Ludzie jak bogowie (2). W Perseuszu - Siergiej Sniegow - ebook

Ludzie jak bogowie (2). W Perseuszu ebook

Siergiej Sniegow

4,1

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla 
zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

W gwiazdozbiorze Perseusza dochodzi do wielkiej bitwy z Niszczycielami. Po jej wygraniu gwiazdoloty sprzymierzonych ras wyruszają do centrum Galaktyki w poszukiwaniu mitycznej cywilizacji Ramirów. Tylko czy starożytna cywilizacja będzie chciała kontaktu z młodą rasą? Czy wyprawa do centrum Galaktyki nie zostanie potraktowana nieprzyjaźnie? Ziemianie szybko przekonują się, że pomimo wielkiej wiedzy i umiejętności wciąż nic nie wiedzą o naturze Wszechświata. 

Trylogia Siergieja Sniegowa to bodaj najlepsza space opera, jaką napisano w Związku Sowieckim. Nie skażona tak mocno ideologią, jak niemniej słynna "Mgławica Andromedy" Jefremowa, do dzisiaj pozostaje znakomitym przykładem fantastyki eksploracyjnej. Proza Sniegowa do dzisiaj zaskakuje rozmachem autorskiej wizji. 

 

Cykl: Ludzie jak Bogowie, t. 2 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2) 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
2
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SIERGIEJ SNIEGOW

Ludzie jak bogowie

2 • W PERSEUSZU

Przełożył

Tadeusz Gosk

 

Wydawnictwo „Współpraca”, Warszawa 1988

Tytuł oryginału: Ludi kak bogi. Wtorżenije w Piersiej

Projekt okładki: Andrzej Bilewicz

Redaktor: Paweł Cieszkowski

ISBN 83-7018-082-5

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Współpraca”, Warszawa 1988

W PERSEUSZU

1

Wszystko powtórzyło się, wszystko stało się inne.

Poprzednim razem leciałem na Orę czując się jak odkrywca. Gwiezdny świat, połyskujący na półkulach stereoekranu był dziewiczo jasny. Teraz mknęliśmy przetartą drogą w grupie dziesiątków statków lecących za nami i przed nami. Spieszyłem na Orę. Nie chciałem już być gwiezdnym turystą, pragnąłem być żołnierzem największej armii, jaką kiedykolwiek wystawiła ludzkość, i spóźniałem się na punkt zborny!

— Nie rozumiem cię — powiedziała Mary marszcząc swe szerokie brwi, kiedy utyskiwałem na zwłokę wywołaną tym, że na jednym ze statków wykryto jakieś uszkodzenie. Pięćdziesiąt gwiazdolotów straciło przez to prawie miesiąc. — Nikt bez ciebie do Perseusza nie poleci, czemu więc się denerwujesz? I czyż piękno straciło coś przez to, że już raz się nim zachwycałeś?

— Takie piękno przestaje zaskakiwać — mruknąłem. Siedzieliśmy w sali obserwacyjnej wpatrzeni w Aldebarana, który ciągle się nie powiększał.

Mary ma wiele wspólnego z Wierą, chociaż zewnętrznie nie jest do niej podobna. W każdym razie posługują się tą samą suchą, prostolinijną logiką, którą zwykło nazywać się kobiecą.

— Piękno jest doskonałością, czyli szczytem tego, czego się pragnie i oczekuje — powiedziała Mary głosem MUK. — Upragniona i oczekiwana niespodzianka — to brzmi bezsensownie...

— Zgodzisz się chyba, Wiero... — ugryzłem się w język.

— Widziałam twoją siostrę jedynie na stereoekranie — powiedziała ze śmiechem Mary — a ty już nie po raz pierwszy nazywasz mnie jej imieniem. Mylisz się zaś wtedy, kiedy nie masz racji i zamierzasz się usprawiedliwiać... Prawda?

Pocałowałem ją. Jest to chyba jedyna czynność nie wymagająca uzasadnienia lub usprawiedliwiania się.

Nie pomogło. Mary powiedziała z wyrzutem:

— Sądziłam, że będziesz moim przewodnikiem na gwiezdnej trasie. Niegdyś wyprawy nowożeńców nazywano podróżami poślubnymi. Odnoszę wrażenie, że cię ta nasza poślubna podróż znużyła.

Musiałem wyprowadzić ją z błędu. Zacząłem przypominać sobie wszystko, co wiem o gwiazdach, opowiedziałem o locie do Hiad i Plejad.

2

Tym razem Ora nie była samotna. Otaczały ją setki krążowników galaktycznych, z których każdy wyglądał jak niewielka planetka.

Witało nas tak wiele osób, że nie miałem już siły obejmować, ściskać rąk i poklepywać po plecach. Obok Wiery stał Romero, jak zwykle elegancki i chłodno-ironiczny. Ograniczył się do mocnego uścisku ręki i wyminął mnie bez słowa kierując się ku Mary.

— Można pogratulować? Jeśli się nie mylę, pani skryte marzenia się spełniły, prawda? — powiedział tonem wręcz obraźliwym.

Dawniej obawiałem się, że Mary może zakochać się w Pawle, ale teraz wydało mi się, że go nienawidzi.

— Tym razem zgadł pan, Pawle. Rzeczywiście moje najskrytsze marzenia się spełniły!

