Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Pętla wstecznego czasu to trzecia część sagi Ludzie jak bogowie, kończąca tę najlepszą radziecką space operę. Po wygraniu batalii w Perseuszu ludzie postanawiają wyruszyć na zwiad do centrum Galaktyki w poszukiwaniu mitycznej cywilizacji Ramirów. Tylko czy starożytna cywilizacja będzie chciała kontaktu z młodą, z galaktycznego punktu widzenia, nieopierzona rasą? Czy wyprawa do centrum galaktyki nie zostanie potraktowana nieprzyjaźnie? Ziemianie szybko przekonują się, że pomimo wielkiej wiedzy i umiejętności wciąż nic nie wiedzą o naturze Wszechświata.
Trylogia Siergieja Sniegowa to bodaj najlepsza space opera, jaką napisano w Związku Sowieckim. Nie skażona tak mocno ideologią, jak niemniej słynna "Mgławica Andromedy" Jefremowa, do dzisiaj pozostaje znakomitym przykładem fantastyki eksploracyjnej. Proza Sniegowa do dzisiaj zaskakuje rozmachem autorskiej wizji.
Cykl: Ludzie jak Bogowie, t. 3
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2)
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 306
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SIERGIEJ SNIEGOW
Ludzie jak bogowie
3 • PĘTLA WSTECZNEGO CZASU
Przełożył
Tadeusz Gosk
Wydawnictwo „Współpraca”, Warszawa 1988
Tytuł oryginału:
Ludi kak bogi Koico obratnogo wriemieni
Projekt okładki
Andrzej Bilewicz
Redaktor
Paweł Cieszkowski
ISBN 83-7018-083-3
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo TPPR „Współpraca”, Warszawa 1988
Tego dnia, doskonale to pamiętam, lunął niezapowiedziany deszcz. Widocznie instalacje Zarządu Osi Ziemskiej uległy jakiejś drobnej awarii, bo święto Wielkiej Burzy Letniej miało się odbyć dopiero za tydzień. A tymczasem strugi ulewy łomotały o szyby, na bulwarze zaś woda sięgała zaskoczonym przechodniom do kostek. Popędziłem na werandę osiemdziesiątego piętra i z rozkoszą wystawiłem twarz na niezaprogramowany deszcz, łowiąc ustami grube krople. Oczywiście natychmiast przemokłem do suchej nitki i kiedy Mary mnie zawołała, nie odezwałem się. Wiedziałem, że się na mnie gniewa. Nigdy zresztą wybiegając na deszcz nie zakładałem płaszcza, co nieodmiennie wywoływało jej niezadowolenie. Mary nie rezygnowała:
— Eli! Eli! Zejdź na dół! Romero chce z tobą mówić.
Skwapliwie wróciłem do mieszkania. Pośrodku pokoju stał Paweł. Oczywiście nie on sam z krwi i kości, lecz tylko jego przestrzenny wizerunek, ale technika łącznościowa osiągnęła już takie wyżyny doskonałości, że przynajmniej dla mnie stereofantom niczym się na oko nie różni od żywego człowieka, któremu chciałoby się uścisnąć rękę.
— Drogi admirale! Mam złe wiadomości!
Już od co najmniej dwudziestu lat nie jestem admirałem, ale Romero nadal się tak do mnie zwraca.
— Wreszcie rozszyfrowaliśmy okoliczności, w jakich uległy zagładzie wyprawy naszych przyjaciół Allana i Leonida. Muszę pana z najwyższym ubolewaniem poinformować, iż pierwotna hipoteza o przypadkowej awarii została definitywnie obalona. Nie potwierdziło się również przypuszczenie, że Leonid i Allan popełnili jakieś błędy lub przedsięwzięli nieprzemyślane działanie. Wszystkie ich rozkazy zostały dokładnie przeanalizowane i zaaprobowane przez Wielką Maszynę Akademicką, która stwierdziła, iż działania naszych biednych przyjaciół były najlepsze z możliwych w tych straszliwych warunkach, w jakich się znaleźli.
— Chce pan powiedzieć... — zacząłem, ale Paweł nie pozwolił mi dokończyć. Był tak zdenerwowany, że zapomniał o swoich nienagannych manierach.
— Tak, właśnie to, admirale! Chociaż Allan i Leonid niczego się nie domyślali, prowadzono przeciw nim działania bojowe! Meldowali o naturalnych klęskach żywiołowych, my zaś w trakcie analizy wykryliśmy celowe wrogie działania. Opisywali niecodzienne zjawiska natury, które w gruncie rzeczy były okrutnymi ciosami podstępnego przeciwnika, konsekwentnie wznoszącego przeszkody na ich drodze. Nie było groźnych żywiołów, drogi admirale, tylko bezpardonowa wojna! Nasza pierwsza wyprawa do jądra Galaktyki zginęła na gwiezdnym polu bitwy, a nie w wyniku igraszki żywiołów — taka jest smutna prawda o losach eskadr Allana i Leonida.
Romero zawsze wyrażał się nader kwieciście. Od kiedy został wybrany do Wielkiej Rady i mianowany głównym historiografem Związku Międzygwiezdnego, ta jego zabawna cecha przybrała jeszcze na sile. Być może ludzie w starożytności rozmawiali tylko w ten sposób, ale mnie osobiście jego nazbyt wyszukany styl czasami mocno irytuje, zwłaszcza kiedy posługuje się nim dla omawiania jakichś zwykłych, powszednich spraw. Teraz jednak ów styl był zupełnie na miejscu. O zagładzie pierwszej wyprawy do jądra Galaktyki nie można było mówić inaczej. Zapytałem:
— Kiedy odbędzie się pogrzeb poległych?
— Za tydzień. Admirale, jest pan pierwszą osobą, którą poinformowano o okolicznościach zagłady wyprawy galaktycznej. Naturalnie domyśla się pan, dlaczego Rada zwróciła się najpierw do pana!
— Wręcz przeciwnie, nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego tak się stało!
— Wielka Rada pragnie zasięgnąć pańskiej opinii. — Romero powiedział to z takim naciskiem, jakby powierzał mi tajemnicę równie ważną jak prawda o zagładzie wyprawy. — Prosimy, aby zechciał pan zastanowić się nad tym, co panu przekazałem.
— Zastanowię się — powiedziałem, i wizerunek Romera rozpłynął się w powietrzu.
Narzuciłem płaszcz i wróciłem do wiszącego ogrodu na osiemdziesiątym piętrze.
Wkrótce zjawiła się tam również Mary. Objąłem ją ramieniem i przytuliłem. Jasny ranek zamienił się w mroczny wieczór, nie było widać ani chmur, ani drzew na bulwarze, ani nawet krzewów na werandzie sześćdziesiątego piętra. Na świecie był tylko deszcz, połyskliwy, rozgłośny, śpiewny i rozbuchany, że zatęskniłem za skrzydłami, abym mógł sam zmierzyć się w powietrzu ze strumieniami tej triumfującej wody. Lot awionetką jednak nie daje tej pełni wrażeń.
— Wiem, o czym myślisz — powiedziała Mary.
— Tak — odparłem. — Dokładnie trzydzieści lat temu również w czasie święta Burzy Letniej leciałem wśród strumieni wody, ty zaś zarzuciłaś mi, że zachowuję się w powietrzu zbyt lekkomyślnie. Zestarzeliśmy się, Mary. Teraz już bym nie zdołał utrzymać się w jądrze wyładowań elektrycznych.
