Madame Margot - Jan Jamiński - ebook + audiobook + książka

Madame Margot ebook i audiobook

Jan Jamiński

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Karaiby, lata osiemdziesiąte. Amerykanin Malcolm Lowry przybywa na Barbados, by podczas urlopu spokojnie ukończyć doktorat. Pierwszej nocy w hotelu California staje się przypadkowym świadkiem torturowania kobiety. Całemu zdarzeniu z balkonu przygląda się, popijając wino, tajemnicza dama w czerwonej sukni.

Rano Malcolm niespodziewanie otrzymuje zaproszenie na kolację do widzianego na patiu oprawcy. Bohater będzie musiał stanąć do walki z własnym sumieniem i ze swoją obsesją na punkcie pani Margot. Ulegnie fascynacji madame czy pomoże więzionej kobiecie? Czy da się wciągnąć w grę, w której uczestniczą mieszkańcy hotelu? A może ta gra dotyczy także czytelnika…?

Intrygująca historia. Nieoczekiwany finał. I tajemnica, której odkrywanie zaprowadzi cię dalej, niż myślisz!

„Bardzo twórcza, przełamująca schematy i zaskakująca językowo. (…) Lektura jest przyjemnością, ale i wyzwaniem!”

Joanna Wrycza-Bekier, autorka m.in. bestsellerowej Magii słów

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 24 min

Lektor: Ireneusz Prochera
Oceny
3,3 (13 ocen)
2
5
2
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Matius2048

Dobrze spędzony czas

Całkiem wciągająca fabuła. Wtręty o doktoracie dosyć nużące. Zakończenie jednak dość dziwne. Ogólnie cała książka jest dość niestandardowa. Nie każdemu będzie pasować. I tak oceniam ją na plus.
00
Cocotte

Nie oderwiesz się od lektury

"Coś niesamowitego! Zatraciłam się w „Madame Margot” do tego stopnia, że … przeczytałam te powieść dwa razy! Nie dość, że sama historia intryguje od pierwszej strony, to jeszcze sposób w jaki została napisana - wyśmienity, innowacyjny, językowo doskonały! Mogłabym się zachwycać nią dniami i nocami, a - mam wrażenie - nie byłabym w stanie oddać emocji, których doświadczyłam podczas lektury. Warto zaznaczyć, że powieść przeznaczona jest dla dorosłych czytelników, którzy mają nieco doświadczenia z wymagającymi lekturami (...) Fabuła jest tak nieoczywista, duszna, a zarazem przynosząca powiew świeżości, że nie sposób odłożyć tę powieść nawet na chwilę!" https://www.instagram.com/p/CuCtDfANPsV/
00
Dorota_Humo
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Bardzo dziwna i trudna książka. Wciągająca i jednocześnie odpychająca. Bardzo mocno oniryczna, momentami wręcz narkotyczna. Fragmenty doktoratu głównego bohatera wydają się zupełnie nie na miejscu, żeby na końcu stać się istotnym elementem rozgrywki. Samo zakończenie równie dziwne jak cała książka
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023

© Copyright by Jan Jamiński, 2023

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Dagmara Ślęk-Paw

Korekta: Joanna Dzik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: depositphotos.com,

domena publiczna

Zdjęcie autora: © Michał Sokołowski

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-67654-55-5 (EPUB); 978-83-67654-56-2 (MOBI)

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

MALCOLM, DZIEŃ 1.

Pokój z widokiem na patio. Szczęściarz z pana.

Malcolm uderzył w dzwonek na recepcji hotelu. Spodziewał się portiera w ciemnej marynarce, a zza kotary wyłoniła się Latynoska w uniformie w kolorze szpitalnej bieli. Jej sylikonowy biust stanął na baczność. Widok, który rozgrzewał nie mniej niż tutejsze powietrze. Malcolm przetarł czoło chusteczką. Zdziwił się, że upał nie naruszył makijażu recepcjonistki. Tipsa Siliconia de Barbados. Tak ją nazwie.

– Dzień dobry. – Uśmiechnęła się Siliconia. Jej fuksjowe tipsy zastukały w blat. – Miło mi szczupłego pana o tak ujmującym spojrzeniu powitać w naszym hotelu. Mam na imię...

Malcolm domyślił się, że przerwała zawiedziona widokiem jego wczesnej łysiny, którą błysnął spod uchylonego kapelusza. Mięśnie jej brzucha zmiękły, pozwalając piersiom osunąć się o parę centymetrów, co zwiększyło jego poczucie komfortu. Nie czuł się gotowy na takie bodźce świeżo po egzekucji swego małżeństwa. Jednak od pamiętnego piątego kwietnia osiemdziesiątego drugiego roku mijały dopiero trzy miesiące.

– Malcolm Lowry. Mam rezerwację – zaczął.

– Tak, tak, Malcolm Lowry, który ma rezerwację...

Z zacinającej się szuflady pod blatem Siliconia wyciągnęła zeszyt. Przekartkowała go, operując tipsami sprawnie jak pająk odnóżami.

– Malcolm Lowry... Numer czternaście w skrzydle zachodnim. Pokój z widokiem na patio. Szczęściarz z pana.

– Pani sobie ze mnie kpi?

Recepcjonistka uśmiechnęła się, jakby robiła tak zawsze, gdy nie przychodziła jej na myśl lepsza reakcja.

Malcolm był już jednak poza zasięgiem tego uśmiechu. Pomyślał o pokoju z widokiem na patio, o biurku, przy którym spędzi wiele godzin, obierając, siekając i mieląc temat swej pracy doktorskiej. Przepis na doktorat? Tego mu wciąż brakowało. A więc biurko z widokiem na patio. Nigdy nie wiadomo, skąd nadejdzie inspiracja. Może zza kotar pokoju po drugiej stronie?

– Niech będzie z widokiem na patio. Proszę, mój paszport.

Recepcjonistka zastukała tipsem w zdjęcie paszportowe, na którym nie było jeszcze dyskwalifikującej łysiny. W datowanej tą fotografią przeszłości Lowry zdałby u niej test, który dziś oblał.

– Zaprowadzić pana do pokoju? To na pierwszym piętrze.

– Dziękuję, trafię sam.

Malcolm sapnął, podnosząc walizę. Poczłapał schodami w górę. Jeśli uda mu się skończyć doktorat, to zostawi tu te tomy językowych analiz i historii rozpraw sądowych. Spali wszystkie książki na plaży, ze śpiewem i rumem w gardle, a dlaczego by nie? Christine narzekała, że brak mu fantazji. Gdy parę razy spróbował udowodnić, że jego żona się myliła, okazywał się z kolei za mało odpowiedzialny jak na swoje trzydzieści, potem trzydzieści jeden i ostatecznie trzydzieści dwa lata.

Kółka walizy skrzypiały w innej tonacji niż deski podłogi. Z półotwartego pokoju dobiegło bzyczenie nastawianego radia. Wszystko ucichło przed drzwiami z numerem czternaście. Oto jego gabinet na najbliższe cztery tygodnie.

Miał wrażenie, że w pokoju wyczuwał zapach papieru, co nastroiło go pozytywnie. Zrezygnował z rozpakowania walizy. Położył się na łóżku, by ochłonąć. Wpatrywał się w balansujący pod sufitem wentylator. Poganiacz leniwie pasących się w upale myśli. Wstał i dokonał rutynowego przeglądu mebli. Wysłużone, ale o kształtnych zaokrągleniach jak u Tipsy z recepcji. Czyli zapadła mu w pamięć... Rolety były podciągnięte. I zepsute? W pokoju z oknami na patio? Zgłosi to jutro. Dziś potrzebował odpocząć po podróży. Ściągnął sandały i spoczął na łóżku.