— Co to znaczy? — zapytała Wiera spoglądając na mnie ze zdumieniem. — Czy coś się zdarzyło?

— Tak, stało się coś dla mnie bardzo ważnego! — wziąłem Mary za rękę. — Przedstawiam ci moją żonę, Wiero.

Zawsze dziwiłem się łatwości, z jaką niewiasty się zaprzyjaźniają. Mężczyźni w podobnej sytuacji musieliby stracić co najmniej tydzień na wzajemne przyglądanie się, badanie i sondowanie... Wiera natomiast zbliżyła się do Mary, a ta natychmiast rzuciła się w jej objęcia.

— Nareszcie, Eli! — wykrzyknęła siostra po chwili. — Cieszę się, że wybrałeś właśnie ją.

— Ja się też bardzo cieszę, ale nie był to najlepszy wybór! — zaoponowałem. — Informacja przepowiedziała nam rozwód w trzecim miesiącu pożycia. Wprawdzie minęło już niemal cztery...

Wiera odeszła z Mary na bok, a ja znalazłem się w objęciach przyjaciół.

Bardzo już tęga Olga z całego serca życzyła mi szczęścia, Leonid dodał do tego swoje gratulacje, Allan odgrażał się, iż nigdy nie zdradzi stanu kawalerskiego, a Lusin, patrząc na mnie z taką czułością, jakbym był wyhodowanym w jego instytucie skrzydlatym bykiem z ludzką głową, powiedział nagle:

— Chcesz podarunek? Wspaniały smok! Lataj na nim z Mary. Cudowne uczucie.

— Na ognistych smokach lata się tylko do piekła, a tam się na razie nie wybieram — odparłem.

Tymczasem nadleciał Trub wzmagając ogólne zamieszanie. Wydostałem się z jego skrzydlatych objęć porządnie pokiereszowany. Minęła co najmniej godzina, zanim chaotyczne okrzyki i wybuchy śmiechu zmieniły się w spokojną rozmowę.

— Nie gniewa się pan na mnie? — zapytałem Romera. — Mam na myśli moją sugestię co do podróży na Orę...

— Jestem panu wdzięczny, Eli — odparł bez zwykłego namaszczenia w głosie. — Byłem ślepcem, muszę to ze smutkiem przyznać. Nasze przeprosiny z Wierą były tak niespodziewanie szybkie...

Nie mogłem się powstrzymać od ironii.

— Nie wierzę w niespodzianki, zwłaszcza szczęśliwe. Dobra niespodzianka wymaga solidnej pracy organizacyjnej. Tę, jak pan pamięta, poprzedziła nasza kłótnia w lesie.

— Za to pan będzie tu miał niespodzianki przez nikogo nie przygotowane — oświadczył z przekonaniem w głosie Romero. — I to już niedługo, drogi przyjacielu.

Wiera i Mary, nadal objęte w pół, podeszły do nas. Siostra powiedziała:

— Musimy na osobności pomówić o wyprawie do Perseusza. Może zrobimy to zaraz?

Zdziwiłem się, czemu to Wiera musi o wyprawie do Perseusza mówić ze mną bez świadków, ale nie chciała mi tego wytłumaczyć.

— Pełnię obowiązki przewodnika, siostro. Mary jest po raz pierwszy na Orze.

— Przyjdź więc po spacerze do mego pokoju hotelowego.

Wiera odeszła z Pawłem, za nimi ruszyli Olga z Leonidem, Osima, Allan i Spychalski — na wszystkich czekały obowiązki.

Jedynie Lusin z Trübem nie opuszczali nas ani na krok. Opiekun Anioła oświadczył, że nie uspokoi się, póki nie pokaże nam zwierzyńca przywiezionego z Ziemi. Nie chcieliśmy mu sprawiać przykrości i poszliśmy obejrzeć wyhodowane przezeń dziwadła.

Samych pegazów była co najmniej setka — czarnych, pomarańczowych, żółtych, zielonych i wielobarwnych. Co najmniej setka uskrzydlonych koni, wojowniczo rżących, wzbijających się w powietrze i lądujących...

Trub ze skrzyżowanymi na piersiach skrzydłami obserwował hałaśliwy, niespokojny tłumek.

— Cóż to za głupie stworzenia? — powiedział wreszcie. — Nie umieją ani pisać, ani czytać, nie umieją nawet mówić po ludzku!...

W pierwszym roku swego pobytu na Ziemi Trub opanował alfabet, a przed odlotem na Orę zdał egzamin z programu szkoły podstawowej, do którego wchodzi elementarna teoria materii i rachunek różniczkowy oraz szeregi Ngoro. Na Orze Anioł urządził dla swych pobratymców szkoły. Mieszkańcy Hiad mieli, jak się okazało, nietuzinkowe uzdolnienia techniczne. Pasjonowali się zwłaszcza budową urządzeń elektrycznych.

— Przecież to tylko konie, chociaż skrzydlate — odparłem.

— Tym bardziej nie mogę im wybaczyć tępoty.

Mrugnąłem do Mary. Bawiło mnie, że jeden z ulubieńców Lusina oczernia innych jego podopiecznych.

Okazało się jednak, że Lusin bez protestu znosi wybryki Anioła.