Czasami wręcz przeraża mnie fakt, iż Mary o wiele lepiej ode mnie samego potrafi zanalizować moje własne odczucia i nastroje. Uśmiechnęła się ze smutkiem.
— Myślałeś o czymś zupełnie innym — powiedziała. — Żałujesz, że nie było cię w tym zakątku Wszechświata, w którym zginęli nasi przyjaciele. Wydaje ci się, że gdybyś tam był, wyprawa wróciłaby bez takich strat. ...Dyktuję ten tekst w kokonie bytu pozaczasowego. Co to znaczy wytłumaczę później. Przede mną w przezroczystym pojemniku zawieszonym w polu siłowym spoczywają nieruchomo zwłoki, obrzydliwe i niezniszczalne, zwłoki zdrajcy, który zepchnął nas w otchłań bez wyjścia. Na trójwymiarowych ekranach widnieją pejzaże niewyobrażalnego, nieprawdopodobnego świata, piekło katastrofalnego gwiezdnego wiru. Wiem ponad wszelką wątpliwość, że ten potworny świat jest mi obcy, nieludzki, wrogi nie tylko wszystkiemu co żywe lecz również wszystkiemu co rozumne. I już nie wierzę, że mój udział w wyprawie może zapobiec stratom. Odpowiadam za naszą wyprawę i świadomie prowadzę ją drogą, na której końcu najprawdopodobniej czyha zguba. Taka jest prawda. Jeśli te notatki jakimś cudem dotrą na Ziemię, niechaj ludzie dowiedzą się: wyraźnie widzę groźną prawdę i całkowicie uświadamiam sobie własną winę. Nic nie może mnie usprawiedliwić! To nie jest krzyk rozpaczy, tylko zimna konkluzja.
A owego dnia na pięknej zielonej Ziemi, na Ziemi teraz niewyobrażalnie dalekiej, wśród radosnego plusku ulewy, odpowiedziałem żonie ze smutkiem:
— Pragnę bardzo wielu rzeczy, Mary! Pragnienia zwiększają inercję, bezwładność istnienia — najpierw ciągną do przodu, a potem hamują uwiąd. W młodości i starości człowiek pragnie więcej niż może osiągnąć. Niestety, jestem za stary na moje marzenia... Teraz pozostaje nam tylko jedno, moja droga, po prostu spokojnie i w pokorze usychać. Tylko to: spokojnie usychać!
Na kosmodromie, gdzie lądował gwiazdolot z Perseusza, nie byłem, na uroczystości żałobne w sali Wielkiej Rady nie poszedłem, stereoekrany w moim pokoju wyłączyłem. Mary zrelacjonowała mi potem ze łzami w oczach przebieg obu uroczystości. Wysłuchałem jej w milczeniu i poszedłem do siebie.
Gdybym tak zachował się w pierwszych latach naszej znajomości żona zarzuciłaby mi brak serca, ale teraz doskonale mnie rozumiała. Na Ziemi od dawna już nie ma żadnych chorób, nawet słowo „lekarz” zniknęło ze słownika, ale stanu, w jaki popadłem po zapoznaniu się z przebiegiem wyprawy Allana i Leonida, nie można było nazwać inaczej, jak tylko chorobą. „Niełatwo jest to przeżyć” — powiedział Romero, wręczając mi kasetę z zapisem wszystkich wydarzeń poczynając od startu wyprawy z Trzeciej Planety w Układzie Perseusza i kończąc na powrocie do bazy statków z martwymi załogami. Miał rację, tego nie dało się łatwo przeżyć, to trzeba było wręcz ciężko odchorować.
Prawdopodobnie nie poszedłbym także na uroczysty pogrzeb ofiar, gdybym nie dowiedział się, że na Ziemię przyleciała Olga. Z pewnością nie wybaczyłaby mi, gdybym nie oddał ostatniej posługi jej mężowi. Należało też zobaczyć się ze starymi przyjaciółmi — Orlanem i Gigiem, Osimą i Gracjuszem, Kamaginem i Trubem, którzy przybyli wraz z Olgą na jej „Orionie”, aby uczestniczyć w uroczystym złożeniu prochów w Panteonie. Mimo wszystko jednak długo nie mogłem się zdecydować wyjść z domu. Bałem się, że nie zniosę ceremonii żałobnych. Romero uprzedził mnie, że powinienem wygłosić mowę, a cóż ja mogłem powiedzieć poza tym, że polegli byli mężnymi pionierami Kosmosu, i że bardzo ich kochałem?
W Sali Ceremonii Żałobnych Panteonu zebrali się krewni i przyjaciele poległych. Olga rozpłakała się i oparła głowę na mym ramieniu, a ja ze współczuciem gładziłem jej siwe włosy. Ona najdłużej z nas wszystkich opierała się niszczącemu wpływowi czasu, ale nieszczęście kompletnie ją załamało. Z trudem, żeby tylko coś powiedzieć, wymamrotałem:
— Olu, mogłabyś wybrać jakiś inny kolor włosów, to przecież takie proste.
Nadal wszystko brała dosłownie. Teraz też potraktowała moje słowa poważnie i uśmiechnęła się z takim smutkiem, że omal się nie rozpłakałem.
— Leonidowi podobałam się taka, jaka jestem, a poza nim nie mam się dla kogo upiększać.
Wraz z Olgą przyszła na pogrzeb Irena, jej córka. Nie widziałem Ireny co najmniej piętnaście lat i zapamiętałem ją z tamtych czasów jako rozkapryszoną, nieładną dziewczynkę, podobną jak dwie krople wody do Leonida i z jego charakterem. Dawniej często się dziwiłem, że Irena tak mało wzięła od matki rozsądku, spokoju, jej umiejętności przenikania do sedna każdej tajemnicy i niezłomnej woli ukrytej pod pozorami miękkości, dobrego wychowania i nieudawanej życzliwości dla wszystkich. A w Panteonie ujrzałem kobietę smukłą i smagłą, porywczą, mówiącą szybko i zdecydowanie, o energicznych ruchach i tak ogromnych czarnych oczach, że trudno było od nich oderwać wzrok. Irena wydała mi się jeszcze bardziej podobna do Leonida niż dawniej, przy czym nie było to podobieństwo czysto zewnętrzne. Dzisiaj, kiedy trudno już cokolwiek naprawić, widzę jak bardzo myliłem się co do charakteru Ireny. W długim łańcuchu przyczyn, które doprowadziły do dzisiejszego nieszczęścia, również i ta moja pomyłka odegrała swoją rolę.
Objąłem dziewczynę przyjaźnie i powiedziałem:
— Bardzo kochałem twojego ojca, drogie dziecko.
Odsunęła się ode mnie gwałtownym gestem, błysnąwszy przy tym oczami. Zbanalizowane do szczętu wyrażenie „błysnąć oczami” w tym wypadku jest jedynie odpowiednie, gdyż po prostu nie mogę wyrazić się inaczej. Błysnęła więc oczami i odpowiedziała z wrogością, która mnie zdumiała:
— Ja też kochałam swojego ojca, ale już nie jestem dzieckiem, Eli.
