjdzie Elmar i z właściwą sobie barbarzyńską prostotą powie, co o waszej wysokości myśli. To na czym stanęliśmy? Aha, pamiętam, na pannie Albionie, którą wasza królewska mość swojego czasu głośno gardził. A tak między nami, ona miała wtedy znacznie poważniejsze powody do zerwana stosunków z kuzynem waszej wysokości, niż wasza królewska mość ma w obecnej sytuacji. Proszę mi powiedzieć, co się właściwie dzieje? Naprawdę się wasza wysokość obraził? Przecież chyba plan był taki, żeby odmówiła. Czy nie mam racji?
– Masz – zgodził się król niechętnie. – Nie chciałem, żeby się zgodziła. I wcale się nie obraziłem. Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? Po prostu jest mi przed nią diabelnie wstyd. Jestem bardziej niż przekonany, że dawno wybaczyła mój błąd, który tyle ją kosztował i gdy się zobaczymy, nie powie mi złego słowa, ale przez to jest mi tylko bardziej niezręcznie. Uczciwie mówiąc, po prostu nie potrafię odnaleźć w sobie siły, by iść do niej i rozmawiać jak wcześniej. Nawet jeśli Olga nadal ma na to ochotę.
– To proszę poszukać. Mam na myśli, poszukać tych sił. Nie przyszło waszej królewskiej mości przypadkiem do głowy, jak jego niespodziewanie zniknięcie wygląda od drugiej strony?
– Nie masz chyba na myśli, że uważa, iż nie mam ochoty się z nią widzieć z powodu ubóstwa i niskiego pochodzenia społecznego? Przecież wiesz, że nie cierpię na uprzedzenia klasowe.
– To proszę sobie wyobrazić, że ona cierpi. Czy może wasza wysokość zapomniał, jak bardzo ona nie lubi wielkich szefów? Tak więc jeśli nie ma wasza królewska mość ochoty, by ktoś brał jego skrępowanie za snobizm i zadzieranie nosa, to proszę znaleźć jakąś butelkę na zgodę i pójść do niej w odwiedziny.
– Ale myśmy się nie pokłócili.
– Tym bardziej. Swoją drogą, muszę powiedzieć waszej królewskiej mości swoje „a fe” odnośnie tego, jak żeście ze swoim kuzynem przeprowadzili adaptację. Postawiliście Olgę w absolutnie idiotycznej sytuacji. Jej sąsiedzi niemal mdleją za każdym razem, gdy Elmar przychodzi z wizytą i wszyscy jak jeden mąż uważają, że jest jej kochankiem. Nawiasem, podobno ja również jestem jej kochankiem. Gdyż po prostu nie może być innego powodu, dla którego osoby tak bliskie dworu miałyby odwiedzać zwykłą mieszczankę. Tak więc sąsiedzi traktują ją jak utrzymankę, która ma równocześnie dwóch sponsorów. Faceci nie dają jej spokojnie przejść, przy czym żadnego nie martwi to jej całe przekleństwo, bo jak rano się naoliwią, to już niczego się nie boją. Kobiety są zazdrosne o mężów i zabraniają swoim przyzwoitym córkom kontaktów z Olgą, a owe córki za plecami matek zasypują dziewczynę prośbami o znalezienie im takiego samego kochanka jak Elmar, albo chociażby takiego jak ja.
– O to to! – burknął król z niezadowoleniem. – Wyobraź sobie, jaka będzie reakcja jej sąsiadów, jeśli pewnego wieczoru do jej skromnego mieszkania zwali się moja królewska mość we własnej osobie, a potem zostanie tam jak zwykle do rana? Już miała przez to dość problemów.
– To niechaj waszą królewską mość Mafiej teleportuje. On tam już był. I nikt się nie dowie. Chociaż... Ona tam zawsze ma taki bałagan, że strach się bać, to może lepiej spotkanie zrobić u mnie. Ja mam bałagan tylko w gabinecie, a w domu jakaś pani sprząta.
– Dobrze, to w takim razie u ciebie. Ale...
– Żadnych „ale”, bo wasza wysokość to jest jak ta dziewica co to by i chciała, i się boi. Czy waszej królewskiej mości poprzednia historia nie nauczyła, że wahania do niczego dobrego nie prowadzą? Kto to widział: zapalanie fajki od smoczego płomienia niestraszne, a żeby z dziewczyną porozmawiać to nijak się nie można zdecydować. Proszę podać termin.
