Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na przekór przeznaczeniu to trzeci tom niezwykłego cyklu fantasy autorstwa Oksany Pankiejewej, który spodoba się wszystkim fanom Olgi Gromyko i miłośnikom fantastyki pochodzącej zza naszej wschodniej granicy. Poprzednie tomy to: Przekraczając granice i Pierwszy dzień wiosny.
Kroniki Dziwnego Królestwa to cykl urzekający humorem, mnogością wątków i postaci, wędrówkami między światami równoległymi, złożonością intryg i tajemnic oraz niepowtarzalnym stylem, który czyni obcowanie z prozą Oksany Pankiejewej niepowtarzalną czytelniczą przygodą. Autorka stworzyła tak barwny i rozbudowany świat, że jego odkrywanie jest prawdziwą gratką dla miłośników gatunku.
Dać królewskie słowo honoru – nic prostszego, ale ożenić się w ciągu trzech miesięcy, kiedy narzeczona nawet nie majaczy na horyzoncie? A raczej narzeczonych jest tyle, że nie wiadomo którą wybrać, żeby potem nie żałować do końca życia.
Gorsi są chyba tylko nieproszeni jasnowidze, którzy mają ochotę zepsuć nadchodzący ślub smutnymi proroctwami o nadciągającej tragedii. Co robić? Złamanie słowa honoru jest dla Szellara niemożliwe, ale można przecież sprzeciwić się przeznaczeniu.
W tym pasjonującym cyklu każdy kolejny tom przynosi nowe wątki, co sprawia, że jest to niezapomniana czytelnicza przygoda pełna niespodzianek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 630
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czterech jeźdźców nieśpiesznym kłusem podążało na wschód. Słońce stało wysoko, ale pod nieustającym wiatrem na drodze było dosyć chłodno. Wiosna zaczęła się zaledwie parę dni temu i mimo że w Ortanie nawet zimą nie było specjalnie mroźno, podróżni, przyzwyczajeni do mistralijskich upałów, zziębli.
Droga z Mistralii do Goldiany przez Ortan była dwukrotnie dłuższa, niż na przełaj, ale mało kto miał ochotę na przekraczanie Białej Pustyni. Nasi czterej bohaterowie zdecydowanie nie zaliczali się do takich śmiałków. Dlatego też nikt, nawet rozpieszczony mazgaj Romero, nie skarżył się na pogodę. Zresztą, w odpowiedzi natychmiast usłyszałby dość nieuprzejmą sugestię stulenia pyska. Rano już dostał podobną radę w odpowiedzi na próbę zbesztania Cantora za spóźnienie i wyraźnie odczuwalny gorzelniany zapach. A ponieważ towarzysz Romero miał okazję przekonać się na własnej skórze, że konflikty z Cantorem są niebezpieczne dla zdrowia, nie próbował odzywać się ponownie.
Zamknięcie ust Romero nie było dla Cantora specjalnym problemem. Niestety, doskonale zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później pytanie: „Gdzie byłeś?” zada któryś z pozostałych towarzyszy, a ich już nie da się spławić bezczelną odzywką. Bo będzie to albo Espada, którego Cantor zbyt szanował, by traktować go w chamski sposób, albo Toro, który dowodził grupą i miał prawo żądać od podwładnych wyjaśnień. Nie ma bata, za chwilę któryś zapyta gdzie raczył przebywać drogi towarzysz, dlaczego upił się na zadaniu i skąd ma siniaka. I teraz jak im to wszystko wyjaśnić, żeby wyszło krótko a równocześnie brzmiało prawdopodobnie? I jeszcze nie zawierało zbyt wielu szczegółów...
Cantor odruchowo sięgnął do kolczyka, który zawsze tarmosił w zamyśleniu i w odpowiedzi na ten ruch złamane żebro uznało, że czas najwyższy gwałtownie przypomnieć o swoim istnieniu. Mistralijczyk skrzywił się i ostrożnie opuścił rękę, mając nadzieję, że nikt niczego nie zauważył. Działanie zaklęcia znieczulającego dobiegało końca, a skutki zajść wczorajszego wieczora jeszcze długo będą odzywać się bólem w boku. Jak on w ogóle dał się wpakować w tę całą awanturę?
Zresztą, przecież to wszystko nie zaczęło się wczoraj, tylko wcześniej. Znacznie wcześniej... Bo kiedyś pochmurny i nieprzyjazny Cantor nosił inne imię. I był kochającym życie beztroskim nicponiem, który najbardziej w życiu cenił muzykę oraz kobiety. Jego imię nadal pamiętano we wszystkich krajach kontynentu, a magiczny głos rozbrzmiewał ze starych kryształów muzycznych. Tyle że w tej chwili maestro El Draco oficjalnie uznawano za nieżyjącego.
Przez długi czas do utalentowanego barda uśmiechało się szczęście, ale któregoś razu los odwrócił się do niego zadkiem... A z drugiej strony, czy naprawdę można mieć pretensje właśnie do niego? Jeżeli uczciwie i bezstronnie przypomnieć sobie wszystkie perypetie El Draco, stanie się oczywiste, że jest to historia głupich i fatalnych pomyłek jego samego. Trzeba było myśleć przed powrotem do ojczyzny! Na początek przypomnieć sobie, dlaczego wcześniej musiał stamtąd uciekać. Zrozumieć, że przewroty państwowe mało się od siebie różnią. I nadzieja, że nowa władza okaże się lepsza od poprzedniej, zawsze jest wyjątkowo głupia. Niestety, ta mądra myśl, tak samo jak parę innych, równie życiowych, przyszła do głowy nieostrożnego barda z dużym opóźnieniem – dopiero w baraku obozu poprawczego.
Dobrze by też było pójść za radą starszego towarzysza, który po udanej ucieczce nakazał mu pozostawanie w ukrytej kwaterze razem z resztą grupy nielegalnych emigrantów i czekanie na statek. No ale siedzenie było zbyt nudne. Zachciało mu się przygód. Bo jak to – stolica tuż obok, a tam czeka panna nieziemskiej urody, szalona miłość, niepohamowana namiętność... Więcej skromności trzeba było mieć, towarzyszu El Draco, i nie wyobrażać sobie, że piękna dama przez ostatnie kilka księżyców nie miała nic lepszego do roboty, niż oczekiwanie na byłego kochanka. Szczególnie jak się weźmie poprawkę na fakt, że wcześniej adorator cieszył się bogactwem i szeroką sławą, a teraz był zwykłym zbiegłym więźniem. Z drugiej strony, gdyby panna po prostu zamknęła mu drzwi przed nosem, bard by to jeszcze zrozumiał, ale żeby radośnie powitać, przytulić, a potem spoić tylko po to, by oddać w ręce najbliższego patrolu policji? To już pewna przesada...
Kilka tygodni, spędzonych w areszcie śledczym Castel Milagro obfitowało we wspomnienia, których El Draco bardzo nie lubił przywoływać. Ale mimo to wydarzenia tamtych dni schowane w najdalszych zakamarkach pamięci nadal wracały do niego w nocnych koszmarach.
Z kolei chętnie przypomniałby sobie okoliczności swojego uratowania i następujące po nim dwa księżyce, ale to z kolei kompletnie mu się nie udawało. Przyjaciel i mentor Amargo (który na pewno o wszystkim wiedział, ale wolał milczeć) zapewniał, że nie ma co nawet próbować. „Biedny mały... No ale sam powiedz, skoro tam zwariowałeś, to przecież jak bardzo byś nie próbował, przypomnisz sobie zapewne tylko majaki albo halucynacje z tamtego okresu”... Tymczasem El Draco naprawdę chciałby wiedzieć, co się wtedy wydarzyło, a co było „fałszywymi wspomnieniami”! Gdyż zupełnie nie potrafił się zmusić do uwierzenia w nieprawdziwość tego, co doskonale pamiętał, mimo że rzecz była absolutnie sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem.
Przykładowo moment, w którym ucięto mu rękę, odbił się w jego pamięci jak płyta nagrobna, choć na własne oczy widział teraz, że obie ręce są tam gdzie powinny. Miał też wielką ochotę na poznanie istoty zagadkowych zmian, jakie nastąpiły w jego twarzy. Bo nawet ten naiwny bard, którym był kiedyś, doskonale rozumiał jedną prostą rzecz: jeśli człowieka długo bić przy użyciu różnych przedmiotów, a potem przyłożyć policzkiem do rozżarzonej kraty, to nawet po długim i wykwalifikowanym leczeniu przechodnie na jego widok będą uciekać na drugą stronę ulicy. Leżąc w sali szpitalnej po uratowaniu z lochów Castel Milagro El Draco spodziewał się dokładnie czegoś w tym rodzaju, ponieważ na prośbę, by przynieść mu lustro za każdym razem otrzymywał delikatną ale twardą odmowę. Ale kiedy już to lustro dostał...
Miał przed sobą całkiem zdrowego, dosyć przystojnego ale całkowicie obcego człowieka. No dobrze, z tym „całkowicie” to pewna przesada, bo odbicie przypomniało El Draco ojca. Jednak te parę tygodni wcześniej młody bard nie był podobny do rodziciela... przynajmniej nie w takim stopniu. A dochodził jeszcze trzydniowy zarost, który pokrywał jego twarz tylko z jednej strony. Ostatecznie biedna ofiara, mimo nalegań, nie otrzymała żadnych wyjaśnień tego niesamowitego fenomenu.
Zresztą, zmiana wyglądu okazała się zupełną błahostką w porównaniu z całą resztą. Po utracie Ognia i głosu El Draco na zawsze przestał być bardem, a gdy to zrozumiał, odczuł nieodpartą chęć, by się powiesić. Szczęśliwie akurat nie był sam i nie udało mu się wcielić tego zamiaru w życie.
A potem desperacja odeszła. Bo czyż przyjaciele nie są właśnie po to, by pchać się z durnymi wyrazami współczucia i wywoływać wściekłość – najlepszy lek na rozpacz...? Po utracie zdolności El Draco przypomniał sobie, że kiedyś uczył się strzelać i całkiem nieźle mu to szło. Poza tym, jak każdy mistralijski mężczyzna od dzieciństwa potrafił walczyć na noże. A kiedyś, po prostu dla zabawy, nauczył się pracy z rzutkami... I wszystkie te całkiem przydatne umiejętności bardzo współgrały z chęcią byłego barda, by na kimś się zemścić za swoje złamane życie.