— Rasista — powiedział i uśmiechnął się tak promiennie, jakby Trub wychwalał, a nie mieszał z błotem pegazy. — Kult istot wyższych. Dziecięca choroba rozwoju.

Za stajnią pegazów znajdowała się woliera skrzydlatego smoka ognistego, który nas szczególnie zainteresował. Smok był tak ogromny, że przypominał raczej wieloryba niż gada. Był pokryty ognistoczerwonym, grubym pancerzem, z nozdrzy kurzył mu się dym, a od czasu do czasu tryskały z łopotem jęzory płomieni. Skrzydlaty potwór spoglądał na nas dumnie spod półotwartych powiek. Wydawało się nieprawdopodobne, że ten ogrom może wznieść się w powietrze.

— On ma koronę! — wykrzyknęła Mary.

— Urządzenie wyładowcze! — oświadczył z dumą Lusin. — Spala błyskawicami. Świetny, co?

Na głowie smoka istotnie rosły trzy złocone rogi, z których zeskakiwały iskierki otaczające paszczękę czerwonawą aureolą. Ale iskierki w niczym nie przypominały spopielających błyskawic.

— Sprawdź! — powiedział Lusin. — Rzuć kamień. Lub coś innego.

— A czemu sam nie rzucisz? Twoje dzieło, sam więc kontroluj.

— Szkoda mi — przyznał z uśmiechem. — Nie mogę.

Na wylizanej Orze trudno o kamień, rzuciłem więc w smoka scyzorykiem.

Zwierzę gwałtownym ruchem obróciło głowę, błysnęło oczami i wystrzeliło z korony błyskawicę. Wyładowanie dosięgło nożyka jeszcze w locie i zamieniło w obłoczek plazmy. Zaraz potem druga błyskawica trafiła mnie prosto w pierś.

Gdybyśmy, podobnie jak wszyscy mieszkańcy Ory, nie byli chronieni indywidualnymi polami, z pewnością zostalibyśmy oślepieni wyładowaniem, a ja sam rozleciałbym się na strzępy.

— Może trzy błyskawice naraz — powiedział z zachwytem Lusin. — W trzech kierunkach. Nazywa się Gromowładny.

— Nie chciałbym walczyć z Gromowładnym w powietrzu! — wykrztusił zaskoczony Anioł.

Sądzę, że Trub nie tyle się przestraszył, ile pozazdrościł smokowi jego groźnej broni.

— Niech ci będzie Gromowładny — powiedziałem pobłażliwie. — Ale po co mamy wieźć na Perseusza smoki i pegazy?

— Przydadzą się, Eli.

Nie przypuszczałem nawet wówczas, jak bardzo uzasadniona okaże się przezorność Lusina!

Wyszedłem z Mary na zewnątrz.

Był wieczór, sztuczne słońce już zgasło.

— Sami! — krzyknąłem. — Nareszcie sami na Orze!

— Dotychczas bardziej zależało ci na towarzystwie przyjaciół niż na samotności we dwoje — powiedziała z lekkim wyrzutem Mary.

— Czyżbyś była zazdrosna o Lusina i Truba? — odparłem ze śmiechem. — Chodźmy, pokażę ci Orę.

Długo spacerowaliśmy alejami planety, wstępowaliśmy do opustoszałych gwiezdnych hoteli. W czasie spaceru opowiadałem Mary, jak poznałem Altairczyków, Wegan i Aniołów. Przeszłość stanęła przede mną jak żywa. Przypomniałem sobie André, który tu właśnie dokonywał wielkich odkryć, podczas gdy ja szczerzyłem zęby, wyśmiewałem go, przyczepiałem się do nieistotnych błędów. Dopóki żył wśród nas, zbyt nisko go ceniliśmy, a najwięcej w tym mojej winy.

Nagle ujrzałem łzy w oczach Mary.

— Sprawiłem ci czymś przykrość? — zapytałem. Spojrzała na mnie przelotnie i powiedziała niemal wrogo:

— Nie zauważasz we mnie żadnych zmian?

— Jakich?

— Różnych... Nie sądzisz, że zbrzydłam?

Wytrzeszczyłem na nią zdumione oczy. Nigdy przedtem nie była tak piękna. Odwróciła się ode mnie, kiedy jej to powiedziałem, i długo milczała. Zgasłe słońce zapłonęło znów księżycem, gdyż zgodnie z harmonogramem był właśnie na Orze czas pełni.

— Jesteś dziwnym człowiekiem, Eli — powiedziała wreszcie. — Dlaczego właściwie zakochałeś się we mnie?

— To bardzo proste. Jesteś Mary. Jedyna i niepowtarzalna.

— Każda istota ludzka jest jedyna i niepowtarzalna, sobowtóry się nie zdarzają. Naprawdę kochasz jedynie dwie osoby. Głos ci drży i oczy błyszczą, kiedy o nich mówisz.

— Masz na myśli André?

— I Fiolę!

— Nie mów tak, Mary! — wziąłem ją za rękę, ale się ode mnie odsunęła. Spróbowałem obrócić to w żart. — Masz rację, oboje są mi bardzo bliscy. Ale naprawdę, niepokoiłem się jedynie wtedy, kiedy byłaś z dala ode mnie. Nawet teraz na myśl o naszym rozstaniu zatrząsłem się ze strachu!