Przebudził się w ciemności nieprzyjemnej, bo dusznej, ale też zachęcająco obnażonej dzięki światłu z zewnątrz. Zalety zepsutych rolet. Fosforowane wskazówki jego zegarka pokazały drugą dwanaście. Przeciągnął się, ryzykując naciągnięcie mięśni. Od lat nie uprawiał sportów bardziej wyczynowych niż pisanie na czas lub do celu. Chwycił butelkę wody i wyszedł na balkon. Powietrze jakby stężało pod naporem nocy. Zapach roślinności z dna patia próbował przebić się ku górze. Pomruki morza brzmiały jak odtworzone z płyty gramofonowej, na której igła przeskakiwała w ostatnim rowku. Ten powtarzalny dźwięk gaszonej muzyki kojarzył mu się z miarowym oddychaniem. Niósł spokój, którego potrzebował.

Rozejrzał się po patiu. Miało kształt kwadratu o boku dwudziestu paru metrów. Sieć alejek w dole rozdzielały klomby. Pośrodku, w otoczeniu fikusa i paru krzaków, rosła szopa. Nie znał się na architekturze, ale stawianie tego typu obiektu w takim miejscu wyglądało na marny dowcip. Na patio prowadziło przejście pod zabytkowym portalem wyglądającym jak magiczna brama do świata Majów.

Jasność, którą po przebudzeniu ujrzał za oknami, docierała z wnętrza przeszklonego apartamentu na parterze, blisko jego balkonu. Teraz jego uwagę zwróciła plama na tafli tego światła. Cień jednej postaci? Raczej dwóch, idących razem. Cienie się zbliżały. Na scenę wkroczył barczysty, brodaty mężczyzna prowadzący drobną blondynkę, półnagą i związaną. Pchnął ją na kanapę i wyciągnął ze spodni pasek. Zaczął go nawijać na dłoń. Malcolm poczuł, że zrobiło mu się gorąco. Tak szykował się do bicia jego ojciec. Wspomnienie to czasem wracało, gdy sam rolował pasek przed ułożeniem go w szufladzie.

Mężczyzna pozostawił zwisający krótki odcinek pasa, odwrócił blondynkę na plecy i zaczął okładać po całym ciele. Wiła się na kanapie, próbując robić uniki, ale nie krzyczała. Malcolm dostrzegł, że była zakneblowana. Przełknął ślinę i rozejrzał się, czy jeszcze ktoś jest tego świadkiem. Nie zobaczył nikogo w ciemnych oknach.

Brodacz wyciągnął nóż i zapalniczkę. Zaczął ogniem wytrawiać ostrze. Malcolm cofnął się do pokoju. Wziął łyk wody i spojrzał na telefon. Nie miał wyjścia. Podniósł słuchawkę. Bez zdecydowania, którego się po sobie spodziewał.

– Uprzejmie informujemy, że połączenia poza hotelem możliwe są tylko z recepcji. Zapraszamy codziennie w godzinach od siódmej rano do dziesiątej w nocy.

Zdziwiło go, że odczuł ulgę. Chyba się bał, że narazi się na śmieszność. To, co miałby do powiedzenia policji, wydawało się niewiarygodne. Nadal trzymał słuchawkę w dłoni. Odłożył ją. Wahał się przez chwilę, ale wrócił na balkon.

Mężczyzna właśnie skończył. Rozsunął szklane drzwi na patio i rozsiadł się na krześle. Blondynka na całym ciele miała czerwone pręgi, a na udzie wycięty krwawiący ornament. Malcolm zdał sobie sprawę, że gdyby wzywała pomocy, usłyszałby jej stłumione przez knebel krzyki. Dlaczego tego nie zrobiła? I dlaczego mężczyzna nie zgasił światła? Było po drugiej w nocy, ale teoretycznie każdy z gości mógł ich zobaczyć. Brodacz wstał, jedną ręką podniósł kobietę i wywlókł na patio. Stanęła wyprostowana, jakby przeciw czemuś protestowała. Popatrzyła w górę, w stronę przeciwległego skrzydła hotelu. Malcolm dostrzegł na końcu tego spojrzenia, na najwyższym, czwartym piętrze, inną kobietę, w czerwonej sukni, stojącą na balkonie z kieliszkiem wina w dłoni. Widział ją dość wyraźnie w blasku lampionu, który musiała zapalić, gdy poszedł zatelefonować. Miała około czterdziestu lat, pociągające kształty i wyczuwalną w ruchach, niezaprzeczalną klasę. Malcolm zrozumiał. Przedstawienie było dla niej. Kobieta w czerwieni zapaliła papierosa i skinęła głową. Mężczyzna kopnięciem podciął nogi torturowanej. Upadła na chodnik, rozbijając o niego głowę.

Malcolm zasłonił usta. Zaklął na głos, czy tylko mu się zdawało? Przywarł do ściany. Poczuł, jak ziarnisty mur odciska wzór na jego plecach. Mieścił się cały w ciemnym narożniku balkonu. Uniknąłby zdemaskowania, nawet gdyby brodacz lub kobieta w czerwieni spojrzeli w jego stronę.

Ostrożnie wyjrzał z cienia. Pobita blondynka leżała na chodniku. Obok jej głowy pojawiła się strużka krwi. Torturowana poruszyła nogą i biodrami, próbując wygodniej się ułożyć. Mężczyzna rozciął jej więzy i okrył ją kocem. To zachowanie zaniepokoiło Malcolma. Przestał rozumieć, czego właściwie był świadkiem. Kobieta wyciągnęła spod koca prawą rękę. Ujrzał to wyraźnie, choć wolałby tego nie widzieć. Jak to się stało, że nie zauważył wcześniej? Ręka pozbawiona była dłoni. Spojrzał na damę w czerwieni. Przyglądała się teraz niebu, ukazując swój profil. Malcolm zadrżał, gdyż uświadomił sobie, że zapragnął tej twarzy, tej sukni i tych gestów. Szalenie zapragnął doświadczyć ich z bliska.

CLAIRE, DZIEŃ 1.

Do usług, proszę pani.

Claire de Morge stanęła przed schodami. Poprawiła natapirowane włosy, jakby szykowała się do publicznego występu. Anorektyczna, krótko ostrzyżona asystentka zatrzymała się za nią. Nie śmiała wyprzedzić szefowej ani o krok, ani o długość włosa. Claire nie przywykła do komplikacji. Zaginiony na parę godzin bagaż, potem awaria taksówki w drodze z lotniska i brak windy w hotelu. Nie tolerowała komplikacji, nigdzie i nigdy. W jej dziale każde odstępstwo od procedury tępiła jak robactwo. Tak reklamowała swą filozofię jakości. Tępić jak robactwo w stanie larwalnym, zawczasu, nim rozpełźnie się na pół firmy.

Claire rozpięła żakiet. Czuła lepkość na całym ciele. Pory jej skóry przez cały dzień filtrowały z otoczenia plankton pyłu i kurzu. Marzyła o katarktycznej kąpieli.

– Mogę pomóc z tą walizką. – Młoda recepcjonistka chwyciła za jej uchwyt, prezentując swoje tipsy.

– Zostaw. – Claire podniosła pięść uzbrojoną w kastet pierścieni.

Wyprostowała się i zaczęła wciągać walizkę stopień po stopniu. Jej asystentka cierpliwie naśladowała ją w tej pantomimie.

Claire odwróciła się, słysząc za sobą tupot. Zdyszany młodzieniec w wojskowych spodniach i butach podbiegł z dołu.

– Panienki pozwolą. Już się do tego biorę.

Przechwycił najpierw walizkę asystentki, czym wprawił ją w zakłopotanie, i nie zyskał sympatii jej przełożonej. Claire oddała mu swoją z grymasem pretensji o to, że przybył spóźniony. Kobiety podążyły skrzypiącymi schodami za absolutnie nieskrzypiącymi męskimi pośladkami.