No i tak to wyszło. Stary przyjaciel ojca, towarzysz Amargo dokończył trening młodego wojownika, doprowadzając zdolności strzelca i nożownika El Draco do poziomu zawodowca. Inny towarzysz – uczeń słynnego barda, któremu jakimś cudem udało się zostać kimś na scenie politycznej i stanąć na czele wielkiej, wpływowej partii – wymyślił łzawą legendę o tragicznej śmierci mistrza. Elfia farba o dokładnie dobranym smagłobrązowym odcieniu ukryła tatuaż, pozbawiając „nieboszczyka” jedynej oznaki szczególnej, którą nadal posiadał. Klasową fryzurę ostrzyżono mu jeszcze w obozie, więc kiedy włosy odrosły, pozostało tylko zaczesać je do tyłu i zebrać w kucyk jak przystaje wojownikowi, na zawsze zapominając o grzywce noszonej zwykle przez bardów.
W ten oto sposób zniknął wesoły bard Diego del Castelmarra zwany El Draco. Ale za to znikąd pojawił się chmurny towarzysz Cantor. Odważny wojownik. Doskonały strzelec. Bezlitosny morderca. Zdeklarowany przeciwnik kobiet. I taki właśnie był już od dłuższego czasu.
Nie potrafił pojąć dlaczego jego nowa osobowość tak bardzo przeraża wszystkich, którzy znali go wcześniej.
Z drugiej strony, może to wszystko zaczęło się zeszłej jesieni, kiedy otrzymał zadanie, by odnaleźć zaginioną kasę partyjną i zabić złodziejkę – potężną wiedźmę? Właśnie wtedy (co nigdy wcześniej nie zdarzyło się Cantorowi-zawodowcowi) w dziwny sposób zaprzyjaźnił się ze swoją partnerką, równie zaciekle nienawidzącą mężczyzn, jak on kobiet. I właśnie w trakcie wypełniania tego zadania prawie zginął. Albo prawie zwariował, teraz to trudno oceniać. Wtedy to, błąkając się po Labiryncie dołączył do grupy nieboszczyków i został wciągnięty w niezrozumiałą ceremonię. I kiedy tam stał jak słup, próbując zrozumieć, co się w ogóle dzieje, jakiś niedouczony nekromanta bezczelnie ożenił go z kompletnie obcą panną. Teraz to wspomnienie go śmieszyło, ale wtedy naprawdę się wściekł... W sumie może nie powinien tego kretyna zabijać? Przestraszył dziewczynę tak, że prawie uciekła, porzucając świeżo upieczonego „małżonka”, by dalej w samotności błądził po Labiryncie. Ale jednak udało mu się dogonić „pannę młodą” i w końcu znaleźć wyjście, a pechowy mag sam był sobie winien. Nie trzeba było rzucać klątw ludzi.
Fakt, wszystko zaczęło się chyba właśnie wtedy. Ale tak naprawdę rozkręciło dopiero jakieś trzy tygodnie temu. Wtedy Cantor spotkał tę dziewczynę w rzeczywistości i dowiedział się, że został jej przekleństwem. Dopiero biedaczka wpadła... Taka miła dziewczyna, zwyczajna, dobroduszna i tak bardzo niepodobna do innych, że niezłomny wojownik sam nawet nie zauważył kiedy „małżonka” zawojowała jego serce. Ni to przekleństwo zakładało jakąś wzajemność, ni to po prostu tak wyszło, ale w Cantorze zaczął budzić się El Draco. W lepszych czasach kochliwemu bardowi podobało się wszystko co nietypowe i egzotyczne, a co może być bardziej wyjątkowego, niż człowiek z innego świata? Zresztą, za blondynkami też przepadał od zawsze, mimo że cały kontynent drwił z niezrozumiałej miłości Mistralijczyków do panien o jasnych włosach.
Oczywiście Cantor nie śpieszył się z opowiadaniem dziewczynie, że to właśnie on jest jej „nieżyjącym” małżonkiem. W Labiryncie wśród trupów przerażona „narzeczona” zobaczyła go jako pokiereszowanego więźnia z Castel Milagro, więc nie musiał się bać, że Olga go rozpozna. Naprędce wymyślił bajeczkę o tym, że przekleństwo nie jest groźne i na tym poprzestał. Skoro ukochana chciała wierzyć, że mroczna magia związała ją z martwym bardem, to niech sobie tak myśli. Absolutnie nie potrzebuje wiedzieć, w kogo zamienił się ten miły chłopak...
Cantor potrząsnął głową, odganiając nieprzyjemne wspomnienia. Kapelusz natychmiast spełznął mu na oczy, a ledwo podniósł rękę, by go poprawić, znowu zabolało złamane żebro. Że też musiał ładować się w cudze problemy...! Słusznie kiedyś Kozak zauważył: „I czego to mężczyzna nie zrobi dla ślicznej panny...” Ech, szanowny meisterze, chętnie bym ci dał po łbie za twoje pomysły, bo to przecież wszystko przez ciebie! Z powodu twoich zaklęć własnego wyrobu! Skoro już żeś koniecznie chciał zawalczyć o uczciwość branży hazardowej, to mogłeś sprać krupiera po pysku – po co było rzucać zaklęcie na wszystkich obecnych? Bo o ile pozostali goście tylko zachowywali się lekko nietypowo, o tyle towarzyszowi Cantorowi po prostu odbiło! I to dokumentnie! Poszedł w gości posłuchać muzyki, a ostatecznie spił się jak ostatnia świnia, uwiódł porządną dziewczynę, dostał w ucho od pierwszego paladyna Elmara (i dobrze, że skończyło się tylko wstrząśnieniem mózgu), pogadał z martwym mistykiem, a na koniec z przerażeniem uświadomił sobie, że jest po uszy zakochany! Nie wspominając już, czego nasłuchał się od wrednej uzdrowicielki, od towarzysza Amargo i od własnego głosu wewnętrznego. Bo to właśnie w tym momencie się pojawił, ten złośliwy i bezwstydny głos, który nadal uznawał za oznakę rozdwojenia jaźni, i z którym cały czas się kłócił. Tyle dobrego, że teraz głos milczał. Ale za to zaczęło się to, czego Cantor naprawdę wolałby uniknąć.
Ledwo w polu widzenia pojawiła się pierwsza karczma, towarzysz Toro nabrał ochoty na małe co nieco – zresztą, on gotów był jeść w każdej chwili i w dowolnym miejscu. A ponieważ był najstarszy w grupie, nikt nie próbował wykłócać się z jego poleceniami. I oczywiście jak tylko ulokowali się przy stole w oczekiwaniu na „lekkie śniadanie” spóźniony towarzysz Cantor musiał wyjaśnić, gdzie się szlajał, dlaczego wrócił dwie godziny później, niż powinien, kto udekorował mu facjatę, ile wczoraj wypił i czy w ogóle pamięta, jakie są jego obowiązki?
– Pamiętam – burknął niechętnie. Odpowiedzi na pozostałe pytania teoretycznie mógł zmyślić, bo zwykle udawały mu się tak natchnione literackie opisy, że już po szóstej minucie zebrani chórem prosili, by się zamknął. Ale niestety, dziś natchnienie go opuściło. Pewnie z powodu ogólnie kiepskiego samopoczucia.
– No, no... – Ciekawski Toro pokrzepiająco skinął głową. – A co dalej?
Cantor z rozpaczą spojrzał na pusty stół. Tak naprawdę miał ochotę iść spać, a nie odpowiadać na durne pytania. Może powiedzieć im, że wybrał się do burdelu w stolicy? Chwilę się pośmieją i zostawią go w spokoju?
„Powiedz prawdę” – odezwał się znienacka głos wewnętrzny. Ten towarzysz miał jedną radę lepszą od drugiej...! Cantor przypomniał sobie tę całą prawdę, którą niby powinien opowiedzieć i mruknął z rozbawieniem. Prawda... A może się uda?
– Znaczy... – zaczął powoli, jak każdy szanujący się bajarz. – Udałem się w odwiedziny do pewnej damy... Bardzo dobrze mi znanej damy, jeśli rozumiecie co mam na myśli...
– Do doktor King? – Espada spojrzał na niego z zaniepokojeniem. – Tak źle się czułeś, że dobrowolnie poszedłeś do lekarza?
– A wypchaj się! – obruszył się Cantor. – Czy doktor naprawdę jest jedyną damą w stolicy? Durnie! Dla wyjątkowo tępych tłumaczę: poszedłem na randkę do kochanki!
Uczciwie mówiąc, miał nadzieję, że w tym miejscu wszyscy zaczną się śmiać i nie będą pytać dalej. Ale nawet Romero nie odważył się zachichotać, bo dobrze wiedział, że towarzysz Cantor ma ciężką rękę. Espada również milczał, nie mając ochoty usłyszeć kolejnego oskarżenia o tępotę. A spokojny jak głaz Toro pokrzepiająco skinął głową, jak król do nadwornego barda:
– Kontynuuj.
– No więc przychodzę ja w odwiedziny do ukochanej – posłusznie ciągnął Cantor – a zamiast niej widzę księcia-bastarda Elmara, pierwszego paladyna korony, który zaprasza mnie na kolację do pałacu.
Tym razem Romero nie udało się podtrzymać uśmiechu, a na surowej twarzy Espady zagościł wyraz twarzy prawdziwego konesera, któremu ktoś próbuje wcisnąć tanią podróbkę.
– Yhym... – Towarzysz Toro ponownie skinął głową. – A z jakiej okazji?
– Okazało się, że moja dziewczyna trafiła na doroczną listę ofiar dla smoka i w chwili mojego przybycia już była w drodze do jego jaskini. A ponieważ mają w Ortanie tradycję urządzania dla krewnych stypy w pałacu na rachunek korony, to mnie również zaproszono. Ta dziewczyna jest przesiedlenką i nie ma nikogo bliskiego, oprócz mnie. Na kolacji miała miejsce niewielka awantura. Słyszeliście może, że w Ortanie selekcją ofiar dla smoka zajmuje się specjalna komisja...? – Cantor rozejrzał się po słuchaczach, ale już nikt się nie śmiał ani nie wtrącał, wszyscy słuchali z odpowiednim zainteresowaniem. – No więc tym draniom udało się uchwalić jakieś prawo, zgodnie z którym nikt nie mógł im nic zrobić, więc bez najmniejszych wyrzutów wybierali kogo tylko mieli ochotę, a na dokładkę nie można ich było w żaden sposób ukarać. No i wczoraj w końcu się doigrali. Uznali, że załatwią pewnego chłopaczka, nawet nie wiem za co... Może powiedział o nich coś niemiłego albo nieodpowiednio zażartował, błaznom to się zdarza... Tak czy siak, biedaczysko odprowadził smokowi na pożarcie pięć swoich przyjaciółek na raz i z rozpaczy mu odbiło.
