Luna - Jaklewicz Karolina - ebook
NOWOŚĆ

Luna ebook

Jaklewicz Karolina

3,5

42 osoby interesują się tą książką

Opis

Nowa powieść autorki intrygującej książki Czarne łabędzie, biały puch! Karolina Jaklewicz w oryginalny i charakterystyczny dla siebie sposób łączy polityczny gniew z poetycką frazą i zmysłem przenikliwej obserwacji. Jej Luna to opowieść, w której subtelna sztuka napotyka na swojej drodze przemoc, a pragnieniom bezpieczeństwa i intymności towarzyszą doniesienia z frontu walki o prawa człowieka. Książka ta to zmysłowy, plastyczny zapis podróży w głąb siebie, baśń o zaangażowaniu i uwikłaniu w rolę kobiety, konfrontowaniu się z rzeczywistością oraz o niekończącej się sile.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 237

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja: Emil Pasierski

Korekta: Aneta Tkaczyk

Projekt graficzny i skład: Angelika Kukioła

Copyright © by Karolina Jaklewicz, 2024

Copyright © by Wrocławski Dom Literatury | Wydawnictwo Warstwy, 2024

Wydawnictwo Warstwy

Przejście Garncarskie 2, 50-107 Wrocław

www.wydawnictwowarstwy.pl

Dyrektor Wrocławskiego Domu Literatury: Irek Grin

Redaktor naczelny Wydawnictwa Warstwy: Dawid Skrabek

Wydanie I

ISBN 978-83-67186-28-5

Wrocław 2024

Są ludzie, których dusze przylgnęły do życia równomiernie, dzięki czemu oddychają miarowym rytmem świata. Są też ludzie, których dusze odstają od życia i przybierają postać nieregularnych płatków ceramiki ukrytych wewnątrz ciał. Dusze tych ludzi łatwo ukruszyć, bo towarzyszący im niepokój tworzy newralgiczne napięcia na delikatnej powłoce. Ludzie ci nie znają spokoju, w każdej bowiem chwili ich płochliwa natura może ulec zatraceniu. Czasami czują wyraźnie, jak ich kruche dusze odwracają się od świata, przychodzi wtenczas lęk, że mogą zupełnie oddalić się i błądzić bez kształtu teraźniejszości i przyszłości. Kto nigdy nie poczuł w sobie ceramicznej duszy, nie zrozumie, jak ciężka to i gęsta niemateria. Może też zdarzyć się i tak, że dusza rozproszy się, straci jedność, trudno taką duszę na powrót scalić. Różne są rzeki dusz, różne ich planety. Więc gdy poczujesz w środku, że dusza skupia się w jasny kształt, wiedz, że czeka cię podróż po odległych peryferiach myśli, droga podrapana od środka, zatracająca się do wewnątrz w bezbolesnej rozpaczy.

Gdy kiedyś Lunie złamała się górna czwórka, język co wieczór zwijał się w lisi ogon i układał do snu w zagłębieniu po zębie. Chciała, by jej dusza też ułożyła się tak spokojnie, ale dusza artystki nie szuka ukojenia. Jest rwąca. Bywało, że musiała położyć się na skraju łóżka i zwinąć w kłębek, bo czuła ten powolny, lecz przenikliwy ruch duszy, która nie mogła pozostać na miejscu. Ruch ten powodował pozacielesny ból, który trudno wytłumaczyć, bo rozpaczliwość jego leżała w samym środku ciała. I Luna leżała długo i prosiła duszę, aby nie oddalała się za bardzo, ale dusza zrywała się i niczym dziki pies pędziła w dal, jakby na wschód, w nieznane. Nie była już przyjacielem, choć jeszcze nie wilkiem. Mknęła przez gęste, wilgotne lasy, otwarte łąki, suche pustynne krajobrazy. Kaleczyła się o ostre skały, brakowało jej tchu. Stawała się przestrzenią bezgraniczną i bezcelową, co nie przynosiło wyzwolenia, tylko całą siłą bezkresu pieczętowało małe, fragmentaryczne bycie. To były wyczerpujące wyprawy, nie potrafiła wszakże upilnować duszy na miejscu. Pragnęła spokoju, ale dusza gnała dalej, nie bacząc na krańce jej wyobraźni. Po tym galopie dusza wracała umęczona i Luna jeszcze przez długi czas czuła w sobie twardą ceramiczną formę, która uwierała przy każdym oddechu. Choć zdarzały się okresy ulgi, kiedy w środku pozostawał jedynie cień po ceramicznej duszy, wracały dłuższy sen i spokojniejsze tętno, to nie trwały na tyle długo, by Luna mogła dogłębnie odetchnąć, były niewystarczające, aby zapomnieć. Artystka musi przyzwyczaić się do sporów z duszą, musi zebrać się w sobie i poza sobą, zebrać się i wyjść.