Żołnierz postawił obie walizki przed drzwiami do pokoju na czwartym piętrze.

– Matthew, korpus medyczny, fort Sam Houston w stanie Texas.

– A ja jestem Margareth, ale proszę mi mówić Maggie.

De Morge nie przedstawiła się, tylko wsadziła żołnierzowi do kieszonki koszuli pięciodolarowy banknot, jakby to była jej wizytówka. Wyciągnął go i odparł:

– O, awansowałem na kelnera. To kupię dla pań koktajle. – Zasalutował i zeskoczył w dół, pokonując kilka stopni naraz.

Claire otworzyła drzwi do penthouse’u. Widok pokoju dziennego ukoił jej zmysły. Fotele w kolorze dystyngowanego różu zachęcały do odpoczynku przy kominku z tłem z kasetonowych paneli. Przeszła do sypialni. Łóżko z baldachimem uwiarygodniało nazwę apartament wiktoriański, podobnie jak ukryta za kolejnymi drzwiami łazienka ze stylizowaną wanną na postumencie. Claire wróciła do salonu i wskazała Margareth wejście do drugiej, mniejszej sypialni. Podciągnęła rolety w oknach po lewej stronie. Panorama rozciągająca się z balkonu od strony patia zniweczyła efekt ukojenia.

– Po prawej masz okna z widokiem na morze. – Pospieszyła z wyjaśnieniem asystentka. – Skorzystaj z łazienki. Moja wanna prezentuje się bosko, twoja pewnie tym bardziej.

– Wysyłasz mnie do łazienki, bo chcesz poflirtować z tym Matthew o aspiracjach chłopca na posyłki? – Claire uśmiechnęła się po raz pierwszy tego dnia. – OK, odbierz od niego koktajle. Ja muszę wskoczyć pod wodospad. Tylko wykonam jeden telefon.

Claire podniosła słuchawkę i po chwili opuściła ją jak brudną szmatę, którą z obrzydzeniem chwyta się koniuszkami palców.

– Stąd można zatelefonować tylko na recepcję! – Podniosła głos. – Wyobrażasz sobie? Będę musiała schodzić na sam dół na każdy conf-call z Londynem!

De Morge uznała, że rzeczy z walizki wypakuje rano. Wyjęła tylko szlafrok, kosmetyczkę i notatnik. Przed snem przejrzy zapiski z podróży. Miała do opracowania założenia nowego procesu kontroli. Nie przyleciała tu na wakacje. Sam prezes namówił ją na urlop po jej starciu z działem sprzedaży. Przeciw jego dyrektorowi Claire wytoczyła najcięższe działo. Członka prezesa, jej kochanka. Biedny, spolegliwy Richard. Aby mieć czas na załagodzenie sporu, wysłał ją na Barbados, do tej anglojęzycznej enklawy na Karaibach.

Claire już miała wejść do łazienki, gdy wstrzymał ją piskliwy odgłos dzwonka. Otworzyła, nie czekając na Margareth. Śniady facet w średnim wieku, z wąsikiem i śliskim uśmiechem, trzymał tacę z koktajlami.

– Bijecie się, chłopcy, o to, kto ma nam przynosić drinki do pokoju? Matthew nie dał ci rady?

– Służenie paniom to obowiązek mój, nie tego chłystka. Charlie, maître d’hôtel.

Charlie popatrzył na kobietę i wychylił się, jakby sprawdzał, czy ktoś za nią stoi. Claire odwróciła się i w tym momencie poczuła na brzuchu dłoń kelnera. Cofnęła się, odstępując od drzwi. Charlie wszedł i postawił tacę na stole. Claire syknęła ostrzegawczo i zawołała Maggie. Raz. Zaraz drugi raz, głośniej. I kolejny.

– Ups, pani asystentka pewnie słucha muzyki na słuchawkach i zajmuje się sobą, hm... może w łazience?

Charlie puścił oczko i zbliżył się do kobiety. Objął ją i pocałował. Claire sparaliżowało. Dopiero po chwili odepchnęła intruza.

– Do usług, proszę pani. – Charlie ukłonił się i wyszedł.

Claire przyłożyła do nosa dłoń, którą wcześniej położyła na klatce piersiowej Charliego. Poczuła zapach tanich perfum i potu, także taniego, pochodzącego z ciała, które było pojone i karmione byle czym. Otrząsnęła się z tych skojarzeń i przekręciła zamki w drzwiach. Oparła się o nie. Normalnie dałaby gnojowi w ryj, ale coś ją powstrzymało. Coś dla niej niezrozumiałego.

Charlie przysłuchiwał się zza drzwi. Uśmiechnął się na odgłos przekręcanego klucza.

– Te nowe się nadadzą – wyszeptał. – Ta de Morge na pewno się nada.

MALCOLM, DZIEŃ 2.

Czy do kogoś jeszcze chciałby pan zatelefonować, panie Lowry?

Malcolm zatrzymał się na schodach. Od drugiej dwanaście minęło wiele momentów na podjęcie decyzji. Wszystkie przeczekał. Noc przeleżał, wpatrując się w wentylator pod sufitem. Mieszał mu myśli z nie mniej rozpalonym od nich powietrzem. A teraz za zakrętem czekała na niego recepcja. Tipsy Siliconii de Barbados niecierpliwie stukające w blat. Jeżeli wykona tych kilka kroków, będzie musiał zatelefonować na policję. Do tego zmuszało go sumienie, które nie dopuszczało odmiennego spojrzenia na sprawę. Spojrzenia pod innym kątem. Na przykład z czwartego piętra. Z pokoju damy w czerwieni. Musiała mieć powód. Gdyby go poznał, mógłby teraz wycofać się do pokoju.

Zrobił kilka kroków i znów się zatrzymał. Z dołu dotarły do niego odgłosy bawiących się dzieciaków, których grono nie było zbyt liczne jak na kurort w okresie wakacyjnym. Usłyszał za sobą kroki. Nie obejrzał się, dlatego oszołomiło go objęcie przez kobiecą rękę w podmuchu owocowych perfum.

– Pan chyba do mnie?

Tipsa pociągnęła go po schodach w dół. Stanęli przy recepcji. Odetchnął, gdy dłoń i słodkawa aura Siliconii odpłynęły z nadbrzeża jego ciała.

– Czy ktoś zgłaszał jakiś incydent, który wydarzył się... w nocy? – spytał.

– To może ja przejdę na właściwą stronę. – Recepcjonistka z wdziękiem prześlizgnęła się za blat. – O jaki incydent panu chodzi?

– Nocny.

– Aha. – Tipsa uśmiechnęła się i otworzyła zeszyt. – Chce pan zgłosić skargę? Dobrze zrozumiałam, prawda?

Malcolm pokręcił głową.

– Czy mogę stąd zatelefonować na policję?

– Na policję? Oczywiście, proszę. Z tego telefonu.

Malcolm zrozumiał, że rozmowę będzie musiał odbyć w obecności recepcjonistki. Wykręcił numer, który wskazała na tabliczce na ścianie. Po kilku sygnałach, zamiast beznamiętnego głosu z komisariatu, usłyszał wibrujący szept.

– Rzeczy toczą się własnym trybem, dla ludzi z zewnątrz czasem niezrozumiałym. Może lepiej nie trafić między te tryby, panie Lowry z pokoju... numer czternaście?

Malcolm chrząknął i odłożył słuchawkę. Stał w bezruchu. Jego umysł też stał w bezruchu. Nawet nie zdołał odczuć strachu, który powinien być właściwą reakcją na tę groźbę.

Zrozumiał coś innego. W nocy był świadkiem sceny, którą musiała poprzedzać długa, nieznana mu droga. Ci, którzy ją przebyli: kobieta z balkonu, brodacz, torturowana, mieli inne doświadczenia niż on, zupełnie inny wgląd w tę sprawę. No właśnie. Ta sprawa nie pozwoli mu się skupić na doktoracie. Miał tu odnaleźć spokój i inspirację. Miał zakończyć kolejny etap w życiu, by móc zacząć od nowa z czystym kontem. Cholerna karma.