Cantor skromnie przemilczał swój własny udział w imprezie. Jego królewska mość Szellar III, autor i organizator tak dawno wyczekiwanej przez wszystkich mieszkańców Ortanu akcji załatwienia Komisji prawdopodobnie nie pochwaliłby tak jawnego paplania o tajemnicy państwowej. Po co towarzysze mają wiedzieć, że żywiołowego empatę Cantora specjalnie zaproszono na królewską kolację, żeby swoją nienawiścią natchnął biednego królewskiego błazna do bohaterskich czynów? A z kolei pan Żak, bezpośredni wykonawca genialnych planów swojego monarchy na pewno nie chciałby, żeby o jego zadziwiających zdolnościach opowiadano w każdej knajpie... Ale Cantor nie miał jak się wycofać.
– No i tam się skaleczyłem. – Mistralijczyk odruchowo sięgnął do rozcięcia na policzku, mimo że w porównaniu ze złamanym żebrem było prawdziwym drobiazgiem, nie wartym nawet uwagi. – Gdy ten biedak ruszył do siekania tamtych drani, ktoś zaczął strzelać, nastąpił ogólny popłoch, straż biegała tam i z powrotem, a mnie ktoś przypadkiem popchnął.
Teraz uśmiechała się cała trójka. Gdyby powiedziano im, że rzeź urządził sam Cantor, obrażony na czyjeś niewystarczająco uprzejme słowa, to by uwierzyli, ale że go ktoś „przypadkiem popchnął” – być nie może! No i dobrze, że nie wierzą. Nie miał najmniejszego zamiaru tłumaczyć, iż został popchnięty nawet bardzo celowo i nie przez przerażonych gości, tylko kilka bełtów z kuszy. I gdyby nie magicznie wytrzymała kolczuga, to na jednym złamanym żebrze by się nie skończyło.
– W tym całym zamieszaniu ktoś postrzelił króla, więc musiałem go ratować, bo w okolicy nie było ani jednego maga – ciągnął Cantor, mając szczerą nadzieję, że ta absolutnie uczciwa informacja zabrzmi dla towarzyszy wystarczająco kretyńsko. – A potem się dowiedziałem, że dziewczyny zabiły smoka i moja przyjaciółka wróciła. No to jak można było tego nie uczcić? Zebraliśmy się w małym gronie – książę Elmar ze swoją towarzyszką nimfą Ethelle, ja i moja przyjaciółka oraz królewski błazen z najukochańszą z pięciu kochanek i dobrze wypoczęliśmy. Dużo dobrego alkoholu, delikatesy z królewskiej kuchni, smocza krew, marmurowy basen, czarująca blondynka w samym prześcieradle... A wy jeszcze nalegacie, żebym dokładnie tłumaczył, czemu się spóźniłem!
Romero jednak nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Ale i tak zabrakło mu odwagi, żeby komentować na głos. Espada machnął ręką.
– Cały Cantor... Żebyś przynajmniej te kobiety sobie darował, to może by ktoś uwierzył – rzucił z rozczarowaniem.
Toro nie powiedział nic, ale rzucił na „wybawiciela królów” tak długie i badawcze spojrzenie, że Cantor aż się zaniepokoił. Do tej pory nie dostrzegał w towarzyszu zdolności w zakresie telepatii ani magicznych wizji, ale kto go tam wie, jakie talenta z powodzeniem ukrywa?
Szczęśliwie w tejże chwili przyniesiono posiłek i Toro przełączył całą uwagę na obiekt znacznie bardziej dla niego interesujący. Można uznać, że pytania na dziś się skończyły. Cóż, przynajmniej od czasu do czasu pomysły głosu wewnętrznego jednak miały sens. Tym razem prawda brzmiała znacznie bardziej fantastycznie, niż najbardziej malownicze kłamstwo, jakie Cantor mógłby wymyślić. A przecież powiedział daleko nie wszystko!
Zupełnie nie miał apetytu, więc tylko pociągnął łyk gorącej ziołowej herbaty, pozwalając rozkojarzonym myślom krążyć bardzo daleko od karczmy.
Co prawda niedopowiedziana część dotyczyła właśnie tego kawałka wspomnień, którymi nie dzielił się z nikim i których sam za bardzo nie pamiętał. Amargo niejeden raz mówił mu, że nic podobnego w rzeczywistości nie miało miejsca. A dziwny nieznajomy chłopak, którego oszalały bard pamiętał jak przez mgłę, jakoby również był tworem jego chorej wyobraźni. Cantor do wczorajszego wieczora jak najbardziej wierzył w te całkiem rozsądne tłumaczenia. Póki nie rozpoznał tego „owocu wyobraźni” w człowieku jak najbardziej żywym. O nie, szanowny towarzyszu Amargo, przyjacielu i mentorze, każde kłamstwo w którymś momencie wychodzi na jaw. Człowiek z szalonych majaków, który w niespodziewany sposób wyciągnął skatowanego barda z więzienia, istniał naprawdę. Na imię miał Żak i pracował jako błazen w pałacu jego królewskiej mości Szellara III. I ten tchórzliwy nicpoń o miękkim sercu faktycznie miał magiczne zdolności, które zmieniały go w mordercę idealnego. I właśnie o to, drogi towarzyszu dowódco, będę cię pytał, jeśli choć słowem zająkniesz mi się o nocnych wyprawach i piciu na misji.
Podczas gdy Cantor rozmyślał, popijając herbatę, jego towarzysze zakończyli posiłek i zaczęli się zbierać. Teraz „wybawcę królów” czekało powtórzenie porannego wyczynu – wskoczenie na siodło, z miną jakby nic go nie bolało. A jeśli za kolejne dwie godziny Toro i jego przepastny brzuch znowu uznają, że „czas na małe co nieco”, to dzień Cantora zmieni się w koszmar...
Espada poprawił oba miecze za plecami i pytająco spojrzał na dowódcę, jak gdyby pytając go: „Idziemy, czy masz zamiar zjeść wszystko, co ta nieszczęsna gospoda ma do zaoferowania?”.
– Wy sobie idźcie. – Toro obiad wyraźnie wprawił w dobry nastrój. – Cantorze, a ty chwilę zostań.
Cantor z pochmurną miną odsunął kubek, pokornie czekając na zasłużony wykład o sumieniu i dyscyplinie podczas akcji. To bardzo miłe ze strony grubasa, że pozbył się pozostałych towarzyszy, żeby nadmiernie nie poniżać wrażliwego podwładnego. Toro czasem bywał wyjątkowo taktowny... szczególnie po posiłku.
– Następnym razem poproś, żeby słudzy pałacowi obudzili cię na czas – przykazał Toro mentorskim tonem.
– Oczywiście – obiecał Cantor, trochę niepewnie wpatrując się w rozmówcę. Czy on naprawdę w to wszystko uwierzył? Czy to taki dziwny sposób okazywania poczucia humoru?
– To dobrze – odrzekł Toro flegmatycznie i nie zmieniając tonu doprecyzował: – To tamta dziewczyna z „Księżycowego smoka”, która lubi solone orzeszki?
Przekleństwo! Faktycznie uwierzył! Wbrew zdrowemu rozsądkowi i koszmarnej reputacji Cantora! Czy on naprawdę jest telepatą? Albo empatą? Albo ma jakieś zdolności magiczne w zakresie odróżniania prawdy od kłamstwa, jakkolwiek absurdalnie by nie wyglądała?
– Cantorze... – ciągnął domyślny towarzysz delikatnie i przekonująco. – Oczywiście możesz nie odpowiadać, jeśli sprawy mają się aż tak źle, jak by to wynikało z twojej miny. Ale... Czy jesteś absolutnie przekonany, że nie chcesz porozmawiać o swoich problemach?
– Absolutnie – stwierdził Cantor stanowczo, ponieważ sugestie tego typu budziły w nim wyłącznie wściekłą irytację. – A poza tym nie mam żadnych problemów.
Toro uśmiechnął się pod wąsem.
– Przecież ja nie mówię, że masz problemy z kobietami, jak się nadal wydaje Romero. Przecież to oczywiste, że z tym sobie sam doskonale poradziłeś, tylko z jakiegoś powodu nie chcesz się przyznać. Chodzi mi o coś innego. W tej chwili się zmieniasz, a to nigdy nie jest proste. Mogę się założyć, że lepiej dojdziesz do ładu z dziewczyną, niż sam ze sobą. Twoje wewnętrzne przeciwieństwa i walka sam ze sobą...
– Darujmy sobie to wszystko, dobrze? – Rety, i po co on tak gwałtownie wstawał... – Sam ze sobą to sobie jakoś poradzę bez cudzej pomocy.
– Jak chcesz. – Wzgardzony pomocnik wzruszył ramionami i spokojnie rzucił na stół monetę. – W takim razie chodźmy.
1. Król ma zawsze rację
2. Jeśli król nie ma racji, to patrz punkt 1
Kondraty IV Groźny
Mafiej obudził się, gwałtownie usiadł na łóżku i odruchowo złapał się za uszy, mimo że w koszmarze nikt nie zwracał na nie uwagi. Natychmiast uświadomił sobie, że przerażający sen był przepowiednią. Jego książęca mość młody elf miałby spore problemy z wyjaśnieniem otoczeniu, czym zwykłe sny różnią się od proroczych, ale dobrze to wyczuwał. Zostawało po nich dziwne wrażenie. Zarówno za pierwszym razem, gdy widział rannego Elmara, i za drugim, gdy bohaterem snu był Żak, i teraz, gdy przyśnił mu się Mistralijczyk z komnaty kąpielowej... Mafiej i wszyscy pozostali obecni wczoraj na pamiętnej kolacji w pałacu królewskim nazywali go donem Diego, a towarzysze broni Cantorem. Nie dający się wyjaśnić głos wewnętrzny wyraźnie i bez cienia nadziei uświadamiał Mafiejowi, że jego nowego znajomego czekają spore kłopoty. Delikatnie mówiąc.
Słońce już dawno wstało i tylko ostatni leń mógłby powiedzieć, że panuje wczesny ranek. Tak więc jeśli Mafiej chciał ostrzec człowieka, który wczoraj uratował mu życie, to zdecydowanie powinien się pośpieszyć. Książę błyskawicznie zerwał się z łóżka, ubrał i bez chwili wahania teleportował nad duży basen w nadziei, że zastanie tam jeśli nie samego Cantora, to przynamniej kogokolwiek, kto będzie potrafił podpowiedzieć, gdzie go można znaleźć. Ale w okolicach basenu już od pewnego czasu kręcili się wyłącznie służący, sprzątający ślady wczorajszej popijawy. Zdesperowany Mafiej udał się więc do domu Elmara.