– Żaku, ty świętego wyprowadzisz z równowagi. Jutro cię urządzi? Swoją drogą, czemu jej mężczyźni nie dają spokoju? Nie boją się Elmara?
– Przecież ona mu się nie skarży. Sam zauważyłem zupełnym przypadkiem.
– I co zrobiłeś?
– Porozmawiałem sobie z tym delikwentem. Mniej więcej tak, jak wasza królewska mość z Lawrisem. Zagroziłem, że wszystko opowiem Elmarowi. Ale ile w tym sensu...?
– Groźby należy wprowadzać w czyn, dopiero wtedy mają sens.
– To co, mam mu opowiedzieć?
– A opowiedz. W najgorszym razie Elmar ukręci łby jednemu czy dwóm, zapłaci rodzinie zadośćuczynienie, nie zbiednieje przez to. Rozpaczająca wdowa pewnie się nawet ucieszy z okazji pozbycia się małżonka-kozła bez żadnych dodatkowych konsekwencji finansowych. A reszta się będzie bała. Swoją drogą, Żaku... Jak ona się czuje?
– Proszę jej samej zapytać.
– Nie, interesuje mnie obiektywna opinia. Przecież jeśli coś jest nie tak, to Olga mi się nie poskarży.
– Obiektywna... Nie powiedziałbym, żeby jej się tam podobało. Jest w ciągłej depresji i ma tonę jakichś drobnych problemów. Poza tym czuje się samotna, tęskni za domem... Nadal nie ma żadnych przyjaciół w swoim środowisku. Pisze jakieś tam wiersze i krępuje się pokazywać je komukolwiek. Wypala po dwa tuziny papierosów dziennie i na moje oko za dużo pije... jak na dziewczynę. Wydaje mi się, że zrobiliście z Elmarem wielką głupotę, że jej o wszystkim opowiedzieliście. Chociaż ona przekonuje, że to normalny stan i tak właśnie wyglądało jej życie w jej własnym świecie. A tutaj jej się z początku wydawało, że trafiła do bajki, więc zachowywała się inaczej. Teraz się oswoiła, przyzwyczaiła, zanurzyła w codzienności i jak się sama wyraziła „bajka się skończyła”. Okazało się, że tu jest tak samo parszywie jak w domu, tylko nieco gorzej, bo tam miała rodzinę, przyjaciół i przynajmniej jakieś wykształcenie, a u nas tutaj średniowiecze, czepki i fartuszki, żelazka napędzane węglem i piece na drewno... A do facetów nie ma szczęścia ani tam, ani tu. Więc wróciła do swojego zwykłego stanu. Nie wiem, może być i tak, że mówi prawdę, ale wątpię. Poza tym nosi się z pomysłem pobycia się w jakiś sposób swojej białej zasłony. Twierdzi, że głupio jej na samą myśl, że umrze jako dziewica. Ale nie potrafi sobie znaleźć wystarczająco dobrego kawalera. Durni pijani sąsiedzi nie są pociągający. Ja powiedziałem, że boję się przekleństwa, Elmar – że to byłoby niegodne z jego strony. Może przynajmniej wasza królewska mość się zgodzi pocieszyć damę?
– Odmówię.
– Jak wasza królewska mość sobie życzy. Ale proszę mieć na uwadze, że jeśli sprawa przeciągnie się do samej selekcji, to w ramach ostatniego życzenia ona poprosi waszą królewską mość o noc miłości. I tak to się skończy.
– To ona ci to powiedziała?
– Nie, to ja jej poradziłem.
– Dziękuję ci, przyjacielu kochany! Ja ze swojej strony poradzę jej to samo, tylko w stosunku do ciebie i jestem gotów się założyć, że moja rada spodoba jej się znacznie bardziej.
– Wasza królewska mość, nie! – zaprotestował Żak
– Ależ tak, jak najbardziej tak. Bo się rozbestwiłeś do reszty. Jeszcze jej poradzę, żeby upiła Elmara do odpowiedniego stanu i go sobie wzięła cieplutkiego, kiedy nie będzie wyjeżdżał z tymi swoimi „niegodnie” i „nie wypada”, miłośnik polowań jeden...!