— Ale głos ci nie drży — zaoponowała ze smutkiem. — Mówisz o swoim strachu bardzo spokojnym tonem, Eli. Ale to nic. Musisz już iść do Wiery. Obiecaj mi potraktować poważnie to, co ci ona powie.

— Wiesz, co mi zamierza powiedzieć?

— Siostra powie ci to znacznie lepiej.

— Same zagadki! Romero zapowiada niespodzianki, Wiera może rozmawiać jedynie w cztery oczy, ty również jesteś tajemnicza. Powiedz od razu!

— Wiera zrobi to lepiej — powtórzyła Mary.

3

— Jesteś oczywiście zdziwiony, że nasza rozmowa odbywa się bez świadków — zaczęła Wiera. — Chodzi o to, że mowa będzie o sprawach osobistych. Zgodnie z decyzją Wielkiej Rady muszę poradzić się ciebie, kogo mianować admirałem naszej floty. Od admirała wymaga się czego innego niż od dowódców statków lub nawet eskadr.

Wzruszyłem ramionami.

— Najpierw muszę, wiedzieć, jakie są wymagania.

— Po pierwsze, walory ogólnoludzkie — odwaga, zdecydowanie, nieustępliwość, wytrwałość w dążeniu do celu, szybka orientacja... Po drugie, cechy specjalne — umiejętność dowodzenia statkiem i ludźmi, dobra orientacja w przestrzeni galaktycznej, znajomość przeciwnika i jego metod walki. I wreszcie wymogi szczególne — giętki intelekt, precyzja myśli, doskonałe rozumienie nowej sytuacji i dobre, czułe na niedole innych serce... Bowiem ten człowiek, nasz admirał, będzie głównym przedstawicielem ludzkości wobec na razie nam nie znanych, lecz niewątpliwie bardzo starych i potężnych cywilizacji galaktycznych.

Roześmiałem się.

— Nakreśliłaś wizerunek bóstwa, nie człowieka. Oblicze świętego! Niestety, ludzie nie są bogami.

— Potrzebujemy takiego właśnie człowieka. Nikomu innemu ludzie nie mogą powierzyć naczelnego dowództwa.

Zaczęliśmy omawiać kandydatury.

Ani Olga, ani Osima, ani Allan nie nadawali się, to było oczywiste. Zaproponowałem Wierę, ale siostra nie chciała o niczym słyszeć. Powiedziałem wówczas, że gdyby André nie był w niewoli, byłby idealnym kandydatem na dowódcę. Wiera zdyskwalifikowała i jego, uważała bowiem, iż André ma intelekt przenikliwy, lecz zbyt jednostronny.

Ogarnęła mnie złość: ta zabawa w wybory nie miała sensu. Wszystko mi jedno, kto będzie mną dowodził. Trzeba się zwrócić do Wielkiego. Beznamiętna maszyna da najlepszą odpowiedź.

— Zwracaliśmy się do Wielkiego.

— Jakoś o tym nie słyszałem.

— Trzymano to w tajemnicy. Zleciliśmy maszynie sprawdzenie kandydatury, zaproponowanej jednogłośnie przez Wielką Radę. Komputer potwierdził wybór.

Poczułem się mocno dotknięty. Wielka Rada mogła nie kryć przede mną swojej decyzji, bądź co bądź w sprawach Perseusza nie byłem zupełnym laikiem. Zapytałem sucho:

— Kim więc jest ten niezwykły człowiek, ten chodzący magazyn cnót i zalet? Kogo wybraliście na swego dowódcę?

Wiera odparła spokojnie:

— Tym człowiekiem jesteś ty, Eli.

Byłem tak zaskoczony, że nawet się nie oburzyłem. Po chwili zacząłem przekonywać, że ich decyzja to oczywisty błąd, pomyłka, brednie i obłęd — do wyboru. Przecież znam siebie dobrze i w żaden sposób nie umiałbym się wcisnąć w nakreślony przez siostrę portret idealnego polityka i zręcznego dowódcy.

Wiera zawczasu przygotowała się do dyskusji. Moje argumenty odskakiwały od niej jak groch od ściany.

— Czy wydaje ci się, że nie masz żadnych zalet?

— Mam za to kilka dobrych ludzkich wad!...

— Wymigujesz się. Słucham cię z uwagą, lecz nie usłyszałam nic konkretnego — oświadczyła Wiera. — Jeżeli będziesz odmawiał, twój upór może wywołać zdumienie, a nawet obrazę ludzi, którzy ci zaufali.

Zamilkłem. Podobnie jak w dzieciństwie, kiedy siostra beształa mnie za jakieś przewinienia, nie mogłem teraz znaleźć kontrargumentów. Zgodziłem się więc z jej dowodami, ale nie powiem, aby mnie to ucieszyło. Przypomniałem sobie moje oburzenie spokojem Olgi, kiedy mianowano ją dowódcą eskadry. Dawna naiwność znikła bez śladu: nie radowałem się, lecz lękałem odpowiedzialności.

— Długo tak zamierzasz milczeć? — zapytała z ironią Wiera.

— Zastanówmy się jeszcze raz nad innymi kandydatami.