Tymczasem książę-bastard miał wyjątkowo paskudny humor z powodu ciężkiego kaca i siedział w bibliotece z wielkim dzbanem kwaśnego mleka oraz mokrym ręcznikiem na głowie. Na widok wyłaniającego się z teleportu braciszka z trudem uniósł głowę i wyjęczał:
– Jeżeli teraz powiesz, że mam wstać i iść radzić sobie z kolejnym przesiedleńcem w twoim pokoju...
– Nie! – Mafiej pokręcił głową. – Elmarze, gdzie jest tamten Mistralijczyk? Jest mi bardzo potrzebny.
– Poszedł sobie – odparł pierwszy paladyn Ortanu, ponownie opuszczając głowę na oparcie fotela. – A po co ci on?
– Na dobre sobie poszedł?
– Tak, i pewnie już nawet wyjechał z miasta. Zaspał, więc jak się rano obudził to ruszył od razu biegiem, tak się przejmował spóźnieniem, że nawet nie próbował leczyć kaca. A po co ci Mistralijczyk?
Mafiej ze smutkiem usiadł na podłodze i schował palce we włosach.
– Elmarze... – jęknął. – Miałem sen. I chciałem go uprzedzić.
– Jeden z tych twoich specjalnych snów? – doprecyzował książę-bastard, prostując się z niepokojem. – O nim?
Książę skinął głową.
– Bili go... I torturowali rozżarzonym żelazem... Strasznie krzyczał...
– Thankwarra... – burknął Elmar, z irytacją zmiął ręcznik i rzucił na podłogę. – Wiedziałem! Ależ ta dziewczyna ma pecha... Wiedziałem, że wystarczy, by Olga się do niego mocniej przywiązała i natychmiast go zabiją, a ona będzie siedziała i czekała... A Cantor jeszcze kłamał, że przekleństwo mu niczym nie grozi! Mafieju, przynajmniej Oldze tymczasem nic nie mów. Diego tu wróci za jakiś tydzień, to go uprzedzisz. Może ten twój sen się nie spełni aż tak szybko... Chociaż ile sensu w tym uprzedzaniu... Żaka ktoś uprzedził, i co mu z tego przyszło? Biedak bał się chodzić po knajpach, a wszystko i tak wydarzyło się w królewskiej sali bankietowej. Przed losem się nie ucieknie... Szczególnie, że ten Mistralijczyk wykonuje rozkazy i jeśli go gdzieś wyślą, to musi tam pojechać, nawet jeśli będzie wiedział ,że zginie. Ale oczywiście i tak go uprzedź... Albo sam ostrzegę. I jeszcze opowiedz o wszystkim Żakowi, żeby nie wyszło, że mnie akurat w najmniej odpowiedniej chwili wyślą na jakąś wyprawę...
Elmar wydał z siebie kolejny ciężki jęk i położył głowę na oparciu fotela..
– Co ci jest? – zapytał Mafiej ze współczuciem. – Może cię spróbować uleczyć?
– Sam nie widzisz? – burknął książę-bastard z irytacją.
– Głowa cię boli?
– I nie tylko głowa... Dlaczego tobie trzeba wszystko tłumaczyć jak dziecku? – Pierwszy paladyn jęknął ponownie i zapytał sam siebie: – I po jakiego grzyba znów się tak upiłem? Może Szellar ma rację?
– A, to jest zatrucie alkoholem! – ucieszył się Mafiej. – A już się bałem, że jesteś chory...
– Wolałbym być chory... – wyjęczał Elmar. – O bogowie, co ja wczoraj wygadywałem już pod koniec... Aż mi wstyd...
– Złaź z tego fotela. – Mafiej zlitował się nad pierwszym paladynem. – I kładź na podłodze. Na plecach. Będę leczył.
– A już potrafisz? – Skacowany bohater ożywił się lekko.
– Przecież już przerabiałem toksykologię, a zatrucie alkoholem się do niej zalicza.
Elmar pokornie spełznął na podłogę i rozciągnął się na grubym, puszystym dywanie.
– Chwilę wytrzymaj, będzie bolało – uprzedził elf, kucając obok.
Kilka razy machnął pięścią, jak gdyby potrząsał kośćmi do gry, a następnie gwałtownie rozpostarł palce, rzucając te niewidzialne kości na brzuch pacjenta. Zaskoczony Elmar zawył i zerwał się na równe nogi.
– Czy ty chcesz mnie zabić?!
– Uprzedzałem – przypomniał mu Mafiej, również wstając. – I jak, lepiej?
– Dziękuję... – westchnął Elmar, ponownie siadając na fotelu – Lepiej. Ale i tak... Chyba pójdę, położę się do łóżka i spróbuję zasnąć, może teraz mi się uda.
– A co, przedtem się nie udawało?
– Czy ty sobie ze mnie żarty stroisz? Wystarczyło, żebym się położył i natychmiast zaczynało mi się straszliwie kręcić w głowie, aż do mdłości... Mafieju, jak dorośniesz to nigdy się nie upijaj. Bo potem się człowiek tak straszliwie źle czuje... Jak ja w tej chwili. Idę się położyć. A ty skocz do Żaka, zobacz jak on się czuje. I wpadnij do Szellara. Bo ja już nie dam rady dziś nigdzie się ruszyć, muszę dojść do siebie. Możesz po obiedzie do mnie wrócić i opowiedzieć co tam u nich.
– Dobrze – zgodził się Mafiej i teleportował do Żaka.
Królewski błazen siedział w swoim salonie, ponuro gapiąc się na płomienie w kominku. Nawet nie zauważył Mafieja, póki ten się nie przywitał.
– A, to ty... – burknął tak samo chmurnie jak Elmar. – Siadaj. Masz jakąś sprawę, czy tak po prostu wpadłeś w odwiedziny?
– Raczej w odwiedziny... Nie wiem... Tak po prostu. – Książę wlazł na podłokietnik i ze współczuciem zapytał: – Ty też się źle czujesz?
– A co, masz jakieś wątpliwości? – odparł Żak, nadal ponuro.
– Zatrucie alkoholem?
Tym razem błazen spojrzał na gościa z ciekawością.
– Niech zgadnę, byłeś u Elmara?
Mafiej skinął głową.
– Poleczyłem go trochę i poszedł spać. Jeśli chcesz, to tobie też pomogę.
– Nie, dziękuję – westchnął Żak. – Nie mam kaca. Nie wypiłem aż tak dużo. Po prostu źle się czuję. Śniło mi się jakieś gówno, mam paskudny nastrój... A czemu ty od rana biegasz w odwiedziny?
Elf wyjaśnił przyczynę swojej porannej wizyty i Żak sposępniał jeszcze bardziej.
– Oczywiście, że mu powiem jak go zobaczę – westchnął. – Tylko nie mów nic Oldze. Dlaczego ona ma aż takiego pecha? W końcu znalazła sobie faceta i masz ci los... Czy może to naprawdę przekleństwo? A właściwie dlaczego on ci się przyśnił? Zwykle przecież widzisz w tych swoich snach bliskich ludzi, a jego nawet nie znasz.
– Znam – zaprzeczył Mafiej i odruchowo pomacał uszy. Chyba wszystko z nimi było w porządku. – Miałem okazję z nim wczoraj porozmawiać... Ty już wtedy spałeś.
– Nie mów, że tam do nas poszedłeś? Tylko po co? Chciałeś o coś zapytać?
Książę zupełnie nie miał ochoty opowiadać o wydarzeniach z wczorajszego wieczora, więc chwilę powiercił się na fotelu, następnie znowu dotknął uszu i chcąc zmienić temat zapytał:
– Żaku, jak myślisz, dlaczego nie uczą mnie magii bojowej?
– Tego tylko brakowało! Już zapomniałeś, jak nawet bez tego rozwaliłeś calutką wieżę? Chcesz cały pałac z ziemią zrównać?
– Wtedy to przypadkiem wyszło – sapnął Mafiej ze spuszczonym spojrzeniem. – Nawet nie zrozumiałem, co zrobiłem. Po prostu bardzo się przeraziłem i bez żadnej kontroli wypuściłem porcję czystej Mocy. Ale przecież teraz już nie jestem dzieckiem.
– Meister wie lepiej. Jak nie uczy to znaczy, że jest za wcześnie. Skąd ci to nagle przyszło do głowy? Zachciało się bohaterskich czynów?
– Nie... – Książę spochmurniał. – Po prostu wczoraj miało miejsce pewne wydarzenie, które sprawiło, że zacząłem poważnie zastanawiać się nad kwestią mojej całkowitej bezbronności w obliczu ataku.
– Ktoś cię skrzywdził? – zapytał Żak z pewnym zdziwieniem.
– Obrzucono mnie różnymi nieprzyjemnymi słowami i najwulgarniej w świecie wytarmoszono za uszy. A ja z przerażeniem uświadomiłem sobie, że nie mam żadnego sposobu na stawienie oporu. Jaki sens ma moja magiczna moc, jeżeli każdy wystarczająco bezczelny wojownik może dać mi po uszach, kiedy tylko najdzie go taka ochota?
– I kto to zrobił? – Błazen zdumiał się do tego stopnia, że nawet zapomniał o swoim smętnym nastroju. – Nie mów tylko, że Cantor?
– A jak się domyśliłeś?
– Nie znam innego tak bezczelnego wojownika. Ale za co?
– Tak w zasadzie to miał powód... Tylko nikomu nie mów. Nie chodzi o to, co się stało wczoraj. Nie mam nic do Cantora, on na swój sposób miał rację i nie chciał mi zrobić nic złego. Ale przecież może mi się przytrafić coś gorszego. I co miałbym wtedy robić? Siedzieć i ocierać łzy ze świadomością, że faktycznie jestem niedorobionym magiem, pustogłowym nicponiem i beztroskim smarkaczem? Wiesz, to takie nieco przykre...
– To on cię tak nazwał? – uśmiechnął się Żak. – Może chociaż się przyznasz o co poszło?
– Chciałem odlać dla siebie trochę smoczej krwi – przyznał Mafiej niechętnie. – I próbować.
– I tyle? Poprosiłbyś mnie, to sam bym ci nalał. – Żak machnął ręką.
– No właśnie... – westchnął książę. – Czyli ty też nie wiedziałeś, że smocza krew jest dla elfów śmiertelną trucizną. A Cantor skądś wiedział. Złapał mnie za rękę i powiedział wszystko, co sądził o mojej ignorancji.
