Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejny świt to nowa nadzieja – na miłość, na szczęście, na nowy początek.
Wyspa wiecznej wiosny, Madera, jest cichym świadkiem miłości Julii i Filipa. To właśnie tutaj spędzili najpiękniejsze dni i najgorętsze noce, tutaj się zaręczyli. Po powrocie do Polski oboje rzucają się w wir przygotowań do ślubu. Po nietypowym, spędzonym na górskich szlakach wieczorze kawalerskim chłopak wysyła ukochanej wiadomość, a potem znika. Policja uznaje go za zaginionego, ale Julia jest przekonana, że Filip nie żyje. Zrozpaczona, wyrusza do Portugalii, by po raz ostatni odwiedzić najważniejsze dla niej miejsca, a potem popełnić samobójstwo. Los jednak naprowadza ją na trop dramatycznej rodzinnej historii, która może okazać się kluczem do odnalezienia narzeczonego…
„Madeira” to trzypokoleniowa opowieść o miłości, potrzebie akceptacji i rodzinnych traumach. W tej poruszającej historii gorące uczucia przeplatają się z wielkimi tajemnicami, a oszałamiająca przyroda koi serca i przynosi nadzieję. Bo kto raz zakocha się w Maderze, będzie tę miłość nosił w sercu na zawsze.
Pamiętam, że wtedy też staliśmy i patrzyliśmy na zachód słońca. Wielka, rozżarzona kula wtoczyła się za horyzont, a niebo na chwilę zapłonęło czerwienią.
– Kiedyś jeszcze tu przyjedziemy. Kocham to miejsce nie tylko za ten widok – mówił Filip. – Ono jest cząstką mojego serca. Zrobię wszystko, żeby zamieszkało też w twoim. Niedaleko stąd się urodziłem, w pobliżu się wychowałem, nieopodal mieszkają bliscy mi ludzie. To magiczne miejsce. Kiedyś ci o nim opowiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gdybym nie mógł być sobą, czułbym się tak, jakbym umarł za życia.
Nagle ktoś chwycił mnie mocno za ramię. Serce poczułam w gardle. Skoncentrowana na sobie nie słyszałam zbliżających się kroków. Od dłuższej chwili patrzyłam już tylko w jasną łunę, która pojawiła się tuż nad linią horyzontu nad miejscem, gdzie za chwilę ostatni rąbek zachodzącego słońca miał zanurzyć się w wody oceanu. Odwróciłam się przestraszona. Stojący za mną mężczyzna miał około pięćdziesięciu lat. W pierwszej chwili zobaczyłam tylko jego oczy. Przymrużone i przerażone.
– Co robisz?! – zapytał głośno.
Poczułam się tak, jakby ktoś siłą wyrwał mnie ze snu. Co ja robię? – powtórzyłam w myślach. – Co ja właściwie chciałam zrobić? – zastanawiałam się przerażona.
– Co chciałaś zrobić? – dopytywał mężczyzna.
Wyprostowałam się. Zdjęłam dłonie z zimnej barierki. Odwróciłam twarz w jego stronę. Uścisk dłoni na moim ramieniu zelżał. Mężczyzna stał tuż obok. Nie odrywał ode mnie wzroku.
– Nie rób głupot! – powiedział ciepło. – Życie jest takie piękne, szczególnie tutaj, na wyspie.
Życie jest takie piękne – powtórzyłam w myślach jego słowa. Nagle pustka, która jeszcze przed chwilą była we mnie, przerodziła się w rozpacz. Wszystko, co czułam, przeszło w głośny szloch. Obojętność sprzed paru minut była lepsza od bólu, który nagle rozerwał mi serce. Mężczyzna objął mnie ramieniem, przytulił. Wtuliłam się w miękki sweter. W ramionach mężczyzny poczułam się bezpieczna. Nagle przeraziły mnie moje wcześniejsze myśli. Co ja chciałam zrobić? – powtarzałam coraz bardziej przerażona. – Co ja tak naprawdę chciałam zrobić? Jeszcze przed chwilą zaciskałam dłonie na barierce otaczającej punkt widokowy i czekałam na ten jeden, niepowtarzalny moment, kiedy słońce zanurzy się w wodach oceanu, a szmaragdowe fale na moment zapłoną czerwienią. Przechylałam się coraz bardziej i bardziej, koncentrując się tylko na tym słońcu i na skoku, który miał zakończyć wszystko. Teraz, chwycona czyjąś dłonią, stałam przerażona, myśląc, że chciałam to zrobić. Chciałam skoczyć w dół z wysokiego klifu i już na wieki zatrzymać pod powiekami zachód słońca.
Dzisiaj rano przyleciałam na wyspę. Tutaj przyjechałam taksówką. Taksówkarz był zdziwiony, że mam ze sobą tylko mały plecak. A ja w tym plecaku miałam wszystko, co było mi potrzebne: kilka naszych zdjęć, pluszowego smoka, pierścionek, komórkę, kilka kartek pisanych w pośpiechu, które przechowywałam jak największe skarby. Ciągnęło mnie tu. To moje ulubione miejsce na tej wyspie. Rozciąga się stąd niesamowity widok. Intensywna zieleń roślin, szmaragdowa woda, która gdzieś na horyzoncie zlewa się w całość z błękitem nieba, białe grzywy rozszalałych dzisiaj fal, dochodzący gdzieś z dołu huk oceanu, a tuż obok mnie śpiew ptaków, na wyciągnięcie dłoni kolorowe pióropusze strelicji i olbrzymie kule bladoniebieskich hortensji. Takie niepowtarzalne miejsce, które zapisało się w moim sercu na zawsze. Dzisiaj je zobaczyłam i poczułam żałość, smutek, którego nie potrafiłam od siebie odgonić, który zdominował wszystko. Parę dni temu zarezerwowałam lot na Maderę. Postanowiłam tu przylecieć i nagle wszystko inne przestało się liczyć. Ciągnęło mnie na tę wyspę i do tego miejsca. Odliczałam godziny do wylotu. Tak jakby znalezienie się w tym miejscu mogło cofnąć czas i wymazać wszystko, co było później. Spędziłam dzisiaj tutaj cały dzień. Próbowałam z obrazów zachowanych w pamięci wskrzesić chwile sprzed paru miesięcy. Siedziałam na kamiennej ławce, przy kamiennym stole i wracało coraz więcej i więcej wspomnień. Kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, potrafiłam w myślach odtworzyć każdą chwilę tamtego dnia sprzed paru miesięcy, każde spojrzenie w oczy, każde muśnięcie dłoni i każdy pocałunek. Pamiętam, że wtedy też staliśmy i patrzyliśmy na zachód słońca. Wielka, rozżarzona kula wtoczyła się za horyzont, a niebo na chwilę zapłonęło czerwienią.