– Czy do kogoś jeszcze chciałby pan zatelefonować, panie Lowry z pokoju numer czternaście? – spytała recepcjonistka.

Malcolm pojął, jak bardzo nie docenił Tipsy. Sylikonowy biust i sztuczne paznokcie stanowiły doskonały kamuflaż, ale dlaczego z niego zrezygnowała, i to tak szybko? Z zadumy wybudził go okrzyk. Przez wejście do recepcji wpadła piłka i doturlała się pod jego nogi. Odkopnął ją, zanim któreś z dzieci zdążyło zajrzeć do środka.

– Dzieciństwo jest takie niewinne, prawda? – zagadnęła Tipsa i sięgnęła po wachlarz, którym odpędziła rozgrzane powietrze.

Poczuł perfumy recepcjonistki. Miał wrażenie, że działały narkotycznie. Zebrał się w sobie. Musiał zmienić nastawienie do Tipsy. Komiksowy obraz lali z dużym biustem nakreślił zbyt pochopnie.

– Rolety w moim pokoju są zepsute. Mógłby ktoś je naprawić? – Postanowił zrobić to, co robił w trudnych sytuacjach, a co tak irytowało jego żonę. Zmienić temat.

– Mógłby ktoś naprawić, ale dzień później się zepsują.

– Skąd pani to może wiedzieć?

– Bo to się powtarza za każdym razem. Takie małe fatum, przepowiednia, no, nie wiem co. Tak po prostu się dzieje, i już.

– Nie będziesz opuszczał rolet w oknach nadaremno? – skomentował z przekąsem Malcolm.

– A po co panu działające rolety? – Zaniepokoiła się Tipsa. – Przecież to nie plaża i słońce są atrakcją tego miejsca, lecz widoki z okien od strony patia. Turyści, którzy są koneserami, to doceniają...

Lowry zrozumiał, że w dłuższej perspektywie zmiana tematu się nie powiodła. Pokiwał głową i odpowiedział Tipsie sylikonowym uśmiechem.

MALCOLM, DZIEŃ 2.

A wino, które piliśmy, jest jej ulubionym.

Po dniu na plaży pod sztucznym niebem parasoli Lowry miał umysł wyjałowiony przez słońce i myśli o kobiecie w czerwieni. Wiedział, że to jej głos słyszał w telefonie. On, pan Lowry z pokoju numer czternaście, i bez tego miał o czym myśleć. Toczył pojedynek z damą uzbrojoną w uwodzicielski oręż w postaci kieliszka, papierosa i w barwach czerwieni, bynajmniej niemaskujących jej kształtów. Czy powinien podjąć kolejną próbę powiadomienia policji?

Właśnie z powodu upału i wysokiego ciśnienia moralnego wrócił do hotelu wyczerpany. Gorący oddech pokoju przypomniał mu, jak fatalne miejsce wybrał na pracę. Rzucił na łóżko torbę plażową i usiadł nad przepaścią biurka. Spojrzał w dół, w pustkę kartek między rumowiskiem książek. W tych okolicznościach jego misja wydała mu się samobójcza. Ten dzień musiał spisać na straty. Długopis z uchwytem z krokodylej skóry symbolicznie schował do etui. Postanowił zejść do baru.

Drinki podawane przez rezolutną kelnerkę smakowały egzotycznie. A może to była tylko jego projekcja? Kogoś, kto sam czuł się egzotycznie w tym miejscu? Kubańska muzyka uwodziła, jakby kryjąc się po kątach baru, który, choć zapełniony w połowie, sprawiał wrażenie opustoszałego. O tej godzinie turyści rotowali szybko: wejście, zamówienie, przekąska lub koktajl, rachunek i wyjście, by wyspać się przed kolejnym dniem konfrontacji z upałem. Miejscowi nie zwracali na nich uwagi, jak na przypływy i odpływy, zjawiska dość oczywiste, których w dodatku się nie kontroluje. Przy kontuarze, na jednym z wysłużonych hokerów, które z tyłu oparć miały godła drużyn baseballowych, siedział staruszek Latynos w lnianej, workowatej koszuli. Sączył piwo i pozwalał się zagadywać przez kelnerki. Pokasływał od czasu do czasu, polując wzrokiem na wyrazy troski z ich strony. Przy stoliku obok piła wódkę para z Europy Wschodniej, farbowana brunetka w słonecznych okularach oraz niższy i starszy od niej facet. Przy bardziej znanych utworach kobieta wymachiwała rękami, pobrzękując bransoletami i pokrzykując. Pijący, których Malcolm nazwałby rdzenną ludnością tego lokalu, zniesmaczeni odwracali wtedy głowy. A jego samego urzekała ta atmosfera. Na tyle, że pozwolił sobie zamówić już trzeci drink.

– Czy można się dosiąść?

Malcolm się odwrócił. Od tyłu zaszedł go smukły pięćdziesięciolatek w ciemnej marynarce i dwudniowym zaroście widocznym zza apaszki. Uśmiechał się, trzymając butelkę wina.

– Lubię przedstawiać się nazwiskiem. Jestem Garniac.

– Francuz? – spytał Lowry i machnął ręką. – Malcolm. Spod numeru czternaście.

– Pokój z widokiem na patio? Czasem można i w takich widokach odkryć zalety...

Malcolm zaśmiał się i pokręcił głową. Nie chciało mu się zastanawiać, czy i Garniac należał do spisku. Wypity alkohol działał ułaskawiająco.

– Tak, tak, wszystko zależy od naszego stosunku do życia. Weźmy na przykład tę butelkę. – Garniac przesunął palcami po krzywiźnie szkła jak po kształtach kobiety, które poznawał po raz pierwszy. – Ucieszy się pan, że pełna. Ktoś inny powie, że nie przepada za winem. Znajdą się też tacy, co pomyślą, że lepiej się nie spoufalać. Na pewno mam w tym jakiś interes, skoro tak otwarcie podszedłem z butelką wina.

– A ma pan?

Garniac ściągnął brwi, by po chwili ułożyć usta w szkolony uśmiech.

– Tak, mam. Szukam nowości. Pan mi wygląda na nowość, jakiej tu dawno nie było.

Malcolm zachęcił do napełnienia kieliszków. Przyglądał się, jak Garniac celebruje nalewanie wina. Na pewno był Francuzem. Kelnerka podeszła, by spytać, czy czegoś im potrzeba. Garniac wykonał poziomy ruch dłonią, jakby nakazywał odcięcie komuś głowy. W tym wypadku znaczyło to, że należy odejść bez słowa. Malcolm nie potrafiłby tego uzasadnić, ale był przekonany, że tym samym gestem Garniac wydawał wyroki na ludzi.

– Skoro jestem nowością, to zapewne zna pan tu wszystkich? – Malcolm posmakował wina. Ocenił je jednym słowem. Wyśmienite.

– Znam to za dużo powiedziane. Wiem, kto kogo lubi obserwować i kto kogo się boi. – Garniac uśmiechnął się i poprawił apaszkę. – Chciałem się jedynie pochwalić, że mogę udzielić odpowiedzi na kilka pytań odnośnie do takiej czy innej osoby.

– Czyżby? Czy zna pan damę z pokoju na czwartym piętrze? Widziałem ją tylko raz. Miała na sobie czerwoną suknię. – Malcolma zdziwiła jego otwartość wobec nieznajomego, ale nie potrafił powstrzymać ciekawości. – Paliła papierosa i piła wino. Wtedy...

– Poczuł pan nieodpartą chęć poznania jej bliżej?