– A nie naciągnął ci klipsa? – zapytał królewski błazen z niedowierzaniem. – Jesteś pewien, że ta smocza krew jest aż tak szkodliwa?
– Ano... – Mafiej westchnął. – Specjalnie sprawdziłem w encyklopedii. Powiedział czystą prawdę.
– Ale jak to możliwe?
– Bardzo łatwo. Wszystkie magiczne napoje działają na elfy inaczej, niż na ludzi.
– Czyli ty... – przeraził się Żak nieco poniewczasie. – Wiedziałeś, że one inaczej działają i nie wpadłeś na to, żeby zajrzeć do encyklopedii, zanim wybrałeś się po smoczą krew...? No to w takim razie faktycznie jesteś pustogłowym nicponiem... I po tym wszystkim chcesz, żeby meister uczył cię magii bojowej? Przecież on się za nic nie zgodzi, nawet jak poskarżysz się na Cantora. Ale przecież słowa nie piśniesz, bo oberwałbyś jeszcze od niego.
– Oczywiście, i doskonale to rozumiem – westchnął Mafiej ponownie i błagalnie spojrzał na Żaka. – A ty? Ty się też nie zgodzisz?
– Ale o co ci chodzi? – nie zrozumiał błazen.
– O magię bojową! – Elf zeskoczył z poręczy fotela podszedł do potencjalnego mistrza, opadł przed nim na jedno kolano i zaczął wypowiadać standardową prośbę: – Z szacunkiem i posłuszeństwem proszę szanownego meistera o zostanie moim mistrzem...
– Czekaj no! – przerwał mu Żak. – Czy tobie dekiel poleciał? Jakim mistrzem? Przecież ja nie jestem magiem!
– Jak to nie jesteś? – Elf zerknął na niego ze zdziwieniem. – Jesteś najlepszym znanym mi magiem bojowym. Jeżeli potrafisz w pojedynkę pokonać pięciu bakałarzy w bitwie magów, to masz wystarczająco wysoki poziom, żeby przyjmować uczniów. Poza tym, koniecznie musisz mieć uczniów, bo jesteś jedynym przedstawicielem swojej szkoły w tym świecie. Żaku, ja cię bardzo proszę, naucz mnie. Będę się bardzo starał.
– Już ze sto razy ci tłumaczyłem! – jęknął Żak błagalnie. – To nie jest magia! To modelowanie wirtualne, rzecz nadająca się wyłącznie do gier. Nie wspominając o tym, że nie umiem robić tych rzeczy świadomie, muszę w tym celu wylecieć do megasieci... tfu, do podrzeczywistości.
– Ale to przecież banalne: wyjmujesz swoją zatyczkę i wylatujesz. Ty przecież tam wylatujesz przy dowolnym kontakcie z magią. Jak chcesz, to sam na ciebie rzucę coś nieszkodliwego albo nawet pożytecznego. A potem się tam spotkamy. I wszystko mi pokażesz.
– Mafieju, nie zawracaj mi dupy. Po pierwsze, to jest bolesne. Po drugie, jak ja niby mam ci wyjaśnić cokolwiek odnośnie przestrzeni wirtualnej, jeśli nie masz pojęcia o niczym podobnym?
– Nie musisz mi nic wyjaśniać, tylko pokaż, a ja sam wszystko zrozumiem. A jeśli będzie bolało, to cię potem wyleczę. Żaku, zgódź się. Inaczej będę musiał pójść do Ethelle, a ona może za to zażądać czegoś niegodnego... Nikomu nie powiem, że to ty. Bardzo cię proszę. Jak przyjaciela.
No tak, skoro bezczelna czarodziejka nie krępowała się poprosić króla o noc miłości za udział w bitwie ze smokiem, to niezbyt trudno sobie wyobrazić co czekałoby biednego księcia... I jego młody wiek psotnej Ethelle nie powstrzyma. Żak dobrze znał tę damę i niesłychanie się cieszył, kiedy udało mu się jej pozbyć. Spotkali się w tych gorących czasach, kiedy w Ortanie miał miejsce przewrót państwowy, po którym na tronie znalazł się obecnie tam panujący Szellar III. Dla Żaka również nie były to łatwe czasy. Niedługo wcześniej przeniósł się do tego gościnnego świata, równoległego do jego własnego i zdążył zwiać zza murów Castel Milagro, a przy okazji uratować stamtąd jakiegoś Mistralijczyka, w międzyczasie po raz pierwszy w życiu doświadczając, jak objawia się ”syndrom berserka” odziedziczony po którymś z przodków. Ale los uznał, że to za mało i Żak wylądował w Ortanie akurat podczas zamieszek, gdzie miał okazję uwolnić Mafieja z rąk magów-spiskowców. Okazało się, że implant, wszczepiony w jego ciało we własnym świecie i przeznaczony do bezpośredniego podłączania się do komputera pozwala z takim samym powodzeniem przechodzić do magicznej podrzeczywistości. Wtedy po raz pierwszy przyszły królewski błazen pozabijał swych przeciwników, ale nie potrafił samodzielnie znaleźć wyjścia z innego wymiaru i właśnie w tym pomogła mu Ethelle. Wtedy jeszcze nie miał pojęcia, że ta energiczna dama uznaje seks za najlepszy lek na każdą chorobę. Przy czym w ilościach nieograniczonych. Wszyscy, którzy kiedykolwiek mieli okazję zetknąć się z Ethelle, jednogłośnie uznawali ją za rodzaj klęski żywiołowej i Żak nie był wyjątkiem...
Właśnie wtedy młody przesiedleniec poznał również króla, który został jego najlepszym przyjacielem. A przynajmniej Żak szczerze w to wierzył aż do wczorajszego dnia. Póki jego królewska mość tak po chamsku nie wrobił „przyjaciela”, celowo aktywując w nim „syndrom berserka” i nawet nie uprzedzając...
Błazen gwałtownie odwrócił się i spojrzał na płomień w kominku.
– Jak przyjaciela? – zapytał zmienionym głosem. Potem pochylił się i dorzucił opału, chociaż nie było to szczególnie potrzebne.
– A jak inaczej? – zdziwił się Mafiej szczerze, ponownie wdrapując się na poręcz fotela. – Dlaczego tak się zmartwiłeś? Coś nie tak? Może cię w jakiś sposób obraziłem? Jesteś dziś jakiś dziwny, jakbyś naprawdę był na kogoś obrażony... A, pewnie chodzi o Szellara? On wczoraj o to pytał... Żaku, a o co wam poszło?
– Wiesz co, Mafieju... – westchnął błazen, nie odwracając się. – Porozmawiajmy kiedy indziej. W tej chwili nie mam najmniejszej ochoty poruszać tego tematu. I tak paskudnie się czuję. Tylko mi powiedz uczciwie, naprawdę sam zdecydowałeś, że z rana wpadniesz w odwiedziny, czy to jego królewska mość cię do mnie wysłał?
– Sam – odpowiedział elf natychmiast. – Uwierzysz mi na słowo, czy mam przysięgać? Ja go dziś jeszcze nawet nie widziałem.
– Wierzę, wierzę. – Żak nieco się rozluźnił i odwrócił z powrotem do rozmówcy. – Słuchaj, a ciebie faktycznie do tego stopnia niepokoi los człowieka, który ciągał cię za uszy?
– A dlaczego nie? – Książę ze zdziwieniem zatrzepotał długimi puszystymi rzęsami. – Uszy jak uszy, ale uratował mi życie, sprawił, że zacząłem zastanawiać się nad ważnymi sprawami, oświecił w pewnych kwestiach... A tak poza wszystkim innym, poznałem dziewięć mistralijskich słów, których do tej pory nigdy nie słyszałem.
– Miło jest mieć do czynienia z takim optymistą. – Gospodarz uśmiechnął się ze znużeniem. – A jakie to słowa?
Elf natychmiast zacytował fragment wychowawczego monologu bezczelnego wojownika, po czym jego rozmówca cierpiętniczo uniósł brwi i poprosił:
– Tylko mistrzowi się nie chwal nową wiedzą, bo mu się słabo zrobi. Nawet ja się czuję nieco dziwnie, słysząc z twoich ust takie wulgarne przekleństwa. Naprawdę to Cantor cię tak nazwał za tę nieszczęsną krew?
– Nie... – westchnął Mafiej. – Tak mnie nazwał za co innego. Patrzyłem w lustrze, jak z Olgą uprawiają seks, a on mnie przyłapał.
– Nadal ci się nie znudziło? – Błazen pokręcił głową karcąco. – Przecież już ci mistrz tłumaczył... Nie, musiałeś poczekać, aż ktoś cię wytarga za uszy. A co najgorsze, nie jest ci nawet odrobinę wstyd.
– Ale co w tym wstydliwego? – zdziwił się młody książę. – Nie robię nic niegodnego, tylko obserwuję. W celach poznawczych, a nie dla zaspokojenia jakichś tam potrzeb. Nie rozumiem co w tym wstydliwego i zakazanego.
– Jakby ci to jeszcze wyjaśnić... – Żak wzruszył ramionami. – Albo wszystkie elfy są z natury takie bezwstydne, albo to ty świadomie rżniesz głupa. Spróbuj wyobrazić sobie, że się z kimś kochasz, a w najciekawszym momencie ja zaczynam na was patrzeć. I co wtedy poczujesz?
– Nie mam pojęcia. Trudno mi sobie wyobrazić.
– Mogę cię oświecić. Natychmiast ci wszystko opadnie w diabły i już na nic nie będziesz miał ochoty. Najwyżej tylko powiedzieć mi parę z tych słów, których się wczoraj nauczyłeś.
– Naprawdę? Tak się zdarza? – W oczach Mafieja zapłonęło nieudawane zainteresowanie.
Żak westchnął ciężko i machnął ręką.
– To beznadziejna sprawa. Mógłbyś w końcu zacząć praktykować, bo mam szczerze dosyć tych teoretycznych rozważań.
Mafiej, który również miał już od dawna powyżej uszu wykładów na ten temat, zeskoczył z fotela i w pośpiechu zaczął się żegnać. Szczególnie, że musiał jeszcze wpaść do kuzyna Szellara przed rozpoczęciem napływu odwiedzających, którzy nie pozwolą im spokojnie porozmawiać.