– Kiedyś jeszcze tu przyjedziemy. Kocham to miejsce nie tylko za ten widok – mówił Filipe. – Ono jest cząstką mojego serca. Zrobię wszystko, żeby zamieszkało też w twoim. Niedaleko stąd się urodziłem, w pobliżu się wychowałem, nieopodal mieszkają bliscy mi ludzie. To magiczne miejsce. Kiedyś ci o nim opowiem.
Wtedy nie chciał powiedzieć nic więcej. Już nigdy się nie dowiem, dlaczego tak bardzo kochał to miejsce.
– Chodźmy stąd! – usłyszałam głos nieznajomego. Jego słowa wdarły się w tamto wspomnienie. – O tej porze roku robi się chłodno po zachodzie słońca. Taki już jest urok tej wyspy jesienią.
Nie drgnął. Nie odsunął się ode mnie. Nie przestał obejmować mnie ramieniem. Jego głos słyszałam tuż przy moim uchu. Czekał na to, co zrobię. A we mnie były tylko rozpacz i ból, których nie potrafiłam wyrazić słowami. Nic więcej.
– Tuż obok znajduje się nasza restauracja – mówił cicho. – Dzisiaj jest poniedziałek. Poza sezonem w poniedziałki mamy zamknięte. O tej porze roku mniej turystów przyjeżdża na Maderę. Możemy sobie pozwolić na taki jeden dzień odpoczynku, po tłocznych weekendach, kiedy nie tylko turyści, ale i wielu miejscowych je obiad w naszej restauracji – mówił pogodnie. – Ona jest w naszym domu. Zajmuje parter w budynku, w którym mieszkamy. Ana na pewno ugotowała coś ciepłego. Ana to moja matka – dodał. – Zwykle w poniedziałki jemy zupę cebulowo-pomidorową. Znasz maderską sopa de tomate e cebola?
Nie czekał na odpowiedź. Zapewne wiedział, że ta zupa nie ma dla mnie teraz żadnego znaczenia. Nie przestając mnie obejmować, ruszył w kierunku domu, oddalonego zaledwie o kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym stałam. Zwykle stronię od bliskości, szczególnie kiedy ta bliskość dotyczy obcych ludzi. Nagle było mi to potrzebne.
– Moja matka gotuje niesamowitą. To jedno z ulubionych dań naszych restauracyjnych gości – mówił. Usta mu się nie zamykały. – W poniedziałki gotuje ją tylko dla nas. Wyobraź sobie podsmażane na maśle pomidory, zeszkloną na patelni cebulę, świeży czosnek, bulion wołowy, bazylię i kilkanaście innych przypraw. Wszystko zmiksowane na jednolity, pomarańczowy krem. Podaje się go w miseczkach ze świeżą bazylią i dużą łyżką kwaśnej śmietany. – Próbował oderwać moje myśli od tego, co było przed chwilą. – Taka zupa potrafi zmienić dzień. Jest jak lekarstwo na całe zło tego świata. Zobaczysz, będzie pachniało w całym domu – nie przestawał mówić. Opowieści o zupie były lepsze od milczenia.
Restauracja znajdowała się tuż przy zakręcie górskiej drogi, oddzielona od niego niewielkim, wyłożonym kamieniami placykiem, na którym mogło zaparkować kilka samochodów. Pamiętałam ten budynek sprzed paru miesięcy. Filipe koniecznie chciał zjeść tam obiad. Wtedy też restauracja była zamknięta, a kartka wisząca na drzwiach informowała, że właściciele przebywają na urlopie. Filipe wydawał się rozczarowany. Może znał smak tej zupy i chciał, żebym i ja go poznała. Pamiętam, że otworzył boczną furtkę i obszedł dom dookoła.
– To się nazywa pech – mruczał pod nosem. – Że też tego nie przewidziałem. Cieszyłem się na posiłek w tej restauracji.
– Nie ma żadnych innych restauracji w okolicy? – spytałam zaskoczona.
– Są, ale ta jest wyjątkowa.
– Dlaczego? – dopytywałam.
– Jeszcze kiedyś tutaj przyjedziemy. Wtedy zrozumiesz.
Dzisiaj też było zamknięte, a kartka zawieszona na drzwiach obwieszczała, że od września do kwietnia lokal jest nieczynny w poniedziałki. Restauracja zajmowała parter w starym domu, do którego prowadziły drewniane drzwi ozdobione malunkiem kwitnących bladoniebieskich i białych hortensji. Przy oknach wisiały ciężkie okiennice, a z przyczepionych pod oknami skrzynek wylewały się różnobarwne pelargonie. Drewniany płot oddzielał front domu od ogrodu znajdującego się z tyłu. Tuż nad drzwiami paliła się lampa, oświetlając ciepłym blaskiem fasadę budynku. Nieznajomy nacisnął klamkę, pchnął drzwi i wpuścił mnie do środka.
– Jestem! – krzyknął. – Przyprowadziłem gościa!
W pomieszczeniu panował półmrok. Ciemność rozpraszała smuga światła padająca z lekko uchylonych drzwi znajdujących się na końcu. Po chwili przytulne wnętrze restauracji wypełniło światło. Zobaczyłam kilka stołów przykrytych niebieskimi obrusami, przy nich ciężkie, drewniane krzesła, na stołach świece w mosiężnych świecznikach i wazony z bukietami z niebieskich i białych kwiatów hortensji. Na ścianie nad barem wisiał obraz przedstawiający widok zza okna, a obok niego sporych rozmiarów szkic wnętrza tej restauracji. Przy oknach wisiały na cienkich łańcuszkach kolorowe witraże.
– Przyprowadziłeś gościa? – Zza uchylonych drzwi dobiegł ciepły, kobiecy głos. – To dobrze. W naszym domu każdy gość jest mile widziany.
Po chwili drzwi prowadzące do kuchni, znajdującej się na zapleczu restauracji, otworzyły się szerzej i w drzwiach stanęła kobieta. Spojrzała na mnie przelotnie. Uśmiechnęła się.
– Nazywam się Ana – powiedziała. – Jestem matką Alberta.