— Wielka Rada już to zrobiła. Komputer Państwowy z największą dokładnością sprawdził każdego człowieka pod kątem jego przydatności na stanowisko naczelnego dowódcy. Kapitanowie statków przyjęli decyzję Wielkiej Rady z entuzjazmem... Czego jeszcze chcesz?

Zrozumiałem, że nie mam wyjścia i rzekłem:

— Zgadzam się.

Obojętnie skinęła głową. Niczego innego nie oczekiwała.

— Teraz kilka słów o pozostałych nominacjach. Będziesz miał dwóch zastępców i trzech doradców. Zastępcą do spraw państwowych będę ja, do spraw astro-nawigacji — Allan. Pomocnikami i doradcami zostali dowódcy trzech eskadr — Leonid, Osima i Olga. Odpowiada ci to?

— Oczywiście.

— Jeszcze jedna sprawa. Byłeś kiedyś moim sekretarzem, niezbyt zresztą dobrym. Teraz sam musisz mieć sekretarza. Na to stanowisko proponuje się...

— Mam nadzieję, że nie ciebie! — przerwałem z przerażeniem w głosie.

— Jestem twoim zastępcą, a to znacznie wyższe stanowisko.

— Wybacz, ale hierarchia rang nie jest moją najmocniejszą stroną. Kogo więc wyznaczono mi na sekretarza?

— Pawła Romero, który równocześnie będzie kronikarzem wyprawy. Ale jeżeli go nie chcesz, możemy znaleźć innego.

Zamyśliłem się. Moje stosunki z Romerem były zbyt złożone, abym mógł odpowiedzieć zwyczajnie „tak” lub „nie”. Nie znałem innego człowieka, który by równie mocno różnił się ode mnie. Ale może odmienność charakterów jest konieczna dla powodzenia wspólnej pracy?

Wiera spokojnie, zbyt spokojnie czekała na moją odpowiedź. Uśmiechnąłem się. Widziałem ją na wylot.

— Pozwolisz, iż zadam ci jedno pytanie o charakterze osobistym?

— Jeśli dotyczy Pawła, to moje stosunki z nim nie mają tu nic do rzeczy. Decyduj tak, jakbym Romera w ogóle nie znała.

— Paweł z pewnością będzie lepszym sekretarzem niż ja dowódcą. Aprobuję jego kandydaturę z radością. Czy teraz już mogę zadawać niedyskretne pytania?

— Teraz już tak — Wiera odczuła wyraźną ulgę.

— Nigdy nie mieszałem się do twoich spraw prywatnych, ale raz sobie na to pozwoliłem. Czy muszę cię za to przeprosić?

— To raczej ja winnam ci podziękować za ingerencję.

— Paweł mówił ci, w jakich okolicznościach odbyła się nasza ostatnia rozmowa?

— Mówisz o tej, która omal nie przekształciła się w bójkę? Wiem o wszystkim: o tym, jak prawie zakochał się w Mary, a ty stanąłeś na jego drodze i jak Mary — przed tym piknikiem w lesie — wyznała Pawłowi, że cię kocha, kocha od dawna, bodajże od jakiegoś waszego spotkania w Kairze. Wiem też, że gdyby nie podchmielenie, Paweł pogratulowałby ci tam przy ognisku, a nie wszczynał kłótni. Taki przynajmniej miał zamiar...

— A ja tego nie wiedziałem. W Kairze Mary zwymyślała mnie tak, jakby znienawidziła od pierwszego wejrzenia. Przez te kilka miesięcy, które spędziliśmy razem, też nic o Kairze nie wspominała.

— Mnie zaś powiedziała dzisiaj, że tak bezbronnie spojrzałeś na nią, gdy nazwała cię źle wychowanym, że serce jej gwałtownie zabiło. Masz szczęście, Eli. Chcę, abyś wiedział, że bardzo kocham twoją żonę.

Wstałem.

— Ja także Wiero. A nie zdarzało nam się zbyt często, abyśmy zgadzali się w poglądach. Mogę iść?

— Teraz ty musisz mi pozwalać lub nie pozwalać — przypomniała mi z dawną pedanterią.

— Wobec tego pozwalam sobie odejść, tobie natomiast pozwalam zostać.

4

Nie wyobrażałem sobie dawniej, jak trudno jest dowodzić. Gdybym miał wybierać ponownie, wołałbym zostać podwładnym. Odpowiadałem za wszystko, a miałem pojęcie jedynie o nikłej cząsteczce tego „wszystkiego”. Zawodowy wojskowy wyśmiałby mnie za moje próby organizacyjne. Przed hańbą ustrzegło mnie tylko to, że zawodowych wojskowych już dawno nie było.

Jedno wkrótce stało się dla mnie zupełnie jasne: flota nie jest gotowa do dalekiej wyprawy. Zameldowałem więc Ziemi kanałami łączności ponadświetlnej, że potrzebujemy jeszcze co najmniej roku na przygotowania.

Pewnego razu Romero zwrócił się do mnie z prośbą:

— Drogi admirale — Paweł i Osima zwracali się teraz do mnie wyłącznie w ten sposób, Osima poważnie, Romero zaś nie bez odrobiny ironii — chciałbym zaproponować, aby zechciał pan wprowadzić do swego rozkładu dnia jeszcze jeden punkt: pisanie pamiętnika.

— Pamiętnika? Nie rozumiem... W starożytności coś takiego wprawdzie było, ale w naszych czasach pisać wspomnienia?