Powinienem był zastanowić się nad sensem jej słów, a zwłaszcza nad tonem i wówczas wiele spraw potoczyłoby się inaczej. Ale akurat wtedy podeszli do nas Lusin i Trub, więc nie miałem już czasu na analizowanie zachowania się jakiejś postrzelonej dziewczyny. Lusin ze łzami w oczach uścisnął mi rękę, a stary anioł mocno objął mnie czarnymi skrzydłami. Leki na nieśmiertelność, tak energicznie propagowane przez Galaktów, równie mało pomagają moim przyjaciołom, jak i mnie. Lusin wyglądał znakomicie, bo w jego szczupłym ciele więcej było ścięgien i kości niż mięsa, a tacy ludzie długo się nie starzeją. A Trub bardzo się posunął. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że można się tak pięknie zestarzeć, tak, proszę mi wybaczyć ten zbyt może kwiecisty zwrot, cudownie zwiędnąć. Ze wzruszeniem mówię o tym cudownym więdnięciu i z bólem w sercu przypominam sobie poległego Truba takim, jakim ujrzałem go na żałobnej ceremonii — ogromnego, czarnoskrzydłego, z bujną, całkowicie posiwiałą czupryną i gęstymi też zupełnie siwymi bokobrodami...
— Nieszczęście! — powiedział głucho Lusin. — Cóż to za nieszczęście, Eli!
— Dokoła byli wrogowie! — ryknął Trub. — Allan i Leonid analizowali naukowo zagadkowe zjawiska przyrodnicze, kiedy trzeba było walczyć! Ty byś walczył, Eli, jestem tego pewien! Szkoda, że mnie tam nie było! Ja też bym potrafił skorzystać z doświadczeń wyniesionych z bitew na Trzeciej Planecie!
Zbliżył się do nas Gracjusz z Orlanem. Kiedy pojawiają się obaj na planetach zamieszkałych przez ludzi, wówczas chodzą tylko razem. Jest w tym jakaś wzruszająca w swej naiwności demonstracja — Galakt i Niszczyciel zdają się przekonywać każdego, że okrutna nienawiść od wielu milionów lat dzieląca ich narody teraz zamieniła się w gorącą przyjaźń. Po dawnemu nazwałem Orlana Niszczycielem, chociaż teraz nadano im miano „Demiurgów”, z którego są niezmiernie dumni, bowiem oznacza ono coś w rodzaju mechanika lub budowniczego, w każdym razie twórcy, nie zaś niszczyciela. Nowa nazwa dość dokładnie oddaje rolę byłych Niszczycieli w naszym Związku Gwiezdnym, ale nie sądzę, aby ostentacyjnie demonstrowana przyjaźń łatwo przychodziła Orlanowi i Gracjuszowi, zwłaszcza temu ostatniemu. Astropsycholodzy utrzymują, że podobnie jak ludziom, nie da się zaszczepić zamiłowania do brzydkich zapachów i brzydkich postępków, tak samo Galaktów nie można skłonić do tolerowania sztucznych narządów i tkanek, a Demiurgowie zmienili tylko nazwę, nie zaś strukturę ciała, w którym pełno jest sztucznych tkanek i narządów.
— Witaj Eli, mój stary przyjacielu i preceptorze! — rzeki uroczystym tonem Galakt, ludzkim zwyczajem wyciągając do mnie rękę. Moje drobne palce zniknęły w jego gigantycznej dłoni jak w ogromnej muszli.
Wymamrotałem jakąś stosowną odpowiedź. Nie przyszło mi to łatwo, bo kwiecistością mowy Galaktowie nawet Romera potrafią zapędzić w kozi róg. Orlan ograniczył się do tego, że powitalnie rozpromienił swą niebieskawą twarz, uniósł wysoko głowę i z głośnym trzaskiem wbił ją w ramiona. Weszliśmy razem na salę.
Po zakończeniu ceremonii, której nie będę tu opisywał, by nie przywoływać raz jeszcze bolesnych dla mnie wspomnień, zamierzałem jak najszybciej udać się do domu, ale zatrzymał mnie Romero, który podszedł do mnie w towarzystwie Olega. Romero powiedział:
— Drogi admirale, mam obowiązek poinformować pana, iż Wielka Rada postanowiła zorganizować drugą wyprawę do jądra Galaktyki i na stanowisko dowódcy eskadry gwiazdolotów powołała kapitana Olega Szerstiuka, naszego wspólnego przyjaciela.
Oleg, nie dopuszczając mnie do głosu, pospiesznie dodał:
— Zgodziłem się objąć dowództwo jedynie pod warunkiem, że pan, Eli, również weźmie udział w wyprawie!
Powinienem równie kategorycznie odmówić, jak już to wielokrotnie czyniłem w odpowiedzi na propozycje dowodzenia wyprawami gwiezdnymi lub brania w nich czynnego udziału. Po wyzwoleniu Perseusza, po tragicznej śmierci Astra na trzeciej Planecie, Mary i ja straciliśmy zapał do dalekich podróży. Wróciliśmy na zieloną pramatkę Ziemię, aby nigdy już jej nie opuszczać. Tak postanowiliśmy dwadzieścia lat temu i do tej pory nigdy temu postanowieniu się nie sprzeniewierzyliśmy.
Teraz jednak nieoczekiwanie dla siebie samego odparłem:
— Zgoda. Przyjdźcie do mnie wieczorem. Naradzimy się.
Mary chciała wracać do domu pieszo. Dzień był pochmurny, po niebie pędziły ciemne obłoki. Na Bulwarze Okrężnym wiatr unosił w powietrze opadłe liście. Z rozkoszą wdychałem zimne, jesienne już powietrze, powoli dochodząc do siebie po przeżytym wstrząsie. Mary powiedziała cicho:
— Jakaż piękna jest nasza stara Ziemia! Czy ujrzymy ją jeszcze kiedykolwiek, czy też na zawsze zagubimy się w gwiezdnych przestworzach?
— Możesz zostać w domu — zaproponowałem ostrożnie.
— Naturalnie! — odrzekła z lekką ironią. — Ale czy ty zdołasz beze mnie polecieć?
— Nie, Mary, nie potrafię — wyznałem uczciwie. — Być bez ciebie, to niemal być bez siebie samego. Taki już mój los, że w pojedynkę jestem tylko połową całości. A to nie jest najprzyjemniejsze uczucie...
— Mógłbyś przynajmniej dzisiaj obyć się bez wątpliwych dowcipów! — skarciła mnie żona.
Przez dłuższą chwilę szliśmy w milczeniu, a ja zerkałem na nią z niepokojem. Od tylu już lat jesteśmy razem i mimo wszystko nadal lękam się zmiennych nastrojów Mary. Wreszcie mars na jej czole ustąpił miejsca wyrazowi rozmarzenia. Zapytała:
— Wiesz, o czym myślę?
— Oczywiście, że nie.
— Przypomniał mi się wiersz pewnego starożytnego poety — powiedziała i zadeklamowała coś o krążących na wietrze liściach, śmierci i tajemnicach bytu.
Zgodziłem się z nią, że wiele w tej poezji kojarzy się z obecną chwilą, zwłaszcza owe krążące liście. Ale tajemnice bytu?
— Jak ty to wszystko potrafisz sprymitywizować! — oburzyła się na mnie i znów zamilkła.