Luna szła do pracowni na czczo, jak na badania krwi, nie chciała, aby cokolwiek poza malowaniem pochłaniało odzyskaną nocą energię. Wypijała szybką kawę, po cichu kierowała się w stronę drzwi i wymykała się z domu, kiedy wszyscy spali, tak aby żadne pytanie wypowiedziane półsennymi o tej porze głosami domowników nie wpadło jej do środka, aby nie musiała się zastanawiać, co na obiad, czy zamówiła, czy odbierze, czy umówi. Wychodziła nieuczesana i nieumalowana. Nakładała cokolwiek, a potem w pracowni przebierała się w znoszone koszulki i dresy. Latem, gdy było gorąco, zostawała w bieliźnie i trudno było po takim letnim dniu domyć wtartą w ciało farbę olejną, więc wyglądała jak posiniaczona, chora na błękitne i zielonkawe plamy. Wiedziała, że następnego dnia znowu się ubrudzi, dlatego skórę szorowała z umiarem. Farba zostawała pod paznokciami, barwiła skórki i wypełniała drobne linie tak, że dłonie wyglądały jak rzeźby, w których ciemne szkliwo osadziło się w zagłębieniach i podkreślało chropowatą strukturę powierzchni. Mogła używać rękawiczek, ale gdy je nakładała, miała wrażenie, że zaraz dotknie czegoś obrzydliwego. Sama czuła się obrzydliwym obiektem, gdy masażystka pocierała jej skórę przez ochronną lateksową warstwę. Najgorsze nadchodziło po masażu, gdy jej ciało owijano w folię spożywczą i zostawiano ją na dwadzieścia minut w samotności, aby mogła się zrelaksować, wyciszyć. A przecież nic bardziej stresującego od bycia sam na sam z własnymi myślami nie mogło się Lunie przydarzyć. W uścisku folii była bezbronna, nie mogła zająć się niczym, co odwróciłoby uwagę od buzujących wyobrażeń. Myśli przepływające w każdym kierunku, o każdej niemal porze, myśli wybudzające nad ranem i niepozwalające zasnąć, układały się w nadwyrężone noce i napięte dni. Z tych natrętnych myśli uwalniały ją obrazy. Dlatego wychodziła. Droga prowadziła przez ulicę ze stuletnimi willami ukrytymi w starych ogrodach. W tych niegdyś wystawnych domach pozostały resztki kolorowych witraży, kobaltowe i zielone szybki ułożone w geometryczne wzory dekorowały górne części okien i drzwi. Pozostały ozdobne wieże i balustrady, pamięć o dobrobycie i dbałości o formę. Nawet teraz, gdy z wielu ścian odpadał tynk, domy te prezentowały się o wiele lepiej niż późniejsze, nowe wille pozbawione indywidualnego charakteru. Spacer przez dzielnicę jesienią, gdy liście nabierały ciepłych barw, lub zimą, gdy senne ogrody zasypywał śnieg, przenosił ją do ilustrowanych opowieści z minionej epoki. Miała swój ulubiony jasny dom, na skrzyżowaniu dwóch kameralnych ulic, przy którym często przystawała. Nie był zbyt duży ani zbyt okazały, ale miał w sobie harmonię i proporcję idealnego domu – wyobrażała sobie, jak stoi w wysokim salonie z delikatnymi sztukateriami na suficie, białymi drewnianymi drzwiami i ciemną, wypastowaną na połysk podłogą. Potem przychodziła myśl o pierwszych właścicielach, o tym, w jakich okolicznościach musieli opuszczać swój piękny dom, jak być może pakowali się w dwie godziny, i nachodziła ją tymi wyobrażonymi wspomnieniami mżawka smutku. Ruszała dalej, droga prowadziła wzdłuż parku i zajezdni tramwajowej. W parkowym stawie pływały tłuste karpie i złociste karasie. Kiedyś, gdy w pierwszy dzień Bożego Narodzenia wybrała się na spacer, znalazła gigantycznego karpia porzuconego na brzegu. Był tak duży, że wigilijny wędkarz nie zdołał go zabrać i ryba przeleżała święta, przyciągając