Ludzie jak bogowie (1). Dalekie szlaki - Siergiej Sniegow - ebook

Ludzie jak bogowie (1). Dalekie szlaki ebook

Siergiej Sniegow

4,1

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla 
zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Nieskrępowana wyobraźnia Sniegowa tworzy w tej gwiezdnej sadze olbrzymie kosmoloty pożerające przestrzeń, ludzkość potrafi budować sztuczne słońca i planety, pomaga też napotkanym w galaktyce inteligentnym rasom. Wiele z tych istot ma legendy na temat niszczycielskich wrogów. I kiedy pierwszy ziemski statek wyrusza do centrum Galaktyki, napotyka tych Niszczycieli. Wielka wojna gwiezdna to kwestia godzin. Czy ludzkość, która zapomniała już o swojej wojennej przeszłości musi zacząć się zbroić. 

Trylogia Siergieja Sniegowa to bodaj najlepsza space opera, jaką napisano w Związku Sowieckim. Nie skażona tak mocno ideologią, jak niemniej słynna "Mgławica Andromedy" Jefremowa, do dzisiaj pozostaje znakomitym przykładem fantastyki eksploracyjnej. Proza Sniegowa do dzisiaj zaskakuje rozmachem autorskiej wizji. 

 

Cykl: Ludzie jak Bogowie, t. 1 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2) 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 382

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (11 ocen)
4
5
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
miroslaw1999

Dobrze spędzony czas

fajna klasyka
00

Popularność




SIERGIEJ SNIEGOW

Ludzie jak bogowie

1 • DALEKIE SZLAKI

Przełożył

Tadeusz Gosk

 

Wydawnictwo „Współpraca”, Warszawa 1988

Tytuł oryginału: Ludi kak bogi

Projekt okładki: Andrzej Bilewicz

Redaktor: Paweł Cieszkowski

ISBN 83-7018-081-7

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Współpraca”, Warszawa 1988

WĘŻOPANNA Z WEGI

1

Dla mnie historia ta rozpoczęła się w czasie spaceru nad kraterami Kilimandżaro, od spotkania z Lusinem lecącym na ognistym smoku.

Nie lubię latać na smokach, bo trąci mi to starożytną teatralnością, a powolnych pegazów wręcz nie znoszę. Na Ziemi posługuję się zwyczajną wygodną awionetką, pojazdem niezawodnym. Ale Lusin nie potrafi sobie wyobrazić podróży bez użycia smoka. W szkole, kiedy te cuchnące potwory dopiero wchodziły w modę, Lusin wdrapał się na ćwiczebnym smoku na Czomolungmę. Smok wkrótce zdechł, chociaż był w masce tlenowej, a Lusinowi zakazano przez miesiąc pojawiać się w stajni. Od tego czasu upłynęło czterdzieści trzy lata, ale Lusin nie zmądrzał. Powtarza ciągle, że odzywa się w nim dusza przodków, którzy ubóstwiali te dziwne stworzenia, lecz moim zdaniem zwyczajnie pozuje na oryginała. Zupełnie tak samo jak André Szerstiuk. Obaj gotowi są wy leźć ze skóry, aby tylko kogoś czymś zadziwić. Tacy już są.

Kiedy więc znad Oceanu Indyjskiego nadleciał skrzydlaty smok otoczony kłębami dymu i językami płomieni, od razu domyśliłem się, kto go dosiada. Istotnie, Lusin krzyknął na powitanie i wylądował na urwistym stoku krateru Kibo. Zatoczyłem kilka kręgów w powietrzu, `aby obejrzeć sobie „wierzchowca”, po czym również wylądowałem. Lusin podbiegł do mnie i serdecznie uściskał. Nie widzieliśmy się od dwóch lat. Przyjaciel rozkoszował się moim zdumieniem.

Smok był duży, miał około dziesięciu metrów długości. Rozciągnął się bezwładnie na kamieniach, zamknął ze zmęczenia wypukłe, zielone oczy, a jego chude boki opancerzone pomarańczową łuską wznosiły się i zapadały. Spotniałe skrzydła zwierzęcia drgały spazmatycznie, nad jego głową kłębił się dym, przy wydechu z paszczy tryskał płomień. Ognistego smoka widziałem po raz pierwszy.

— Ostatni model — powiedział Lusin. — Hodowla zajęła mi dwa lata. Koledzy z INF chwalą. Ładny, prawda?

Lusin pracuje w Instytucie Nowych Form i nieustannie chełpi się, że syntetyzuje żywe istoty, jakich natura nie zdoła wytworzyć w procesie ewolucji nawet za miliard lat. Coś niecoś, na przykład mówiące delfiny, istotnie mu się udało. Ale smok dymiący jak wulkan nie wydał mi się piękny.

— Masz zamiar straszyć nim dzieci? — zapytałem.

Lusin czule poklepał smoka po jednej z jego dwunastu żabich nóg.

— Efektowny. Zawieziemy na Orę. Niech oglądają

Drażni mnie, jeśli ktoś mówi o Orze. Połowa moich przyjaciół tam leci, a mnie się nie udało. Złości mnie nie ich szczęście, lecz to, że w najwyższym stopniu interesujące spotkanie z mieszkańcami innych światów przekształcają w prymitywną wystawę zabawek. Czego też oni na tę Orę nie zabierają!

— Brednie! Nikt tam nawet nie spojrzy na twoje wykopalisko. Każdy Niebianin jest stokroć bardziej niezwykły niż wszystkie wasze cudactwa razem wzięte. Sądzę, że maszyny będą ich ciekawić przede wszystkim.

— Maszyny tak! Zwierzęta również! Wszystko!

— I ty również! — rzuciłem ze złością. — Piękny okaz człowieka piątego wieku: rudowłosy, żółtooki, wzrost metr dziewięćdziesiąt dwa, wiek pod sześćdziesiątkę, samotny. Żeby tylko nie zakochała się tam w tobie jakaś myśląca ropucha! Nawet na swoim smoku nie uciekniesz!

Lusin uśmiechnął się i pokiwał głową.

— Zazdrościsz, Eli. Odwieczne uczucie. Starsze od smoków. Rozumiem. Sam bym na twoim miejscu.

Przyzwyczailiśmy się do stylu Lusina, ale nieznajomi czasami nie mogą go zrozumieć. Nie lubi zresztą rozmawiać z nieznajomymi.

Jego wyrzuty zdenerwowały mnie. Oburzony odwróciłem się. Lusin położył mi rękę na ramieniu.

— Spytaj jak? — poprosił smutnym głosem. — Ciekawe.

Skinąłem głową, aby nie sprawić mu zawodu swoją obojętnością. Z jego opowiadania dowiedziałem się, że w żołądku potwora syntetyzują się substancje palne i że samego smoka ani to ziębi, ani grzeje. Lusin pracuje nad tematem: „Materializacja potworów ze starożytnych podań”. Smok ziejący ogniem jest czwartym jego tematem, a potem zamierza stworzyć skrzydlate asyryjskie lwy i płazopodobne egipskie sfinksy.

— Chcę boga Hora z sokolą głową. Jeszcze nie zatwierdzony. Mam nadzieję — powiedział Lusin.

Przypomniałem sobie, że André wiezie na Orę swoją symfonię „Harmonia gwiezdnych sfer” i że prawykonanie tego utworu odbędzie się dziś wieczorem w Kairze. Powątpiewam co prawda w talenty muzyczne André, ale wolę już muzykę niż dymiące smoki.

Lusin poderwał się.

— Nie wiedziałem. Lecimy do Kairu. Ja przodem. Do dworca rakietowego.

— Sam się rozkoszuj trującymi wyziewami twojego potwora — powiedziałem. — A ja tradycyjnie: raz, dwa i już przeleciałem sto kilometrów.

Udało mi się wyprzedzić Lusina o blisko dwadzieścia minut. Czekając na niego umówiłem się z obsługą stacji, że nakarmią smoka w stajni pegazów. Na każdym dworcu rakietowym jest obecnie zagroda skrzydlatych koni, specjalnie dla turystów. Moja prośba nie wzbudziła wielkiego zachwytu, który zupełnie się ulotnił, kiedy powiedziałem, że smok jest ognisty. Zadziorne pegazy nienawidzą flegmatycznych smoków i kiedy tylko je dostrzegą, natychmiast rzucają się na nie z góry. Oczywiście ani kopyta, ani zęby nie mogą uszkodzić łuski, ale zwariowane konie atakują uparcie aż do całkowitego wycieńczenia. Nie rozumiem zupełnie, czemu Grecy wybrali kiedyś do swych poetyckich lotów to szybko nużące się w powietrzu zwierzę. Wołałbym osobiście wznosić się ku artystycznym wyżynom na kondorach lub gryfach, które wzlatują wyżej i doskonale szybują nad Ziemią.