Wbrew oczekiwaniom księcia, w sypialni jego królewskiej mości życie już wrzało. Wręcz unosiło pokrywkę i groziło wykipieniem. Król leżał na łóżku z twarzą wykrzywioną bólem i zdecydowanie żądał, żeby meister po pierwsze opuścił pokój i dał mu możliwość porozmawiania o sprawach wagi państwowej, a po drugie zrobił coś z tą przeklętą słabością, ponieważ jego królewska mość koniecznie musi zwołać pozaplanowe posiedzenie rady ministrów. Zirytowany mistrz Mafieja – meister Istran – biegał dookoła łoża i nie mniej stanowczo żądał, żeby jego królewska mość zapomniał o bzdurnych pomysłach w rodzaju posiedzeń, ponieważ wstawanie jest mu kategorycznie niewskazane. A poza tym niech się jego królewska mość w ogóle nie waży myśleć o sprawach państwowych przed wyzdrowieniem. Z boku w milczeniu stał Flawiusz, trzymający swoją niezmienną teczkę i z kamienną twarzą obserwował ów pojedynek charakterów, cierpliwie czekając aż się skończy. Na widok Mafieja naczelnik Departamentu Bezpieczeństwa i Porządku powitał jego książęcą mość milczącym ukłonem i wrócił do obserwacji działań wojennych. Tymczasem strony walczące natychmiast przerwały bitwę i równocześnie zwróciły się do młodego elfa.
– Dzień dobry – powiedział król. – Nie wiesz przypadkiem, gdzie jest Elmar?
– Dlaczego wasza książęca mość pojawia się w królewskiej sypialni teleportem i bez pozwolenia? – zapytał meister Istran z irytacją. – Proszę wrócić do swojego pokoju i poczekać tam na mnie.
– Przepraszam bardzo – wydukał zmieszany elf, który nie spodziewał się, że wyląduje w epicentrum porannej awantury. – Dzień dobry. Elmar jest w domu, źle się czuje.
– Znowu się wczoraj schlał! – wyjęczał król ze złością. – I co ja mam z nim zrobić? Jest mi pilnie potrzebny!
– Wasza królewska mość, proszę sobie natychmiast darować te bezsensowne pomysły, i tak nie pozwolę waszej królewskiej mości wstać.
– Meisterze, czy meister sam nie rozumie, że jeśli nie załatwię się z tym bałaganem dzisiaj, najpóźniej jutro, to jeszcze przed wyzdrowieniem stracę koronę?!
– Dzisiaj kategorycznie zabraniam waszej królewskiej mości nawet próbować wstać z łóżka! Temat jutra przedyskutujemy osobno.
Korzystając z tego, że zwaśnione strony chwilowo skupiły się na sobie, Flawiusz gestem przywołał Mafieja bliżej i cicho szepnął:
– Wasza książęca mość, najuprzejmiej proszę jakoś odciągnąć mistrza waszej książęcej mości na jakieś pięć minut. W interesach korony.
Książę błagalnie zawołał:
– Przepraszam najmocniej, ale czy meister nie znalazłby dla mnie pięciu minut? Chciałem... Muszę mu coś opowiedzieć...
– Co dokładnie? – burknął mistrz, odrywając się od kłótni z upartym monarchą.
Mafiej znacząco spojrzał na Szellara i poprosił:
– A czy moglibyśmy... wrócić do laboratorium albo jeszcze gdzieś?
Stary mag zgodził się z westchnieniem i razem opuścili sypialnię króla ku wielkiej radości tego ostatniego i niewysłowionej uldze naczelnika departamentu. W laboratorium meister Istran usiadł w fotelu i z rozbawieniem patrząc na ucznia zapytał:
– No to co miał wasza książęca mość zamiar mi opowiedzieć? Już wasza książęca mość wymyślił czy będzie to improwizacja?
– Wcale nie. – Mafiej przybrał urażony wyraz twarzy. – Chciałem opowiedzieć meisterowi o moim śnie.
– A mnie się wydawało, że wasza książęca mość próbuje pozbyć się mnie z sypialni jego królewskiej mości, żeby jednak dać mu możliwość porozmawiania z jego ukochanym panem Flawiuszem.
– W takim razie dlaczego się meister zgodził? – Książę nie potrafił powstrzymać pytania i usiadł na szafce z kartoteką.
– Ponieważ w pewnych rzeczach jego królewska mość jednak ma rację... Ale słucham waszej książęcej mości.
Mafiej wyłożył swój sen i utkwił w mistrzu wyczekujące spojrzenie.
– A czego wasza książęca mość się po mnie spodziewa? – zdziwił się starszy mag. – Oczywiście jest mi bardzo przykro, żywię sporą sympatię do tego młodego człowieka, ale nie jestem w stanie zrobić absolutnie niczego, żeby odwrócić jego smutny los. Pozostaje tylko liczyć na to, że w danej sytuacji dokładnie tak samo jak w poprzednich obejdzie się bez skutków śmiertelnych.
Mafiej zawahał się.
– Wczoraj Szellar miał do mnie pretensje, że nie opowiedziałem mu swojego poprzedniego snu. I prosił, żebym w przyszłości opowiadał o wszystkim, cokolwiek by mi się przyśniło. A teraz boję się go zmartwić. Jak meister uważa...?
– Uważam, że oczywiście należy mu wszystko opowiedzieć, ale nie w tej chwili, tylko później, kiedy jego królewska mość wyzdrowieje. A teraz zostawię waszą książęcą mość i spróbuję jednak dojść z jego królewską mością do jakiegoś porozumienia. O ile oczywiście wasza książęca mość nie ma ochoty opowiedzieć mi jeszcze czegoś.
Mafiej zarumienił się.
– A... Meister chciałby się jeszcze czegoś dowiedzieć?
– Chciałbym. Ale widzę, że wasza książęca mość stanowczo chce to przede mną ukryć. To z obawy przed karą czy kwestia wstydu przed przyznaniem się?
– Co meister ma na myśli? – Mafiej był już czerwony jak burak.
– Wczoraj w nocy widziałem, jak wasza książęca mość wyglądając na bardzo zdenerwowanego grzebał w encyklopedii „Dekokty, eliksiry i inne napoje magiczne”, a po znalezieniu odpowiedniego hasła wpadł w panikę. Poza tym jego uszy wyglądały tak, jakby przez chwilą ktoś je mocno wytargał. No więc bardzo chciałbym wiedzieć, kto dokładnie. Bo za co to rozumiem: ktoś przyłapał waszą książęcą mość na próbie kradzieży naczynia z krwią smoka. Ale kto? Ethelle?
– Dlaczego meister tak uważa?
– Ponieważ mało prawdopodobne, by ktokolwiek inny odważyłby się postąpić z waszą książęcą mością w taki sposób, a jej starczy bezczelności i na gorsze rzeczy. Czy może się mylę?
– Myli się meister – westchnął Mafiej. – Zrobił to don Diego. Właśnie ten, który mi się potem przyśnił.
– Nieprawdopodobne! Co za niezwykły młody człowiek! A nie powiedział waszej książęcej mości skąd u niego taka znajomość właściwości napojów magicznych?
– Powiedział – odparł uczeń skwapliwie, ciesząc się z możliwości zmiany tematu. – Z własnego doświadczenia życiowego. Podobno ma znajomego, również półelfa, takiego jak ja i ten cały znajomy kiedyś oświecił don Diego w tej materii. Co prawda nie powiedział nic więcej na temat tego tajemniczego znajomego... A szkoda. Bardzo chciałbym poznać podobnych sobie. Poza tym to pewnie byłoby pożyteczne...
– Cóż... – uśmiechnął się jego mistrz. – Proszę pocieszyć się tym, że i tak otrzymał wasza książęca mość niesamowicie dla siebie pożyteczne doświadczenie. Jak się waszej książęcej mości spodobał taki styl wychowawczy? Może ja również powinienem raz na jakiś czas sięgać do tej wysoce skutecznej metody? O ile pamiętam, swego czasu kary cielesne miały pewien wpływ na jego królewską mość...
– Nie trzeba – wydukał książę błagalnie.
– No cóż, w tej chwili nie mam czasu na dyskusję z waszą książęcą mością na ten temat, szczególnie że został on już ukarany za nierozwagę i niegodne zachowanie. Ale na przyszłość proszę mieć na uwadze, że metody wychowawcze naszego mistralijskiego gościa wyjątkowo mi się spodobały, przede wszystkim z tego powodu, że okazały się bardzo skuteczne.
– Tak, proszę meistera. – Mafiej z ulgą skinął głową, ciesząc się, że przynajmniej lustra nie pojawiły się w rozmowie. Poza tym jednak zebrał w sobie całą posiadaną bezczelność i zadał pytanie odnośnie magii bojowej. Meister uśmiechnął się ze zrozumieniem i wstał z fotela.
– Nauczę waszą książęcą mość unieruchamiać przeciwnika i to mu w zupełności wystarczy – oznajmił, po czym srogim tonem dodał: – A o magii bojowej proszę zapomnieć na najbliższe dwadzieścia-trzydzieści lat.
* * *
Czy ty masz chociażby odrobinę mózgu? Chociaż kropelkę? O tyle? O czym ty w ogóle myślałeś tą swoją pustą dynią, kiedy pakowałeś się teleportem do miejsca, którego w zasadzie nie znasz? Miałeś ochotę przypomnieć sobie młodość? Przespacerować się po miejscach pamiętnych, po których cię mistrz ganiał smyczkiem? Dobrze, niech będzie stojak do nut, co to za różnica...? Mało tego, że prawie nie pamiętasz terenu, to jeszcze nie pofatygowałeś się właściwie zbadać zasad łączenia załamań. Przecież ja nie jestem magiem, a rozumiem, że na początek nie należało się teleportować dalej, niż od sztabu do wychodka, a ciebie poniosło w podróż po kontynencie! Czy ty w ogóle jesteś w stanie myśleć o czymkolwiek innym, niż magia i te twoje wiersze? No tak, jeszcze o babach, tyle to sam wiem. Masz chociażby krztę sumienia? Czego mi się uśmiechasz, panna jestem czy co? Ja przez ciebie, parszywca jednego, prawie tu oszalałem! Gdzie cię przez ten cały czas nosiło? Jak to nie wiesz?! No wręcz wspaniale – on nie wie! Jak ci w ogóle wpadło do głowy, żeby się rzucać nie wiadomo gdzie bez najmniejszej gwarancji, że znajdziesz drogę powrotną w momencie, gdy sam doskonale wiesz, że bez ciebie się tu wszystko zawali jak domek z kart? Jak ja ci mam jeszcze tłumaczyć i ile razy powtarzać, że nie siedzisz tu wyłącznie jako ozdoba? Jak mam w ogóle walczyć z tym twoim przeklętym elfim brakiem rozsądku? Jak wbić w ciebie jakiekolwiek poczucie odpowiedzialności, zrozumienie, że jesteś tu najważniejszy i odpowiadasz za wszystko i za wszystkich! Passionario, ja nie wiem co mam z tobą począć. Jaki kretyn wpadł na pomysł, że dasz radę stanąć na czele partii? Dlaczego? Tylko dlatego, że masz nadprzeciętne zdolności krasomówcze? Ale przecież to twoja jedyna zaleta, cała reszta to są wady! Przecież ciebie nie wolno na odległość strzału dopuszczać do niczego, co wymaga chociażby odrobiny odpowiedzialności! Nawet pary myszy ci nie można zostawić, bo zdechną z powodu zaniedbania, a tobie powierzono dowodzenie ludźmi! I co się znowu uśmiechasz...? On już nie będzie! Jasne, bo uwierzę!