– Inaczej nie pytałbym o nią, zdradzając tym samym swą fascynację pewnemu, zdaje się, niebezpiecznemu osobnikowi.

– Niebezpiecznemu? Dziękuję za komplement, ale w pana przypadku nie był zasłużony. Jeszcze nie.

Garniac podniósł palec, jakby przed czymś ostrzegał, i po chwili wskazał nim na Malcolma. Malcolm nigdy nie spotkał takiego mistrza gestykulacji. W pracy doktorskiej miał udowodnić, że zindywidualizowany język: konstrukcja zdań, słownictwo, maniery frazeologiczne, wszystko to identyfikowało człowieka na tyle, że mogło stanowić obciążający dowód w sądzie. Mowa ciała Garniaca była sposobem komunikacji, pozostawiającym jak najmniej lingwistycznych śladów, być może na wypadek popełnienia zbrodni.

– Opowie pan mi o tej damie, monsieur Garniac?

Francuz spoważniał. Malcolmowi wydawało się, że nie udawał, lecz zastanawiał się, co opowiedzieć, a co przemilczeć. Lowry miał kolejną chwilę, by mu się przyjrzeć. Garniac wyglądał na inteligenta chadzającego swoimi ścieżkami, które zaprowadziły go do podziemi świata przestępczego. Gdyby miał wskazać kandydata do roli czarnego charakteru u boku Marleny Dietrich, jego wybór padłby na Francuza. Przypuszczał, że był on świadomy swojej dietrichowości.

Garniac wychylił kieliszek do dna i ponownie poprawił apaszkę.

– Tak się składa, nietypowo bardzo, niestety... Tak się składa, że o tej damie mogę powiedzieć tylko tyle. – Garniac pokazał trzy palce, które po chwili zgięły się w szpony drapieżnego ptaka. – Od jakiegoś czasu najlepiej czuje się w otoczeniu czerwieni. Nic nie rozpala jej bardziej niż żar jej papierosa. A wino, które piliśmy, jest jej ulubionym. Życzę miłej konsumpcji, panie Lowry. Na mnie już czas.

Garniac przysunął butelkę do Malcolma, napełnił jego kieliszek i wykonał ruch dłonią, jak dyrygent wyciszający symfonię myśli. Odwrócił się i wężowym ruchem przemieścił się między stolikami do wyjścia.

Malcolm nie wiedział, co ze sobą zrobić. Choć odbył tylko krótką rozmowę z Francuzem, poczuł się osamotniony. Zdarzało się, że nieznajomych potrafiła połączyć świadomość porozumienia, takiego ponad podziałami, nawet klasowymi czy politycznymi. Jakby wiedzieli, że mogliby spędzić na fascynujących rozmowach więcej czasu, niż było im dane, więcej, niż przydzielił im rozkład jazdy kolei, plan odlotów czy grafik turnusów. Czy Garniac będzie dla niego takim partnerem?

Lowry zmienił pozycję na krześle. Założył nogę na nogę, wziął do ręki kieliszek i rozejrzał się po barze. Na hokerze zajmowanym wcześniej przez starego Latynosa siedział teraz biały kot. Zastanawiające, bo tabliczka przy portierni i informacja turystyczna ostrzegały, że zwierzęta nie są akceptowane w hotelu.

– Przepraszam, można o coś spytać? – zagadnął kelnerkę sprzątającą stół obok. – Przecież jest zakaz wprowadzania zwierząt do hotelu. To co tu robi ten kot?

– Ma dziś wolne, to siedzi w knajpie.

– A, czyli kot jest tu zatrudniony?

Kelnerka uśmiechnęła się życzliwie i pochyliła się, by przetrzeć krzesło. Ośmieliło to Malcolma.

– A czy może pani opowiedzieć mi coś o panu Garniacu? Często przyjeżdża tu na wakacje? Sprawia wrażenie, jakby dobrze znał to miejsce.

– Monsieur Garniac? – Kobieta wyprostowała się ze zniesmaczoną miną. – On tu nie przyjeżdża. On tu mieszka.

CLAIRE, DZIEŃ 2.

Bardzo mi było miło, pani de Morge.

Claire odłożyła książkę na stolik i osunęła głowę na oparcie fotela. Nie służył jej upał, jakby mazista konsystencja powietrza, które snuło się za nią, oblepiało ją pajęczyną tkaną z jej potu i niewidzialnego pyłu. Co kilka godzin musiała zmywać z siebie tę narosłą patynę.

Spojrzała na książkę. Beletrystyka też jej nie służyła. Irytowały ją zachowania bohaterów. Nie widzieli, że źródłem ich problemów był brak konsekwencji, koncepcyjne niechlujstwo w podejściu do życia. Czekała na chianti, którym zamierzała się upić w tonacji jazzowej. Dziś może z Milesem? Dawno nie spędzili razem wieczoru. Pamiętała, jak sceptycznie odniosła się do sugestii psychologa, by słuchać muzyki, która matematyczną harmonię zastępowała improwizacją. Miała spojrzeć na swój perfekcjonizm jak na przesadnie dopracowany utwór muzyczny, który potrzebował lekkości i nieporządku. Naturalności, jak powiedziałby terapeuta, gdyby nie obawiał się jej reakcji.

Nieodpalony chesterfield tkwił między pierścieniami na serdecznym i środkowym palcu jej lewej dłoni. Największy sygnet, z głową orła z berłem w dziobie, był rodowym insygnium jej pradziadka. Wymyślna biżuteria zestawiona z gładką rolką papierosa. Podobał jej się ten kontrast. Jednak to z innego powodu lubiła palić w ten sposób, z papierosem między serdecznym i środkowym palcem. Zmuszało to do nietypowego ułożenia ręki i robiło wrażenie na męskiej widowni. Tak palili twardziele z filmów noir. Chesterfield zarumienił się od ognia. Była wierna tej marce, ale nie przyznawała się, że reklamuje wyrób własnego koncernu.

Dzwonek przenikliwie zapiszczał. Zabiłaby, gdyby ktoś ugodził ją tym dźwiękiem podczas przytulania się do jej Milesa Davisa. Zawołała Margareth. Dzwonek ponownie zajęczał. Wstała z fotela, w myślach przeklinając nieobecną asystentkę. Otworzyła drzwi.

– Chianti dla pani. – Charlie uśmiechał się w rozpiętej do połowy koszuli.

Claire cofnęła się, żeby zrobić dla niego przejście. Przytrzymała drzwi, by się nie zamknęły. Mężczyzna odstawił tacę na stół. Wpatrywał się w nią, jakby czekał na zadziałanie afrodyzjaku dosypanego do napoju, który przed chwilą wypiła. Podszedł i objął ją w talii. Poczuła obrzydzenie, ale też trudny do zaakceptowania pociąg do tego tandetnie pachnącego samca. Charlie pocałował ją i rozpiął guzik bluzki, który dzielił jego dłoń od jej biustu. Spocone palce sforsowały ostatni bastion, linię obronną usztywnionego biustonosza. Ucisk napierającej dłoni był jak uderzenie, przed którym nie potrafiła się obronić. Syknęła, jakby odczuła ból. Usłyszała w swoim głosie, jego barwie i intonacji, coś szokującego. Zachętę do dalszej brutalności.

Nie odwracając się, Charlie kopnął obcasem w drzwi. Trzaśnięcie o framugę zagłuszyło kliknięcie aparatu fotograficznego. Margareth ukryła się z nim za ścianą swojej sypialni. Charlie wycofał usta, a potem rękę i odstąpił od ofiary na krok. Uśmiechnął się i pokłonił przed niewidzialnym audytorium. Prosty przekaz na zakończenie spektaklu. Patrzcie, jaki ze mnie dyrygent.

– Bardzo mi było miło, pani de Morge. – Charlie nadepnął niedopałek chesterfielda, wykręcając stopę z zadowoleniem dziecka zgniatającego robaka.