Pomachałem ręką do wolno zbliżającego się Lusina.

— Pospiesz się, bo się spóźnimy! Możesz swojego wulkanopodobnego pieszczocha zostawić tutaj. Obiecano mi, że pegazów do niego nie dopuszczą.

2

Pierwszym znajomym spotkanym w Kairze był Allan Croose, również szkolny kolega. Przyleciał dwie godziny przed nami i szedł właśnie do Izby Tras Gwiezdnych. W ręku niósł walizeczkę jak zwykle pełną książek. Allan ubóstwia te starocie. Pod tym względem podobny jest do Pawła Romero, który także nie odrywa się od książek. Paweł ślęczy nad nimi, bo taki jest jego zawód, Allan natomiast grzebie się w nich dla przyjemności. Pełniej się czuje współczesność, kiedy się trzyma w ręku zetlałe gazety z dwudziestego wieku — mówi ze śmiechem. Allan zawsze albo gniewa się, albo się śmieje. Gniew i radość nie są krańcowymi, lecz sąsiadującymi stanami jego psychiki. Albo jest oburzony, albo pełen zachwytu wywołanego tym tylko, że nie jest oburzony.

Dowiedziawszy się, dokąd idziemy, stanął jak wryty.

— Tylko po to przyjechaliście do Kairu? Mogliście przecież włączyć salę koncertową i z daleka rozkoszować się muzyką.

Pociągnąłem go za rękaw. Nie lubię, kiedy ludzie ni z tego, ni z owego zatrzymują się w pół kroku.

— Symfonii André należy słuchać w specjalnych halach. Jego muzyka nie jest przyjemnością, lecz ciężką pracą fizyczną.

Allan poszedł z nami.

— Muszę porozmawiać z André — powiedział groźnym tonem. — Natrę mu uszu po koncercie. Ostatni model jego ruchomego deszyfratora jest do niczego.

— Zwolnij kroku i nie machaj mi tym kufrem przed nosem. Pewnie masz tam pięćdziesiąt kilogramów?

— Sześćdziesiąt trzy. Posłuchajcie, jaka głupia historia przydarzyła się nam na Procjonie przez niedbalstwo André.

O głupiej historii na Procjonie już słyszeliśmy. Znali ją wszyscy mieszkańcy Ziemi i planet układu. Wyprawa Allana sprawdzała lekki modèl Gwiezdnego Pługa przystosowanego do szybkich przewozów pasażerskich. W pobliżu Układu Słonecznego rozpędzać się nie wolno, dlatego też jedenaście i pół roku świetlnego przebyli w ciągu trzydziestu dziewięciu dni pokładowych. W gwiazdozbiorze Małego Psa również nie było gdzie się rozpędzić, wobec czego osiągnęli zaledwie stukrotną prędkość światła. Za to właśnie w tym gwiazdozbiorze, w układzie planetarnym Procjona, członkowie wyprawy, sami o tym nie wiedząc, dokonali wreszcie zapowiedzianego pięć wieków temu odkrycia: znaleźli myślące porosty. Na drugiej spośród trzech planet Procjona brakowało światła i ciepła, a skały były pokryte rudym mchem. Astronauci chodzili po mchach, badali je aparatami, ale wykryli jedynie to, że rośliny wysyłają słabe fale magnetyczne. Po powrocie na Ziemię centralny komputer, Wielki Akademicki, rozszyfrował zapisane promieniowanie i stwierdził, że jest to mowa. Udało się odczytać kilka zdań: „Kim jesteście? Skąd? Jak wykształciliście w sobie zdolność ruchu?” Nieruchome porosty były najbardziej zdumione tym, że ludzie potrafią chodzić.

— Wszystkiemu winien idiotyczny RD-2! — grzmiał Allan na całą ulicę. Zawsze mówił bardzo głośno. — Jest wprawdzie lepszy od naręcznych deszyfratorów, które nadają się tylko do prowadzenia rozmowy z pieskami i ptaszkami, to fakt. Na przykład na Polluksie, w Bliźniętach, pogadaliśmy sobie nieźle z inteligentnymi rybami. Te zabawne nereidy generowały fale ultradźwiękowe, my zaś nauczyliśmy się przekształcać własne słowa w takie same fale. Zresztą wiecie o tym z transmisji... Ale w trudnych sytuacjach przyrząd André zawodzi. I taką bezradną maszynę reklamuje się jako ostatni krzyk techniki!

Allan nagle przerwał i zatrzymał się znów. Chciałem jeszcze energiczniej pociągnąć go za rękaw, ale uderzył mnie wyraz jego twarzy.

— Zupełnie zapomniałem, braciszkowie! — wykrzyknął i rozejrzał się dokoła, jakby obawiał się, że ktoś go podsłucha. — Do Izby Tras Gwiezdnych dotarła dziś zadziwiająca wiadomość. Nikt na razie nie zna szczegółów, ale pewne jest, że odkryto nowy rodzaj istot rozumnych. Coś w rodzaju prawdziwych ludzi. Wydaje się przy tym, że szaleją wśród nich bratobójcze wojny, znacznie groźniejsze od starożytnych wojen na Ziemi.

Dziwna i wręcz niepojęta jest dziś dla mnie obojętność, z jaką wówczas słuchaliśmy Allana. Przecież w owej chwili dokonywał się przełom w całej historii ludzkości... Teraz jest to oczywiste dla każdego pierwszoklasisty, ale wtedy Lusin i ja nie zapytaliśmy nawet, kto dostarczył informacji o nowo odkrytych istotach i czym one właściwie przypominają ludzi. Wysunąłem tylko przypuszczenie, że mieszkają z dala od najbliższych gwiazd, bo w naszym rejonie Galaktyki z niczym podobnym dotychczas się nie zetknięto.

— Nie wiem — odpowiedział Allan. — Wielki Akademicki już drugi dzień analizuje otrzymane informacje. Jutro lub pojutrze wszyscy dowiedzą się, do jakich wniosków doszedł komputer.

— Zaczekajmy więc do jutra — rzuciłem niedbale. — Ja osobiście wytrzymam nawet do pojutrza.

Lusin był tego samego zdania. Koncert André pochłaniał go bardziej niż doniesienie o nowych odkryciach. W owych miesiącach, które poprzedzały naradę na Orze, ciągle słyszeliśmy o nowych istotach rozumnych odkrytych przez wyprawy gwiezdne. Nic więc dziwnego, że straciliśmy poczucie niezwykłości. Dziwy już nam spowszedniały.

— Tłum! — powiedział Lusin wyciągając palec przed siebie.

— Zabraknie miejsc. Pospieszmy się.

Ruszyliśmy szybciej. Ogromny Allan wysunął się do przodu. Jeszcze w szkole chodził najszybciej ze wszystkich. Jego krok mierzy metr dwadzieścia.

Krzyknąłem za nim:

— Zajmij dla nas dwa miejsca obok siebie!

Do sali koncertowej wlewały się dwa strumienie ludzi. Znajdowaliśmy się bliżej drzwi zachodnich, ruszyliśmy więc tamtędy. Allan przedostał się na czoło, my zaś, osłonięci jego szerokimi barami, posuwaliśmy się za nim. Tuż przy drzwiach zdarzyło się nieprzyjemne zajście, które zepsuło mi humor. Jakaś brzydka, szczupła dziewczyna gwałtownie odsunęła się z drogi prącego naprzód Allana. Nie zdołałem się zatrzymać i wpadłem na nią z rozpędu. Dziewczyna odwróciła się z oburzeniem. Miała wiotką, długą szyję i ciemne oczy. Możliwe zresztą, że pociemniały z gniewu.

— Gbur! —powiedziała gniewnie niskim, melodyjnym głosem. Twarz jej szpeciły szerokie brwi, równie czarne jak oczy.

— Pani też nie nauczono uprzejmości! — odciąłem się, ale chyba tego nie usłyszała. W pierwszej chwili tak się zmieszałem, tak mnie zaskoczył jej nieusprawiedliwiony gniew, że zapomniałem języka w gębie. Nim zdołałem odpowiedzieć, byliśmy już daleko od siebie.

Na sali dwukrotnie wstawałem i rozglądałem się dookoła, starając się odnaleźć tę szczupłą dziewczynę. Ale wśród dwudziestu ośmiu tysięcy osób wypełniających widownię niełatwo było ją odszukać. Mogę powiedzieć jedno: reakcja nieznajomej zaintrygowała mnie bardziej niż zagadkowa nowina Allana.

3

— André! — powiedział Lusin. — Cóż to za dziwak!