Niebiosa, czym sobie zasłużyłem na tę karę?! Za jakie grzechy szef posadził mi na karku tych dwóch drani? Jeden by w zupełności wystarczył żeby oszaleć w ciągu paru księżyców... Z Cantorem to mam o tyle łatwiej, że on się przynamniej głupio nie uśmiecha... Przestań się szczerzyć, na mnie to nie działa, mam na sobie amulet! Pierdolony teleporcista! Przecież mamy t-kabinę, po co w ogóle tak ryzykowałeś?! Jeszcze raz coś podobnego zrobisz, a założę ci obrożę! Niebiosa mi świadkiem, założę i zaklepię tymi oto rękoma! Żebyś w ogóle nie mógł czarować! I nie świdruj mnie ślepiami – akurat się boję! Swoje baby możesz świdrować, może się przestraszą i pouciekają...! Niech...? A to czemu? W końcu zacząłeś myśleć, czy może w czasie tej ostatniej wycieczki jaja ci urwało? A, nową znalazłeś? Przestań się uśmiechać, naprawdę, bo aż cały się świecisz...! Nie no, znowu! I gdzie ty je znajdujesz, te „najpiękniejsze w świecie”? Wybacz, ale ja nie wierzę, że u ciebie z kimś tam może być na poważnie. Nie rozśmieszaj mnie. Gdzie ją w ogóle znalazłeś? Nie... Czy wyście się zmówili? I teraz mam za was obu nosić liściki? A weźcie się odwalcie, zakochane durnie! Słowo daję, że szef mi kłamie o tym twoim ojczulku elfie, no żebym zdechł. Wy jednak musicie być braćmi! Oczywiście, że wszystko wiem o Cantorze! Tego mi tylko brakowało, żebyś ty sobie również znalazł szurniętą przesiedlenkę... Cieszy mnie niewymownie, że twoja jest normalna, ale to, że one się znają już mniej... Kto? Słuchaj, czy ty może resztki rozumu gdzieś przypadkiem teleportowałeś? Nie przypominasz sobie czasem, jak się kiedyś dla Cantora skończyła taka sama nieziemska miłość? Nie waż się nawet zbliżać do pałacu! Tego mi brakowało, żeby cię tam złapali! Normalnie – nie minie nawet księżyc, a Szellar i Flawiusz cię wykryją i złapią! Oczywiście nie zabiją, ale gwarantuję ci, że cały świat się o tobie dowie. I to w najlepszym razie. A jeszcze cię mogą wziąć za szpiega. Albo wydać rządowi mistralijskiemu, jeżeli interes korony będzie tego wymagał. Albo wciągną w jakąś aferę, które Szellar tak bardzo kocha.
Cantor już się władował – jego przedwczoraj prawie zastrzelili, właśnie z powodu afery. Nie udało mu się koronowanej głowy posłać w podróż na drzewo... Tak więc zapomnij o tym, żeby się kręcić po królewskich pałacach, a jeśli już tak bardzo przypiliło to siedź w domu i pisz wiersze. Tak, dokładnie! Cantor może, a ty nie! Ponieważ Cantor jest poważny i ostrożny, a ty – nieodpowiedzialny nicpoń. Ponieważ dla niego to wyjątkowa szansa, by jednak jakoś rozwiązać problemy z psychiką, a dla ciebie – zabawa. I ponieważ on jest szeregowym bojownikiem, więc jeśli cokolwiek mu się stanie, to co najwyżej rodzice zapłaczą, a ty... Jak to nie rozumiesz? Jesteś naszym wodzem, nawet jeśli gównianym, to twój przeklęty uśmiech jest naszym sztandarem i przestań się w końcu szczerzyć! Jeżeli ci się cokolwiek stanie, to cały nasz ruch pójdzie... no właśnie tam pójdzie. Nie wiem czy jeszcze pamiętasz, ale jesteś naszą ostatnią szansą, by zaprowadzić jakikolwiek porządek w tym kraju. W twoim kraju tak w zasadzie! Chociaż ja nie potrafię sobie wyobrazić, jak mamy doprowadzić do porządku życie w kraju kiedy ty we własnym pokoju masz taki bałagan, że strach wejść... Czy ty w ogóle cokolwiek zrozumiałeś z tego, co do ciebie mówię?
Ani kroku z bazy, żadnego zajmowania się magią na własną rękę i żadnych przepięknych bab z królewskich pałaców! Dobrze mnie rozumiesz? Nie słyszę odpowiedzi. Co? Co ty mi pokazujesz?! Ach ty draniu! Od Cantora się nauczyłeś? A szef jeszcze twierdzi, że nie jesteście braćmi! Tak mam czelność cię wychowywać i się na ciebie drzeć! I nie masz co stawać okoniem i robić z siebie skrzywdzoną niewinność, kiedy tak naprawdę masz za uszami. Gdzie? Stój! Nie waż się! Ożesz ty parszywcu! Wracaj natychmiast...!
Co ja mam z nim zrobić? Skarżyć się do szefa? I gdzie mam teraz tego drania szukać? Nienawidzę! Wszystkich! Tych niesterowalnych podopiecznych, szefa i przy okazji elfów, jeśli on jednak nie kłamie...
* * *
Ministrowie i członkowie rady szlachciców opuszczali tego dnia salę posiedzeń w kompletnej ciszy. Nikt nie rozmawiał z sąsiadami, nie słychać było żadnych dyskusji ani prywatnych opinii. Wszyscy pojawiali się w drzwiach milczący, bladzi, z nieruchomymi twarzami, po czym śpiesznie czmychali, jak gdyby opuszczali jakieś przerażające miejsce. Jako ostatni wyszedł król, opierający się na ramieniu Elmara. Szedł z trudem, chwiejąc się i krzywiąc z bólu, blady i dziwnie nastroszony, jak po walce. Pierwszy paladyn delikatnie go przytrzymywał i mówił coś cicho. Wyraz twarzy jego książęca mość miał mniej więcej taki, jak panowie ministrowie.
Żak poczekał aż go wyminą, wyszedł zza kolumny i powoli ruszył z tyłu. Zatrzymał się koło drzwi do królewskich apartamentów, chwilę nasłuchiwał, ale nie wszedł do środka, tylko przywitał się ze strażnikami i przysiadł na krawędzi gigantycznej donicy, pod rozłożystym egzotycznym krzakiem. Wyciągnął z kieszeni papierosa, zacisnął go w zębach i zaczął grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu zapałek. Strażnicy niepewnie przestępowali z nogi na nogę, nie potrafiąc się zdecydować, by podejść bliżej. W końcu Mark jednak oparł halabardę o ścianę, niepewnie rozejrzał się dookoła czy nie widać żadnego zwierzchnika, podszedł do królewskiego błazna i przykucnął obok.
– Co tam się u was działo? – zapytał półgłosem.
– Gdzie? – nie zrozumiał Żak.
– Na posiedzeniu.
– Nie byłem tam. – Błazen wzruszył ramionami. – Sam dopiero co przyszedłem. A co się stało?
– I nawet nic nie słyszałeś? – szepnął Mark jeszcze ciszej.
– Nic a nic. Przyszedłem, kiedy się już wszystko skończyło. Tylko zauważyłem że wszyscy mają powykrzywiane pyski. A co, był duży hałas?
– Ba, żeby zwykły hałas, ktoś darł się tak, że w całym pałacu było słychać, okna tłukli... Pobili się tam, czy co? A my tu stoimy, nie wiemy kompletnie nic...
– Tłukli okna? – zdumiał się Żak. – Na posiedzeniu rady ministrów? Niezłe posiedzenie... Trzeba będzie zapytać Elmara. Marku, nie wiesz przypadkiem czy on wyjdzie czy wróci do domu teleportem?
Strażnik rozłożył ręce.
– Pewnie wyjdzie, o ile go król nie właduje do swojego gabinetu. Poczekaj, jak masz chwilę. Może się meister pojawi, to jego zapytasz. A przy okazji wyjaśnisz nam dokładniej, co się przedwczoraj stało na tej całej kolacji, żeby ją cholera...
– To ciebie tam nie było? – Żak spochmurniał.
– Byłem. Tylko kompletnie nic z tego nie zrozumiałem. Chłopaki również. Co ci się stało? Przecież ty w życiu nie miałeś broni w rękach i w ogóle boisz się krwi. Czy po prostu przedtem udawałeś, a tak naprawdę jesteś sekretnym agentem specjalnym Flawiusza?
– No i już się zaczęły plotki... – burknął Żak z niezadowoleniem. – Po prostu mi dekiel poważnie poleciał. Pewnie z tych nerwów. W oczach ściemniało... i dalej nic nie pamiętam. Ocknąłem się z mieczem w rękach, dookoła kałuże krwi i głowy leżą... Brrr! Nadal się boję! – Błazen aż się otrząsnął.
– Aaa... – mruknął Mark. – W takim razie rozumiem. Ale to dobrze. Gdyby nie ty, to nie wiadomo ile byśmy się jeszcze męczyli z tą Komisją. Nasz dowódca z radości urządził prawdziwe święto... A nam jak widzisz, podwoili warty... O, jest jego książęca mość, nawet nie musiałeś długo czekać. – Strażnik podniósł się szybko. – No dobrze, to ja wracam na posterunek, póki nikt niczego nie zauważył.
Mark wrócił na swoje miejsce przy drzwiach, a Żak wstał z donicy i przywitał się z Elmarem, który w pośpiechu opuszczał królewskie apartamenty.
– O, Żak! – ucieszył się pierwszy paladyn. – Jak dobrze, że przyszedłeś! Szellar o ciebie pytał. Tylko teraz nie należy do niego wchodzić, bo meister go napoił jakimś eliksirem i on... niezbyt kojarzy.