– Wasza królewska mość! – przeraził się błazen. – Czy wasza wysokość sobie wyobraża, co rano zrobi Elmar, jeśli do tego faktycznie dojdzie? Czy naprawdę do tego stopnia nie zależy waszej królewskiej mości na kuzynie?
– Nie przesadzaj, nic takiego specjalnego nie zrobi. Pokrzyczy, że jak on mógł i że to takie niegodne, pocierpi przez parę tygodni i tyle. – Król spojrzał na zegarek, podniósł się i schował butelkę do sejfu. – Dopijaj i wynoś się, mam o czwartej spotkanie robocze.
– Z Kamillą? – zapytał Żak.
– Nie, z Flawiuszem. A z Kamillą, jeśli to cię tak bardzo ciekawi, mam spotkanie o dziesiątej. Również robocze. Po raz kolejny powiem jej, co o niej myślę i prawdopodobnie będę sobie szukał nowej faworyty. Po prostu nie jestem w stanie jej długo znosić, mimo że zawodowo jest bezkonkurencyjna.
– Lepiej by wasza królewska mość sobie żony szukał – burknął Żak i również wstał z fotela. – Proszę nie zapomnieć, jutro o zachodzie słońca.
* * *
– Amargo, mam do ciebie bardzo osobistą prośbę. – Dowódca powstańców poprawił czerwoną kokardkę na przedniej kieszeni i uważnie spojrzał na rozmówcę, który skrzywił się z niezadowoleniem.
– Niech no zgadnę. Sordi poskarżył ci się na moich chłopców i chcesz, żebym ich wymienił. Czy to przypadkiem nie za wielki honor dla jego agenta handlowego? Czym mu się moi chłopcy nie spodobali? Nie dość wysoko zarzucali tyłkami na zakrętach? Oni nie będą się przed nim kłaniać, ich praca polega na ochronie. A jego – na prowadzeniu rozmów, a nie na zaczepianiu miejscowych w każdej napotkanej knajpie.
– Ja wszystko rozumiem... – Towarzysz Passionario westchnął z poczuciem winy i posłał Amargo kolejne proszące spojrzenie. – Ten cały Romero mnie również niezbyt się podoba. Ale jest nam potrzebny, i Sordi bardzo prosił. Tam wybuchnął konflikt... Nie proszę, żebyś wymienił wszystkich, Toro i Espada to spokojni, inteligentni ludzie, bardzo trudno się do nich przyczepić, chociaż Sordi próbował. Ale bardzo cię proszę, zastąp kimś Rico. On tym swoim językiem świętego potrafi doprowadzić do ostateczności. Prawie się pobili, Toro i Espada musieli ich rozdzielać. Poza tym ochroniarz z niego również... mocno taki sobie. Jednym słowem, złodziej. Lepiej daj mi jeszcze jednego wojownika, najlepiej strzelca. I nie takiego wygadanego, jak Riko.
– Dobrze. – Amargo z irytacją zmrużył oczy. – Zastąpię Rico. Dam ci nowego wojownika. Milczącego jak skała, o ile go nie drażnić. Nie mniej inteligentnego, niż Toro i Espada i tak samo spokojnego, o ile, jak powiedziałem wcześniej, nie irytować go celowo. I jeżeli Sordi znowu będzie miał pretensje, to poślij go na drzewo. Możesz przypomnieć, że ten jego bezcenny Romero też ma psi ogon zamiast języka. Moim zdaniem Rico tam akurat pasował. Zrobiliby sobie raz na jakiś czas pojedynek na gadanie i obaj mieliby dobry nastrój. A bardziej poważny człowiek panu ajentowi poderżnie gardło i tyle. Żeby nie robił z siebie wielkiego szefa. Też mi się znalazł wyjątkowy specjalista. Dzisiaj nam potrzebny, jutro nie. Zresztą, według mnie dziś też niezbyt potrzebny. W ogóle nie leży mi ten cały pomysł z umawianiem się z Goldiańczykami. Raczej bym spróbował uderzyć do Ortanu. Tam można spokojnie dogadać się z koroną i nie obawiać, że będą kombinować za naszymi plecami.