Aby przerwać wreszcie milczenie, zapytałem ją, co sądzi o przyczynach katastrofy wyprawy Allana.
— W każdym razie zdecydowanie nie zgadzam się z teorią, którą lansuje Paweł — odparła lekceważąco. — Mężczyźni zawsze szukają w każdej zagadce czyjejś złej woli. Tyle w was wojowniczości, że gotowi jesteście uwierzyć, że to sama natura toczy z wami ciągłą walkę i marzy tylko o tym, aby rzucić was na kolana. Przypisywanie naturze własnych wad jest łatwe i niesłychanie wygodne, ale z pewnością nie najsłuszniejsze!
— Za wojowniczość mężczyzn ponoszą winę kobiety, bo to one właśnie wydają nas takimi na świat — postarałem się obrócić sprawę w żart. — Mówiąc jednak poważnie, nie obaliłaś żadnego z argumentów Romera.
— Nie muszę niczego obalać — odparła swym zwykłym ostrym tonem — bo znalazłam w raporcie jedynie opis niezrozumiałych faktów i nieudolne próby ich interpretacji.
Jej słowa wywarły na mnie większe wrażenie niż owego dnia skłonny byłem to przyznać.
Wieczorem nasz salonik wypełnił się po brzegi. Olga, Romero, Orlan i Lusin zajęli fotele, zaś Trub i Gracjusz z trudem usadowili się na kanapach: aniołowi przeszkadzały skrzydła, zaś trzymetrowy Galakt bał się ruszyć z miejsca, żeby nie uderzyć głową w sufit. Romero swoim kwiecistym stylem opisał wrażenie, jakie na Wielkiej Radzie wywarł raport o przyczynach zagłady pierwszej wyprawy do jądra Galaktyki. Oświadczył również, że kolejna wyprawa ma na celu wykrycie nieznanego przeciwnika czy przeciwników i zbadanie możliwości pokojowego współżycia z nimi. Dlatego też Wielka Rada przeznaczyła wszystkie swe zasoby na wyposażenie drugiej wyprawy galaktycznej.
— Czekam teraz na pańskie pytania i zastrzeżenia, admirale — zakończył Paweł.
Miałem tylko jedną wątpliwość: pierwsza wyprawa nie zdołała odnaleźć Ramirów, na poszukiwanie których wyruszyła. Drapieżne planety ścigające nasze statki zostały przez Allana nazwane żywymi istotami, ale niezbite dowody na to, że rzeczywiście są to istoty żywe, a nie igraszka martwej natury, nie istnieją. Rejon „słońc pyłowych”, na peryferiach którego zginęła wyprawa, jest zdaniem Allana siedliskiem rozwiniętej cywilizacji, ale żadnego jej przedstawiciela nie spotkano, zatem istnienie owej cywilizacji pozostaje jedynie hipotezą. Próby przedarcia się do jądra napotkały na aktywne przeszkody, ale co z tego wynika? Przeciwdziałanie mogło mieć naturę czysto fizyczną, choć na razie nam nieznaną, bo przecież nikt nie odważy się twierdzić, że znamy już wszystkie prawa rządzące Wszechświatem.
Paweł chciał mi odpowiedzieć, ale ja zwróciłem się do Olega:
— Dowodzisz drugą eskadrą. Co sądzisz o moich wątpliwościach?
— Że można je rozstrzygnąć — odparł powściągliwie — tylko w jeden jedyny sposób: należy znów polecieć w kierunku jądra Galaktyki i na miejscu sprawdzić, co przeszkadza w przedarciu się do jej wnętrza.
— Twoja odpowiedź w pełni mnie zadowala — powiedziałem, patrząc z przyjemnością na syna André, który odziedziczył po ojcu nie tylko odwagę i charakter, lecz także urodę. — A teraz powiedzcie mi, na jakim etapie są przygotowania do wyprawy.
Romero wyjaśnił, że prace przygotowawcze prowadzone są na znanej nam wszystkim Trzeciej Planecie Perseusza, i że kieruje nimi André wraz z Demiurgiem Ellonem. Na gwiazdolotach poza anihilatorami Taniewa instaluje się również broń biologiczną Galaktów oraz mechanizmy zmieniające rozmiary statków wraz z całą ich zawartością. Najważniejszymi jednak nowymi instalacjami są urządzenia szybko zmieniające metrykę przestrzeni wokół gwiazdolotu. Dzięki temu każdy statek upodobni się do małej Trzeciej Planety, zdolnej do wytwarzania wokół siebie dowolnego zakrzywienia przestrzeni. Gdyby eskadra Allana była wyposażona w mechanizm ślimaka grawitacyjnego, mogłaby uniknąć wielu nieszczęść. Konstrukcję generatorów metryki opracowuje grupa kierowana przez Ellona.
— Ellon... Nic o nim nie słyszałem. Znasz go, Orlanie?
— To ja zaproponowałem jego kandydaturę — oświadczył z dumą Orlan. — W Perseuszu nie ma Demiurga, który dorównywałby mu pod względem zdolności konstruktorskich.
Zauważyłem, że Gracjusz z zatroskaniem pokręcił głową.
— Pozostaje jeszcze jedna kwestia — ciągnąłem. — W jakim charakterze, zdaniem Wielkiej Rady, mam uczestniczyć w wyprawie? Czyli, że użyję starożytnych terminów, jakie stanowisko mi się proponuje?
— Będzie pan duszą i sumieniem wyprawy, Eli — powiedział Oleg.
— Trudno wyobrazić sobie dobrze zorganizowaną wyprawę, w której dusza i sumienie byłaby oderwana od pozostałych jej uczestników.
Mówiłem poważnie, ale moje słowa wywołały śmiech. Gdy ucichły, Romero powiedział:
— Skoro zależy panu na terminach określających tak zwane stanowisko, to nazwijmy je kierownictwem naukowym. Używano niegdyś i takiego określenia, drogi admirale.
— Pan też zamierza uczestniczyć w wyprawie?
— Sądzę, że Wielka Rada pozwoli mi opuścić na pewien czas Ziemię.
Po zakończeniu narady przysiadłem się do Galakta:
— Kiedy Orlan chwalił Ellona, westchnąłeś Gracjuszu. Dlaczego? Czyżbyś się nie zgadzał z jego oceną?
Gracjusz uśmiechnął się promiennie. Galaktowie tak lubią się uśmiechać, że rozpromieniają się z byle powodu.
— Nie, Eli, mój przyjaciel, Demiurg Orlan, całkiem słusznie scharakteryzował Ellona jako geniusza inżynierskiego. Ale widzisz, Eli... — Zająknął się, choć nie zmienił promiennego wyrazu twarzy. — Znasz przecież nasz stosunek do sztucznych tkanek... W organizmie Ellona stopień sztuczności jest o wiele, wiele wyższy niż u pozostałych Demiurgów; obawiam się, że i jego mózg zawiera sztuczne elementy, chociaż Orlan zdecydowanie temu zaprzecza...
Teraz ja się uśmiechnąłem, ale po człowieczemu, ironicznie. Niechęć Galaktów do sztucznych narządów zawsze wydawała mi się zabawnym dziwactwem, puściłem więc zastrzeżenia Gracjusza mimo uszu. Wszyscy ludzie popełniają błędy, mnie zaś zdarzało się to chyba o wiele częściej niż innym. I wiele moich błędów czy pomyłek, tak na pierwszy rzut oka niewinnych, miało niestety tragiczne wręcz następstwa.