rodziny, które chętnie fotografowały się z jej porzuconym ciałem. Dzieci kucały, ojcowie prężyli muskuły. Po świętach karpia uprzątnięto, zostały tylko odciśnięty w śniegu ślad i fotografie z dzieciństwa, pamiętacie tego karpia nad stawem? Pewnie i tak nie byłby smaczny, bo staw był zamulony, lecz wspomnienie tej bezsensownej śmierci wracało nawet po kilku latach. Było przeszywającą falą, która rozmywała kontur bycia, pozbawiała kształtu, i Luna stawała się kałużą wpatrzoną w niebo, wypatrującą odbicia kobiety, zarysu siebie. Dotkliwe były te nagłe utraty pewności istnienia i choć nie trwały długo, naznaczały delikatną strukturę bycia niepewnością losu. Jeśli spacer nie koncentrował Luny wystarczająco, odwiedzała zaprzyjaźniony sklep z odzieżą używaną ulokowany w przybudówce bloku. Sprzedawczyni wiedziała, że nie przychodzi na zakupy, choć zdarzało się, że znalazła coś dla siebie. Sklep był symboliczną bramą, pozwalał odciąć się od rzeczywistości, ułatwiał zmianę toru. Przesuwała ubrania, metry nieciekawych ubrań, przewracała swetry i spodnie, kilogramy spranych rzeczy, aż skupiała się tylko na tej czynności, potem płynnie zapominała o świecie i wsiadała do windy. Jechała na ostatnie piętro, ponad okoliczne domy, ponad zieleń i szeroką aleję. Pracownia była niewielka, ale jasna, z oknem wypełniającym całą ścianę. Miała panoramiczny widok na dzielnicę. Gdy przychodziła bardzo wcześnie, wschodzące słońce oświetlało obrazy. Przebierała się i wyglądała naprawdę marnie. W trakcie pracy była zgięta, zgarbiona, klęczała. Pochylała się nad płótnem niczym lekarka nad pacjentem na stole operacyjnym. Marszczyła brwi, otwierała bezwiednie usta, zagryzała wargi. Obgryzała naskórek. Powtarzała ruchy, zastanawiała się, chodziła siku. Naprawdę nic szczególnego. Codzienna krzątanina. Z podobnej krzątaniny można utkać koncepcję filozoficzną, z powtarzalnych gestów uczynić porządek i sens życia. Z równie prostych gestów powstawała sztuka. Z gestów pozornie banalnych, z rozprowadzania delikatnej warstwy transparentnej bieli, z wyznaczania linii, z ustalania odcienia szarości, z gruntowania płótna, z mycia pędzli. Z gęstych kropli oleju lnianego, z żywicznego zapachu terpentyny. Z brudnych dłoni i plam na skórze. Z bólu kręgosłupa i sztywności kolan. Z przenoszenia, podnoszenia, unoszenia. Z upadku. Z wstawania. Gdy zaczynała pracę i w nienaruszonej bieli płótna wypatrywała obrazu, stała na skraju prawdy. W języku greckim prawda oznacza nieskrytość, musiała zatem wydobyć prawdę na powierzchnię obrazu, uchwycić ją w momencie, kiedy pojawiała się w szczelinie wyobraźni. Gdy w prześwicie myśli widziała zapowiedź formy, najtrudniejsze było nasycenie się jej ulotnym widokiem. Na krótką chwilę przenikała to, co jeszcze nie powstało. To były momenty, kiedy czuła, że cała jest sobą. Wracała do rytmicznych ruchów dłoni, wcierała farby w powierzchnię płótna. Po paru tygodniach z tej nieszczególnej pracy mógł powstać obraz szczególny, który zawsze jest rozdźwiękiem, pęknięciem pozytywności. Pęknięcia pozytywności dobrze oddawały aurę jej prac. Lekkie przesunięcia geometrycznych figur wprowadzały niepokój podobny do tego, który pojawia się, gdy czujemy, że stanie się coś złego, ale jeszcze nie potrafimy zdefiniować zagrożenia. Delikatne zmiany, które malowała, wyczulały na niebezpieczeństwo, bo katastrofa nadchodzi drobnymi krokami, nie potrafimy jej dostrzec, nie potrafimy w