André nawet na koncercie nie powstrzymał się od robienia kawałów. Zamiast ukazać się na stereoekranie i stamtąd uśmiechnąć się do publiczności, wyszedł na scenę. Na rozległej, pustej estradzie wyglądał jak krasnoludek. Zaczął wygłaszać mowę: coś o Ziemi i gwiazdach, Niebianach i ludziach, lotach i katastrofach. Utrzymywał przy tym, że wszystko to znalazło odbicie w jego kosmicznej symfonii. Tak mi się to wreszcie znudziło, że krzyknąłem: „Dość paplania!” Gdybym wiedział, że wzmacniacze zostały nastrojone na wszystkie dźwięki z sali, z pewnością zachowałbym się ostrożniej. Mój głos ogłuszająco zahuczał pod stropem, a odpowiedział mu równie gromki śmiech.

Nie speszony André krzyknął wesoło:

— Potraktujemy wasze niecierpliwe wrzaski jako uwerturę do symfonii.

Potem zniknął. Dziko zagrzmiała muzyka gwiezdnych sfer.

Najpierw zapadaliśmy się. Siedzieliśmy nieruchomo w fotelach trzymając się kurczowo oparć, a jednocześnie na łeb, na szyję pędziliśmy w dół. Stan nieważkości nastąpił tak gwałtownie, że zakłuło mnie w sercu. Myślę, że inni widzowie nie czuli się lepiej. Później zabrzmiała delikatna melodia, w powietrzu zaszybowały kłębiaste, różnobarwne obłoczki i grawitacja powróciła. Melodia narastała, organy elektronowe grzmiały wszystkimi swoimi dwudziestoma czterema tysiącami głosów, kolorowe chmurki wypełniły się szalonymi skokami świetlistej zorzy, i wszystko zniknęło w wirującym, różnobarwnym deszczu iskier. Nie było widać ani ścian, ani sufitów, ani widzów na sali. Najbliżsi zaś sąsiedzi zmienili się nagle w jakieś pochodnie zimnego płomienia. Wówczas światło zaczęło nabierać ciepła, melodia przyspieszyła rytm, zwiększyło się przyciąganie, a w powietrzu popłynęły fale gorąca. Chciałem już zdjąć marynarkę, kiedy rozbłysła błękitna błyskawica. Dokoła zapłonął złowieszczy fioletowy ogień i na widzów spadł gwałtowny, lodowaty wicher. Nikt nie zdążył się odwrócić ani osłonić twarzy rękami. Zlodowacenie przyszło w świście i brzęczeniu elektronowych głosów. Przeciążenie szybko się zwiększało, płucom zaczęło brakować tlenu. Znów ryknęły trąby, zaśpiewały struny, zadźwięczała miedź i srebro, w fioletowej mgle zapłonęły pomarańczowe języczki. Lodowate tchnienie ustąpiło miejsca falom ciepła, przeciążenie malało i zmieniało się w nieważkość. Powietrze, aromatyczne i kojące, samo wlewało się do krtani, w głowie kręciło się od subtelnych dźwięków, delikatnych barw, ciepła i uczucia lekkości.

Powtarzało się to trzykrotnie: purpurowy upał przy akompaniamencie grzmotu trąb i nieważkość, błyskawicznie narastający, przenikliwie niebieski ziąb wraz z przeciążeniem i niemal całkowity brak powietrza; melodyjne różowo-pomarańczowe odrodzenie owiane ciepłem. Później po raz ostatni uderzył mróz, runął upał i już zwyczajnie, słonecznie zalśnił strop sali koncertowej.

Skończyła się pierwsza część symfonii.

Ze wszystkich stron dobiegały okrzyki i śmiech. Ktoś postękiwał, ktoś masował odmrożone policzki, ktoś gardłował: „Autor! Dajcie mi autora!” Większość widzów spieszyła się do wyjścia.

— On zwariował! — oburzał się Allan. — Nawet po André nie spodziewałem się czegoś podobnego! Po coście mnie tu zaciągnęli?

Lusin w milczeniu obserwował zdenerwowanych widzów, ja zaś zaoponowałem:

— Nikt cię nie ciągnął, sam tu przyszedłeś. Doskonale też wiedziałeś, co cię czeka. Uprzedzałem, że muzykę André mogą znieść jedynie atleci.

— Nie jestem ułomkiem i też nie mogłem wytrzymać! Czyżby i w drugiej części czekał nas taki koszmar?

Podałem mu zaproszenie, na którym widniał tekst: „Andre Szerstiuk. Harmonia gwiezdnych sfer. Symfonia na dźwięk, światło, ciepło, ciśnienie i ciążenie. Część pierwsza — Wir światów. Część druga — Ludzie i Niebianie. Część trzecia — Wieczne jak życie”.

Allan parsknął i poweselał.

— Brakuje tu jeszcze jednego składnika, zapachu — wykrzyknął z gromkim śmiechem. — Wyobraźcie sobie cuchnące allegro i wonne adagio! Dla pełni obrazu, co o tym sądzicie?

— Sukces! — powiedział Lusin. — Wszyscy są zachwyceni i wstrząśnięci. Obojętnych nie ma!

— Nie zachwyceni, lecz przerażeni — poprawiłem.

— Na sali pozostała najwyżej jedna trzecia widzów.

— Nowość. Nie od razu pojmują.

— Zajmij się raczej swoimi cudacznymi formami, a nie muzyką — poradziłem mu. — Twojego boga Hora z sokolą głową może uda się w dalekich wyprawach wykorzystać do łowów na nietoperze, a jaka korzyść z nowego dzieła André?

4

Po rozpasanej części pierwszej druga wydała się nam spokojna. Możliwe zresztą, że się już wprawiliśmy. Dominowało w tym fragmencie światło: skłębiona zielonkawożółta mgła, czerwone rozbłyski, wijące się fioletowe pasma, iskry i błyskawice spadające z sufitu niczym kurtyna zorzy polarnej, a potem wszystko utonęło w różowym, ciepłym obłoczku, który rozleniwiał, usypiał myśli i uczucia. Wszystkiemu towarzyszyły melodyjne dźwięki elektronicznych głosów. Grawitacja i ciśnienie stopniowo narastały, to znów zanikały, zimno atakowało mniej gwałtownie, a zastępujący je upał był mniej palący. Krótko mówiąc ta część symfonii spodobała mi się. Można ją było znieść, co o dziełach André nieczęsto można powiedzieć.

Za to w trzeciej części znów dostaliśmy za swoje. „Wieczne jak życie” mogło każdego wpędzić do grobu. André najwidoczniej chciał dowieść, iż życie nie jest zabawą, i dopiął swego. Opalał nas, mroził, ogłuszał i oślepiał co najmniej przez dwadzieścia minut. Symfonia się skończyła, a widzowie dalej siedzieli bez ruchu, nie mogąc przyjść do siebie. Niektórzy wyglądali na tak wycieńczonych, że aż się roześmiałem. Allan zachwycał się hałaśliwie. Z nim tak jest zawsze. Niezwykłości najpierw go zaskakują, a później wprowadzają w stan euforycznej radości.

— Mocna rzecz! — wrzeszczał. — Poczęstować taką symfonią istoty z Alfy Centauri lub z Syriusza — a nie mają one zbyt wielu kości — i zostanie z nich mokra plama! Nie, to zupełnie bycze!

W opustoszałej sali rozległ się głos: przyjaciele autora symfonii proszeni są do wschodniego wyjścia. Allan popędził wyprzedzając ostatnich wychodzących widzów. Ja i Lusin nie spieszyliśmy się zbytnio. Wiedziałem, że André na mnie zaczeka.

Przy wschodniej bramie szybko zebrała się grupka przyjaciół. Wkrótce zabolała mnie ręka od uścisków. Ładniutka Żanna Uspieńska, żona André, promieniała. Ona zawsze cieszy się jak dziecko, jeżeli André uda się cokolwiek, i trzeba powiedzieć, że często ma powody do radości. Tym razem mogłaby zachować się trochę powściągliwiej.

Żanna powiedziała głośno:

— Zmieniłeś się, Eli! Po prostu trudno uwierzyć, że jesteś taki opalony i sympatyczny. Słuchaj, czyś się przypadkiem nie zakochał?

Wiedziałem, czemu mówi tak głośno i bardzo mi się to nie spodobało. Zbliżał się do nas Leonid Mrawa z Olgą Trondicke. Groźny Leonid tym razem sprawiał wrażenie niemal wesołego, Olga zaś jak zwykle była zrównoważona i pogodna. Zrozumiała oczywiście aluzję Żanny, ale nie dała tego po sobie poznać, Leonid natomiast z taką siłą potrząsnął moją ręką, że aż syknąłem z bólu. Ten olbrzym (dwa metry trzydzieści) wbił sobie do głowy, że stoję mu na drodze. Obawiam się, że Olga utrzymuje go w tym błędzie. Jest to tym dziwniejsze, że w przeciwieństwie do Żanny nie ma w sobie ani odrobiny kokieterii.

— Cieszę się, że cię widzę — powiedziała Olga. — Zdaje mi się, że byłeś na Marsie?