Jak okropnie zmienił się André! Olga uprzedzała mnie, że mogę go nie poznać, a ja się tylko śmiałem. Nie wyobrażałem sobie sytuacji, w której nie poznałbym swego najbliższego przyjaciela! I naturalnie poznałem André natychmiast, gdy tylko „Orion” zawisł nad lądowiskiem Trzeciej Planety i André wpadł jak burza przez rozwarte na oścież wrota statku. Byłem jednak wstrząśnięty. Pozostawiłem André w Perseuszu jako schorowanego, na wpół jeszcze szalonego, ale w miarę energicznego mężczyznę w średnim wieku, a teraz w moje objęcia padł rozdygotany, nerwowy, pomarszczony, siwy jak gołąbek staruszek.
— Tak, tak, Eli! — wykrzyknął z nerwowym śmieszkiem André, widząc moje poruszenie. — Obcując bezpośrednio z nieśmiertelnymi Galaktami nie wiedzieć czemu szczególnie szybko się starzejemy. Zresztą winna jest raczej piekielna grawitacja tej planetki, a ciągłe zwijanie i rozwijanie przestrzeni też pewnie nie sprzyja harmonijnemu metabolizmowi. Pamiętasz Włóczęgę? Ten potężny mózg, który nie wiadomo czemu zapragnął wcielić się w postać figlarnego smoka?
— Mam nadzieję, że dobrze się miewa?
— Żyje, ale za smoczycami już od dawna się nie ugania. Jego intelekt zresztą na tym nie ucierpiał.
Opuściliśmy pokład „Oriona” i wylądowaliśmy na planecie. Nie opisuję naszej podróży do Układu Perseusza, bo wrażenia z tego rejsu nie mają żadnego znaczenia dla przyszłych wydarzeń. Wspomnę jedynie, że Oleg zatrzymał się na Ziemi, żeby skompletować załogi statków i zamierzał przybyć na Trzecią Planetę następnym rejsem. Nie będę również opisywał wszystkich spotkań na tym globie, gdyż były one interesujące jedynie dla Mary i dla mnie. Zrelacjonuję tylko jedno wrażenie spośród tych, które nie wywarły wpływu na dalszy bieg wydarzeń. Mówię o wrażeniu, jakie sprawia obecny krajobraz Trzeciej Planety.
Lecieliśmy z Mary nad jej powierzchnią w zwyczajnej awionetce, takiej samej, jakich używamy powszechnie na Ziemi. Zapamiętaliśmy na zawsze straszliwy obraz groźnej kosmicznej twierdzy Niszczycieli — naga ołowiana powierzchnia z rozrzuconymi po niej złotymi głazami. Teraz nie było ołowiu ani złota i wszędzie jak okiem sięgnąć rozpościerały się błękitnawe lasy, połyskiwały jeziorka i rzeki.
— Chciałabym tu wylądować — Mary wskazała samotny wzgórek, którego nagi szczyt na razie oparł się zwycięskiemu pochodowi roślinności.
Wysiedliśmy z awionetki i po raz pierwszy poczuliśmy, że znajdujemy się na dawnej planecie. Ekrany grawitacyjne pojazdu osłaniały nas przed jej straszliwym ciążeniem, które zresztą w okolicach Stacji niewiele różniło się od ziemskiego, a tutaj dosłownie przycisnęło nas do gruntu. W głowie mi zaszumiało, zachwiałem się i byłbym upadł, gdyby nie podtrzymała mnie Mary, która łatwiej poradziła sobie z przeciążeniem.
— Teraz już nie zdołałbym odbyć drogi od miejsca lądowania do Stacji — wyznałem, próbując się uśmiechnąć.
— Poznajesz to miejsce, Eli?
— Nie.
— U podnóża tego pagórka umarł nasz syn...
Przeszłość ożyła w mojej pamięci. Popatrzyłem z obawą na żonę. Uśmiechnęła się do mnie. Zdumiał mnie ten uśmiech, tak wiele w nim było spokojnej radości. Powiedziałem ostrożnie:
— Tak, to było właśnie tutaj... Ale czy nie powinniśmy stąd odejść?
— Tak wiele razy widziałam w myślach to złote wzgórze i martwą pustynię wokół niego — powiedziała. — I zawsze wspominałam, jak Aster bardzo marzył o tym, żeby ta metalowa martwota zapulsowała życiem. Pamiętasz, jak nazywał się siewcą życia? Na niklowej planecie ten siew nie był trudny, gdyż panuje tam niska grawitacja, ale i tutaj udało się zaszczepić życie metalowi. Chciałam zobaczyć, jak czują się tutaj nasze nowe rośliny wyhodowane umyślnie dla światów o wysokim ciążeniu.
— To właśnie te rośliny, nad którymi pracowaliście w Instytucie Astrobotaniki?
— Nad którymi pracowałam wyłącznie ja, Eli! Wyhodowałam je specjalnie dla Trzeciej Planety, to jest mój pomnik wystawiony synowi. Aster byłby zadowolony, że jego marzenie się spełniło. A teraz wróćmy na Stację.
Dwa inne wydarzenia, o których wspomnę, są bezpośrednio związane z losami wyprawy.
Wśród witających nie było Włóczęgi, więc Lusin natychmiat pobiegł go szukać. Nic dziwnego, gdyż to właśnie Lusin był w jakiejś mierze twórcą tej niecodziennej istoty i pysznił się nią bardziej niż którymkolwiek ze swych innych tworów. Włóczęga, jak się okazało, niedomagał i żadne leki już nie skutkowały. Lusin po powrocie od niego powiedział ze smutkiem, że Włóczęga przy całej swej nieczłowieczej postaci jest zbyt ludzki, aby można było mu zaszczepić nieśmiertelność lub chociażby prawdziwą tężyznę.
— Bardzo chce zobaczyć. Ciebie — dodał swym telegraficznym stylem, więc następnego ranka poszliśmy odwiedzić smoka.
Włóczęga na oko niemal się nie zmienił. Latające smoki nie chudną i nie tyją, nie odbarwiają się i nie siwieją. Włóczęga był więc niemal taki sam, jak w chwili naszego rozstania — jaskrawo ubarwiony, potężny i skrzydlaty. Ale już nie latał. Na nasz widok wysunął się ze swej jamy i z wysiłkiem popełznął naprzeciw. Smok z latającego przekształcił się w pełzającego. Ponadto prawie już nie zionął ogniem. To nie ironia, tylko smutne stwierdzenie faktu.
— Witam przybysza! — usłyszałem niemal zapomniany, sepleniący głos. — Cieszę się, że cię widzę, admirale! Usiądź mi na grzbiecie, Eli.
Przysiadłem mu na łapie i żartobliwie trąciłem nogą pancerny bok:
— Jeszcze jesteś mocny, Włóczęgo, chociaż pewnie już młodej smoczycy nie dopędzisz.
— Nalatałem się już, nabiegałem i naszalałem, ale niczego nie żałuję, Eli. Żyłem jak król i zaznałem wszystkich rozkoszy, jakie dać może istnienie w żywym ciele. Ale tak to już jest, że im większa radość, tym krócej trwa. Niedługo przyjdzie mi umierać, ale możesz być pewien, że nie zadrżę, kiedy nadejdzie czas pożegnać się z życiem.