Claire stała oszołomiona z rękoma zwisającymi bezwładnie. Drgnęła dopiero, gdy za Charliem zamknęły się drzwi. Doszła do fotela i opadła w jego toń.

MALCOLM, DZIEŃ 3.

Pułkownik poczuł się zobowiązany.

Szopę pokrywała łuszcząca się farba w kolorze zgniłej zieleni. Nic dziwnego, że pominięto ją w folderze reklamowym. Malcolm upewnił się, że nikt inny nie znajduje się na patiu. Był środek dnia i prawie wszyscy wymaszerowali na plażę. Efekt pierwszych dni urlopu. Goście nie poznali jeszcze dolegliwości, jakie odczuwało się po chłoście słonecznej.

Zboczył ze ścieżki i podszedł do okna. Zaciągnięte rolety wyglądały na sprawne. Nie słyszał dźwięków ze środka, ale mogły je tłumić odgłosy morza, dziś żwawiej rozpędzanego przez wiatr. Wiatr, który oprócz morskiego powietrza wniósł trochę natchnienia do jego pokoju. Rano udało mu się poprawić konspekt pracy i napisać kilka stron pierwszego rozdziału. W ogóle ten dzień zaczął się wspaniale. Obudził się wyspany i pod wrażeniem ostatnich kadrów snu, na których leżał w hamaku w cieniu palm, słuchając What a Wonderful World Armstronga.

Podszedł do drugiego okienka. Tu również napotkał kurtynę z rolet, ale niedociągniętą. Przy parapecie była luka. Pochylił się i przystawił oko do szkła. Kocia łapka uderzyła w szybę. Odskoczył, prawie się przewracając.

– Tarzan tam jest, mówię panu.

Malcolm poprawił T-shirt i upozorował, że przygląda się krzewom. Odwrócił się i ujrzał, jak z korytarza wchodzi na patio znany mu z baru stary Latynos. Był boso i w tej samej lnianej koszuli. Potakiwał głową, jakby chciał przekonać do słuszności swego donosu.

– Mieszka tam od lat, a wychodzi nie dalej niż do muru. – Latynos trzęsącą się ręką obrysował kwadrat patia. – Siostra przywozi mu jedzenie i picie. Odbiera brudy i wraca, z czym trzeba. Tylko leków mu nie chce siostrzyczka, no nie chce przywozić, co by nie wyzdrowiał za szybko.

– Jest chory? – Malcolm miał nadzieję, że dobrze zrozumiał.

– Nie ma innego wyjścia, proszę pana, no nie ma. A pan czułby się zdrowy, pół życia tak na patiu, jak w zoo, czy jak?

– A właściciel hotelu? Godzi się na to?

Starzec się zaśmiał. Jego śmiech przeszedł w kaszel, który Malcolmowi wydał się niegroźny, choć nieprzyjemny w odbiorze. Odwrócił twarz i osłonił się ręką. Latynos dusił się coraz mocniej, próbując coś powiedzieć. Obrzydzenie Malcolma wzrastało, ale w tym samym tempie co presja sumienia. Nie mógł tak zostawić starego. Przemógł się i chwycił go pod ramię. Poprowadził korytarzem do recepcji, rozglądając się za kimś, kto mógłby udzielić pomocy. W środku staruszek zaczął łapać oddech. Malcolm zrzucił z twarzy grymas odrazy. Zauważył, że przyglądała mu się Tipsa. Przetarł pot z czoła. W tym upale podprowadzenie starca na dystansie kilkunastu metrów zmęczyło go jak w normalnych warunkach bieg dookoła stadionu.

– Widzi pan. Na starość. Śmiać się człowiekowi. Nie można... – wytłumaczył się dziadek.

Tipsa podeszła do niego i podała mu ramię.

– Przyda ci się piwo na przepłukanie gardła, Juan. Albo lepiej drink, nie? Drink, prawda?

Latynos przytaknął. Recepcjonistka odprowadziła go do wejścia do baru. Odwróciła się do Malcolma i dodała:

– Szukałam pana, proszę zaczekać.

Pomachała dziadkowi na pożegnanie i wróciła za blat recepcji.

– Mam dla pana zaproszenie na kolację u Pułkownika.

– Pułkownika?

– Tak, z pokoju numer dwa. To na niego nie doniósł pan na policję. Pułkownik poczuł się zobowiązany.

Tipsa podała Malcolmowi kopertę, wychylając się za linię demarkacyjną blatu. Pozostała oparta o kontuar z biustem wystawionym jak towar na sprzedaż.

– Pułkownik prosił, by zachować zaproszenie w celu okazania przy wejściu. To ważne.

Malcolm stał z kopertą w ręce. Liczył na polubowne zakończenie tej historii. Napracował się, by ułożyć scenariusz przeszłości, w którym blondynka zasłużyła na to, co ją spotkało. Wolał go nie przerabiać, a tym groziło przyjęcie zaproszenia. Już sobie wyobraził, jak zerka na kanapę, na którą Pułkownik rzucił blondynkę. Może nawet dostrzeże ślady krwi? Nie będzie wtedy łatwo wytrwać po stronie damy w czerwieni. Poza tym chciał wykorzystać dobrą dyspozycję i posunąć się o parę stron z doktoratem. Ale czego mógł się spodziewać po Pułkowniku, jeżeli odrzuci jego zaproszenie?

– Co mi pani radzi?

– Ja? – Tipsa położyła dłoń na piersi. – Proszę się zgodzić. Pułkownik jest przemiłym człowiekiem. Dla mnie zawsze był miły, o tak.

Malcolm się uśmiechnął. Zdarzało się w życiu, że jedyną sensowną reakcją było to ułożenie ust w łuk uśmiechu. Łuk bynajmniej nie triumfalny, bo oznaczający bezsilność. Czy tylko jemu wydawało się, że gości poddaje się tu eksperymentom, bada się ich reakcje na dysonans poznawczy? Porozmawiałby o tym z kimś, kto tak jak on czuł się gościem doświadczalnym.

Lowry odwrócił się na odgłos obcasów. Wybijały na schodach rytm werbla sygnalizującego zagrożenie. Zza zakrętu wyłoniła się jego dama w czerwieni, ubrana w koktajlową suknię z jedwabiu, tym razem w kolorze wiśniowym. Popielate włosy miała podniesione i lekko zmierzwione, w stylu niegrzecznej Brigitte Bardot. Jej twarz emanowała pewnością siebie kobiet nie tylko pięknych, lecz także świadomych swej urody oraz aury, jaką roztaczały. Przy każdym kroku na niższy stopień schodów jej ciało naprężało materiał sukni na linii biustu i bioder. Synchronicznie naprężały się wtedy mięśnie szyi Malcolma.

– Madame Margot. – Tipsa się wyprostowała. – Jest dla pani list od Pułkownika. Zaprasza na kolację dziś wieczorem. Również pana Lowry’ego zaprosił.

– Myśmy się już poznali – pani Margot podała Malcolmowi rękę – ale z dystansu i nie mieliśmy okazji porozmawiać. Nadrobimy to u Pułkownika. Cieszę się, że pan będzie. Będzie pan?

Malcolm zdał sobie sprawę z tego, że cały czas trzymał dłoń pani Margot. Uśmiechnęła się, gdy zwolnił uścisk.

– Tak, na pewno przyjdę. Właśnie prosiłem panią...

– Pannę Valerię.

– Prosiłem pannę Valerię, by przekazała Pułkownikowi, że z chęcią przybędę.

– Proszę przyjść, nawet jeśli będzie pana boleć głowa. – Pani Margot dotknęła dłoni Valerii i wymieniła z nią spojrzenie poza zasięgiem percepcji Malcolma.

– Czy Pułkownik zaprosił kogoś jeszcze? – spytał Lowry.