Patrzyła na mnie, uśmiechała się, czekała na to, co ja powiem. A więc to jest Ana, a nieznajomy nazywa się Alberto.
– Mam na imię Julia – powiedziałam powoli, starając się, żeby mój portugalski zabrzmiał poprawnie.
– Dobre imię. Pasuje do ciebie. Skąd jesteś? – zapytała ciepło kobieta.
– Z Polski.
Jakiś cień przebiegł po jej twarzy, a może mi się tylko wydawało.
– Z Polski? – chciała się upewnić.
– Z Polski. Dokładnie to z Wrocławia.
– Jaki ten świat stał się mały. Kiedyś Polska była tak daleko stąd, a nazwy polskich miast były mi nieznane.
Na chwilę zamilkła. Nie patrzyła na mnie. Przeniosła wzrok na Alberta, a potem na ciemność za oknem.
– Chodźmy do kuchni! – powiedział Alberto. – Kuchnia to serce naszego domu. Tutaj jest najprzyjemniej.
– Chodźmy! – powtórzyła za nim kobieta. – Przed chwilą rozpaliłam w kominku. Już zdążyło się trochę nagrzać. Zapraszam na zupę cebulowo-pomidorową.
Usiedliśmy przy stole. Był długi i drewniany. Ana postawiła na nim trzy talerze i ułożyła obok nich sztućce. Po chwili zapachniało czosnkiem i pojawiło się bolo do caco, przecięte przez środek pieczywo posmarowane w środku masłem czosnkowym. Jadłam takie chlebki kilka miesięcy temu. Filipe mówił, że to pieczywo, podawane na gorąco, jest najlepszą przystawką na Maderze, a najwyborniej smakuje to, do którego obok wody, mąki i zakwasu pszennego dodano odrobinę słodkich ziemniaków, batatów, i które pieczone jest na bazaltowym kamieniu, pod którym żarzy się ogień. Opowiadał, że właśnie takie pieczywo kojarzy mu się z dzieciństwem, babcią i ich rodzinnym domem.
– Nie lubi pani bolo do caco? – Głos Alberta wyrwał mnie ze wspomnień.
– Lubię, nawet bardzo – powiedziałam pospiesznie.
– To dlaczego pani nie je? – zapytał. – Moja mama piecze najlepsze bolo do caco, jakie znam. Dodaje do niego słodkich ziemniaków. Chleb szlachetnieje, staje się wilgotniejszy.
Nagle przyszło mi na myśl, że Filipe, kiedy byliśmy tutaj w maju, chciał mnie zaprosić na chleb i zupę do tej restauracji. Pokazywał mi wtedy Maderę taką, jaką kochał. Wpuszczał mnie do świata swojego dzieciństwa i wspomnień. Chciał, żeby ten świat mnie zachwycił. Zapewne ta restauracja i te smaki należały do jego ulubionych. Urwałam kawałek chleba. Włożyłam go do ust. Chleb był ciepły i chrupiący. Pachniał.
Po chwili Ana podała zupę. Jedliśmy w milczeniu. Oni raz po raz patrzyli na siebie. Czasami rzucali ukradkiem spojrzenia w moją stronę.
– Przed paroma miesiącami byłam na Maderze. – Nagle zapragnęłam przerwać ciążącą mi ciszę. – Wtedy po raz pierwszy jadłam maderską zupę cebulowo-pomidorową. Pamiętam, że zaskoczył mnie jej smak. Nigdy wcześniej nie jadłam zupy pomidorowej z cebulą i czosnkiem.
– Każdy gotuje ją trochę inaczej – powiedział Ana. – Czy ta jest taka, jaką pani pamięta?
– Myślę, że jest lepsza. Wtedy nie miałam czasu zastanawiać się nad zupą. Tysiące bodźców docierało do mnie z dziesiątek miejsc. Byliśmy tutaj z moim chłopakiem tylko kilka dni. Chciał mi jak najwięcej pokazać.
– Rozumiem – przerwała mi kobieta. – Chciała się pani wtedy nacieszyć Maderą.
– Maderą można się nacieszyć, ale można ją też przeżyć – odezwał się Alberto. – Wtedy pozostaje w pamięci na zawsze. Kolory, dźwięki, smaki, czas, który nagle zwalnia, ludzie, którzy nigdzie się nie spieszą. To miejsce potrafi otulić każdego, każdego wyrwać z jego piekła. Ciebie również…
Coś ścisnęło mnie za gardło. Poczułam łzy pod powiekami. Jedna z nich zaczęła toczyć się po policzku. Wytarłam ją ręką, ale to nic nie dało, bo tych łez było coraz więcej. Spróbowałam się uspokoić. Skupić na czymś pozornie banalnym. Na smaku zupy. Ten smak był wyjątkowy, wyrazisty, lekko kwaśny, odrobinę za słony, bo zmieszany ze łzami.
Milczeliśmy. Obserwowałam, jak mężczyzna rwie chleb na kawałki, jak wkłada je powoli do ust. Nikt z nas do niczego się nie spieszył. Kobieta patrzyła za okno. On przed siebie. Ja czułam się dziwnie, jakby istniejącą we mnie pustkę zaczęły wypełniać smak zupy pomidorowej, żar bijący od kominka, blask wędrujący po ścianach, ciche tykanie zegara i obecność tych dwojga.
– Jest już późno. Dziękuję za kolację. Zadzwonię po taksówkę – powiedziałam wbrew sobie.
– Proszę zostać u nas – odezwała się kobieta. – Mamy pokój gościnny. Nie wynajmujemy go turystom. Teraz ludzie mają duże wymagania, a u nas jest skromnie. Tu czas zatrzymał się wiele lat temu i nie chce ruszyć do przodu. Może tak jest lepiej. Zaprowadzę panią do pokoju.
Ruszyła schodami, które prowadziły z wąskiego korytarza przy kuchni na piętro. Poszłam za nią. Pokój gościnny był ostatnim po lewej stronie w głębi korytarza. Weszłam do środka i rozejrzałam się niepewnie. Ręcznie dziergane firanki kończyły się tuż nad drewnianym parapetem, na którym stało mnóstwo doniczek z kwitnącymi roślinami. Okna miały niebieskie okiennice. Po prawej stronie, tuż przy ścianie stało ciężkie, drewniane łóżko z płócienną pościelą zdobioną koronką i z małym jaśkiem chabrowego koloru. Po drugiej stronie przy ścianie ciężka szafa z drzwiami malowanymi w niebieskie kwiaty, a pod oknem okrągły stolik z dwoma stojącymi tuż obok niego krzesłami. Na stole stała niewielka lampka ze szklanym abażurem w chabrowe kwiaty. Wystrój tego pokoju w niczym nie przypominał chłodnych, pozbawionych charakteru hotelowych wnętrz. Poczułam się, jakbym przyjechała do kogoś na wakacje, a ten ktoś był mi bliski.