porę zareagować. Odruch obronny pojawia się w nagłych wypadkach, nie nawykliśmy do ciągłego i bacznego obserwowania otoczenia, nie potrafimy reagować na subtelne przesuwanie granic. Zawsze pogrążamy się powoli. Bała się tych zmian, nad ranem konsekwencje tych przesunięć urastały do rozmiarów tłustego karpia, do rozmiarów wieloryba, który pochłania wszystko, co dobre. Dlatego malowała obrazy po cichu alarmujące o obecnych i nadchodzących nieszczęściach. I choć nie były to obrazy dosłowne, nie przedstawiały realistycznych scen rozpaczy czy przemocy, to nie dawały spokoju. W całej swojej geometrycznej powściągliwości wzniecały niepokój. – Po co? – pytali starsi profesorowie. – Po co angażować się w rzeczywistość? – Ale ona nie potrafiła inaczej, inaczej traciło to dla niej sens. Nie zawsze czuła się na siłach, by malować akurat to, co malowała. Czasami miała ochotę na ucieczkę w niewinną barwę i kojący brak napięcia, ale byty, które pojawiały się w prześwitach wyobraźni, domagały się formy, nie mogła ich zostawić bez kształtu i koloru. Świat przenikał przez jej skórę i nie czuła granicy między własnym bólem i bólem innych. Wykreślając kolejne precyzyjne linie, zastanawiała się, czy sztuka ma zdolność porządkowania świata, czy w ogóle warto porządkować świat, skoro i tak wymyka się on wszelkim wyznaczonym granicom. Na pewno sztuka ma moc stawiania ważnych pytań, zatrzymywania rzeczywistości w kluczowych momentach, tworzenia zbiorowej pamięci. Kultura czerpie siłę z dzieła artysty i doświadczenia sztuki: porządkowania wciąż na nowo tego, co nam się rozpada. Ludzie nieustannie podkreślają rozpad świata, przeczucie, że idzie ku gorszemu, że znika coś, co scalało. Luna nie podzielała tych obaw. Miała przeczucie, że świat w oczach mu współczesnych zawsze rozpadał się tak samo, że przeszłość zawsze wydawała się dobrem utraconym, a przyszłość nie wróżyła nic dobrego. Rozpadanie się świata to najbardziej naturalna z jego cech – codziennie tracimy jeden dzień, co noc jedną noc – myślała, kładąc kolejną warstwę farby. Tracimy się dzień po dniu. Teraz może trudniej się z tym pogodzić, bo mamy większą potrzebę kontroli i unikamy sfery tajemnicy. O wszystkim informujemy się publicznie, na portalach społecznościowych, w wiadomościach porannych, południowych i wieczornych. We śnie, kiedy śnimy newsy, paski i leady. Rano, kiedy sięgamy po telefon czuwający na nocnej szafce. Nawet Luna, lekko zdystansowana do upamiętniania swojego życia na zdjęciach, robiła estetyczne fotografie bałaganu w pracowni czy swojego ciała pobrudzonego farbą, jakby fotografie naprawdę mogły zatrzymać czas. Nie chciała walczyć o stary świat, ale nieuchronność utraty generowała nieustanny dyskomfort. Jej ciało i jej energia wytracały się, a ona pod prąd tego upływającego czasu konstruowała nowe światy, te na obrazach. I nie czuła się winna namalowania „takich” obrazów, „takich”, które przekroczyły granicę neutralności. Poczucie winy, bujnie rosnące pod katolicką szerokością geograficzną, aplikowane małym dziewczynkom i kobietom w ramach patriarchalnej diety, straciło moc. Te uwagi ostrożnych, którzy próbują ominąć punkty zapalne, te uwagi zatroskanych, którzy są ponad cały syf tego świata. Te uwagi wyprowadzały ją z pracowni, towarzyszyły jej, kiedy przez dłuższą chwilę prostowała kręgosłup, rozciągała plecy i dłonie. Z biegiem lat plecy bolały coraz bardziej i dłużej trwał powrót do pionu.