— A czego miałbym tam szukać? — odburknąłem.

— Montowaliśmy siódme sztuczne słońce na Plutonie, pewnie o nim słyszałaś.

— Oczywiście. Żółtoczerwony karzeł o zwykłej gęstości, moc ośmiu tysięcy albertów. Obliczyłam niedawno, że ta moc nie wystarczy do normalnej pracy. Nie czytałeś mojej notatki?

— Nie. Twoje notatki są zbyt uczone dla mnie!

Olga nie obraziła się i nie zmartwiła. Słuchała spokojnie, nadal pogodna i rumiana. Jestem pewien, że nie zastanawiała się w ogóle nad sensem moich słów. Wystarcza jej, że mówię. Słucha tylko brzmienia głosu.

Żanna wykrzyknęła i potrząsnęła ufryzowanymi włosami, tak jasnymi, że z dala wyglądają jak siwe.

— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Eli!

— Tak — odpowiedziałem. — Zakochałem się. Wiesz w kim? W tobie. Długo to ukrywałem, ale już dłużej nie mogę. I co teraz zamierzasz zrobić?

— Zniosę to z pogodą, a może powiem André, żeby wiedział, jakich to ma przyjaciół.

Odwróciła się do mnie plecami. Żanna tak pragnie się wszystkim podobać, że gniewa się, kiedy ktoś z tego żartuje.

— Allan ma ciekawą wiadomość — powiedziałem, aby skierować rozmowę na inne tory. — Allan, powtórz z łaski swojej rewelacje o nowych odkryciach.

Znów, tak samo jak przedtem Lusin i ja, nikt nie potraktował poważnie nowości Allana. Wszyscy wysłuchali go obojętnie, jakby plotkował o jakichś głupstwach, a nie dzielił się najważniejszą informacją otrzymaną kiedykolwiek przez ludzkość. Dziś, wspominając te dni, staram się i nie mogę pojąć, czemu byliśmy wówczas tak niewybaczalnie lekkomyślni. Ta lekkomyślność była tym bardziej niepojęta, że Leonid i Olga, kapitanowie wielkiej żeglugi kosmicznej, już wówczas cieszyli się sławą doświadczonych astronautów. Oni w każdym razie powinni byli zorientować się, co oznacza odkrycie na naszych trasach galaktycznych istot równych nam intelektem i potęgą. Leonid postąpił jeszcze lekkomyślniej ode mnie, gdyż po prostu machnął ręką na opowieść Allana. Nasze malutkie sztuczne słońce na Plutonie interesowało go bardziej.

— Zadziwia mnie wasz konserwatyzm — powiedział. — Najpierw montujecie ogromnego satelitę, potem rozpalacie go, póki nie zamieni się w mikroskopijną gwiazdkę i tracicie na to kilka lat, zupełnie tak samo jak nasi dziadowie dwa wieki temu. Po co? Gwiezdny Pług w ciągu doby zapali dziesięć sztucznych słońc o dowolnych wielkościach i temperaturach. Nie trzeba ani montażu, ani rozgrzewania. Wystarczy rozkaz: zapalić i dostarczyć słońce na miejsce!

— Święta racja! — podchwycił Allan, który natychmiast zapomniał o swoich gwiezdnych nowościach. Ucieszył się, że ktoś chwali Gwiezdny Pług i zaśmiał się. Był niezmiernie dumny ze swego statku. — Dla nas to zupełny drobiazg. Możemy w pięć minut utoczyć eleganckie słoneczko i podrzucić je na planetę, której brakuje ciepła i światła.

— Pięknie! — wykrzyknął Lusin. — Bardzo pięknie! Nawet bardzo! Zapalić i dostarczyć! Wspaniale!...

— Cudownie! — powiedziałem. — Znacznie piękniejsze od pożarów, jakie wzniecasz w żołądkach biednych zwierzątek. A propos, czemu właściwie nie używa się Gwiezdnego Pługa do zapalania sztucznych słońc?

Olga ostudziła mój zapał mówiąc rzeczowo, bo inaczej nie potrafi:

— Tworzenie słońc z pomocą Gwiezdnego Pługa byłoby pewnie łatwiejsze. Ale ich uruchomienie w okolicach naszego układu planetarnego grozi zakłóceniem równowagi przestrzeni kosmicznej. Nie chcecie przecież, aby Syriusz wpadł na Procjona, a Proksima Centauri zderzyła się ze Słońcem?

Leonid zaoponował:

— Realność takiego katastroficznego zagrożenia nie została przez nikogo dowiedziona...

— Nikt również nie dowiódł, że jest na odwrót — odparowała Olga. — Odpowiedź może dać jedynie doświadczenie, nieudane zaś doświadczenie może sprowadzić nieodwracalną katastrofę.

Z sali koncertowej wyszedł André wraz z Pawłem Romero. Zjawienie się Pawła było tak niespodziewane, że nieprzytomny z radości pobiegłem im naprzeciw.

5

Najpierw potrząsnąłem ręką André i dopiero wtedy wpadłem w objęcia Pawła. Romero po długiej rozłące nie wita się zwyczajnie, lecz chwyta w objęcia utrzymując, że taki zwyczaj panował dawniej we wszystkich cywilizowanych plemionach. Całe szczęście, że przynajmniej nie całuje na powitanie, chociaż zdaje się istniał kiedyś taki dziwny obrządek.

— To pan, Eli! — powiedział uroczystym tonem.

— Wyraźnie widzę, że to pan.

Stali przede mną, ramię przy ramieniu, uśmiechnięci i zadowoleni, a ja chciwie im się przypatrywałem. Obaj byli niewysocy, mierzyli po metr dziewięćdziesiąt jeden — mniej niż ja i Lusin — barczyści i młodzi: André miał pięćdziesiąt siedem lat, czyli tyle samo co ja i Lusin, Romero zaś był o pięć lat starszy. Na tym kończyło się podobieństwo. Poza tym różnili się całkowicie, poczynając od wyglądu i przyzwyczajeń, a na gustach i sposobie bycia kończąc. Romero nie jest podobny do nikogo, nawet jego wąsy i hiszpańska bródka w niczym nie przypominają rozłożystych bród i sumiastych wąsów na portretach prehistorycznych królów, chociaż twierdzi, że je zapożyczył od jakiegoś rzymskiego cesarza lub amerykańskiego prezydenta, nie pamiętam dokładnie, w każdym razie od któregoś z władców przedpotopowych republik. W dodatku dla zabawy nosi wszędzie ze sobą laskę. Nawet obejmując mnie nie wypuścił jej z rąk.

Jeżeli Romero nie jest podobny do nikogo, to Andre nie bywa długo podobny do samego siebie. Za każdym naszym widzeniem André jest inny i zaskakujący. Gdyby nie był genialny, powiedziałbym, że jest zwyczajnie próżny. W szkole zmieniał włosy częściej, niż ubrania. Na piątym semestrze drugiego kręgu usunął kasztanowate kędziory, którymi obdarzyła go natura, i wyhodował czarne, proste włosy. W trzecim kręgu uwłosienie zmieniało się rokrocznie: gładkie włosy ustępowały miejsca lokom, później pojawiły się pęczki podobne do bagiennych kępek, następnie André był zwierciadlanie łysy, a potem znów zaopatrzył się we włosy, tym razem krótkie i kłujące jak druty. „Na twoją fryzurę można odbierać transmisje z Fomalhauta” — mówiliśmy, ale na Szerstiuku dowcipy nie robią wrażenia. Kolor włosów również się zmieniał: kędziory były złote, a później krucze, zaś drutokształtne porosty płonęły malinowoczerwoną barwą, tak że głowa jarzyła się w świetle niczym głownia. André był przekonany, że z taką iluminacją jest mu do twarzy.

Tym razem André miał miękkie kasztanowate kędziory, równie długie jak włosy Żanny. W każdym razie wyglądały lepiej niż malinowe druty.

— Opaliłeś się, Eli! — powiedział to samo co Żanna. — Czyżby słońce na Plutonie było tak gorące?

— To skutek koncertu — powiedziałem. — Twoja symfonia o mało mnie nie zwęgliła. Pewien staruszek chwytał się nawet za serce.

— Nie podobała ci się? Naprawdę ci się nie podobała, powiedz Eli?

— Czy koszmar może się podobać?

— Wypowiedziałem tę samą myśl — podchwycił Romero. — W dodatku tymi samymi słowami, drogi Andre: pańska symfonia to koszmar!

Żanna objęła André i pokazała mi język.

— Nie martw się, kochany. Parę minut temu Eli wyznał mi miłość: „Leżę u twoich stóp. Co zamierzasz robić?” Jak można poważnie traktować Eliego?

Zaśmialiśmy się głośno, nawet Olga się uśmiechnęła. André w dalszym ciągu był niepocieszony. Ten dziwak spodziewał się zachwycić cały świat swoją piekielną muzyką.