– Łóżko jest wygodne – powiedziała Ana. – To jedno z najwygodniejszych łóżek w tym domu. Dobranoc!
Kobieta zostawiła mnie samą. Starannie zamknęła za sobą drzwi. Jeszcze raz rozejrzałam się po pokoju. Rzuciłam plecak pod szafę. W ubraniu położyłam się na łóżku. Byłam sama. Nagle znowu wróciła do mnie pustka. Czułam ją od dawna. Odkąd uświadomiłam sobie, że Filipa już nie ma, nie miałam żadnych marzeń, planów i celów. Nie miałam nic i z tym niczym trzeba było dalej żyć. Parę godzin temu mnie to przerosło. Nagle chciałam dołączyć do Filipa, znaleźć się tam, gdzie on. W końcu mieliśmy być razem na zawsze. On zniknął, a ja zostałam. Na nic zdały się obietnice i zaklęcia. Życie napisało własny scenariusz. Zniknęło coś, co było pewne, na czym można się było oprzeć. Na moment przytłoczyło i przerosło mnie to wszystko. Gdyby nie Alberto, dzisiaj skoczyłabym z klifu. Chyba Bóg miał wobec mnie inne plany. Zesłał do tego miejsca Alberta. Ponoć wracał ze szkoły, w której pracuje jako nauczyciel, i zapragnął spojrzeć na zachodzące słońce. Jakaś dziwna siła pchnęła go w kierunku punktu widokowego zlokalizowanego na brzegu wysokiego klifu. I jak tu nie wierzyć w Pana Boga i w to, że kieruje ludzkimi losami? Leżałam na łóżku. Patrzyłam w sufit. Przez niedomkniętą okiennicę sączył się zimny blask księżyca, oświetlał obcy mi pokój. Usłyszałam ciche pukanie do drzwi.
– Proszę! – rzuciłam w ciemność.
Drzwi otworzyły się niespiesznie. Zobaczyłam postać Any na tle oświetlonego korytarza. Nie zapaliła światła.
– Nie wstawaj! – powiedziała pospiesznie. – Nie chcę ci przeszkadzać – dodała. – Przyniosłam herbatę. Postawię ją na stole. Śniadanie jutro przygotuję na ósmą.
Widziałam, jak stawia na stole szklankę, jak odwraca się w kierunku drzwi. Nie wyszła od razu. Zatrzymała się na progu.
– Nie chcę ci przeszkadzać – powtórzyła cicho. – Czasami każdemu potrzebna jest samotność. Gdybyś czegoś potrzebowała, to mój pokój jest naprzeciw twojego.
Zamilkła. Myślałam, że wyjdzie, ale ona nadal stała w drzwiach.
– Alberto opowiedział mi o waszym spotkaniu – odezwała się po chwili. – Bardzo chcielibyśmy ci pomóc. Czasami tak wszystko się zapętli, że nie widzi się światła w tunelu. Człowiek czuje się przyparty do muru. Nie widzi nadziei. Nie szuka pomocy. Sam nie ma siły już walczyć… Przyjdź do mnie, jeżeli będziesz chciała porozmawiać! Czasami człowiekowi potrzebne są nocne rozmowy. Bywa, że z obcymi rozmawia się łatwiej – dodała.
Milczałam. Przez łzy wszystko wydawało się rozmyte i rozmazane. Jej postać też była nieostra.
– Jeżeli będziesz chciała porozmawiać, to zapukaj. Mam lekki sen, usłyszę. Dobranoc.
Nie zdążyłam odpowiedzieć. Wyszła. Starannie zamknęła za sobą drzwi, oddzielając swój świat od mojego. Źle spałam tej nocy. Już od dawna źle sypiam. Dzisiaj było jeszcze gorzej niż zwykle. We śnie obrazy sprzed paru miesięcy mieszały się z tymi z dzisiaj. Wszystko układało się w przewrotny koszmar. Ciepło, zimno, gorąco, słodko, upojnie, lodowato i beznadziejnie. Radość, namiętność, szczęście, miłość, pustka, ból i żal. Raz w górę, raz w dół. Sen kpił ze mnie, wyzwalając dziesiątki sprzecznych emocji. Odżyło wspomnienie dnia sprzed zaledwie paru miesięcy. Raptem znowu moje dłonie pamiętały jego dłonie, a moje usta ciepło jego ust. Poczułam delikatny ucisk pierścionka na palcu. Czułam, jak Filipe obejmuje mnie ramieniem. Słyszałam jego szept przy uchu. Czułam zapach. Zatęskniłam za nim całą sobą, każdą cząstką. We śnie gorący dotyk dłoni, pierścionek zaręczynowy na palcu, ciepłe pocałunki, namiętne szepty, mieszały się z chłodem barierki oddzielającej punkt widokowy od spadającego w dół klifu, z pustką i beznadzieją, które zamieszkały we mnie, z nasilającym się z minuty na minutę uczuciem, że muszę skoczyć z tego klifu i to wszystko zakończyć. Koszmarny sen, w którym mieszało się wszystko, co dobre, z tym, co złe. Wtedy setki motyli w brzuchu, wrażenie, że unoszę się ze szczęścia, dzisiaj pustka, rozpacz i ból. Tylko widok z tego miejsca był taki sam. Ponoć to jedna z najpiękniejszych panoram na wyspie. Szmaragdowy kolor oceanu znaczony gdzieniegdzie białymi grzywami fal, stromy klif, barwne strelicje, olbrzymie kule jasnoniebieskich hortensji i zachodzące słońce. W moim życiu zmieniło się wszystko, a świat tutaj zupełnie się nie zmienił.
***
Zeszłam na śniadanie. Nie wiedziałam, co mam zrobić z tym dniem ani z żadnym kolejnym. Ana krzątała się po kuchni. W koszyku na stole leżały bułki, obok spodka z masłem i miseczki z dyniową konfiturą. W powietrzu unosił się zapach świeżego pieczywa.