Romero wytłumaczył, że nie muszę pisać lub dyktować, wystarczy, abym po prostu wspominał ważniejsze zdarzenia, a MUK sam zanotuje myśli. Ale utrwalić moje życie trzeba koniecznie, gdyż tak postępowały wszystkie postaci historyczne przeszłości, a jestem teraz wszak niewątpliwie postacią historyczną.

— Po wyprawie, jeżeli wrócimy z niej żywi, podyktuję ważniejsze przygody, jakie się nam przydarzą.

Romero jednak upierał się przy swoim. Kronikarz wyprawy sam beze mnie opisze najważniejsze wydarzenia, ja zaś powinienem opowiedzieć o swoim życiu. Moje życie nagle stało się znaczącym faktem historycznym, a któż je zna lepiej ode mnie samego?

— A od czegóż są Opiekunki? Proszę zwrócić się do nich. Opowiedzą takie rzeczy, których ja sam się nawet nie domyślam.

— Właśnie — odparł na to — sam pan nie wie, co Opiekunka przechowuje w swoich komórkach pamięciowych. Nas natomiast interesuje to, co pan sam uważa za ważne, a co za błahe. I jeszcze jedna rzecz: Opiekunka pozostała na Ziemi i naszego pozaziemskiego życia nie zna, nie zna więc rzeczy najbardziej interesujących.

— Pan jest dyktatorem, a nie sekretarzem — powiedziałem. — Czy zdaje pan sobie sprawę, że w pamiętniku będę musiał często wspominać o panu? A obawiam się, że moje opinie nie zawsze będą pochlebne...

— Człowiekowi imieniem Paweł te opinie mogą istotnie sprawić przykrość, lecz kronikarz Romero rzuci się na nie jak sęp, gdyż pozwolą one poznać głębiej pański stosunek do ludzi.

Tego samego dnia zacząłem dyktować pamiętnik. W moim dzieciństwie nie było nic godnego uwagi, rozpocząłem wobec tego od czasów, kiedy dotarły do nas pierwsze wieści na temat Galaktów. Zdarzyło się tak, że w owej chwili obok mego okna przelatywał Lusin na Gromowładnym. Przypomniało mi to innego smoka, na którym Lusin dawniej lubił odbywać przejażdżki, od niego też zacząłem.

Od tego czasu minęło wiele lat. Dawno zapomniałem pierwszą część pamiętnika, pierwszą księgę wspomnień, jak ją nazywa Romero. Dyktuję teraz drugą — nasze męczarnie w Perseuszu.

Leży przede mną taśma z zapisem, obok niej ten sam zapis w formie pięciu wydanych na starożytną modłę książek, pięciu grubych tomów w ciężkich okładkach. To oficjalne sprawozdanie Romera z wyprawy do Perseusza. Wiele się tam mówi o mnie, znacznie więcej niż o kimkolwiek innym.

Chcę podyskutować z pracą Romera i sam opowiedzieć o sobie. Nie byłem tym władczym, nie znającym wahania, dumnym i nieustraszonym dowódcą, jakim mnie przedstawił. Cierpiałem i radowałem się, ogarniała mnie panika i znów brałem się w garść, czasami sam sobie wydawałem się żałosny i zagubiony, ale szukałem, nieustannie szukałem prawidłowego wyjścia z sytuacji niemal beznadziejnych. Tak to wyglądało. Będę obalał, a nie uzupełniał książkę Pawła. Nie chcę dyktować powieści o naszych błędach i ostatecznym zwycięstwie, bo o tym mówi wystarczająco dokładnie oficjalne sprawozdanie. Chcę opowiedzieć o mękach mego serca, rozterkach mojej duszy i krwi mych bliskich, którzy zginęli...

5

Nasz meldunek, że eskadra nie jest gotowa do dalekiej wyprawy, wywołał na Ziemi wielkie zaniepokojenie. Wierę i mnie wezwano na posiedzenie Wielkiej Rady. Poprosiłem Mary, aby nam towarzyszyła w podróży. Nie widywałem teraz żony całymi tygodniami: ja przeprowadzałem inspekcję statków, ona znalazła sobie zajęcie w laboratoriach Ory.

Wydało mi się, że jest chora. Wiedziałem oczywiście, że na Orze, podobnie jak na Ziemi, choroby są niemożliwe, ale Mary była smutna, błyszczały jej oczy, a napuchnięte wargi były tak suche, że się nie na żarty przejąłem.

— Ach nie, nic mi nie jest, jestem zdrowa za dwoje — powiedziała niecierpliwie. — Kiedy odlatujecie?

— Może jednak odlatujemy? Po co masz zostawać na Orze?

— A po cóż mam lecieć na Ziemię? Ty musisz, więc leć.

— Taka długa rozłąka...

— A tu nie ma rozłąki? W ciągu ostatniego miesiąca widziałam cię trzy razy!

— Na statku będziemy ciągle razem.

— Tam też znajdziesz powód, aby mnie zostawić samą. Nie namawiaj mnie.

Milczałem. Powiedziała nieco cieplejszym tonem:

— Zresztą dam ci zlecenie. Spis materiałów do mego laboratorium.

Przyszła mi do głowy pewna myśl, która wydała mi się doskonała.