– Sytuacja w Ortanie jest niestabilna. – Młodszy z rozmówców lekko pokręcił głową. – Teraz mają tam taką wojnę intryg, że strach tykać nawet długim kijem. Król i Komisja spiskują przeciwko sobie nawzajem i stanięcie między nimi w takiej chwili, to pchanie się pomiędzy żarna. Oczywiście Goldiańczycy mogą nas wystawić, ale Ortan jest jeszcze bardziej niebezpieczny. Poza tym, tamtejszy król wykazuje nadmierne zainteresowanie naszą partią. On jest naprawdę dobrym człowiekiem, ale sam mówiłeś, że lepiej by nie wiedział za dużo. Zresztą, o ile zmieniłeś zdanie, to chętnie się osobiście do niego przejdę...
– Zapomnij. – Amargo wyciągnął z kieszeni cygaro i odgryzł koniuszek. – Daj ognia. Nie oduczyłeś się jeszcze?
– Nie. – Passionario uśmiechnął się lekko, podniósł rękę do cygara i pstryknął palcami, nad którymi natychmiast uniósł się niewielki płomyk. – A kogo mi dasz w miejsce Rico?
Amargo zaciągnął się, chytrze zmrużył oczy i oznajmił:
– Cantora. – Po czym wyszczerzył się z zadowoleniem na widok miny rozmówcy. – Poza nim nie mam kogo. Przecież sam prosiłeś o strzelca. W czym ci Cantor nie pasuje?
– Chcesz mi powiedzieć, że nie masz dla niego innej roboty? Dawanie takiego speca do ochrony, to tak samo jakby łupać orzechy kryształem magicznym.
– Nie. – Amargo pokręcił głową. – Chodzi o to, że Cantor... Przenoszę go w inne miejsce. Szkoda mi go do oddziału polowego, bo tam faktycznie będzie, jak powiedziałeś, kryształem do orzechów, więc niechaj posiedzi w ochronie. Szczególnie, że zna języki.
– Przenosisz? A co się stało? Coś zbroił czy... jednak załamanie?
– Można powiedzieć, że do załamania niewiele brakuje.
– Co znaczy „niewiele”?
– Jeśli człowiek przestaje nad sobą panować w codziennym życiu, w pracy to się też objawi, i raczej wcześniej niż później. Cantor nie jest głupi, sam to wyczuwa. Dlatego przyszedł do mnie, opowiedział wszystko ze szczegółami i poprosił o przeniesienie do oddziału polowego. Zabójca, który ma coś nie w porządku z nerwami, to żaden zabójca tylko samobójca.
– Z nerwami? A kiedy on je niby miał w dobrym stanie? I jakie są objawy? Mam nadzieję, że nie zaczął brać narkotyków?
– Nie zauważyłem. A problemy mu się zaczęły po tamtym sławetnym polowaniu na wiedźmę. Coś się tam takiego stało, co z Saetą przemilczeli. Chciałbym ja wiedzieć co dokładnie, ale przecież Cantor nie odpowie, a Saety już nie zapytam.
– A co się z nią stało? Widziałem ostatnio Gaetano i poczułem, że jest kompletnie nie w sosie. Jakaś poważna sprawa, ale krępowałem się pytać. Zresztą sam wiesz, on normalnie za mną nie przepada, a jak jeszcze zacznę się wpychać z butami...
– Co się stało... To samo, co się wcześniej czy później dzieje z każdym. Ni to gdzieś się pomyliła, ni to zawiódł wywiad, ale trafiła na ochronę. I pierwszym strzałem na śmierć. Żebyś ty widział, co się z Cantorem działo, jak o tym usłyszał! Chłopaki przerazili się do tego stopnia, że nie zaryzykowali zbliżania się do niego, tylko zawołali mnie.
– A co dokładnie się z nim działo? – zapytał dowódca ostrożnie. – I dlaczego ja o tym nie wiedziałem?
– Ty... – Na twarzy towarzysza Amargo pojawił się wyraz nieskończonej irytacji z pewną dozą obrzydzenia. – Ty się akurat w tym czasie nażarłeś fangi w takiej ilości, że normalny człowiek by padł trupem na miejscu, a potem w tym tutaj pokoju łapałeś fioletowe gobliny używając do tego ścieżek ognia. Powiedz mi, czy wy z Cantorem mimo wszystko nie jesteście braćmi? Dlaczego wszystkie problemy zawsze trafiają was obu naraz, a ja za każdym jednym razem muszę się dwoić i troić?