– Upiekłam bułki tygrysie – powiedziała ciepło Ana. – Zawsze piekę je we wtorki rano. Restaurację otwieramy o dziesiątej. Pierwsi goście przychodzą na śniadanie. Z taką bułką można dobrze rozpocząć dzień. Podobnie jak z bolo de arroz czy pastéis de nata. Ale na muffiny z mąki ryżowej musisz trochę poczekać. Jeszcze się pieką. Pastéis de nata piecze dzisiaj Ema. Przyniesie je tuż przed dziesiątą – mówiła pogodnie. – Usiądź i jedz! – zachęcała.
– Nie jestem głodna – mruknęłam pod nosem.
– Zrobię kawę – udała, że mnie nie słyszy. – Na jaką masz ochotę?
– Lubię kawę galão – powiedziałam nieśmiało.
Kawa była delikatna, z dużą ilością spienionego mleka, słodka. Ana usiadła obok mnie. Patrzyła, jak kroję bułkę, smaruję ją masłem i nakładam konfiturę.
– Moja mama powtarzała często, że dzień jest taki, jakie było śniadanie, i taki, jaka była poranna kawa – odezwała się. – Zjedz dobre śniadanie, a dzisiejszy dzień będzie lepszy od wczorajszego.
Jadłam bułkę z konfiturą, piłam kawę i próbowałam skoncentrować się tylko na tym. Ana nie jadła.
– Jadłam wcześniej – wyjaśniła. – Wstaję skoro świt – dodała. – Nie dlatego, że muszę, ale dlatego, że szkoda mi dnia. Nie wiem, ile jeszcze zostało mi życia. Mam już sporo lat. Chcę jeszcze jak najwięcej przeżyć. Nadal jestem zachłanna na życie. Chcę nacieszyć się tym, co jest mi bliskie. Nie wiem, czy rozumiesz.
– Chyba tak – odpowiedziałam niepewnie.
– My na wyspie żyjemy inaczej niż wy w środkowej Europie. Dużo wolniej – dodała. – Wszystko biegnie tutaj jakby w zwolnionym tempie. Nam z tym jest dobrze. Jesteśmy od was biedniejsi, ale to nie ma znaczenia. Z biegiem lat pieniądze coraz mniej się liczą. Coraz bardziej liczy się to, co można przeżyć. Przynajmniej tak jest tutaj, w tym miejscu, na naszej wyspie – dokończyła ciszej.
Jadłam bułkę, piłam kawę, a Ana mi się przyglądała.
– Dwie rzeczy zamykają klamrą nasze życie. To narodziny i śmierć – powiedziała po chwili. – Tego nie jesteśmy w stanie zmienić, ale to, co jest pomiędzy tymi punktami, zależy od nas. Ten czas trzeba wypełnić tym, co się kocha. Ja kocham ludzi, dźwięki, zapachy, smaki, kolory… Ciepłe podmuchy wiatru, zapach powietrza po burzy, huk oceanu, naszych restauracyjnych gości, blask ognia na kominku, śpiew ptaków o poranku, zachody słońca… – Mówiła ciepło, raz po raz spoglądała na mnie. – A co według ciebie się liczy? Co jest dla ciebie ważne? – zapytała niespodziewanie.
Nie odpowiedziałam od razu. Przestraszyłam się tego pytania. Pomyślałam, że nic już dla mnie nie jest ważne, że wszystko przestało się liczyć. Nie ponaglała mnie, czekała. Czułam na sobie jej spojrzenie.
– Dla mnie od paru tygodni nic nie ma sensu – wyszeptałam. – Wszystko, co czuję, to rozpacz i ból. Nie mam planów, nie mam marzeń ani celów. Nie mam niczego, na czym mogłabym się oprzeć. Niczego, co zajęłoby moje myśli, wypełniło pustkę. Wszystko wraca i wraca bez końca – dokończyłam ciszej.
Podniosła głowę i nie spuszczała ze mnie wzroku.
– Nie potrafię sobie z tym poradzić. Nie potrafię z tym żyć – powiedziałam cicho.
– Co się stało? – zapytała. – Może potrafię ci jakoś pomóc.
– Nikt nie może mi pomóc – powiedziałam głośno, prawie krzyknęłam. – Nikt! Ani pani, ani nikt inny.
Nagle poczułam się fatalnie. Co ja wyczyniam? – pomyślałam przerażona. – Atakuję kogoś, kto chce mi pomóc? Krzyczę, bo nie potrafię opanować emocji?
– Przepraszam – powiedziałam cicho. – Nie chciałam pani zaatakować.
Nic nie odpowiedziała. Wstała. Po chwili postawiła przede mną kolejną kawę.
– Parę miesięcy temu byłam tutaj z moim chłopakiem – zaczęłam opowiadać. – On pochodzi z Madery. Tamtego dnia rano pojechaliśmy zobaczyć Wodospad Aniołów. Tam mi się oświadczył.
– Nie dziwię się, że chciał ci go pokazać – weszła mi w słowo. – To wyjątkowe miejsce. Jedno z najpiękniejszych na wyspie.
– Niepowtarzalne – przyznałam.
Pamiętam, jak postawiliśmy samochód na poboczu wąskiej, krętej drogi, przytulając go do wysokiej, stromej skały. Z tego miejsca było już widać biały, gruby warkocz spadającej wody. Uderzała o jezdnię, rozbryzgując się na tysiące kropli tworzących mieniący się kolorami obłok. Jacyś młodzi ludzie tańczyli w strumieniach. Potem wsiedli do samochodu i odjechali. Ja też chciałam mieć tam zdjęcie. Chciałam zatańczyć jak oni. Był upalny dzień. W pierwszej chwili woda wydała mi się zimna. Podniosłam głowę i zobaczyłam spadającą wprost na mnie kaskadę. Na chwilę woda załamała promienie słoneczne. Miałam wrażenie, że to tęcza spada mi na twarz. To było coś niesamowitego. Chciałam zapytać Filipa, czy on też to widzi. Odwróciłam się w jego stronę, a on klęczał tuż obok mnie.
– Czy zostaniesz moją żoną? – zapytał.
Huk wody zlał się z jego słowami. Nie byłam pewna, czy go rozumiem.
– Czy zostaniesz moją żoną? – przekrzyczał huk wodospadu. – Chciałbym z tobą przeżyć całe życie. Kocham cię do szaleństwa.
– Zostanę – powiedziałam cicho. – Zostanę! – krzyknęłam.