— Daj spokój! — przerwałem mu, huśtając się na jego muskularnej łapie. — Na Ziemi opracowano nowe metody stymulowania organizmu. Wypróbujemy je na tobie i z pewnością jeszcze sobie pohulasz nad tą planetką ze mną na grzbiecie. Tylko obiecaj, że nie zrzucisz mnie na ziemię, jak to ci się już raz zdarzyło!
Popatrzył na mnie ironicznie swymi wypukłymi, bursztynowymi ślepiami i nic nie odpowiedział. Wróciłem do siebie zdenerwowany, smutny i pełen poczucia winy. Włóczęga w swoim poprzednim wcieleniu jako marzycielski mózg mógł żyć dziesięciokrotnie dłużej niż ktokolwiek z nas. Ja obdarzyłem go ciałem, ale radości cielesnego bytu są przelotne i kończą się nieuchronną śmiercią. Dlatego też poniewczasie zacząłem się zastanawiać, czy postąpiłem słusznie.
Drugim ważnym wydarzeniem było spotkanie z Ellonem.
Odwiedziliśmy jego pracownię w szóstkę: Mary, Olga, Irena, André, Orlan i ja. Przed laty niejednokrotnie schodziłem do wnętrza planety, zanurzałem się w gąszcz jej tytanicznych mechanizmów, ale nigdy nie zapuszczałem się tak głęboko. André mówił, że trzeba pokonać windą zaledwie trzysta kilometrów, ale mógłbym przysiąc, że opadaliśmy co najmniej na tysiąc. W ogromnej i jasnej, jakby rozsłonecznionej sali powitał nas Ellon.
Powinienem go opisać takim, jakim go ciągle jeszcze widzę, ale nie potrafię. Powiem zatem tylko jedno: jeśli kiedykolwiek w życiu zetknąłem się z istotą w pełnym tego słowa znaczeniu niezwykłą, to istota ta nosiła imię Ellon!
— Ellonie, ludzie przyszli zapoznać się z twymi dokonaniami — powiedział Orlan tonem dziwnie nieśmiałym i niepewnym, zupełnie nie licującym z osobą nieulękłego wojownika, jakiego znałem. — Mam nadzieję, że nasze odwiedziny nie zakłócą toku twoich myśli?
— Patrzcie i podziwiajcie! — odparł Ellon w nienagannej ziemszczyźnie i zatoczył szeroki łuk długą i giętką, bezkostną ręką. Jego niebieskawa twarz poróżowiała, chyba z zadowolenia.
Nie było jednak czego podziwiać. Dokoła były mechanizmy, na oko dokładnie takie same, jakie wypełniały całe wnętrze planety. Orlan zauważył moje niezadowolenie i powiedział tym samym nieśmiałym tonem:
— Czy nie byłoby lepiej, gdybyś osobiście nam wszystko wyjaśnił?
Ellon bez słowa ruszył wzdłuż ściany sali i wskazując ręką kolejne maszyny wyjaśniał ich przeznaczenie i opisywał konstrukcję. Szedł przodem, ale głowę miał obróconą w naszym kierunku. Wszyscy Demiurgowie mają bardzo giętkie szyje, ale nikt poza Ellonem nie potrafi obrócić głowy o pełne sto osiemdziesiąt stopni. Słuchałem więc jego wyjaśnień i patrzyłem tylko na niego, na jego twarz, starając się zrozumieć nie tyle sens jego słów, ile ich ton. I im baczniej wpatrywałem się w Ellona, tym silniej utwierdzałem się w przekonaniu o jego niezwykłości.
Po zakończeniu obchodu sali Ellon powiedział (tylko to zapamiętałem z długiego wykładu):
— Ani ludzie, ani Demiurgowie, ani tym bardziej Galaktowie jeszcze nigdy nie mieli równie doskonale uzbrojonych statków. Gdybyśmy w trakcie ataku ziemskich eskadr mieli w Perseuszu chociaż jeden taki statek, wydarzenia potoczyłyby się zupełnie inaczej.
— Martwi cię to, Ellonie? — zapytałem sucho.
Diabolicznie zachichotał, opanował się i powiedział :
— Ani martwi, ani cieszy. Po prostu stwierdzam fakt, nic więcej.
Wtrąciła się Olga i zaczęła wypytywać Ellona o jakieś szczegóły, po czym do dyskusji na tematy techniczne włączyła się Irena. Odciągnąłem André na bok:
— Stworzone przez Demiurgów urządzenia są bez wątpienia znakomite — powiedziałem. — Ale kto będzie nimi naprawdę sterował?
André przerwał mi bezceremonialnie. Nadal jak widać potrafił łowić myśl rozmówcy w pół słowa i nadal dobre wychowanie nie było jego najsilniejszą stroną.
— Możesz się nie obawiać! — wykrzyknął. — Ellon konstruuje instalacje, ale ja nimi dowodzę. Ich pola rozruchowe sprzężone są bezpośrednio z promieniowaniem mojego mózgu. A kiedy eskadra wyruszy w Kosmos, przekażę nadzór nad nimi Olegowi i dowódcom poszczególnych statków.
Wyjechaliśmy na powierzchnię. W windzie Irena wykrzyknęła z zachwytem:
— Demiurg Ellon jest doprawdy niezwykły! Całkiem niepodobny do innych! — Przyciszyła głos, żeby Orlan jej nie usłyszał. — Oni wszyscy wydają mi się potwornie brzydcy, a Ellon jest przystojny! I cóż za doskonałe rozwiązanie konstrukcyjne!... Eli, pozwoli mi pan na statku pracować w grupie Ellona?
— Wybór miejsca pracy zależy wyłącznie od ciebie — odparłem i pomyślałem przy tym, że jeśli o mnie chodzi, to właśnie Ellon wydał mi się najbrzydszy ze wszystkich znanych mi Demiurgów.
— Nie mam prawa wtrącać się do decyzji kierownictwa naukowego wyprawy — powiedziała do mnie Mary w hotelu — ale mogę wyrazić opinię o postępowaniu męża. Eli, jestem z ciebie niezadowolona!
— Dlaczego? Znów się nietaktownie zachowałem? Obraziłem kogoś?
— Niepokoi mnie Ellon — odparła z westchnieniem. — Jest tak potworny, że wręcz piękny w swej brzydocie, w tym się mogę z Ireną zgodzić. Ale pozwolić, żeby ktoś taki kręcił się na co dzień po statku!... A widziałeś, jak Irena na niego patrzyła? Gdyby tak patrzyła na mężczyznę, powiedziałabym, że dziewczyna się bez pamięci zakochała.
— A cóż w tym złego? — zapytałem beztrosko. — Doskonale pamiętasz, że i mnie samemu zdarzyło zakochać się kiedyś w nieziemiance Fioli. Taki afekt jest nieszkodliwy już z tego chociażby powodu, że absolutnie pozbawiony perspektyw. A Ellona musimy wziąć ze sobą, bo to przecież uznany geniusz inżynieryjny. Obawiam się, że przemawia przez ciebie zwyczajny ludzki szowinizm, a w naszej epoce braterstwa gwiezdnego musimy zwalczać wszelkie przejawy szowinizmu. Mam nadzieję, że to cię przekonuje?