W okresach intensywnej pracy Luna tonęła. Wręcz fizycznie czuła, że się zapada, oddala od rzeczywistości. Zrywała więzy z otoczeniem i wpadała w silny związek z powstającymi obrazami. Oddalenie odsłaniało wolną przestrzeń, w której mogła zmieścić większe formaty, takie, których krawędzie znikały z pola widzenia podczas pracy. Gdy poczuła wokół siebie wolną przestrzeń, bo właśnie tonęła w błękicie, zamówiła duże płótno. Rano przyszło powiadomienie, podobrazie czekało w sklepie. Z większym płótnem najlepiej wracać koło południa, ruch jest najmniejszy i łatwiej zmieścić się do tramwaju, trzeba tylko poczekać na ten nowszy, z szerszymi drzwiami. Stała więc na przystanku z cudownie obiecującą bielą opartą o barierkę. Przepuściła stare modele, kolejny tramwaj miał odpowiednie drzwi, wsiadła. Bardzo lubiła podróżowanie z blejtramami, wspólnie zaczynali coś nowego. Tam, gdzie miała pracownię, zawsze wiało, więc czuła się jak uparta żaglówka, niosąc pod wiatr sztywny żagiel. Trochę ją znosiło na trawnik, ale dotarła do wejścia. Na windę nie liczyła, dokładnie znała wymiary kabiny i wiedziała, że czeka ją dziesięciopiętrowe podejście z akrobatycznymi obrotami na zakrętach klatki schodowej. Od czwartego piętra było ciężej, ale podziwiała roślinne aranżacje korytarzy, rozczulały ją szafki z doniczkami, wazoniki i reprodukcje klasycznych obrazów powieszone nad lamperią. Dotarła do pracowni. Z kieszeni wyjęła nową tubkę ultramaryny. To były jej totemiczny kolor. Wielki błękit powoduje utratę tchu. Pochłania, kusi, odurza. Kochała się w błękitach do granic przyzwoitości. – Znowu niebieskie obrazy? – pytali i Luna zastanawiała się, dlaczego właśnie błękit. Przypominała sobie pierwsze błękitne przeżycie. Jej dziadek miał błękitne kafle w łazience, błękitną zasłonę, niebieski kubek i mydelniczkę. Stawała przed lustrem na taborecie, żeby dosięgnąć umywalki. Stawała w tej błękitnej poświacie i nagle przeszywało ją poczucie bezpancerności. Błękit ją rozbrajał, dekonspirował kruchość istnienia. Tak w dzieciństwie uświadomiła sobie dojmujący brak zewnętrznej powłoki, brak ochrony. Nie wiedziała, dlaczego akurat błękit wywoływał w niej ten stan, ale uzależniła się od niego. Może przez tę błękitną łazienkę, może przez granatowe szkła w gotyckich witrażach? Gdy odwiedzała gotyckie katedry, ultramarynowe szkiełka zawsze najmocniej przyciągały jej uwagę. Ultramaryna jest najlepsza pod słońce, tak jakby w tej właśnie barwie zapisano całą przestrzeń światła – światła ukrytego w mrocznej farbie, która po rozprowadzeniu zmienia się w najbardziej prześwietlony kolor i dlatego tak trudno oprzeć się tej magnetycznej barwie, mającej w sobie coś nieosiągalnego i konkretnego zarazem. Jest narkotyczna, obiecuje więcej, niż ma do zaoferowania, ale nikt nie czuje się oszukany. Ultramaryna jest trudna do zniesienia w większych dawkach, a mimo to Luna malowała głębokie, niebieskie obrazy, męczące i upojne. Czasami ultramaryna przechodziła w ultrafiolet. Od intensywnie błękitnych obrazów bolały ją oczy, ale nie potrafiła zrezygnować. Aż przedawkowała. Potem sięgnęła po stalowe, chłodne tony Północy, które pamiętała z dzieciństwa spędzonego nad Bałtykiem, nad jego gwałtownym, sztormowym obliczem. To tam, na pustych posezonowych plażach wpatrywała się w melancholijną chłodną szarość. Z czasem poznała inne akweny. Myślała