– Ale za to w końcu opanowałem ścieżki ognia! – zbył rozmówcę optymistycznie nastawiony młodzieniec.
– Metodą przedawkowania narkotyków – skomentował z sarkazmem jego mistrz. – W całkowicie drewnianym pomieszczeniu. Wspaniały czas i miejsce sobie znalazłeś do zabaw z ogniem! A potem cała twoja ochrona latała z wiadrami...
– Amargo, nie zaczynaj wszystkiego od początku! – Dowódca zrobił zrozpaczoną minę. – Rozmawialiśmy o Cantorze. Wiemy już, co w tym czasie robiłem ja, a co zrobił on?
– Widziałeś kiedy, żeby Cantor płakał?
– No coś ty? – Wielkie ciemne oczy towarzysza Passionario zapaliły się niezdrową ciekawością, graniczącą z zachwytem. – Naprawdę? Kamienne serce naszego drogiego Cantora w końcu drgnęło i z tej grudy zimnej wściekłości udało się wydusić łzę?
– Weź mi tu jeszcze balladę napisz! – rzucił Amargo z irytacją. – Poetycki ty mój romantyku! Że niby serce mu drgnęło! Drgnęła cała chata, i to niejeden raz! Cieszmy się, że nie runęła, bo Cantor włożył w to wiele wysiłku! Wydusić łzę?! Przecież on urządził pełnowymiarowy atak histerii z waleniem głową o ścianę i krzykami, że to wszystko jego wina!
– A był trzeźwy? – sprecyzował wódz.
– Jak kryształ. Ale nawet Cantor pijany na umór nigdy się w ten sposób nie zachowywał. Ostatecznie nie potrafił sensownie wyjaśnić, co w zasadzie było jego winą. Poważnie się bałem, że mu znowu odbije, ale chyba się upiekło. Co prawda musiałem go potraktować środkiem uspokajającym, bo nie potrafił ani mówić do rzeczy, ani słuchać. Odespał, doszedł do siebie i chyba już wszystko w porządku, tyle że po tym wszystkim jakoś dziwnie się zachowuje.
– Dziwnie? Czy twoim zdaniem do tej pory zachowywał się normalnie? Amargo, przecież on przez te wszystkie lata...
– Co ty w ogóle o tym wiesz?!
– Akurat ja wiem, i to lepiej niż ty! Gdybyś w niego zajrzał jeden jedyny raz, tak jak ja, to tobie też by się zwykła widoczna histeria wydała zmianą na lepsze!
– Nie umiem zaglądać. – Amargo westchnął ze zmęczeniem. – I uznajmy, że ci wierzę, mimo że specjalista z ciebie, łagodnie mówiąc, nienadzwyczajny. Ale to nie wszystko. Parę dni Cantor kręcił się po chałupie pogrążony w zgryzocie, a potem przyszedł do mnie się kajać. Mówi, że coś pękło, coś jest nie tak, czuje to, ale słowami nie da rady wyrazić. Więc nie mam sobie nic złego myśleć, tylko go przenieść do oddziału polowego, bo on już nie da rady pracować. Do oddziału go nie puściłem, bo tam również nie ma miejsca dla człowieka w takim stanie. Niechaj sobie trochę posiedzi w ochronie, a potem zobaczymy. Może mu się poprawi. A jak nie, to pomyślę, czym go zająć.
– Nawet tobie nic nie powiedział?
– Dlaczego „nawet”? Po prostu nic mi nie powiedział. Czy ty może uważasz, że ja mu robię za kamizelkę do wypłakiwania? Przychodzi, kiedy potrzebuje rady. A skarżyć się na los nie chodzi do nikogo. Nawet do księdza.
– On jest tak zajadłym ateistą, czy tak bardzo nie lubi się skarżyć?