— Mogę wyjaśnić, co mi się w twoim koncercie nie podoba — powiedziałem. — Ale to zajmie sporo czasu.

— Usiądźmy więc w parku i porozmawiajmy — odpowiedział.

— Lepiej pospacerujmy po parku — zaproponował Paweł. — W starożytności filozofowie lubili rozprawiać w czasie przechadzki. Czemu nie skorzystać z ich dobrego przykładu?

— Bez chodzenia starożytnym nie wychodziło — potwierdził Leonid. — Właśnie dlatego nazywano ich piechurami.

— Perypatetykami, to znaczy przechadzającymi się, szanowny Mrawo. Mogę pana zapewnić, że piechurzy nie mieli nic wspólnego z filozofią.

Leonid nic nie odpowiedział. Z Pawłem nie warto dyskutować, bo wie o starożytności wszystko. W dodatku nikt z nas nie miał pojęcia, czym właściwie różniły się zajęcia piechurów i przechadzających się. W starożytności było wiele zadziwiających rzemiosł. Od dzieciństwa nie lubię zastanawiać się nad ich subtelnościami.

6

Wzięliśmy się wszyscy pod ręce i ruszyliśmy rzędem — Żanna, Olga, André, Paweł, Lusin, ja, Leonid, Allan. Zacząłem od tego, że dzieło sztuki winno dawać rozkosz, a nie wytrząsać z człowieka duszę. Po symfonii André trzeba zażyć odświeżającej kąpieli promienistej, aby odzyskać siły. Niektóre rzeczy są wprawdzie całkiem niezłe, jak na przykład pewne melodie i efekty świetlne, mróz skojarzony z przeciążeniem i upał z nieważkością, ale wszystko to podane jest w takich dawkach, tak skumulowane, że przyjemność zamienia się w tortury.

— Mnie się podoba jedynie muzyka i barwy — zauważył Romero. — Muszę się przyznać, moi mili, że wasze przeciążenia, nieważkości, ciśnienia, upały i tym podobne rzeczy zupełnie do mnie nie przemawiają.

— Brakuje zapachu! — powtórzył Allan swój poprzedni zarzut. — I wiecie, czego jeszcze? Wstrząsów elektrycznych! W grzmocie i rozbłyskach, przy lodowatym wietrze i przeciążeniach, takie jadowite ukłucia, jakby mrówki biegały szybciutko po całym ciele. — Zaśmiał się zadowolony z konceptu.

Lusin wyrzekł z szacunkiem:

— Mrówki, dobrze!

— Nie słuchaj ich! — poprosiła Żanna. — Oni ciebie nie kochają. Tylko ja jedna cię rozumiem. Wytrzymałam twoją symfonię od początku do końca i tylko raz krzyknęłam ze strachu.

— Ależ oni mnie kochają! — powiedział energicznie André. — Ale mylą się i trzeba im przetrzepać skórę. Zaraz to zrobię.

Następnie wygłosił mowę. To było błyskotliwe i natchnione przemówienie, równie wspaniałe, jak wszystko co robi André. Obrona symfonii spodobała mi się znacznie bardziej od samej symfonii. Jego zdaniem zbyt jesteśmy ludźmi i to jest złe. W naszej epoce, kiedy odkryto mnóstwo plemion różnych pod względem form i sposobów życia, człowiek winien się wstydzić tego, że uznaje swój mały światek za jedyny możliwy do przyjęcia. Jego ziemskie zwyczaje nadają się jedynie dla niego samego i nie trzeba ich wynosić poza granice Układu Słonecznego. Ale czyż człowiek nie odczuwa jedności życia w całym Wszechświecie, czyż nie jest tysiącami nici powiązany z niezwykłymi istotami innych światów? Nie chodzi tu o wspólność szczegółów i wyglądu zewnętrznego, nie, ważna jest wspólnota żywego rozumu. Właśnie o tym, o jedności istot rozumnych Wszechświata mówi jego symfonia. To nie jest muzyka ziemska, lecz kosmiczna, bo uzewnętrznia filozoficzne podobieństwo wszystkiego co żywe. Jeżeli wiele w tym utworze jest trudnego do zniesienia dla człowieka, to nic nie szkodzi, bo może to właśnie spodoba się innym istotom myślącym. Coś niecoś podobało się wam, coś innego spodoba się mieszkańcom Wegi, a jeszcze inny składnik dzieła przeniesie radość przybyszom z Fomalhauta lub utrafi w gust mieszkańców Plejad. Pracę można uważać za udaną, jeśli znajdzie oddźwięk w duszy różnych istot. Ta symfonia to las rąk wyciągniętych ku przyjaciołom ze Wszechświata. Nie żądajcie, aby wszystkie te ręce ściskały jedną waszą dłoń, nie bądźcie chciwi, bo harmonia Wszechświata nie ogranicza się do tej, która brzmi w waszych sercach.

Zachwycony Allan podrzucił kapelusz do góry.

— Pierwsza na świecie symfonia dla widzących, słyszących, obdarzonych zmysłem dotyku, chodzących i latających! Rozkosz dla oczu, uszu, łap, skrzeli, pancerza, trąb i przyssawek!

Romero uśmiechnął się ironicznie.

— Swoim utworem wskazał pan biednemu człowiekowi skromne miejsce należne mu we Wszechświecie, ale wszak człowiek nie może pogodzić się z rolą czegoś pośredniego między inteligentną jaszczurką a głupawym Aniołem. Czy pan pomyślał o tym, André?

André czekał na moje słowa. Nie chciałem go martwić, ale nie mogłem też milczeć.

— Twoje zamierzenia są bardzo piękne, lecz nierealne — powiedziałem. — Wydaje mi się, że nie może istnieć dzieło sztuki oddziałujące na wszystkie istoty Wszechświata. Oddajmy człowiekowi co ludzkie, natomiast myślące ryby wymagają czegoś zupełnie innego, możliwe, iż nawet zupełnie dla nas obcego.

Nie przypominam sobie, by André kiedykolwiek od razu przyznał rację oponentowi. Zawsze starał się wynaleźć jakiś nieoczekiwany kruczek, improwizować zawikłane dowody wymagające dokładnej analizy i w ten sposób starał się odwlec nieuniknioną porażkę.

— Niechaj Niebianie sami rozstrzygną nasz spór! Wrócimy do tej dyskusji na Orze!

Wszyscy się zmieszali, a ja nie mogłem spojrzeć na André.

— Czyżbyś nie wiedział — zapytała Olga z wyrzutem w głosie — że Eli nie leci z nami na Orę?

7

André tak się zmartwił, że aż mi go się zrobiło żal. Patrzył na mnie tak, jakby nie mógł w to uwierzyć.

— Nic na to nie można poradzić — powiedziałem. — Wy polecicie zapoznawać się z Niebianami, ja zaś załatwię na Ziemi swoje sprawy służbowe i wrócę budować sztuczne słońca na firmamentach dalekich planet.

— Pogrzebowy ton nie pasuje do twojej ironicznej gęby, już dawno powinieneś to zrozumieć! — wykrzyknął André. — Czy możesz mi przystępnie wytłumaczyć, jak do tego doszło?

Odrzekłem, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego. W czasie selekcji kandydatów nie mogłem wykazać się Jakimi zaletami, jakimi szczycili się moi przyjaciele. Bez Olgi, Allana i Leonida nie można odbywać dalekich wypraw, są wszak inżynierami i kapitanami kosmicznymi. André również jest niezastąpiony, bo mało kto może się z nim równać, jeżeli trzeba rozszyfrować nieznaną mowę. Lusin też jest potrzebny: zapozna się z różnymi formami życia, a niektóre z nich spróbuje sztucznie odtworzyć. Przyda się również znawca starożytności, Romero. Kto wie, czy niektóre prawa i obyczaje nowo odkrytych społeczeństw nie pokrywają się z tym, co niegdyś panowało na Ziemi? No a ja, na co się przydam?

— Nie spotkałem jeszcze większego durnia niż ty! — zdenerwował się André. — Pytam o coś innego: czy starałeś się o udział w wyprawie? Co w tym kierunku zrobiłeś?

Wytłumaczyłem mu cierpliwie, że już rok temu zapisałem się na kurs kwalifikacyjny. Wielki Państwowy trzy miesiące temu rozpoczął analizę danych. Było nas łącznie około sześćdziesięciu milionów osób, ale po pierwszym odsiewie według kryterium zdrowia i wieku pozostało niepełne cztery miliony.

— Przeszedłeś do drugiego etapu?

— Tak. Ale co mi z tego przyszło? Komputer stopniowo zwężał krąg wybranych. W końcu pozostało sto tysięcy osób odpowiadających wszelkim wymaganiom. Ja również byłem wśród nich. Wówczas przeprowadzono losowanie. Przegrałem.

Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu. André marszczył czoło. Domyślałem się, że stara się wyszukać jakąś możliwość wznowienia starań o mój udział w wyprawie. Ja byłem spokojny, bo taka możliwość nie istniała.

— Zrobimy tak — powiedział André. — Eli pojedzie zamiast mnie. Doskonale sobie na moim miejscu poradzi.

Tylko Żanna ucieszyła się, że André zostaje. Pozostali zgodnie mu wymyślali. Nasze oburzenie było tym większe, że wiedzieliśmy, jak trudno tego człowieka przekonać, kiedy wbije sobie coś do głowy.

— Bez Eliego nie pojadę! — powtarzał uporczywie André. — Jeszcze w szkole postanowiliśmy, że pierwszą podróż do innych gwiazdozbiorów odbędziemy razem. Zrozumcie, że nie chcę się z nim rozstawać!

— Masz rację, kochany! — mówiła pospiesznie Żanna. — Ja również nie chcę się z tobą rozstawać. Nie słuchaj ich! Zostań.

André i tak nas nie słuchał, my zaś krzyczeliśmy i wzajemnie sobie przerywaliśmy. Później odezwała się milcząca do tej pory Olga:

— W twoich poczynaniach brak logiki, André. Jeżeli Eli pojedzie zamiast ciebie, to i tak będziesz musiał się z nim rozstać.

André często w dyskusjach czepiał się pierwszego z brzegu argumentu, nie zważając na to, że może się on zwrócić przeciw niemu. Teraz w oszołomieniu zaczął wpatrywać się w Olgę. Skorzystał z tego Romero.

— Wpadł mi do głowy pewien projekt — oświadczył. — Poprosimy Wierę, aby pomogła Eliemu.

Nie chciałem, aby zwracał się do Wiery, ale wszyscy mnie zakrzyczeli.

— Za pięć minut lecę do Stolicy — powiedział Paweł. — Jest dziesiąta. O jedenastej dowie się pan, Eli, czy los panu sprzyja.

Zakończył tę pompatyczną przemowę równie pompatycznym gestem ręki i oddalił się. Romero to bardzo zdolny i dobry człowiek, ale mówi i zachowuje się niczym starożytny władca Rzymu.

André poprosił nas do swego hotelu. Lusin przypomniał sobie o smoku i martwił się, że biednemu zwierzęciu z pewnością dokuczają pegazy. Leonid i Olga spieszyli się do swej bazy galaktycznej.

— Chciałem ci nawymyślać za deszyfrator, ale będę musiał to odłożyć — powiedział z żalem Allan, który też miał jakieś pilne sprawy.

André wziął mnie pod rękę.

— Pospacerujemy jeszcze trochę, a później pójdziemy do mnie. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię spotkałem, Eli!

8

Lubię kairskie wieczory. Oczywiście od czasu, kiedy Zarząd Osi Ziemskiej nauczył się zmieniać orientację naszej planety w przestrzeni, różnice klimatyczne pomiędzy strefami wydatnie się zmniejszyły, ale nie znikły zupełnie. Sam jeszcze pamiętam nie kontrolowane burze, które w pewnych latach szalały na Antarktydzie. Jakieś piętnaście lat temu poważnie zastanawiano się, czy przypadkiem nie należałoby stworzyć na Ziemi trwale zrejonizowanych stref klimatycznych: wiecznego lata w tropikach i wiecznej wiosny w wyższych szerokościach. Pomysł ten jednak w końcu odrzucono, z czego bardzo się cieszę. Natura ludzka wymaga zmian i sprzeciwia się jednostajności.

Obecne, zaplanowane na poszczególne miesiące i tygodnie okresy ciepła i chłodu, deszczów i dni bezchmurnych, wiatrów i ciszy bardzo mi odpowiadają.

Każde jednak miejsce na Ziemi ma swoje uroki. Żadne starania meteorologów nie przydadzą powietrzu Grenlandii i Jakucji południowego aromatu i delikatności. Na północy świat jest surowszy i jaśniejszy, pod zwrotnikami zaś przyroda jest jakby zadumana i subtelniejsza. Błękitny, przepojony zapachami południowy wiatr porywa mnie swą muzykalnością. Możliwe, że należałoby to wyrazić inaczej, ale po prostu nie mogę znaleźć innych słów.

Właśnie tak powiedziałem, kiedy wraz z Żanną i André spacerowaliśmy bulwarem wysadzanym palmami i cyprysami. Żanna zerwała krwawoczerwony, odurzająco pachnący amarylis. Na północy ogrodowe amarylisy, do których przywykłem, nie pachną. Ten natomiast roztaczał tak silną woń, że parę haustów powietrza znad jego kielicha wywoływało silne bicie serca.

— Głuptasie! — André odebrał Żannie kwiat. — Jeżeli Opiekunka nie troszczy się o ciebie, to muszę ja to zrobić. W twoim stanie powinnaś zachowywać się ostrożniej.

Zapytałem, o jaki stan chodzi, gdyż Żanna niewiele się zmieniła od czasu, kiedy widziałem ją dwa lata temu.

André odpowiedział, że oczekują chłopczyka, i pokazał syntetyczny wizerunek ich przyszłego dziecka, w wieku dziesięciu lat, sporządzony na podstawie wzorów. Zdumiałem się, że malec ma być aż tak podobny do ojca: te same oczy, nos, podbródek. Okazało się, iż Żanna jest w czwartym miesiącu i wczoraj, przed odlotem na koncert do Kairu, Komputer Medyczny po zbadaniu jej ustalił termin porodu, a następnie obliczył i wydrukował portret synka.

— Spójrz na horoskop genetyczny Olega, bo chcemy go nazwać Olegiem — powiedział André. — Wspaniały chłopak, nieprawdaż? Jaki stopień zdolności poznawczych, jaki wskaźnik aktywności życiowej!

Wskaźnik aktywności życiowej malca był o dwadzieścia punktów wyższy od tego, jaki w swoim czasie wyliczono mnie. Stopień zdolności poznawczych też nietuzinkowy. Ale zafascynowały mnie nie tyle zdolności przyszłego dziecka, ile jego podobieństwo do André. Wszystkie te wspaniałe liczby, jakimi obdarzają nas przy urodzeniu, to nic innego jak tylko możliwości: możliwości trzeba jeszcze wykorzystać, a to nie jest prosta sprawa! Zestaw wskaźników życiowych wypisanych w świadectwach urodzenia jest pułapem, który trzeba dopiero osiągnąć. Na razie ludzkość jako całość znajduje się poniżej właściwego jej poziomu. Nieszczęście polega na tym, że na razie nie dorośliśmy do samych siebie!

— Jaskrawym przykładem nie zrealizowanych możliwości jest Paweł Romero — powiedziałem. — Czyż przy urodzeniu nie stwierdzono u niego wielkich zdolności matematycznych? A on nie znosi matematyki! Uwielbia jedynie historię!

— Tobie wyliczono, że masz umysł krytyczny ze skłonnościami do ironii, a to chyba prawda — zaoponował André. — Romero jest wyjątkiem. Co do Olega, to jestem pewien, że urzeczywistni wszystko, co przepowiada jego horoskop genetyczny.

— Na razie jest tylko bardziej podobny do ciebie niż ty sam, bo bardzo lubisz zmieniać powierzchowność. Czy przypadkiem nie ukryłeś się koło maszyny, kiedy prześwietlano Żannę?

Oboje chórem zaprotestowali. Żanna odęła wargi. Była dumna z podobieństwa przyszłego syna do ojca bardziej niż z jego wyliczonych zawczasu niezwykłych zdolności. W naturze kobiet jest wiele rzeczy niewytłumaczalnych. Wystarczy powiedzieć, że horoskopy genetyczne dziewczynek sprawdzają się znacznie mniej dokładnie niż horoskopy chłopców.

— Poród według przewidywań nie będzie lekki — mówił André. — Żanna musi bardzo na siebie uważać, a niedbała Opiekunka zbyt rzadko strofuje moją nierozsądną żonę.

— Jestem przekonany, że Opiekunka jak zwykle dobrze wywiązuje się ze swych obowiązków, a ty jak zwykle niepotrzebnie się niepokoisz.

— Z tobą czasem trudno dyskutować. Jesteś do takiego stopnia logiczny, że nie sposób tego znieść. Wcześniej czy później ożenisz się z Olgą, a wtedy zamiast słów będziecie używać w rozmowie liczb i symboli!

— Jesteś wstrętny — powiedziała Żanna i objęła mnie. — Eli jest dobrym chłopcem i lubię jego, a nie ciebie. Cieszę się, że odlatujesz na długo i zostawiasz mnie samą.