– Nie wystarczy panu moje towarzystwo? – Pani Margot zrobiła krok do przodu, naruszając przestrzeń osobistą Malcolma, ale zaraz pojednawczo się uśmiechnęła.

– Ależ, pani Margot...

– Madame Margot – poprawiła Valeria.

– Wszystko wyjaśnimy sobie podczas kolacji. Nie jest pan wegetarianinem, prawda?

Nie czekając na odpowiedź, Margot przemknęła do wyjścia. Pozostawiła za sobą wstęgę zapachu, która musnęła Malcolma, wywołując u niego feerię skojarzeń. Wyobraził sobie buduarową scenerię. Poświatę przygaszonego światła. Łóżko z baldachimem. I wreszcie. Dyskretnie ujawnione dessous madame Margot.

Opanował drżenie głosu. Pożegnał się z Valerią i wspiął się na swoje pierwsze piętro. Zamknął za sobą drzwi na klucz. Jednym ruchem rozerwał kopertę. W środku znajdowała się kartka w kratkę z postrzępionym brzegiem po zbyt szybkim wyrwaniu z zeszytu. Treść zaproszenia była krótka: „Malcolm Lowry przychodzi na kolację do Pułkownika”.

PUŁKOWNIK, DZIEŃ 4881.

I wtedy wyciągnęła mnie ręka ojca, Pana mego.

Pułkownik opuścił ostatnią roletę. Nie musiał dłużej patrzeć przez szyby. Znał ten widok. Powtarzał się każdego dnia o każdej jego porze. Zmieniała się tylko dawka światła. Nawet pory roku nie zostawiały tu śladu. Jego życie zostało ich pozbawione. Wegetował bez dłuższej miary czasu: jak rok, cykl egzaminów na studiach lub awansów w pracy, rocznic ślubu, jakichkolwiek rocznic, poza tą związaną z przybyciem tutaj. Nie był intelektualistą, a sam na to wpadł. To brak miary czasu dłuższej niż dzień sprawiał, że nie dbał o przyszłość. A potrzebował coś zmienić. Nie skończył jeszcze czterdziestu lat, a czuł się staro.

Poprawił roletę i odwrócił się do Garniaca, który siedział przy stoliku. Po zasłonięciu okien zauważył, że cały czas włączona była lampa. Jej przykurzone światło pogłębiło wrażenie zaniedbania w pokoju. Pułkownik wrócił do stolika. Przygładził zarost i na postawiony na wadze talerzyk wysypał z kolby białawy proszek. Zerknął na Garniaca, ciekawy jego reakcji.

– Więcej niż poprzednim razem – ocenił Francuz.

– Więcej to ja potrzebowałbym tego. – Pułkownik postawił na stole pustą fiolkę.

Garniac schował ją do kieszeni marynarki, z której wyciągnął zwój banknotów. Odliczył odpowiednią kwotę i zrolował resztę. Jego ludzie w terenie mieli coraz więcej trudności z zakupem leków. Zaczął rozważać, czy nie ograniczyć się do przemytu alkoholu.

– Opracujesz metodę odzysku z innych produktów? – spytał Garniac. – Mielibyśmy wtedy więcej możliwości, wiesz, reagowania w sytuacji, gdy jakiś lek akurat nie jest dostępny. To nie Los Angeles. Tu wybór aptek jest mały.

Pułkownik przeciągnął palcem po brzegu talerzyka i wtarł w dziąsła zebrany pył. Chrząknął i przygładził brodę.

– Nie wiem, nie jestem na bieżąco z lekami. Nie czytam o nowościach w branży. Nie chce mi się. Na co mam wydawać tę kasę? – Trącił leżące na stole banknoty.

– A nie wydajesz na nią?

Garniac uśmiechnął się i dłonią wyrysował w przestrzeni kontur kobiecego ciała. Jego palec zatrzymał się w miejscu waginy i wykonał kilka ruchów w górę i w dół.

– Nieważne... Pieniądz to wyobraźnia. – Francuz chwycił banknot, syknął i odrzucił go, jakby poparzył sobie opuszki. – Pali cię sumienie? Z jej powodu? Nie lubię, gdy coś, na co ja nie mam wpływu, ma wpływ na mój biznes.

– Sumienie nie ma nic do tego. To akurat robię z nudów i trochę dlatego, że widzę, jak cię to kręci. Ten twój światek przestępczy na tym cholernym zadupiu.

– Au! – Garniac pomasował policzek, jakby go w niego uderzono. – Za takie podejście zdegradujemy cię do stanowiska kaprala. A tak w ogóle, dlaczego Pułkownik, a nie na przykład Generał?

Pułkownik stęknął, sięgając po papierosa. Spojrzał w menisk wina w kieliszku. Tak, madame uczyła go, że nie nalewa się po brzeg, ale miał to gdzieś. Wszystkiego zaczynał mieć już po brzeg, inaczej niż ci, którzy swoje życie mieli wymierzone jak w stosownie napełnionym kieliszku. O co pytał Francuzik? O jego pseudonim?

– Naprawdę chcesz wiedzieć?

Wlał w siebie zawartość kieliszka. Napełnił go i odstawił. Zapalił papierosa i podszedł do zasłoniętej roletami, przeszklonej ściany. Uchylił drzwi i wypuścił dym na zewnątrz. Tak, ten sam widok, ale zza mgły. Gdy się przejaśni, uwolni z płuc kolejną chmurę dymu. Mgliście, a za chwilę klarownie. Cykl jeszcze krótszy niż dzień i noc. Przejrzyście, nieprzejrzyście. Widać, nie widać.

Przypomniał sobie pytanie Garniaca. Dlaczego Pułkownik, a nie Generał? Odwrócony tyłem do Francuza odpowiedział:

– Ojciec powtarzał, że byłby ze mnie dumny, gdybym został kiedyś pułkownikiem.

– Ale dlaczego nie generałem?

– Jego o to pytaj. Pewnie dlatego, że nigdy mnie nie doceniał.

Garniac odstawił kieliszek wina i położył nogi na stoliku. Przechylił oparcie fotela tak, że przyjął w nim pozycję półleżącą.

– Mam jedno ważne wspomnienie związane z ojcem – zaczął Garniac. – Gdy miałem pięć, może sześć lat, topiłem się w rzece. Kucnąłem tak, że zanurzyłem głowę pod wodę. Nurt chyba nie był mocny, ale straciłem równowagę i nie miałem siły wypchnąć głowy z wody.

Garniac zamilkł na chwilę. Poluzował sobie apaszkę na szyi i kontynuował:

– Przewinął mi się przed oczami króciutki film życia. Popłakałem się pod wodą. Najgorsza była świadomość, że to już koniec. Że to tylko tyle. Że to było całe życie. Rozumiesz?

Francuz był pewien, że Pułkownik nie zrozumiał. Ale to w niczym nie przeszkadzało. Podciągnął rękawy koszuli i sięgnął po swój i Pułkownika kieliszek z winem. Wziął każdy z nich w jedną dłoń i rozłożył ręce na boki. Leżał teraz w fotelu, jakby go na nim ukrzyżowano.

– I wtedy spod wody wyciągnęła mnie ręka ojca, Pana mego – wyszeptał i przechylił oba kieliszki na tyle, by strumyki czerwieni spłynęły na nagie przedramiona.

Garniac ocknął się z zamyślenia. W pozie ukrzyżowanego, z kieliszkami w wyciągniętych dłoniach wyglądał, jakby medytował.

– Twój ojciec jeszcze żyje? – dopytał, odstawiając kieliszki i siadając normalnie w fotelu.

– Nie wiem. – Pułkownik oparł się o ścianę przy oknie. Czekał na przypływ efedrynowej energii. – Żyje czy nie. Jakie to ma znaczenie?