o błękicie prześwietlonej wody, o nurkowaniu wśród raf i opalizujących ławic. Dla wielu tonących uchodźców w Morzu Śródziemnym świetlisty lazur to ostatni kolor, jaki widzą. Jeśli toną w dzień. Jeśli toną w dzień po niepodpisaniu rezolucji w sprawie usprawnienia akcji ratunkowych. Jeśli powoli opadają w głąb szmaragdowej zieleni, w kolebkę naszej cywilizacji. Czy kolor morza nie zmienił się od setek utopionych ciał? Czy owoce morza nadal smakują tak samo? Luna pracowała nad cyklem szmaragdowych obrazów, nad lazurowym niebem, które zamyka się nad głowami tonących. Piękno bywa bezwzględne, światło ostateczne, myślała pochylona nad płótnem, gdy rozprowadzała zielonkawy blask po gładkiej powierzchni. Próbowała uchwycić podwodne światło, które zamiast być nadzieją, tonie w milczeniu świata. Trudno namalować smutne światło, dlatego musiała utonąć wraz z uchodźcami, żeby zobaczyć ten szczególny świetlisty smutek. Z pogrążającego opadania w morskie głębiny wyrwał Lunę dzwonek. Wydostała się na brzeg i wyjrzała przez okno. Przed bramą zaparkował dostawczy samochód, kierowca przywiózł rzeczy, jakie zostały po zamknięciu galerii, w której przez lata była kuratorką. Obserwowała z góry, jak wyjmuje z naczepy kolejne pakunki. Stado niebieskich toreb ustawionych pod wejściem wypełnione było szczątkami znikającego etapu. Wytarła ręce, włożyła bluzę, zjechała na dół i wyszła przed blok. Nie miała gdzie zmieścić tych lat. Siedziała na chodniku otoczona pakunkami, przeglądała zaproszenia na wystawy, zdjęcia, wnioski, wydruki, efekt uboczny sztuki. Odłożyła kilka katalogów i po jednym zaproszeniu, symbolicznie, tak na pamiątkę. Resztę musiała wyrzucić. Zaczęła z powrotem pakować niepotrzebne dokumenty. Papier jest ciężki, przecież to drzewo, myślała, usiłując podnieść pełną torbę. Może ją pociągnie? Gdy uszła kilka metrów, szorując po bruku torbą, która bardzo nie chciała przesuwać się w stronę śmietnika, usłyszała chropowaty głos za plecami. – Sama pani tego nie udźwignie, śmietnik jest daleko. Pomogę. – Nad Luną pochylił się dobrze zbudowany mężczyzna. Obok niego stał dwukołowy wózek. – Takie piękne książki, szkoda wyrzucić. Czy mogę coś wybrać? Poczytamy z kolegami. – Luna zastygła lekko zaskoczona, może nawet trochę przestraszona. – Antoni jestem, niech się pani nie boi. Mieszkam na dzielnicy, a panią znam z widzenia. – Luna przyjrzała się i przypomniała sobie Antoniego, widywała go na ścieżce pod wiaduktem, gdy z pełnym wózkiem złomu szedł w stronę skupu, albo nachylonego nad koszami, podobnie jak Luna nad obrazami, kiedy wyjmował ze śmietników aluminiowe puszki. Teraz razem pochylili się nad torbami i przeglądali książki. Antoni odłożył kilkanaście albumów o sztuce współczesnej, resztę systematycznie wynosił. Pieczołowicie wyciągał wydruki z plastikowych koszulek i wrzucał je do odpowiednich pojemników. Chciała mu zapłacić, ale odmówił. – Przecież się pan napracował. – Odbieram wypłatę w książkach i wezmę kilka niebieskich toreb, przydadzą się – stwierdził. Lunie także przydały się niebieskie torby, wiele razy nosiła w nich rzeczy w trakcie przeprowadzek, ludzie w tym banalnym, plastikowym błękicie noszą ekwipunek na plażę albo większe zakupy. Z błękitem nie można się rozstać, ani z tym metafizycznym, ani tym banalnym, choć to może ten sam błękit, rozdzielony usilną binarnością świata.