Złośliwość André przypomniała mi, że Romero obiecał porozmawiać z Wierą. Dochodziła dwunasta. Mogłem wprawdzie sam wywołać Wierę, ale nie chciałem, aby pomyślała, że chcę ją zanudzać prośbami.

Nie zrobiliśmy jednak nawet trzech kroków, kiedy w alei zabłysła wideokolumna, a w niej sylwetka Wiery siedzącej na kanapce i uśmiechającej się do mnie. Widziałem żyrandol i kwiaty po prawej stronie. Reszta pomieszczenia rozpływała się we mgle. Po lewej stronie Wiery ktoś stał. Wydało mi się, że to Romero, ale Wiera przechwyciła mój wzrok i oświetlona przestrzeń skurczyła się, ogarniając tylko ją samą.

— Bracie — powiedziała Wiera — mógłbyś po przyjeździe na Ziemię pokazać się u mnie.

— Miałem do załatwienia parę spraw służbowych, nie wiedziałem poza tym, że na waszej zwariowanej Ziemi stało się modne składanie sobie wizyt.

— Mało się zmieniłeś, Eli — zauważyła.

— Inni uważają, że bardzo się zmieniłem — rzuciłem.

Przestała się uśmiechać. Uważnie, jakby nie wierzyła, że to ja, wpatrywała się we mnie. Analizowała i rozważała coś, aby nie popełnić błędu. Taka była zawsze — porywcza, gwałtowna, ale niezmiernie sprawiedliwa.

— A teraz chcesz jechać na Orę?

— Czy człowiek nie chce mieć wszystkiego, co mu przyjdzie na myśl?

— Nie wszystkie życzenia dają się urzeczywistnić.

— Już to przerabiałem w ramach wykładów „Granice możliwości” i zdaje się, że uzyskałem najwyższą ocenę za rozsądek, dwunastkę.

— Obawiam się, że rozsądku starczyło ci tylko na zdanie egzaminu.

— Często martwiłem się swoim rozsądnym zachowaniem na egzaminach.

Roześmiała się. Lubię jej śmiech. Nikt nie umie się śmiać tak jak Wiera, która wówczas jakby rozświetla się wewnętrznie.

— Nie można cię przegadać, bracie. Przyjdź do mnie jutro wieczorem. Sytuacja się zmieniła i niewykluczone, że twoje życzenie się spełni.

Nie zdążyłem ani podziękować, ani zapytać dlaczego sytuacja się zmieniła, bo wideokolumna zgasła.

Rozradowany André mocno uścisnął mi rękę.

— A więc jedziesz z nami, Eli!

— Wiera powiedziała tylko: możliwe.

— Jeżeli Wiera mówi możliwe, to znaczy pewne!

Żanna również gratulowała mi, ale po swojemu. Powiedziała, że na Ziemi będzie o dwóch zwariowańców mniej, a ona ma dość szaleństw. Później wsłuchała się w siebie.

— Opiekunka żąda, abym się położyła, André. Nie rozumiem czemu, nie ma jeszcze przecież dwunastej.

André chwycił nas oboje pod ręce.

— Natychmiast do hotelu! Mogę to wytłumaczyć. Czujesz się dziś gorzej niż zwykle, ale nie wiesz o tym. Opiekunka zaś dlatego jest Opiekunką, że wszystko o nas wie.

Po przyjściu do hotelu Żanna udała się do sypialni, a ja wyszedłem na balkon.

W dole leżał śpiący Kair przykryty gwiezdną północą.

9

Może jestem sentymentalny, ale coś we mnie zamiera, kiedy zostaję sam na sam z gwiaździstym niebem. Naszych przodków-pasterzy ogarniał lęk na widok Wszechświata mrugającego do nich tysiącami nieśmiertelnych oczu, mnie zaś ogarnia zachwyt. Tamci nie przypuszczali nawet, jak niezmiernie wielki jest rozpościerający się dokoła świat, a jednak czuli się znikomo mali wobec gwiezdnego majestatu. Wiem doskonale, ile dziesiątków i setek parseków dzieli mnie od każdej z tych jasnych gwiazd, ale nie czuję się przytłoczony ich groźną dalą i ogromem. To bzdurna zachcianka i wstyd się do niej przyznawać, ale zawsze pragnę wyciągnąć ręce ku dalekim światom, tak samo rozjarzać się i zmieniać swój blask, tak jak one posyłać we Wszechświat rozmigotane wołanie!...

— Co ci jest? — zapytał André wychodząc na balkon. — Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.

— Zachwycam się niebem, nic więcej.

André siadł na fotelu i kołysząc się z wolna, również zapatrzył się w gwiazdy. Wkrótce jego twarz przybrała dziwnie uroczysty wyraz właściwy wszystkim, którzy znaleźli się pod wrażeniem majestatu świata.

Sfera niebieska wolno obracała gwiazdy wokół niewidzialnej osi. Atłasowoczarne niebo wisiało tuż nad głową, zdawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby dotknąć gwiazdy. Na północy połyskiwała nad horyzontem Wielka Niedźwiedzica, w zenicie płonął olbrzymi Orion, buchał promieniami Syriusz, a poniżej, również prawie nad horyzontem, uroczyście wznosił się Krzyż Południa i rozjarzało się purpurowe ognisko Kanopusa. Powietrze było tak przezroczyste, że łatwo dostrzegałem gwiazdy siódmej wielkości, a od palącego blasku zerowych i ujemnych bolały oczy.

André powiedział cicho:

— A tam, w niezgłębionych otchłaniach Wszechświata, będziemy tęsknić za rodzinną Ziemią. Wiesz, Eli, myślę czasem o ludziach, którzy startowali w kosmos przed odkryciem efektu Taniewa. Tym niewolnikom żałosnych szybkości podświetlnych nie starczało ich króciutkiego życia na powrót, wiedzieli o tym i mimo to parli do przodu.

— Chcesz powiedzieć, że byli szaleni?

— Chcę powiedzieć, że byli bohaterami.

W dole cicho szumiały liście palm i akacji, zawsze nieruchome cyprysy nagle zaskrzypiały sztywnymi gałęziami. Uśmiechnąłem się i zamknąłem oczy. Prosto na mnie patrzyło pomarańczowe oko rozwścieczonego niebiańskiego byka, Aldebarana. Dzieliło nas dwadzieścia jeden parseków, sześćdziesiąt pięć lat świetlnych. Gdzieś tam, w kierunku Aldebarana, leciała niewidoczna stąd sztuczna planeta, Ora.

— Czterysta dwadzieścia lat temu zagubili się w przestrzeni Robert List i Edward Kamagin wraz z towarzyszami — powiedział w zadumie André. — Może i dziś jeszcze ich statek pędzi jako błądzące ciało kosmiczne, a martwi kosmonauci ściskają rękojeści sterów zetlałymi palcami. Jak musieli cierpieć ci ludzie wspominając malutką, zieloną, na wieki już nieosiągalną Ziemię!

Obróciłem się ku niemu.

— Skąd ten smutek, przyjacielu?

— Boję się pozostawić Żannę samą — powiedział chmurnie.

— Cóż za obawy! Nieudane porody już dawno się nie zdarzają!...

— Nie, nie o to chodzi!

Milczał przez chwilę, jakby się wahał, a trzeba powiedzieć, że André waha się tylko w wyjątkowych wypadkach.

— Przed ślubem spytaliśmy wraz z Żanną Informację o naszą wzajemną przydatność do życia rodzinnego. Informacja powiedziała nam, że odpowiadamy sobie zaledwie w trzydziestu dziewięciu procentach.

— No, no! Nigdy bym nie przypuszczał.

— My też się tego nie spodziewaliśmy. Najwidoczniej byliśmy tak zakochani, że nie zauważyliśmy tego, co nas dzieliło. Byłem zupełnie przybity, Żanna płakała.

— Pamiętam, pamiętam... Przed ślubem byłeś bardzo ponury...

— Dziwisz się? Wiązać się ze sobą wiedząc, że małżeństwo będzie nieudane! Później powiedziałem do Żanny: niech się dzieje, co chce, mamy trzydzieści dziewięć procent, a dawniej ludzie łączyli się przy kilku setnych wzajemnej tolerancji i jakoś żyli!... Odrzekła mi na to, że prędko się sobie znudzimy, ale ja nalegałem i musiała ustąpić... Przez kilka pierwszych tygodni pożycia usuwaliśmy sobie wzajemnie pyłki sprzed stóp, we wszystkim sobie ustępowaliśmy, aby się tylko nie pokłócić. Później jakoś oziębliśmy i znów nadszedł lęk, czy przypadkiem te przeważające złowrogie procenty nie biorą góry nad naszą miłością? Znów zapytaliśmy Informację i wyobraź sobie, że nasza wzajemna tolerancja wzrosła do siedemdziesięciu czterech procent!

— Pięknie!