— Przekonałeś mnie swoją beztroską — odparła Mary ze smutnym uśmiechem. — Nie zwracaj uwagi na moje nastroje i obawy. Wynikają one nie z rozumowej analizy, jak u ciebie lub Olgi lecz z idiotycznych przeczuć...
Często później wspominałem tę rozmowę z żoną w hotelu na groźnej Trzeciej Planecie!
Nie sporządzam przeznaczonego dla potomków raportu z naszej wyprawy! Mówiłem już, iż nie jestem pewien, czy moje notatki trafią w ogóle na Ziemię i dlatego po prostu staram się zwyczajnie zanalizować dla siebie samego sens i przebieg wydarzeń. Wciąż od nowa zadaję sobie inkwizytorskie pytania, podchodzę do martwego ciała zdrajcy zawieszonego nieruchomo w polu siłowym i po raz setny powtarzam w duchu: „Eli, tu coś nie jest w porządku, coś jest inaczej niż myślisz i dlatego musisz, za wszelką cenę musisz rozwikłać tę zagadkę!” Ale nie potrafię, bo jestem na to zbyt rozsądny. Może to paradoksalne, ale jedna z nowych prawd, która tak długo i z takimi oporami docierała do naszej świadomości, brzmi następująco: im wywód jest logiczniejszy, tym wniosek dalszy od prawdy. Świat, w którym dziś wędrujemy, podporządkowany jest prawom fizyki, ale rządzi się logiką odmienną od naszej. Zbyt późno ten świat zrozumieliśmy i właściwie nie jestem pewien, czy i dziś pojmujemy go do końca.
Nie będę opisywał przygotowań do wyprawy i samego jej startu, bo na Ziemi wszyscy znają to w najdrobniejszych szczegółach. Wiedzą, że ograniczyliśmy skład eskadry do piętnastu gwiazdolotów (jedenastu bezzałogowych gigantycznych magazynów sterowanych przez automaty oraz czterech z załogami dowodzonymi przez Osimę, Olgę, Kamagina i Petriego), że pozwoliłem zaokrętować na pokład flagowego „Koziorożca” Włóczęgę, chociaż Oleg był przeciwny zabieraniu w podróż starego smoka, i że na tymże „Koziorożcu” zainstalowaliśmy laboratorium inżynieryjne Ellona. Wiedzą też jak ruszyliśmy do gwiazdozbioru Strzelca przez obłoki pyłowe zasłaniające przed naszym wzrokiem jądro Galaktyki, jak przez trzy lata pędziliśmy w jego kierunku, podtrzymując łączność z Ziemią na falach przestrzeni za pośrednictwem przekaźnika na Trzeciej Planecie, gdzie pozostał André, bo przy tysiąckrotnej prędkości światła wszelkie inne środki łączności zawodzą, jak wreszcie w czwartym roku podróży łączność nadświetlna urwała się bezpowrotnie...
Właśnie od tego momentu rozpocznę swoją relację o naszych przygodach w jądrze Galaktyki.
Nagle wszystkie generatory fal przestrzennych całkowicie odmówiły posłuszeństwa: nie mogliśmy już odbierać żadnych wiadomości z Trzeciej Planety i wysyłać na nią własnych depesz. Urządzenia były sprawne, zmieniła się sama przestrzeń. Kosmos był taki sam, nadal z równą energią pochłanialiśmy go gardzielami anihilatorów, przekształcając w obłoki pyłów i gazów, wszystko zatem dokoła było takie samo, a jednak niezrozumiale się zmieniło: impulsy generatorów nie przenikały na zewnątrz, anteny nie odbierały żadnych sygnałów. Wyprawa nagle jakby oniemiała i straciła słuch.
Nie straciła jednak wzroku. Przyrządy pokładowe wykryły w dużej odległości drapieżną planetę, dokładnie taką samą, jaka napadła na eskadrę Allana. Z tym, że Allan w momencie napadu utrzymywał łączność z bazą w Perseuszu, a my byliśmy takiej możliwości pozbawieni. Wówczas z niedowierzaniem przyjęliśmy wiadomość od Allana, że ściga ich nie martwy bolid, a nawet nie ogromny statek kosmiczny, niepomiernie większy od każdego z naszych gwiazdolotów, lecz zagadkowa istota kosmiczna najwyraźniej zamierzająca dopaść i połknąć całą eskadrę. Wyobrażenie o niesłychanej wielkości gwiazdolocie było jednak bliższe naszemu ówczesnemu pojmowaniu świata.
Ale bez względu na to, czy był to gwiazdolot, czy też istota kosmiczna, wszyscy odczuliśmy głęboki niepokój, kiedy analizatory wykryły w oddali zagadkowy glob i zameldowały beznamiętnie, że ciało to podąża za nami. Szliśmy wówczas skrajem ciemnych obłoków pyłowych osłaniających jądro. Słowo „skraj” jest pojęciem umownym, bo na wiele miliardów kilometrów dokoła rozpościerała się mgławica gazowa — zimna, półprzezroczysta, mętna i niezmiernie przygnębiająca. Gwiazdy ledwie tliły się w jej purpurowym półmroku. Mary powiedziała do mnie z westchnieniem: „Nieźle nadymili w tym zakątku Wszechświata”. Drapieżna planeta ukazała się jako pomarańczowa plamka w krwistej mgle i szybko się powiększała. Szliśmy w obszarze ponadświetlnym, ona zaś pędziła w przestrzeni Einsteinowskiej. Za nami ciągnął się ogon przekształconej w pył pustki. Kosmos za planetą był czysty. My niszczyliśmy przestrzeń, a planeta pędziła w niej z taką potworną prędkością, że dopędzała nas i sprawiała, że prawa fizyki przestawały obowiązywać. Tak się nam przynajmniej wydawało. Dopiero teraz zaczynamy niejasno pojmować, jak skąpa była nasza wiedza o prawach natury.
Tak więc planeta nas dopędzała. Była ogromna jak Ziemia, a nawet chyba od niej większa. Tysiące naszych gwiazdolotów mogły pomieścić się na jej powierzchni, dziesiątki tysięcy zapaść w jej wnętrzu. Tor jej lotu zmieniał się nieustannie, zdradzając niewątpliwy cel — naszą eskadrę. Podobnie jak Allan moglibyśmy mówić o wolnej woli kierującego lotem drapieżnika, ale nadal uważaliśmy, że ściga nas nie żywa istota, lecz statek kierowany przez istoty rozumne ukryte we wnętrzu globu, przy pulpitach sterowniczych nieznanych nam, groźnych urządzeń. Istoty te nie odpowiadały na nasze sygnały, chociaż niepotrzebny był zbyt wyrafinowany intelekt, aby je rozszyfrować. To było zadanie dla ucznia szkoły podstawowej, a nie dla inżyniera kosmicznego. Ale planeta milczała, milczała i nieubłaganie nas dopędzała. Dopędzała w sposób wręcz nadprzyrodzony z prędkością nadświetlną w zwykłej przestrzeni podświetlnej.
Oleg przemówił do załóg wszystkich gwiazdolotów.
— Allan uratował się przed atakiem drapieżnej planety w ten sposób — powiedział — że gwałtownie zanihilował substancję aktywną. Ścigający nie zdołał pokonać bariery wytworzonej w ten sposób nowej pustki. Ale eskadra straciła trzy czwarte zasobów i później nie miała już środków na pokonanie dalszych trudności. Czy mamy powtórzyć manewr Allana?