W oparach błękitu Luna zawsze zapominała, czy zamknęła drzwi na klucz, więc musiała jeszcze raz czekać na windę, sprawdzać, zapamiętywać zdanie potwierdzające zamknięcie i obiecywała sobie, że następnym razem wypowie je przy pierwszym wyjściu, ale chyba nigdy jej się to nie udało. Wracając, myślała o obrazach. Czarne kreski pojawiły się bez zaproszenia, opadły na Lunę jak stado wron na ośnieżone pole. Lewitowały, osiadały, organizowały się. Rzucały cień. Szła cała w liniach, musiała się z nimi zmierzyć, bo nagle zmieniały kształt i kierunek i zamiast wytyczać granice bezpiecznej przestrzeni, wymierzyły w Lunę swoje ostre końce. Nie była przygotowana. Zastanawiała się, czym są, gdzie się ukrywały, bo przecież nie powstały nagle, musiały gdzieś szykować się do wyjścia. I dlaczego przyszły właśnie w formie linii, czym w ogóle jest linia? Linie są bliznami po koncepcjach – myślała Luna. Widocznymi znakami myślenia. Znała modernistyczne linie Le Corbusiera dające pewność i równowagę, neoplastyczne linie Mondriana szukające harmonijnej struktury świata. Znała dekonstruktywistyczne linie Libeskinda, zagmatwane i drapieżne, tymi liniami wyznaczył pustkę w Muzeum Żydowskim w Berlinie. Znała zmysłowe linie Zahy Hadid, otwarte linie Katarzyny Kobro i ekspresyjne linie Franka Gehry’ego. Luna dotarła do pracowni, sprawdziła drzwi, były zamknięte. Winda nie przyjeżdżała, zeszła więc po schodach. Znała linie racjonalne i intuicyjne, linie na spokój i na pokuszenie, narysowane i wypowiedziane. Słowem stawiamy linie granice. Słowem otwieramy granice linie. Linie segregują i budują wspólnoty. Wykluczają i akceptują. Znała linie symboliczne, dające poczucie bezpieszeństwa, i linie przemocy, powodujące straty. Znała linie dialogu, które mają potencjał stwarzania nowej przestrzeni, takiej, o jakiej marzyła. Linie występują pod każdą szerokością geograficzną. Są demokratyczne i autorytarne. Mogą być narzędziem zbrodni i ocalenia. Trzymają świat w ryzach i powodują konflikty. Mają dwa końce lub dwa początki. Nie róbmy z linii zamkniętego koła – myślała – przypatrując się zawracającym torom na pętli. Niebieski tramwaj zatoczył koło i zatrzymał się tuż przed chodnikiem, motorniczy wyjął kanapkę i termos. Minęła wybudowaną ponad sto lat temu zajezdnię. Naturalna cegła w połączeniu z szarością wysokich, drewnianych drzwi i rytmicznych dekoracji była wspomnieniem o czasach, kiedy industrialnych obiektów nie pozbawiano walorów estetycznych. Lubiła patrzeć, gdy wieczorem oświetlone na pomarańczowo hale połykały całe tramwaje. Odwróciła się jeszcze za pętlą, motorniczy popił ostatni kęs bułki i powoli ruszył w miasto. Przypominała sobie pełne nadziei na postęp i rozwój awangardowe obrazy początku XX wieku. Wojna podważyła czysty język modernizmu. Połączenia zostały zerwane. Piękna geometria nie uchroniła ludzkości przed tragedią. Poeci nie widzieli sztuki po Holokauście. Nie w znanej dotąd formie. W środowisku zachłyśniętym postępem geometryczny ład przekształcił się w geometryczny schemat zagłady. Luna patrzyła na tory. Jej linie nie potrafiły być równoległe i prostopadłe. Gdy nowoczesność chyliła się ku końcowi, gdzieś między dojściem nazistów do władzy a wyjściem ostatnich jeńców z obozów koncentracyjnych, linie prostopadłe i równoległe straciły symboliczną moc. Wejście w zdekonstruowany świat było dla uporządkowanej geometrii wyzwaniem. Linie odnalazły nowe kierunki, porzuciły logikę, poszły za głosem dekonstrukcji i emocji. Luna spojrzała na park po drugiej stronie ulicy. Blisko parku mieszkał kiedyś Tadeusz Różewicz, czy spacerując eliptycznie wykreślonymi alejami, nadal myślał o wojnie? Gdy była nastolatką, uczyła się wierszy na pamięć, trochę wyróżniało ją