– Ja nie do niego. – Żak spuścił wzrok. – Tylko do ciebie. A ty teraz dokąd?
– Ja? – Elmar pomyślał chwilę, a potem machnął ręką. – Demony z tym wszystkim! Muszę się pilnie czegoś napić, więc idę do najbliższej karczmy.
– To dlaczego nie tutaj? – zdziwił się błazen.
– Po pierwsze mam podejrzenie, że Szellar zakazał podawania mi alkoholu na terenie pałacu, a po drugie, chcę ci o czymś opowiedzieć, a tu... Sam rozumiesz, pałac to pałac. Chodźmy do Wesołej Wiewiórki, to niedaleko. Ja stawiam.
– A może jednak nie do karczmy... – zaczął Żak, ale natychmiast się wycofał. – Czekaj, co ja gadam?! Sen Mafieja się spełnił, a mi nadal pozostało przyzwyczajenie: nie chodzić po karczmach. Chodźmy. Opowiesz co tam u was było na tym posiedzeniu i kto tłukł szyby?
– Opowiem – obiecał Elmar. – Tylko nie w tej chwili. Wypiję, trochę się uspokoję...
– A czemu wszyscy stamtąd wychodzili z takimi minami? – dopytywał się Żak, z trudem nadążając za księciem-bastardem, maszerującym wielkimi krokami.
– O tym też sobie porozmawiamy, poczekaj chwilę.
– Dobra. – Błazen lekko wzruszył ramionami, chwilę milczał, a potem niezręcznie uciekając spojrzeniem zapytał: – I jak on tam? Znaczy w ogóle?
– Szellar? Nie ma ochoty odgrywać roli spokojnego rekonwalescenta. Wczoraj wszystkich postawił na baczność, ściął się z meisterem...
– O co?
– O wszystko. O konieczność leżenia w łóżku, zaklęcia przeciwbólowe, eliksiry wzmacniające i inne takie. Entuzjasta-pracoholik! W ogóle to chciał posiedzenie robić wczoraj. Wyobrażasz to sobie? Nie ma sił na oderwanie głowy od poduszki, ale czemu miałoby go to obchodzić! Bo on koniecznie musi! Moim zdaniem Flawiusz doskonale poradziłby sobie sam i nikt by mu nie podskoczył, ale nie, Szellar musiał być obecny osobiście! Zaczął męczyć meistera, żeby ten za dnia nałożył zaklęcie przeciwbólowe i jeszcze przygotował jakiś eliksir na dodanie sił. Ale jeśli rzucić zaklęcie w dzień, to w nocy trzeba robić przerwę. I jak wtedy spać? A eliksir ma potem skutki uboczne takie, że zdrowego człowieka z nóg zwalą. Ale Szellarowi to można mówić, można nie mówić, on chce i już. A meister ze swojej strony też się uparł. No i się pokłócili. Meister krzyczał, że jego królewska mość chce się do grobu wpędzić, a Szellar mu na to, że jak sobie jeszcze kilka dni tak poleży, to go tam wpędzi kto inny... Z trudem doszli do kompromisu – meister napoił Szellara eliksirem, ale zaklęcie znieczulające zostawił na noc. Miał nadzieję, że w ten sposób szybciej skończy to swoje posiedzenie. Nadzieja matką głupich! Lepiej by jednak zrobił, gdyby posłuchał Szellara. Może by się jakoś upiekło. A tak mój biedny kuzyn poszedł na to pieprzone posiedzenie na własnych nogach, za to mając pełen pakiet odczuć. Nigdy cię z kuszy nie trafili? Zresztą, co ja głupio pytam... Uwierz mi, paskudne uczucie i w dodatku na drugą dobę, kiedy akurat zapalenie idzie w najlepsze... Naprawdę żadna przyjemność, wiem to po sobie.
Tymczasem zeszli po marmurowych schodkach pałacu, pokonali wybrukowaną alejkę i znaleźli się za bramą.
– Wiosna... – rzucił Elmar marzycielsko, wdychając powietrze pełną piersią i podziwiając słońce. – Kolejny rok minął... Swoją drogą, szczęśliwego Nowego Roku.
– Nawzajem – westchnął jego towarzysz, którego chyba nawet wiosna specjalnie nie cieszyła. – I co było dalej na tym posiedzeniu?
– Czekaj chwilę – poprosił go pierwszy paladyn. – Przecież nie na ulicy...
Żak posłusznie zamilkł i cierpliwie przemilczał całą drogę do przybytku o nazwie Wesoła Wiewiórka, jak również wydawane przez Elmara polecenia odnośnie osobnego pokoju i alkoholu.
– No więc, co tam się stało? – zapytał po raz kolejny, gdy jego książęca mość wychylił wielgachny kielich wina i natychmiast nalał sobie kolejny.
– A sam jak uważasz?
– Uważam, że jego królewska mość raczył zemdleć w połowie posiedzenia – strzelił Żak.
– Nie trafiłeś nawet blisko. – Elmar uśmiechnął się ze smutkiem, opróżnił kolejny kielich i zabrał się za mięsną roladę z warzywami. – Niedoczekanie! Dziwi mnie natomiast to, jak tam cała reszta nie pomdlała... No ale dobrze, zebraliśmy się, siadamy – ministrowie i przedstawiciele rady szlachciców wspólnie. Oczywiście Szellar sam nie był w stanie wygłaszać przemów, więc zlecił Flawiuszowi streszczenie co i jak. No i ten streścił. Że miało miejsce przykre nieporozumienie i koszmarne przestępstwo. Nieporozumienie – że jeden z gości na bankiecie oszalał i pokroił Komisję na plasterki, a przestępstwo – że pewni wiarołomni obywatele przygotowali zamach stanu i miała miejsce próba zabicia króla. Oczywiście trafili Szellara przypadkiem, ale kto teraz ośmieli się to powiedzieć na głos, skoro Koronie bardziej odpowiada wersja z zamachem? Tak więc podjęto następujące środki zaradcze... I dalej przeczytał listę złożoną z trzydziestu dwóch punktów. Nawet słuszne te punkty, mnie się spodobały. Aresztowanie wszystkich rachunków członków Komisji, konfiskata majątku jako zdobytego w nieuczciwy sposób, z naruszeniem interesów finansowych królestwa. Wszystkie dokumenty z ich lokali zostały skonfiskowane i tam się też wiele ciekawych rzeczy znalazło. Po całym mieście przetoczyła się fala aresztowań, do rana już niektórych zdążyli osądzić, a przed wieczorem nawet ściąć. I to wszystko wczoraj w nocy. Kiedy myśmy się relaksowali w łaźni, Flawiusz się tam zwijał jak w ukropie.
– Tak szybko? – zdziwił się Żak.
– Przecież to nie są kwestie dla karnistów. Służba bezpieczeństwa rozwiązuje sprawy dotyczące zagrożenia korony w trybie błyskawicznym i bez żadnych tam prawników. Szczególnie kiedy mówimy o zamachu stanu i zagrożeniu życia króla. Zbiera się zamknięty trybunał i po problemie. Szczególnie, że dowodów jest aż nadto, można je garnkiem czerpać. Tak więc na Placu Sprawiedliwości już sterczy na drągach osiem głów i kolejne z półtorej setki osób czeka na decyzje odnośnie swoich dalszych losów w lochach departamentu. A naczelnika służby bezpieczeństwa, Feina, w ogóle nadziali na pal. O ile dobrze zrozumiałem, Flawiusz się bardzo obraził o to, że Fein miał apetyt na jego stanowisko i z tego powodu zawalił jakąś tam gigantyczną sekretną operację. A Flawiusz się nie zna na żartach... I jeszcze przy okazji resztę pracowników postraszył jak należy. Niektórych ministrów również aresztowano – na posiedzeniu byli zastępcy. O czym to ja mówiłem? A, właśnie! Flawiusz przeczytał swój raport i zrobił taką delikatną aluzję, żeby na przyszłość obecni zachowywali się odpowiednio i zapomnieli o bezczelności, bo żaden spośród nich już nie jest nietykalny. I myślisz, że ci kretyni aluzję zrozumieli? Zaczęli protestować! Jak ci się to podoba? Zaczął hrabia Monkar. Właściwie dlaczego go ominięto w trakcie tej nocnej łapanki? Chyba mieli dość powodów, żeby go zgarnąć? Wczoraj przez cały dzień podjudzał radę szlachciców do wyrażenia jego królewskiej mości protestu. No więc udało mu się: ministrowie i szlachcice zaczęli domagać się dochodzenia, rozpatrzenia spraw przez sąd, a zakończyli swoje wystąpienie wyrazami niezadowolenia i braku zaufania wobec króla. A hrabia Monkar osobiście wyraził swoje wątpliwości odnośnie tego, co tam było przestępstwem, a co nieporozumieniem...
– Domyślny gość! – mruknął Żak.
– Być może, być może... Odmalował we wszystkich barwach jak to kompletnie za nic, bez żadnych konkretnych powodów wywleczono z domu jego ukochaną Alicję, po czym zawezwał wszystkich, by nie dopuścić do bezprawia i nadużyć władzy.
– I kto to mówił! – parsknął błazen.
– No właśnie. Szellar odpowiedział, spokojnie i logicznie, jak to on. Że niby nie ma żadnych wątpliwości odnośnie tego, że w sprawie z Komisją miało miejsce właśnie nieporozumienie, bo gdyby królewski błazen, czyli ty, był przy zdrowych zmysłach, to nie mógłby im niczego zrobić, a szaleńców się nie sądzi. Tak więc nie ma nawet czego badać. Natomiast jeśli idzie o jego Alicję, to właściwe organy sprawdzą, czy jest ona winna czy nie. I żadne bezprawie się jej nie zadzieje. Jeśli wszystko przebiegnie normalnie, to można będzie nawet się zastanowić nad ułaskawieniem. I to też była niby taka aluzja. A te durne gobliny nawet tego nie zrozumiały! Chyba odnieśli wrażenie, że jego królewska mość raczy się tłumaczyć, więc jak to Olga mawia, można spróbować go docisnąć. No i się zaczęło. Wystąpił generał Daldo ze skargą, że król używa elitarnych wojsk zgodnie ze swoim widzimisię, nawet nie powiadamiając sztabu generalnego... Tyle, że tak w zasadzie to król ma do tego pełne prawo, a sztab się informuje wyłącznie z uprzejmości. Ale czy to generał o tym zapomniał, czy chciał skorzystać z okazji... Ja patrzę, a Szellara na moich oczach kurwica strzela...