— Tak. Siedemdziesiąt cztery. Ulżyło nam trochę, ale niezupełnie. Nie śmiej się. Bez względu na to, czy nadaję się dla Żanny, nie chcę jej tracić. W dniu, kiedy zapadła decyzja podróży na Orę, otrzymaliśmy kolejne zawiadomienie: nasza wzajemna zgodność osiągnęła dziewięćdziesiąt trzy procent, czyli niemal całkowite zjednoczenie. Ale i te brakujące siedem procent bardzo mnie niepokoi. Naturalnie, gdybym pozostał na Ziemi...

— Wszyscy zakochani są jednakowo głupi. Patrząc na ciebie cieszę się, że nie jestem zakochany.

— To złośliwość, a nie argument, Eli — André pokiwał głową z tak smętnym wyrazem twarzy, że z trudem powstrzymywałem się od śmiechu.

— Dobrze, więc wysłuchaj argumentów. Czy słyszałeś legendę o Filemonie i Baucis? Była to najwierniejsza sobie para małżeńska wśród ludzi i bogowie podarowali im szczęście śmierci tego samego dnia, a po zgonie zamienili ich w dąb i lipę. Romero zebrał wszystkie dane o Filemonie i Baucis, a potem przekazał je Informacji do analizy. Zgadnij, jaka była wzajemna tolerancja? Osiemdziesiąt siedem, o sześć procent mniej niż u ciebie, dziwaku! Powinieneś skakać, a nie zadręczać się!

Na to André nie znalazł żadnej odpowiedzi, a ja dorzuciłem następny argument. Ludzie na Ziemi zbytnio polegają na maszynowym programowaniu wszelkich przejawów życia. Rozumiem oczywiście, że gigantycznej pracy sterowania wszystkimi planetami nie można wykonać bez automatów. Ale poddawać kontroli komputera te dziedziny, gdzie zupełnie wystarczy własny rozum i uczucie? My, mieszkańcy innych planet, obywamy się na razie bez Opiekunek i Informacji i jakoś nie giniemy! A kiedy ja się zakocham, będę pieścił ukochaną nie pytając o wzajemną tolerancję. Siła naszej miłości będzie wystarczającym miernikiem odpowiedniości. Pocałunki zaaprobowane przez maszynę nie budzą we mnie entuzjazmu! Nie jestem Romerem z jego pasją do starożytności, ale przyznaję, że przodkowie zachowywali się rozsądniej i nie programowali swoich sympatii.

André parsknął:

— A cóż ty wiesz o starożytności? Jesteś przecież historycznym analfabetą. Któż ci powiedział, że nasi przodkowie nie programowali życia społecznego i osobistego? A ich prawa socjalne? Ich prawidła zachowania się? Ich tak zwane normy przyzwoitości? Czyż to nie był program istnienia? Spróbowałbyś przejść się po dowolnym ze starych miast! Przecież każdy krok był zaprogramowany: przechodź ulicę jedynie w wyznaczonych miejscach i tylko przy zielonym świetle, nie zwalniaj i nie biegnij, nie zatrzymuj się na jezdni, chodź po prawej stronie, a wyprzedzaj z lewej... Tysiące szczegółowych ograniczeń dawno już przez nas zapomnianych. A ich posiłki na uroczystych wieczorach? To już nie program, lecz uświęcony rytuał napojów i zakąsek, zmiany dań i nakryć! Twierdzę coś wręcz przeciwnego niż ty: jesteśmy nieporównanie swobodniejsi od naszych przodków, a komputery opiekuńcze i informacyjne jedynie zabezpieczają nas, nie krępując wolności. Tak to jest, mój ty niewydarzony maszynoburco.

Trudno mi dyskutować z André, który o ułamki sekundy szybciej myśli i bezwstydnie to wykorzystuje, nie dając czasu na sformułowanie odpowiedzi.

— Zboczyliśmy z tematu — powiedziałem.

— Nic podobnego, ale pora już spać. Dochodzi trzecia. Położę się na łóżku, a ty na kanapce, dobrze?

Poszedł do siebie, a ja zostałem na balkonie. Kiedy Orion obrócił mi się nad głową, położyłem się na kanapie i zamówiłem u Opiekunki muzykę zgodną z nastrojem. Gdyby André dowiedział się, co robię, zacząłby krzyczeć, że nie mam gustu i nie rozumiem wielkich dzieł. André uwielbia silne określenia. Co do mnie zaś, to uważam wynalazek syntetycznej muzyki do indywidualnego odbioru za największy wytwór geniuszu ludzkiego. Ta muzyka jest jedynie dla ciebie, nikt inny jej nie może zrozumieć. Zarówno starożytny Bach i Beethoven, jak późniejsi Siemienczenko i Krotthus, czy sztukmistrze-moderniści Szerstiuk i Gaal tworzą dzieła do odbioru grupowego. Podporządkowują sobie człowieka, chwytają za kołnierz i ciągną tam, gdzie chcą oni, a nie ja. Czasami nasze pragnienia pokrywają się i wtedy odczuwam rozkosz, ale to nieczęsto się zdarza. Muzyka indywidualna jest akurat tą, której w danej chwili chcę słuchać. André nazywa ją fizjologiczną, ale czemu niby mam się bać fizjologii? Dopóki żyję, dopóki biegną procesy fizjologiczne, nic mnie od nich nie uchroni.

10

Rano dowiedziałem się, że w umiarkowanych szerokościach odbędzie się dziś święto Wielkiej Burzy Letniej i pospieszyłem do Stolicy. André z Żanną odlecieli o świcie. Kiedy podszedłem do hotelowego stereofonu, na ekranie pojawił się roześmiany André.

— Tak mocno spałeś, że nie chcieliśmy cię budzić. Po wizycie u Wiery przyjdź do nas.

Na ulicach Kairu czuło się, że ma nastąpić coś ważnego. W powietrzu mknęły aerobusy i awionetki, szumiały skrzydła pegazów, zwijały się ciała milczących smoków. Wskoczyłem do aerobusu lecącego na Dworzec Północny i przyjrzałem się z góry panoramie ogromnego miasta. Na ziemi Kair jest wielobarwny i różnokształtny, z powietrza natomiast wszystko przytłumiają dwa kolory: zielony i biały. Zanim dotarliśmy do dworca, wyprzedziliśmy co najmniej setkę pegazów i latających smoków. Ekspresy na północ startowały co minutę.

Burza zgodnie z planem zaczynała się o dwunastej. Nad Morzem Śródziemnym wpadliśmy w pierwsze skupisko chmur. Wiedziałem, że z Atlantyku i Pacyfiku zawczasu wzniesiono do góry tysiące kilometrów sześciennych wody i że całymi tygodniami gromadzono je nad powierzchnią mórz, aby w odpowiednim momencie wysłać nad kontynent. Ale zaskoczyło mnie to, że i objęte rezerwatem Morze Śródziemne posłużyło za magazyn obłoków. Na Ziemi wiele się zmieniło w ciągu tych dwóch lat mojej nieobecności. Pożałowałem, że dowiedziałem się o święcie zbyt późno, bo chętnie poleciałbym nad Ocean Spokojny obejrzeć, jak gigantyczne masy chmur sprasowane w dziesięciokilometrową warstwę nagle ruszają z miejsca i opuszczając się z wysokości, dokąd je zapędzono, szybko suną przewidzianymi trasami na przewidziane miejsca.

Wiatr miał szybkość około trzydziestu metrów na sekundę. Morze Śródziemne burzyło się. Za oknami robiło się coraz ciemniej. Po pewnym czasie pociąg powietrzny skręcił na wschód i wyrwał się pod jasne słońce. Około dwudziestu minut lecieliśmy wzdłuż krawędzi chmur. Zadziwiła mnie zręczność, z jaką kształtuje się obecnie transporty obłoków: kilometrowa warstwa chmur pędziła tak równym frontem, jakby obcięto ją przy linijce. Przejście z ciemności do światła było zupełnie nagłe.

Do Stolicy dotarliśmy o jedenastej i wysiedliśmy na skrzyżowaniu Zielonego Bulwaru z Czerwoną Ulicą. Nie chciałem wychodzić na zatłoczony w święta bulwar i skręciłem w Czerwoną. Nie jest to najpiękniejsza spośród dwudziestu czterech magistrali Stolicy, ale lubię ją. Niewysokie, trzydziesto-i czterdziestopiętrowe domy górują nad nią sześcianami i ostrosłupami opasanymi werandami wiszących ogrodów i tarasami placyków spacerowych. Podoba mi się wyrazistość tej ulicy. Kolor czerwony zawiera mnóstwo odcieni i półtonów, niektóre domy tryskają w górę malinowymi jęzorami, inne rozpościerają się ścianą purpurowego ognia, jeszcze inne znów przypominają rudopomarańczowe stogi, a żaden nie jest podobny do sąsiada.