to w grupie, trochę zajmowało godziny wolnego czasu. Teraz przypomniała sobie fragment z Różewicza: „Te formy niegdyś tak dobrze ułożone / posłuszne zawsze gotowe na przyjęcie / martwej materii poetyckiej / przestraszone ogniem / wyłamały się i rozbiegły”. Może świat rozbiegł się na zawsze, może już nigdy nie zjednoczy się wzdłuż prostej linii? Minęła parking. Myśląc o liniach, weszła do sklepu i zrobiła zakupy. W powietrzu i na podłodze wyznaczyła gmatwaninę niewidzialnych, a przecież dokonanych linii. Gdyby każdy jej ruch zostawiał trwały ślad, powstałby bardzo nielogiczny trójwymiarowy wykres. Obrazy Luny już dawno pogodziły się z brakiem logiki, z brakiem poprawnej perspektywy, ze złudzeniem, z wewnętrzną fragmentaryzacją. Może tam, gdzie pojawiała się linia horyzontu – prosta i kusząca – była jeszcze szansa na spokój – zastanawiała się wielokrotnie, rozsuwając drzwi zamrażarki. Ale przecież horyzontu nigdzie nie ma lub – inaczej – jest wszędzie, dlatego nawet gdy malowała obrazy o bliskich liniach, tych, które stały się ciałem i zastygały w formie blizn, nieujawniona przestrzeń za linią horyzontu również zamieszkiwała płótna. Owoce leśne czy maliny – nie mogła podjąć decyzji i długo przekładała chłodne paczki. W końcu zamknęła zamrażarkę, potknęła się o leżący na podłodze karton. Ciało straciło równowagę, linia horyzontu się zachwiała. Nosiła tę linię w sobie. Wyszła z naręczem ciężkich toreb, pod wiatą rowerową uświadomiła sobie, że przyszła piechotą, wróciła więc do kasy i poprosiła o przechowanie zakupów. Pomaszerowała do domu po rower z dużym koszem, a ulubiony dom na skrzyżowaniu minęła już bez zwalniania. Gdy stanęła przed bramą, okazało się, że klucze zostawiła w torbie z zakupami, specjalnie położyła je na wierzchu, żeby później nie wyciągać z dna, teraz sobie przypomniała, że leżały na mrożonych malinach. Zawróciła więc po klucze, potem znów po rower i po zakupy. Więc tak, nie tylko świat utrudniał życie Luny, sama robiła to równie dobrze. Teraz, gdy już przyniosła zakupy do domu, będzie matką i kucharką. Ugotuje za dużo jedzenia, bo zawsze gotuje za dużo. Wszystko rośnie Lunie w garnkach. Chce zrobić dla czterech osób, wychodzi dla ośmiu. Potem potrawy czekają cierpliwie w lodówce na ponowną szansę, garnki i pudełka wypełniają półki, przysłaniają górne światło i w środku panuje chłodny półmrok. Dla odmiany w równie dużej zamrażarce jest prawie pusto, nie licząc lodu, pamiątek z wakacji, pocztówek i prezentów od dzieci, typu rzeźby ze śrubek. Gdy otwiera drzwi, uśmiecha się do podobizny Johna Lennona, którego pokrywa cienka warstwa lodu. W przypływie empatii zdrapuje Lennonowi szron z twarzy, żeby mogli nawiązać lepszy kontakt wzrokowy. Do kuchni przychodzi głodny kot. Nocami kot jest kamieniem w rogu łóżka, gdy mocno śpi, udaje się Lunie wsunąć stopę pod jego ciepłe ciało i zasypia jeszcze na moment z nogą pod miękkim, pulsującym kamieniem. Gdyby każdy ciężar był kotem, byłoby lżej, rozmyśla nad kuchennym blatem. Kot ociera się o nogi. Czasami przytula twarz do kociego boku i słyszy płynące z głębi kociego ciała mruczenie. Ma wtenczas wrażenie, że w środku kota rozciąga się nieograniczona przestrzeń, zupełnie inny świat, że jest w nim inne niebo i inna droga, że świeci inne słońce, że kot jest tylko zewnętrzną powłoką skrywającą inaczej płynący czas. Chciałaby znaleźć się w brzuchu kota, w innym wymiarze. Tymczasem obecny wymiar nie odpuszcza. Delikatne linie pozostawione po krojeniu warzyw na drewnianej desce układają się w nieregularny splot. Luna przygląda się im przez dłuższą chwilę, próbując wypatrzyć kompozycyjny zamysł, ale nie dostrzega w tym układzie nic ważnego. Zmywa linie pod zimną wodą, chce od nich odpocząć.