Wszyscy jednogłośnie opowiedzieli się przeciwko takiemu rozwiązaniu. Byliśmy uzbrojeni o wiele lepiej niż eskadra Allana, mogliśmy zatem dopuścić dziwnego prześladowcę bliżej niż on. Ponadto trzeba było ponad wszelką wątpliwość ustalić, czy to istotnie jest atak, czy też jakaś nowa forma kontaktu. A na to pytanie mógł dać odpowiedź jedynie eksperyment.
Jeśli nasze stereofilmy kiedykolwiek dotrą na Ziemię, ludzie na własne oczy zobaczą wynik tego eksperymentu. Oddzieliliśmy od eskadry jeden z automatycznych gwiazdolotów opróżniony uprzednio z wszystkich ładunków. Planeta rzuciła się na statek jak jastrząb na przepiórkę. Ujrzeliśmy wybuch, rozbłysk płomienia, a potem chmurę szybko ciemniejącego pyłu. I planetę czółenkowym ruchem przeszywającą tę chmurę i chciwie, całą powierzchnią wchłaniającą resztki eksplozji. Pył osiadał, kondensował się na globie i natychmiast zapadał pod jego powierzchnię. Przestrzeń oczyściła się i po chwili pozostał w niej tylko gigantyczny odkurzacz.
— Obrzydliwa kosmiczna paszczęka! — wykrzyknęła z oburzeniem Mary.
Siedzieliśmy w sali obserwacyjnej, przypatrując się zagładzie podrzuconej drapieżnikowi przynęty.
— Raczej kosmiczny asenizator, droga Mary — po-widział Romero i dodał z westchnieniem: — Przykre jest tylko to, że ten galaktyczny śmieciarz nie wiedzieć czemu i nas uważa za niepotrzebny strzępek papieru.
Słuszność uwagi Romera oceniliśmy znacznie później, kiedy stało się oczywiste, że drapieżna planeta nie pędziła zupełnie bez celu przez mgławicę, do której wtargnęła nasza eskadra, lecz przy okazji pochłaniała otaczający ją gaz, likwidując w ten sposób samą mgławicę. Jednak w tamtym momencie rozważania o funkcji kosmicznego asenizatora wydawały się nam zbyt akademickie. Oleg wezwał mnie i Romera, a ponadto Orlana i Gracjusza. Zaprosił na stanowisko dowodzenia również Ellona, który jednak wymówił się pilnymi zajęciami w laboratorium. Demiurgowie w przeciwieństwie do Galaktów nie przepadają za naradami, które uważają za niepotrzebną stratę czasu.
Olega interesowało tylko jedno: uciekać czy odeprzeć atak?
— Uciekać, oczywiście uciekać! — powiedział skwapliwie Gracjusz.
Już dawno zauważyłem, że jeśli istniała najmniejsza bodaj możliwość uniknięcia walki, to nieśmiertelni Galaktowie zawsze starali się z niej skorzystać. Zresztą akurat w tym wypadku wszyscy zgodnie poparli Gracjusza.
Natomiast sposób ucieczki wywołał gorące spory. Ja uważałem, że możemy sobie pozwolić na wykorzystanie substancji aktywnej, której mamy o wiele więcej niż Allan. Tym bardziej, że był to sposób o wypróbowanej już skuteczności. Ale nie zgodzono się ze mną.
— Tylko ślimak grawitacyjny! — oświadczył bezapelacyjnym tonem Orlan. — Mamy przecież instalacje zmieniające skutecznie metrykę przestrzeni, co pozwoli nam łatwo zgubić kosmicznego rozbójnika. Jakie jest twoje zdanie w tej sprawie, Ellonie? — zapytał, nie czekając na naszą decyzję.
Ellon, którego twarz ukazała się na ekranie, potwierdził, że zastosowanie ślimaka grawitacyjnego jest rozwiązaniem najprostszym i dodał, że eskadra nie musi uciekać, bo łatwiej jest wpędzić drapieżnika do tunelu grawitacyjnego.
— Planeta wystrzeli z niego, jak z armaty. I będzie miała szczęście, jeśli wyjdzie z tej przygody bez szwanku! — wykrzyknął. Najwidoczniej w przeciwieństwie do Gracjusza cieszyła go perspektywa starcia, był bowiem równie wojowniczy co utalentowany.
Zjechałem do laboratorium Ellona, który krzątał się już przy urządzeniach sterujących, podskakując przy tym jak wszyscy Demiurgowie. Przy pulpicie przypominającym klawiaturę starożytnego fortepianu siedziała Irena wodząc oczyma za Ellonem. Pod przeciwległą ścianą rozłożył się Włóczęga, zajmując niemal trzy czwarte wolnej przestrzeni. Na mój widok przyjaźnie wypuścił z nozdrzy dwa kłęby dymu i rozjarzył koronę powitalnymi błyskawicami, dużo jednak słabszymi i bledszymi od tych, jakie miotał w latach bujnej młodości. W milczeniu skinąłem mu głową i stanąłem za plecami Ireny.
— Włącz pierwsze zakrzywienie — rozkazał Ellon, i Irena przebiegła palcami po klawiszach startowych.
Do tego czasu wszystkie gwiazdoloty eskadry zgrupowały się tak blisko „Koziorożca”, że poczułem się zaniepokojony. Nic na to nie mogę poradzić, że zbliżenie statków na odległość kontaktu wizualnego zawsze wywołuje we mnie lęk. Ale bez maksymalnej koncentracji floty nie dałoby się jej otoczyć barierą nieeuklidesową, którą Irena właśnie włączyła kilkoma ruchami palców. Przez chwilę nic się nie działo, a potem Ellon ze śmiechem pokazał na ekranie, jak planeta, czy też sterujące nią istoty, rozbija sobie o zaporę głupi łeb. Nie wiem, czy planeta może mieć łeb, ale wpadła na zakrzywioną przestrzeń z niesłychaną prędkością i równie gwałtownie odskoczyła. Powtórzyło się to kilka razy. Atak i odskok, atak i odskok. Ellon był zachwycony, cały pochłonięty bitewnym zapałem i nie mógł oderwać wzroku od uparcie atakującej i wciąż od nowa odrzucanej do tyłu planety. Ja jednak wołałbym, żeby Ellon zbyt długo nie kusił losu. Musiał to wyczuć, bo rozkazał:
— Włącz tunel odlotowy!
Irena znów nacisnęła kilka klawiszy i zaraz przekonaliśmy się jak potężne są nasze generatory metryki. Planeta została wyrzucona w jakąś otchłań i to nie bezwładnym ślizgiem w zakrzywionej przestrzeni, z którym tak rozpaczliwie walczyliśmy podczas naszej pierwszej bytności w Perseuszu, lecz energicznym „kopniakiem” pola. Powiedziałem coś do Ellona, który nie zareagował, zwijając się w pełnym samozachwytu bezdźwięcznym chichocie, zwróciłem się więc do smoka:
— To nie jest zwyczajna zmiana metryki. Wiesz o tym, Włóczęgo?...
Smok pląsał nie gorzej od Ellona, sypiąc blade iskry ze swej korony.