Pamiętam jego usta na moich ustach, łzy szczęścia mieszające się z kroplami wody, jego ciepły oddech przy moim uchu, cichy szept.
– To tradycja mojej rodziny. Każdy z mężczyzn w moim rodzie tu się oświadczał. Oświadczyny w tym miejscu dają gwarancję szczęścia i miłości na całe życie.
Wtuliłam się w niego, wyciągnęłam przed siebie rękę, patrzyłam na pierścionek zaręczynowy. Teraz też miałam go na palcu. Pierścionek z białego złota z mnóstwem małych diamentów układających się w kształt serca.
– To miejsce jest bardzo ważne dla wielu maderskich rodzin. – Głos Any przebił się przez tamto wspomnienie. – Dla naszej również. To miejsce oświadczyn. Tam mój dziadek oświadczył się mojej babci, mój ojciec mojej mamie, mój Breno mnie.
– Mój chłopak też mi się tam wtedy oświadczył – powiedziałam.
– To gwarantuje miłość na całe życie – powiedziała Ana. – Co było potem? – zapytała.
– Wieczorem przyjechaliśmy tutaj. Bardzo mu na tym zależało. Planował zjeść kolację w państwa restauracji. Był bardzo zaskoczony, że jest zamknięte. Mówił, że to niemożliwe, że zawsze jest otwarte.
– Kiedy to było? – zapytała.
– Wiosną. Na Maderze byliśmy w maju. Tutaj przyjechaliśmy szesnastego.
– W maju na krótko polecieliśmy do Lizbony. Alberto jechał na kongres nauczycieli matematyki. Pojechałam z nim. Dawno nie byłam w Lizbonie. To miasto jest dla mnie pełne wspomnień – opowiadała ciepło. – Tam poznałam mojego męża. Breno studiował medycynę, a ja psychologię. To bardzo dawne czasy… – roześmiała się. Kiedy się uśmiechała, wyglądała o wiele młodziej. – Poznaliśmy się w pewnej małej restauracji w dzielnicy Alfama. Lubiłam słuchać tam fado. On też lubił. Z czasem z tego wspólnego słuchania zrodziła się przyjaźń, a potem miłość. Oboje pochodziliśmy z Madery, oboje tęskniliśmy za wyspą i chcieliśmy wrócić tutaj po skończeniu studiów. Wtedy w maju pojechałam do Lizbony i wróciło mnóstwo ciepłych wspomnień. Chodząc po mieście, miałam wrażenie, że czas się cofnął i znowu idę na spotkanie z Brenem. Byłam nawet w tamtej naszej restauracji. Minęło ponad pięćdziesiąt lat, a niewiele się tam zmieniło. Nawet wystrój jest taki, jaki pamiętam, i nadal śpiewają tam fado – dokończyła ciszej. – Nie chcę cię zanudzać moimi wspomnieniami – powiedziała po chwili. – Masz rację, nie było nas w maju – dodała.
Siedziałyśmy, piłyśmy kawę. Czas zwolnił i donikąd się nie spieszył. Ana zapewne myślami była w Lizbonie i spacerowała z Brenem po Alfamie. Moje myśli krążyły przy Wodospadzie Aniołów. Złapałam się na tym, że bawię się pierścionkiem. Raz wsuwam go na palec, raz zdejmuję.
– Pokaż go na chwilę – poprosiła.
Wzięła do rąk pierścionek. Podniosła go bliżej oczu. Przyjrzała mu się uważnie. Nawet na chwilę założyła go na palec. Oddaliła rękę od siebie. Przymrużyła oczy.
– Piękny – powiedziała, oddając mi go. – Ten pierścionek dużo mówi o twoim chłopaku – dodała. – Jest wyjątkowy. Ręczę, że nie ma takiego drugiego. Jest taki, jaki powinien być. Elegancki, gustowny i prosty. Obrazuje czystą jak brylanty miłość, zaklętą w szlachetne kamienie. Znam jubilera, który go zrobił.
– Naprawdę? – przerwałam jej z niedowierzaniem.
– Naprawdę. Jak będziesz chciała, to możemy razem do niego pojechać. Jego ojciec był przyjacielem mojego męża.
– Skąd pani wie, kto zrobił ten pierścionek?
– Zobacz, pod tym sercem ukryty jest mały grawer. – Pokazała mi palcem. Zbliżyłam pierścionek do oczu. – Litery J i G splecione ze sobą. To znak firmowy Giorgia. On jest najbardziej znanym jubilerem na naszej wyspie. Pierścionek musiał być zamówiony na długo przed waszym przyjazdem na Maderę, a tylko odebrany po waszym przylocie. Każdy pierścionek, który wychodzi z jego pracowni, jest dziełem sztuki. To wymaga czasu – mówiła. – Popatrz, pierścionek ma grawer złożony z pierwszych liter waszych imion, tak przynajmniej myślę, i słów „na zawsze”. Jak się uważnie przyjrzysz, to zobaczysz, że pierwsza litera twojego imienia ukryta jest przy każdym budującym serce szlachetnym kamieniu. Brylanty są takie niewinne i czyste. Taki klejnot to obietnica nigdy niekończącej się miłości.
Ona mówiła, a ja oglądałam ten pierścionek, jakbym zobaczyła go po raz pierwszy.
– Mówiłam ci, że wy, w środkowej Europie, żyjecie inaczej, niż żyje się tutaj – powiedziała. – Zawsze w pośpiechu, nie zwracając uwagi na szczegóły, a to one bywają najważniejsze. Dodają rzeczom smaku i należnego znaczenia. Piękny jest ten pierścionek – powtórzyła. – Wyśniony, zamówiony dla ciebie, zaprojektowany w każdym najdrobniejszym szczególe z myślą o tobie, stworzony dla ciebie, jedyny i niepowtarzalny.
Pokazywała mi szczegóły, których ja wcześniej nie zauważyłam. Oglądałam pierścionek i nie mogłam zrozumieć, jak to się stało, że ja tak mało wcześniej widziałam.
– Taki pierścionek to podarowane serce, które zawsze już będzie z tobą. Musisz to czuć.
– Do niedawana czułam – odpowiedziałam cicho.
– A teraz?
Odwróciłam głowę w bok. Patrzyłam za okno. Czułam na sobie wzrok Any.
– A teraz? Teraz nie czujesz? – dopytywała.
– Od pewnego czasu już tego nie czuję.
– Nie czujesz? – Nie mogła uwierzyć. – Niedawno było między wami tak wiele miłości. Zepsuliście to? Nie wierzę. Rozstaliście się? – pytała z niedowierzaniem.