– Po prostu poznał po głosie, kto jest naszym księdzem i dlatego do niego nie chodzi. Bo jedna sprawa to otworzyć duszę przed jakimś abstrakcyjnym spowiednikiem, a zupełnie co innego, gdy jest nim towarzysz z grupy, któremu potem trzeba będzie patrzeć w oczy. Tak więc nikt nic nie wie. I ty również się nie dowiesz, ponieważ gdzieś za granicą Cantor nabył amulet ekranujący.
– On w ogóle się zrobił nadmiernie zamknięty w sobie – powiedział Passionario, wyciągając cygaro i zapalając je tym samym sposobem co poprzednie. – Niezbyt często go widywałem po tym jak poznałem... znowu, ale odniosłem właśnie takie wrażenie. Zamknięty w sobie, zimny... i groźny. Jak pistolet.
– Oj Passionario, z ciebie to naprawdę jest poeta! – Amargo posłał rozmówcy krzywy uśmiech. – Pozostało tylko usiąść i napisać balladę „Towarzysz Cantor – człowiek-pistolet”. Ty u nas jesteś specem, jeśli idzie o wymyślanie rewolucyjnych wierszy. O ile pamiętam, to jego również planowałeś zaprząc do tejże pożytecznej roboty?
– Przecież chciałem jak najlepiej. Znałem go jako zupełnie innego człowieka. Uczciwie mówiąc, to nie podejrzewałem nawet, że stanie się taki jak jest teraz. Kiedy odmówił pracy w propagandzie i poprosił o przyjęcie do grupy operacyjnej, myślałem, że to tymczasowy skutek ciężkiego szoku. Bo co jak co, ale on nigdy nie był zły...
– A ja wiedziałem, że nie będzie pracował w propagandzie. Co prawda miałem nadzieję, że wyśle nas obu na drzewo i odejdzie w nieznanym kierunku, bo również się nie spodziewałem, że poprosi o przyjęcie na członka bojówki... No ale nic... Czas na mnie, pójdę, powiem Cantorowi, że mam dla niego pracę i niechaj zaczyna.
– Niechaj. Może przynajmniej teraz ten cały Romero zrobi się choć trochę mądrzejszy i nauczy szanowania towarzyszy.
– Bez dwóch zdań – zgodził się Amargo. – Cantor jest wielkim amatorem olewania instrukcji i jeśli Romero powie mu coś podobnego do tego, co powiedział Rico, to nawet nie dojdzie do walki jako takiej. Cantor zwyczajnie skręci mu kark. Tylko nie zapomnij uprzedzić o tym Sordiego.
– A ty uprzedź Cantora, żeby mu przez myśl nie przeszło zabijać Romero – jest nam mimo wszystko potrzebny.
– Serio...? A moim zdaniem to żadna strata. – Amargo skrzywił się z niezadowoleniem i zmienił temat. – Swoją drogą, jak twoje ucho?
– Nie specjalnego, w zasadzie już wszystko dobrze. Wiesz przecież, że umiem regenerować, więc na mnie wszystko szybko się goi. Nawet ślad nie zostanie, zobaczysz.
– Ja o tym doskonale wiem, ale mimo wszystko bądź ostrożniejszy. Jak w ogóle udało ci się poparzyć ucho? Znowu próbowałeś czegoś nauczyć się samodzielnie?
– Nie, po prostu prasowałem koszulę, a w tym czasie ugryzł mnie moskit...
– Passionario, na wszystkich bogów, ty jesteś jak dziecko! Zawsze ci się coś przytrafia. Wyobrażam sobie, co by z ciebie zostało w okolicach czterdziestki, gdyby nie ta sławetna umiejętność regeneracji. Nie mogłeś prasować żelazkiem, jak wszyscy normalni ludzie?
– Ale ja przecież umiem. Zresztą, nawet jakby mi to biedne ucho całkiem się spaliło, to odrosłoby nowe.
– I do kogo byłbyś potem podobny? Spróbuj chociażby uszu pilnować.
– Oj, faktycznie! – Młody człowiek roześmiał się dźwięcznie. – Całkiem zapomniałem, że nowe wyrosłoby takie, jak powinno być naturalnie. Ładnie bym wyglądał z różnymi uszami... Nie przejmuj się tak. Nic mi się nie stanie.
– Chciałbym mieć na taką nadzieję... – westchnął Amargo i sięgnął po kapelusz.
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12
tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21
e-mail: [email protected]
www.papierowyksiezyc.pl