— Na Wegę leci kurier galaktyczny „Wężownik”. Nie chciałabyś się tam przespacerować? Wyprawa na Wegę zajmie ze trzy miesiące i na Orę wrócimy niemal równocześnie.

— Czy mógłbyś mi wytłumaczyć, co ja na tej Wedze zgubiłam?

— Nic nie zgubiłaś, ale wiele możesz znaleźć...

— Masz na myśli oczywiście Fiolę?

— Chciałaś przecież się z nią zaprzyjaźnić.

— To ty tego chciałeś, a nie ja. Nigdy nie pragnęłam przyjaźni wężycy, nawet najpiękniejszej, i to w dodatku ukochanej wężycy mego męża!

Wszystko się jednak dobrze skończyło, bo udało mi się żonę udobruchać. Mary odprowadziła mnie na „Cielca”, objęła, ucałowała i wręczyła spis potrzebnych jej materiałów. Lista była tak obszerna, że ledwie mieściła się na metrowej taśmie.

Już na statku Wiera powiedziała do mnie:

— Mary dobrze wygląda. I chyba zdrowie jej dopisuje?

— Jest zdrowa za dwoje, tak mi przynajmniej powiedziała.

Siostra spojrzała na mnie uważnie, ale rozmowy na ten temat nie kontynuowała.

Wszystkie dni lotu były wypełnione ciągłymi naradami z Wierą i jej doradcami, których było co najmniej stu. Cały ten zespół wzbogacony o Mały Komputer Pokładowy opracowywał szczegóły wszechświatowej polityki ludzkości. Nudziło mnie to śmiertelnie i na jednym takim sympozjum powiedziałem coś zjadliwego. Nie miałem widać racji, bo członkowie Wielkiej Rady z entuzjazmem wysłuchali referatu Wiery „Zasady polityki galaktycznej ludzkości” i urządzili jej owację. Mnie zresztą również oklaskiwano, chociaż nie mówiłem o szlachetnych celach, lecz o trudnościach materialnych, które nie zlikwidowane w porę mogą spowodować fiasko całej wyprawy.

Po zakończeniu posiedzenia członkowie Wielkiej Rady rozjechali się na planety produkcyjne, aby dopilnować na miejscu pracy w tamtejszych zakładach wytwórczych, a ja wraz z Wierą zacząłem zbierać się do powrotu. Kilka dni zajęło mi kompletowanie materiałów dla Mary. Zdążyłem jeszcze wstąpić do Olgi, która na krótko przed nami przyleciała na Ziemię rodzić i teraz pielęgnowała ładniutką córeczkę Irenkę. Olga też zamierzała wracać na Orę.

W ciągu czterech miesięcy naszej rozłąki Mary bardzo się zmieniła. Była tęga, a jej porywisty krok zmienił się w ostrożne, niezręczne stąpanie. Gwizdnąłem ze zdumienia, a później chwyciłem ją na ręce.

— Uważaj! — zawołała. — W prognozie ciążowej noszenia na rękach nie przewidziano...

— Powinienem ci dać klapsa! — powiedziałem, stawiając ją ostrożnie na podłodze. — Nie pisnęłaś ani słowa. Wiera też dobra... Przecież z pewnością wiedziała!

— Wiedziała, a ty powinieneś się był domyślić! — odparła z żartobliwym wyrzutem Mary. — Powiedziałam ci zresztą, że jestem zdrowa za dwoje. Zwyczajny człowiek, a nie admirał na pewno by zrozumiał. Co do Wiery, to umówiłyśmy się nic tobie nie mówić, bo na Ziemi miałeś i tak dość kłopotów.

Zasypywałem żonę pytaniami. Chciałem się dowiedzieć, kiedy będzie poród i jak przebiegnie. Mary błagalnym gestem podniosła ręce do góry. Dawno nie widziałem jej w tak wyśmienitym nastroju.

— Nie wszystko od razu, Eli! Za miesiąc będziesz miał syna, szybko wybieraj dla niego imię. A teraz powiedz, co z moim zamówieniem?

— Sto ciężkich skrzyń leży w ładowni statku. Starożytne bomby jądrowe przechowywane w muzeach są znacznie lżejsze od twojego sprzętu. Omal nie wyzionąłem ducha podnosząc najmniejszą z tych paczuszek.

Mary roześmiała się.

— W skrzyniach też są bomby, tyle że rozsiewające życie, a nie śmierć. Dziwi cię to? Naszym kobiecym przeznaczeniem jest wszak przedłużanie życia. To mężczyźni z dawien dawna zajmują się niszczeniem. I jeżeli u Zływrogów...

— Nie musisz mnie agitować, ale na matriarchat się nie zgodzę. Mogę co najwyżej uznać równouprawnienie. Masz pozdrowienia od jeszcze jednej siewczyni życia, Olga urodziła córeczkę, Irenkę. Prognozy sprawdziły się co do joty, a poród był lekki.

— Cieszę się bardzo, że z Olgą wszystko w porządku... Ale odnoszę wrażenie, że stan innych kobiet interesuje cię bardziej niż samopoczucie własnej żony?

— Inne kobiety nie są tak skryte, nie mówiąc już o ich mężach. Jeżeli jeden dowódca eskadry prosi nagle o urlopowanie go na Ziemię, a drugi niemal co godzinę pojawia się na stacji łączności dalekosiężnej, to admirał chcąc nie chcąc musi się w końcu zainteresować, o co tu chodzi. Ciebie także wyślemy na Ziemię najbliższym statkiem ekspresowym, abyś tam urodziła, jak każę tradycja.

— Zapoczątkujemy nową tradycję: urodzę na Orze. Prosiłam już Spychalskiego, aby pozwolił mi tu zostać. Zgodził się. Nie chmurz się, opieka lekarska jest tu równie dobra jak na Ziemi.

— Wobec tego nasz syn będzie nazywał się Aster — powiedziałem uroczyście. — Będzie pierwszym człowiekiem urodzonym wśród gwiazd, musi więc mieć gwiezdne imię.

6

MUK przepowiedział, że poród będzie ciężki i poród istotnie był ciężki.

W tych trudnych dla mnie dniach często wspominałem André, który niepokoił się o Żannę, chociaż wiedział, że nowy człowiek pojawi się na świat zdrowy i w przepisowym terminie. Żartowałem wtedy z niego, a teraz mimo pewności, iż Aster urodzi się pomyślnie, denerwowałem się tak samo.

To był świetny chłopak, ten nasz Aster. Pięć kilogramów mięśni i nieprzepartego uroku. Synek roześmiał się, jak tylko otworzył oczy, i radośnie wierzgnął nóżkami. Świat wydał mu się piękny!

— Wiedziałam, że Aster będzie podobny do ciebie — powiedziała Mary. — Miałam jego wizerunki horoskopowe już w trzecim miesiącu ciąży, ale nie pokazywałam, bo się na ciebie nieco gniewałam. Nie tłumacz się, powiedz lepiej, kiedy start?

— Już wkrótce. Chcesz być przy tym obecna, czy powrócisz na Ziemię wcześniej?

— Chcę lecieć z tobą! — wypaliła.

— Głupstwa mówisz — powiedziałem pobłażliwie.

— Nie dziwię się zresztą, bo podobno takie dziwne zachcianki miewają niemal wszystkie młode matki.

— Wszystkich moich zachcianek nawet się nie domyślasz — zauważyła pogodnym tonem. — Będziesz jednak musiał zabrać mnie i Astra ze sobą.

Starałem się ją przekonać, że to nie ma sensu. Stawiałem za przykład Olgę, która jako jedna z najbardziej doświadczonych astronautek powinna w pierwszej kolejności wziąć udział w wyprawie, a jednak poprosiła o wyznaczenie jej na dowódcę trzeciej eskadry rezerwowej, startującej z Ory za jakieś trzy lata, aby jak najdłużej być ze swoją Irenką. O tym, żeby brać dziewczynkę na niebezpieczną wyprawę, ani ona, ani Leonid nawet nie pomyśleli.

— Macierzyństwo — powiedziałem — jest najszczytniejszym i najstarszym powołaniem kobiety. Wszyscy winniśmy liczyć się ze świętymi prawami matki nawet w naszych czasach, kiedy żłobki zapewniają dziecku znacznie lepszą opiekę niż ich własna rodzicielka.

— Moim zdaniem nie gorzej od ciebie znam obowiązki macierzyńskie — powiedziała Mary gniewnie. — Nic nie wskórasz, lecimy z tobą.

— Ale dlaczego?! — wykrzyknąłem. — Czemu, wytłumacz mi to po ludzku, chcesz narazić siebie i Astra na trudy i niebezpieczeństwa dalekiej podróży?

— Gdzie ty, Kajusie, tam i ja, Kaja.

Nie zrozumiałem, czemu nazwała mnie Kajusem, nie znalazłem też potem czasu, aby zapytać o to MUK.

— Chcesz, abym wpisał Astra na listę załogi?

— Nie ironizuj, właśnie tego chcę!

Podszedłem do synka, chwyciłem go na ręce i powiedziałem uroczyście:

— Gotuj się do dalekiej drogi, mały człowieku imieniem Aster!

— By! — odpowiedział synek głośno i wyraźnie.

7

Lecieliśmy dwoma eskadrami po sto gwiazdolotów. Każdy z krążowników był pięćdziesiątkroć potężniejszy od naszego „Pożeracza Przestrzeni”. Podniosłem swój admiralski proporzec na „Cielcu”, okręcie flagowym Osimy. Na jego pokładzie zamieszkali również Wiera i Lusin. Na „Skorpionie” dowodzonym przez Leonida leciał Allan ze swoim sztabem.

Wieści otrzymane z Ziemi tuż przed startem nie były pocieszające. Lokatory nadświetlne Alberta nie wykryły żadnego ruchu wśród gwiazd Perseusza. Zaobserwowano tylko jedno zagadkowe zjawisko, które wówczas zlekceważyliśmy. Zresztą, gdybyśmy nawet pojęli, co ono oznacza, nie zaważyłoby to na naszych planach. Albert doniósł, że nagle zniknęła jedna z gwiazd skupiska Phi wraz z jedną planetą zamieszkaną najprawdopodobniej przez Zływrogów.

— Wzięła i znikła — mówił Albert. — I to niezła gwiazda: olbrzym klasy K o jasności bezwzględnej około minus pięciu — jakieś dziesięć tysięcy jaskrawsza od Słońca!