– W pewnym sensie – powiedziałam niepewnie.
– W pewnym sensie? – powtórzyła za mną. – Co znaczy, że rozstaliście się w pewnym sensie? – Nie mogła zrozumieć.
Nie wiedziałam, jak mam jej to wytłumaczyć. Nagle mnie to przerosło, przecież ja też tego nie rozumiałam. Zapadła cisza. Milczenie się przedłużało, ciążyło, przeszkadzało coraz bardziej.
– Wróciliśmy z Madery – zaczęłam opowiadać. – Nie mogliśmy już żyć bez siebie. Postanowiliśmy się pobrać jeszcze w tym roku. Rzuciliśmy się w wir przygotowań do ślubu. – Nie miałam pojęcia, dlaczego jej to opowiadałam. Może dlatego, że była obca. Żyła w zupełnie innym świecie, oddalonym o kilka tysięcy kilometrów od miejsca, gdzie rozegrał się tamten koszmar. – Oboje chcieliśmy się pobrać jak najszybciej – mówiłam. – Wszystko nabrało tempa. Ustaliliśmy z księdzem termin ślubu na połowę września. Udało nam się jakimś cudem zarezerwować dom weselny. Nawet podróż poślubna była już zabukowana. Oboje chcieliśmy polecieć do Portugalii. Parę dni w Lizbonie, a potem kilka w Sintrze. Magiczne pałace, mroczne parki i ogrody, dzikie plaże i wysokie klify, poranne mgły, zachody słońca… Wszystko to wydawało nam się idealnym tłem dla naszej miłości. Potem mieliśmy przejechać do Porto. Po paru dniach przylecieć na Maderę.
Pamiętam, jak planowaliśmy to wszystko. Wybieraliśmy noclegi, rezerwowaliśmy loty, bukowaliśmy samochody. Wszystko robiliśmy razem, z wyjątkiem tego, co dotyczyło naszego pobytu na Maderze. Ten pobyt miał być dla mnie niespodzianką.
– Piękną podróż zaplanowaliście. – Ana przyglądała mi się uważnie.
– Zaplanowaliśmy wszystko. Wybór świadków był czymś oczywistym. Alina i Wojtek. Alina jest moją przyjaciółką od czasów wczesnego dzieciństwa. Wojtek przyjacielem mojego chłopaka. Urodzili się w tym samym dniu. Poznali się w liceum i stali się nierozłączni. Razem chodzą po górach, grają w kosza, jeżdżą na rowerach, żeglują. Studiowali w jednej grupie. Alina i Wojtek są parą. Planują się pobrać w przyszłym roku. Wszystko układało się cudownie. Alina pomogła mi zaprojektować suknię. Ona rok temu ukończyła studia na Akademii Sztuk Pięknych i zajęła się projektowaniem odzieży. Chciałam, żeby moja suknia była niepowtarzalna. I była taka, chociaż to nie ma już żadnego znaczenia… – mówiłam coraz ciszej.
Opowiadałam, a ból ściskał mnie za gardło. Wszystkie wspomnienia odżyły, stały się namacalne, przesuwały się przed oczami jak sen. Sukienka była wyjątkowa. Miała obcisły gorset z koronki w pąki róż – kończył się tuż nad biustem – oraz rozkloszowany dół z gładkiego tiulu podbitego białym atłasem. Ramiona były odsłonięte, co nie przeszkadzało, żeby od połowy ramion rozpoczynały się koronkowe rękawy. Rękawy były wąskie, eleganckie, z mnóstwem małych perełek, które pełniły funkcję guzików. Gorset nie był zapinany, a wiązany na dziesiątki tiulowych ruloników.
– Masz zdjęcie tej sukienki? – zapytała Ana.
Nagle się przeraziłam. Poczułam się tak, jakby ona czytała w moich myślach.
– Mam.
Miałam w komórce wiele zdjęć. Pokazałam te z ostatniej przymiarki, kiedy suknia była już gotowa i nie wymagała żadnych poprawek. Ana oglądała je długo. Przyglądała im się uważnie. Ja stojąca, ja tańcząca na placach, ja w butach, ja boso, ja kręcąca się wokół. Roześmiana, radosna i pewna siebie.
– Rzeczywiście ta sukienka jest wyjątkowa – powiedziała, oddając mi komórkę.
– Taką sobie wymarzyłam. Alina zaprojektowała suknię moich marzeń. Szkoda, że nikt mnie w niej nie zobaczy.
W gardle stanęła mi jakaś kluska. Łzy zapiekły pod powiekami. Musiała to zauważyć, bo wstała i ruszyła w kierunku kuchni.
– Przyniosę coś do picia – powiedziała.
Po chwili postawiła przede mną szklankę brisy. Lubię ten napój. Wtedy w maju poznałam chyba wszystkie napoje na wyspie. Piliśmy z Filipem ponchę, maderskie wino, nikitę, likier kasztanowy, likier ze skórek mandarynek, Pé de Cabra, które było bardzo czekoladowe, piwo Coral i pomarańczową laranjadę.
– Nie chcesz, to nie opowiadaj! – powiedziała ciepło. – Każdy człowiek jest inny. Myślałam, że ci to pomoże, że się wygadasz i spojrzysz na wszystko inaczej.
– Chcę to pani opowiedzieć.
– To mów, chętnie posłucham.
– Z czasem wszystko było dopięte na ostatni guzik. Wybraliśmy muzykę, która miała towarzyszyć ceremonii, ustaliliśmy, jaki będzie wystrój kościoła, zdecydowaliśmy, które fragmenty Pisma Świętego chcemy przeczytać – opowiadałam. – Zbliżała się data ślubu. Przyjaciółki zorganizowały mi wieczór panieński, jemu koledzy wieczór kawalerski. Ja pojechałam z dziewczynami do małego domku nad jeziorem. Pochodziłyśmy po lesie, popływałyśmy w blasku księżyca, pośpiewałyśmy przy ognisku. Mężczyźni pojechali w góry. Od lat mają stałą paczkę. Spędzają ze sobą sporo czasu. Do tej paczki należy też Wojtek, ten przyjaciel mojego chłopaka, który miał być świadkiem na naszym ślubie. Pojechali w góry, weszli na szczyt. Wszyscy wrócili z tej wyprawy, a mój chłopak nie.
– Jak to? – przerwała mi gwałtownie. – Nie rozumiem.