– Mógłbyś do niego zatelefonować. – Garniac przyłożył do ucha paczkę chesterfieldów. – Tato, zostałem pułkownikiem. Gdzie? Stacjonujemy w jednostce na Karaibach. Tak, korpus medyczny, tato. Prowadzę też szkolenia dla początkujących. Dużo pracy z odczynnikami. Tak, codziennie, brudna robota. Tak, wspaniała pogoda. A jakie kobiety! Jak już pijemy, to rum się leje litrami. Tak, tato? Będziesz w pobliżu? Za tydzień, no coś ty. Na Martynice? Tak, wpadnij. Coś mi przerywa połączenie... Coś przerywa... Tato, tato?

Garniac zaśmiał się i rzucił w Pułkownika paczką papierosów.

– Nie masz żadnych świętości? – Pułkownik podniósł paczkę i położył na stoliku. – Naprawdę nie masz.

Garniac wyciągnął z kieszeni jedwabną chusteczkę i osuszył ręce. Spojrzał na wyhaftowane na niej imię swojej córki.

– Nie mam żadnych świętości, mówisz... Mam jedną, w kieszeni marynarki, którą rzadko zakładam. Tę świętość trzymam schowaną, żeby mnie nie kusiło. Żebym jej nie przehandlował za jakąś błyskotkę, jak to się przytrafiło pewnemu kapralowi z pokoju numer dwa.

MALCOLM, DZIEŃ 3.

Nazywajmy te rzeczy po imieniu.

Przy zgaszonym świetle Malcolm zza okna obserwował patio. W dłoni trzymał damskie stringi, czarne, połyskujące jak pancerz jakiegoś owada. Śliski materiał bez oporów poddawał się pieszczocie palców. Na parapecie leżały otwarta koperta i liścik od pani Margot. Życzyła sobie, by szybko na niego odpowiedział. Ale on nie wiedział, jaka odpowiedź byłaby stosowna ani nawet, czy stosowna odpowiedź była tą oczekiwaną. Powinna go ucieszyć inicjatywa ze strony kobiety, która go zafascynowała. To jednak wyglądało na wyzwanie, sygnał do pojedynku albo nawet dłuższej ofensywy wojennej, na którą nie czuł się gotowy. Od tego wszystkiego rozbolała go głowa. Taka reakcja na pewno była i niestosowna, i niepożądana.

Przypuszczał, że na kolacji nietaktowne będzie też wspominanie torturowanej kobiety. Życzył sobie o niej zapomnieć. Chociaż na ten wieczór. Czy jego sumienie zgodzi się na tę ugodę? Powąchał majtki z zawstydzeniem. Wyczuł perfumy, które tak pobudziły go podczas porannego spotkania. Ten zapach za każdym kolejnym odczytaniem działał jak katalizator skojarzeń. Pozwalał uczynić kroczek naprzód w jego fabule z madame Margot za kotarami baldachimu.

Malcolm spojrzał w dół. Rolety w pokoju Pułkownika zostały podciągnięte. Działały sprawnie. Niektórzy goście byli traktowani wyjątkowo, jak jakaś burżuazja. Do tutejszych Rollerdownburgów zaliczali się pani Margot, Pułkownik i mieszkańcy dwóch apartamentów na czwartym piętrze, z których jednym był pewnie Garniac. Malcolm dostrzegł, jak do salonu Pułkownika wkroczyła kobieta w bieli. Cofnął się w głąb pokoju. Kłucie w jego głowie stało się nieznośne. Rano pani Margot wspomniała o bólu głowy. Spojrzał na talerz. W półmroku resztki kolacji wyglądały jak spopielone zgliszcza. Może dodano mu czegoś do posiłku?

Obiecał sobie, że przepustką na kolację u Pułkownika będzie ukończenie rozdziału. Nie spełnił tego warunku, ale nie zamierzał wywiązywać się z osobistego zobowiązania. Komu miałby wybaczyć niedotrzymanie obietnicy, jeżeli nie sobie samemu? Z bólem głowy nie było sensu siadać do pracy. Zaciągnął się zapachem pani Margot, sięgnął po zaproszenie, bombonierkę i wyszedł.

Na parterze napotkał rodzinę Amerykanów. Wrzaski rozżarzonego do czerwoności niemowlaka trafiały w jego głowę jak ciosy bejsbolem. W swoim skrzydle hotelu nie zauważył dzieci. To pewnie efekt polityki przydzielania pokoi.

Zapukał w drzwi z numerem dwa. Powtórzył mocniej. Do bólu głowy dołączył ból kostek palców. Zaczął walić pięścią w drzwi. Musiał jak najszybciej dostać się do środka. Nie rozumiał, co się działo. Był bliski paniki.

– Zapraszamy. – Otworzyła pani Margot. – Widzę, że nie czuje się pan najlepiej. Chodźmy od razu na patio. Mieszkanie Pułkownik pokaże panu później.

Wzięła od niego bombonierkę, a zaproszenie wyrzuciła do śmietnika. Prowadziła go przez amfiladę pokoi. Dobiegły go odgłosy swingującej muzyki, którą właśnie włączono. Mignęły mu przed oczami zagracone półki, wielka donica z zasuszonym kaktusem i metalowe konstrukcje sprzętów do ćwiczeń. Aby zapomnieć o bólu, skupił się na trajektorii, po jakiej poruszały się pośladki madame. Uwypuklenia pod jej kremową sukienką lśniły jak dwa księżyce w pełni. Dotarli na patio. Przy zastawionym stole siedzieli już Pułkownik i Garniac. To pewnie chłodniejsze powietrze, a może też zapach uaktywniającej się w nocy roślinności sprawiły, że ból głowy momentalnie zanikł. Poczuł się, jakby zdjęto z niego urok. Swing pulsujący z wystawionych na zewnątrz głośników zagłuszył ostatnie wspomnienie bólu.

– Już lepiej, prawda? – Madame Margot uniosła bombonierkę jak ofiarę, która zaraz zostanie złożona na ołtarzu imprezy.

– Czekoladki? – Pułkownik się roześmiał. – Słodki chłoptaś z pana Lowry’ego.

– Pan Lowry wie, że jakiekolwiek wino by przyniósł, nie dorównałoby ono naszemu tupungato, więc wybrał bonbonnière. – Garniac uniesieniem dłoni zaakcentował francuską nazwę.

– Proszę usiąść. – Kobieta zwróciła się do rozglądającego się Malcolma. – Spodziewał się pan kogoś jeszcze?

Przerzuciła wzrok na kanapę, na której Pułkownik pastwił się nad związaną ofiarą.

– Jej nie będzie. Proszę spróbować wyśmienitego wina, które wynagrodzi panu tę stratę – dodała.

– Stratę?

– Pan Lowry jest czuły na słowa.

– Tak, jestem czuły, gdyż ma to związek z moją pracą. – Malcolm się zawahał. – Moja praca doktorska dotyczy indywidualnego języka, którego używa każdy z nas, naszej swoistej sygnatury. Nazywa się to idiolektem. Staram się udowodnić, że idiolekt może być wykorzystany w sądzie jako dowód...

– Popełnienia zbrodni? – dokończył Garniac.

Pułkownik zaśmiał się głośno. Odciął nożem kawałek chorizo i palcami zapakował je do ust.

Tego typu prowokacji Malcolm się obawiał. Postanowił wykorzystać to, że pani Margot napełniła mu kieliszek, i zmienił temat:

– Wino jest wspaniałe...

– Ale nas pan oświecił. – Garniac uciszył Malcolma. – Wróćmy do tematu zbrodni i podelektujmy się nim w równym stopniu jak winem.

– A ja jestem ciekawa, czy ta indywidualizacja języka, o której pan pisze, dotyczy również mowy ciała albo nawet szerszego kontekstu komunikacyjnego.

– Jakiego na przykład? – dopytał Lowry.

– Charakteru wysyłanych prezentów.