– Nikt tego nie rozumie. Oni wszyscy wrócili, a on nie wrócił. Wyszli wczesnym popołudniem, chcieli zobaczyć zachód słońca ponad chmurami otaczającymi szczyt. Udało im się. Na Facebooku pojawiły się ich zdjęcia. Były niesamowite. Rozżarzona kula słońca zanurzała się w morze utworzone przez białe obłoki. Im słońce schodziło niżej, tym więcej i więcej ciepłej czerwieni podświetlało chmury. Na chwilę wszystko, co było poniżej szczytu, zapłonęło ogniem. Potem czerwień ostygła, przeszła w ciepły pomarańcz, po chwili w ciemną szarość wieczornych chmur przeplatanych złotymi pasmami, rozświetlonych ostatnimi promieniami słońca, które gdzieś tam, poniżej zachodziło za horyzont. Siedziałyśmy z dziewczynami i śledziłyśmy te zdjęcia. Czułyśmy się tak, jakbyśmy tam były razem z nimi. Widziałam już kiedyś coś podobnego. W maju, tutaj na wyspie.
– Zapewne byliście przy obserwatorium na szczycie Pico do Arieiro.
– Tak, przy obserwatorium. Nazwy szczytu nie pamiętam. Wtedy pierwszy raz w życiu widziałam taki zachód słońca. Nigdy tego nie zapomnę. Ten widok już na zawsze we mnie zamieszkał. W pewny sensie scalił się z moją duszą. To było coś niesamowitego.
– Po takim zachodzie słońca bardzo szybko robi się ciemno.
– Wtedy, kiedy był tamten wieczór kawalerski, też natychmiast zrobiło się ciemno. Chłopcy ruszyli w dół. On się z nimi tam pożegnał. Powiedział, że jest dobrze przygotowany na spędzenie nocy na szczycie, że chce o świcie, przy wschodzie słońca zrobić pewne zdjęcie, na którym mu bardzo zależy. Zrobił je i przesłał mi przez WhatsAppa.
– Masz je? – zapytała.
– Mam. Dwie piramidy ułożone tuż obok siebie z kamieni.
Pokazałam jej zdjęcie. Spojrzała na nie uważnie. Powiększyła obraz. Przyglądała się tym ułożonym z głazów piramidom.
– U nas czasami turyści tak znaczą swoją obecność na szczycie – powiedziałam.
– U nas inaczej – uśmiechnęła się Ana. – Twój chłopak jest stąd. Na wyspie takie piramidy można spotkać w kilku miejscach. Najwięcej jest ich na jednej z kamienistych plaż. Symbolizują coś zupełnie innego. To zaklęta w kamienie modlitwa o szczęście do Pana Boga. Zwyczajowo stawia się je o wschodzie słońca.
– Byliśmy na takiej plaży – przypomniałam sobie. – W tamtym miejscu rzeka wpadała do oceanu. Niedaleko od ujścia przerzucono nad wodą kamienny most. Plaża była szeroka, tworzyły ją różnej wielkości okrągłe, wciąż toczone przez wodę kamienie, których turkot towarzyszył hukowi fal. Czasami wydawał się od nich głośniejszy. Niedaleko brzegu z oceanu wystawały dwie skały, które kształtem przypominały maczugi. W pewnej odległości od nich była jeszcze trzecia – opowiadałam, mając pod powiekami tamtą plażę.
– Dla mnie to nie są maczugi – uśmiechnęła się Ana. – To dwie wychodzące z wody postacie. Wyższa to mężczyzna, a niższa to kobieta. Wychodzą z oceanu na wyspę w poszukiwaniu szczęścia. Wspomniałaś, że twój chłopak pochodzi z Madery. Myślę, że on o wschodzie słońca modlił się na tamtym szczycie do dobrego Pana Boga o wasze szczęście.
– Być może. Tego się już nigdy nie dowiem.
Doskonale pamiętałam to, co napisał pod zdjęciem. Znałam tamtą wiadomość na pamięć. Czytałam ją dziesiątki, a może setki razy. Ta wiadomość zainteresowała potem policję.
Julka,
już niedługo wszystko Ci wyjaśnię. Przesiedziałem na szczycie w śpiworze całą noc. Miałem czas na rozmyślania. Muszę wyjechać na parę dni, żeby coś ważnego załatwić. Chciałem to zrobić wcześniej, ale mi się nie udało. To dla mnie bardzo ważne.
Za dwa tygodnie jest nasz ślub. Chciałbym, żeby ten dzień był szczęśliwy nie tylko dla nas, ale też dla innych, żeby nic nie rzucało cienia na początek naszej wspólnej drogi. Jest pewna sprawa z przeszłości, którą muszę koniecznie wyjaśnić. Chcę, żeby na naszym ślubie byli wszyscy, których kocham. Tam, dokąd jadę, nie zawsze jest zasięg. Nie będę dzwonił. Nie będę pisał przez kilka dni. Po powrocie opowiem Ci wszystko. Zrozumiesz.
Kocham Cię bardzo. Bardziej kochać się już nie da.
Filipe
PS Pisałem do chłopaków, żeby na mnie nie czekali w schronisku. Nie wiem, czy wiadomość do nich doszła. Nikt nie odpowiedział. Daj im znać.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Polecamy również:
Gdy o wschodzie słońcabudzi się nadzieja,spróbuj ją zatrzymać na dłużej…
Są takie miejsca, które mają w sobie trudną do wytłumaczenia magię. Miejsca, które potrafią uleczyć nawet najbardziej zranione dusze… Dla Majki, Davida, Camili i Brunona takim miejscem staje się knajpa z muzyką fado w jednej z biednych dzielnic Lizbony. To właśnie tutaj krzyżują się ich ścieżki, gdy każde z nich próbuje uciec od bolesnych wspomnień i poszukać nowego sposobu na życie. Nie wiedzą jeszcze, że przyjaźń, która niespodziewanie pojawi się między nimi, stanie się najlepszym remedium na powracające traumy.
W tle Lizbona, o jakiej nie pisze się w przewodnikach. Tajemnicza, mroczna i niepokojąca, z ukrytymi w jej krętych uliczkach prawdziwymi ludzkimi historiami.
Madeira
ISBN: 978-83-8313-577-9
© Jolanta Kosowska i Wydawnictwo Zaczytani 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Wioletta Cyrulik
Korekta: Anna Jakubek
Okładka: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Zaczytani należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek