Magia wyklęta. Demony Welesa tom 2 - Kamila Szczubełek - ebook + audiobook

Magia wyklęta. Demony Welesa tom 2 ebook

Kamila Szczubełek

4,4

Opis

KONTYNUACJA BESTSELLEROWEGO DEBIUTU KAMILII SZCZUBEŁEK!

 

Księżyc czerwienią zajdzie, a w ludziach żądza mordu zapłonie. Niepojęte zwalczy ogniem ten, kto zrozumie.

Niegdyś krystaliczne Księżycowe Jezioro przybiera barwę szkarłatu. Z wiosek i miast znika coraz więcej dzieci. Uczeni Villperuny nie mają wątpliwości: przepowiednia zaczęła się wypełniać.

Królestwu grozi zagłada, a źródłem tragedii mają stać się ci, którzy parają się nieokiełznaną, dziką magią. Wiedźmy, szeptuchy i szamani muszą zaniechać używania swych mocy albo zginąć.

W chaosie zbliżającej się wojny spragniony zemsty Elgan zapomina o dręczącej go tajemnicy przeszłości, Dorada zmaga się z trudami teraźniejszości, a Mirosław musi stawić czoła niechcianej przyszłości, którą zaplanowała dla niego wróżebna moc.   

Czy da się poskromić magię wiedźm i potężną moc ognia, kryjącą w sobie tajemnice światów?  Czy w chaosie rozpętanym przez starą przepowiednię Elgan odnajdzie Itrisa, by dokonać zemsty? Czy Dorada poskromi niebezpieczną moc, która w niej żyje?

Wszystko może wydarzyć się w świecie, w którym istnieje magia wyklęta. 





Co tu się zadziało! Po niezwykle udanym debiucie, jakim była Droga do Wyraju, Kamila Szczubełek zdecydowanie nie zwalnia tempa. Drugi tom przygód wąpierza Elgana oraz jego niezwykłych kompanów oczarował mnie słowiańską magią oraz piętrzącymi się tajemnicami, jednocześnie sprawiając, że nie raz czy dwa drżałam o losy bohaterów. Jest to historia, której potrzebowałam i którą mogę z czystym sumieniem polecić każdemu, komu wpadnie ona w ręce – zwłaszcza, że ości zostały rzucone, a wasz los przypieczętowany. Przed Magią wyklętą i tak nie uciekniecie. Nie zwlekajcie więć i sprawdźcie, co przyszykowały dla was „Demony Walesa”.

Zuzanna Kosa, @book_or_books

 

Droga do Wyraju oczarowała mnie baśniowym klimatem połączonym ze słowiańskimi wierzeniami. Jej kontynuacja, Magia wyklęta, zachwyciła mnie już od pierwszych stron i zostało tak aż do samego końca. Wartka akcja, żywi bohaterowie i wszechobecna magia. Jedna z najlepszych polskich serii fantasy ostatnich lat!

Dominika Pyza, @pani_literowa

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (337 ocen)
185
121
26
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ailime11

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna, czekam na ciag dalszy
00
Natusiek87

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo szybko się czyta. Czekam na następną część. Polecam.
00
aania1983

Dobrze spędzony czas

Czytało się przyjemnie jednak czuje niedosyt, opisana historia to kontynuacja pierwszego tomu jednak mam wrażenie, że niewiele się tu dzieje.
00
kena2332

Dobrze spędzony czas

lepsza niż pierwsza część
00
anusia23235

Dobrze spędzony czas

całkiem dobra 👍
00

Popularność




PROLOG

Weles wszedł do Wielkiej Sali, gdzie właśnie zebrali się członkowie Rady Królewskiej Villperuny, przedstawiciele wielkich rodów oraz zasłużeni rycerze. Nikt nie zdawał sobie sprawy z jego przybycia, choć gorączkowe szepty i nerwowe ruchy mogły sugerować, że w jakimś stopniu wyczuwają boską obecność.

Lśniąca szata Welesa sunęła leniwie po marmurowej posadce, zahaczając o stopy szlachetnie urodzonych, siedzących w pierwszym rzędzie. Bóg upił łyk czarnego napoju, który zabrał w srebrnym pucharze z Wyraju. Wiedział, że posiedzenie może być nużące, a cierpki, mocny trunek sprawiał, że był bardziej wyrozumiały i cierpliwy. Stanął za plecami Witolda Hardego, najstarszego członka Rady Królewskiej, i spojrzał na pergamin, który starzec trzymał w pomarszczonych dłoniach.

Zobaczmy, na jakie wyżyny głupoty zabrnie ludzka wyobraźnia podsycona strachem – pomyślał Weles, po czym położył dłoń na ramieniu Witolda, który właśnie zaczerpnął powietrza przed czytaniem.

Księżyc czerwienią zajdzie, awludziach żądza mordu zapłonie. Niepojęte zwalczy ogniem ten, kto zrozumie.

Świat zaleją bojownicy, przemierzając bezkres gór, lasów ijezior, by zniszczyć to, co chwalone było przez wieki.

Na końcu drogi koło odwiecznej walki obróci się, zamykając bieg, da życie nowemu.

Witold Hardy zamilkł, wypowiedziawszy słowa przepowiedni. Nikt nie odważył się choćby westchnąć. Cisza rozlała się po Wielkiej Sali i tylko Weles nie zastygł z grymasem przerażenia na twarzy. Oblicze boga było nad wyraz poważne, ale zamiast strachu, malował się na nim niepokój.

− Sto lat temu do Villperuny przybył wysłannik z grodu zwanego Staropolem. Człowiek ten zaniósł do nadwornego wróża starą przepowiednię, tę, którą właśnie przeczytałem. – Głos Przewodniczącego Rady Królewskiej Witolda Hardego poniósł się po rozległym pomieszczeniu. − Zacząć może jednak winny jestem od historii przeklętego grodu, której to najmłodsi z tutaj zebranych mogą jeszcze nie znać. Widzę lęk w waszych oczach, szanowni, zasłużeni członkowie Rady. Zapewniam, że król dał mi przyzwolenie, bym zaznajomił wszystkich tu zebranych z zagrożeniem czyhającym na nasze królestwo.

Starcy w fioletowych szatach pokiwali niechętnie głowami. Rycerze, którzy nieczęsto mieli okazje brać udział w tak doniosłych wydarzeniach, kręcili się niecierpliwie, wyczekując dalszych słów starego Hardego.

− Mów zatem, Witoldzie – poprosił wielmoża Bor, zajmujący miejsce w pierwszej ławie. − Oby wiedza, którą chcesz zasiać w młodych głowach, nie wywołała tragedii.

Siedzący najbliżej starego Bora zgodnie pokiwali głowami i spojrzeli wymownie na Hardego. Weles dla odmiany popatrzył na Bora wzrokiem pełnym podziwu. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo bóg nie mógł otwarcie poprzeć słusznej obawy mężczyzny. Nie był w stanie ingerować w los, który właśnie zaciskał pętlę na szyi zgromadzonych.

− Sto lat temu – podjął po chwili Witold, po czym uniósł stary pergamin tak, by wszyscy, nawet ci w odległych ławach, dobrze go widzieli – do Villperuny przywieziono tę przepowiednię. A miejsce, z którego pochodzi, objęte jest klątwą.

Po sali przeszedł szmer. Witold podniósł obie dłonie; długo czekał, nim zgromadzeni umilkli.

− Nieopodal Puszczy Leszego znajduje się stary gród. Tak stary, że w naszych najbardziej zakurzonych księgach próżno szukać choćby słowa o historii tego miejsca. Wiemy jednak, że Staropole w istocie liczy przeszło osiemset lat, bo nim dostojnicy Villperuny poznali treść przepowiedni, wielu z nich odwiedziło mury przeklętego grodu. Zapewne w waszych głowach kołata się pytanie: jakaż to klątwa spoczywa na Staropolu? Otóż jest to miejsce, do którego trafić mogą tylko zrodzeni na przeklętej ziemi. Nie odnajdzie Staropola nawet ten, kto odwiedził je choćby i sto razy, a nie został w nim zrodzony. Nie da się go też zaznaczyć na mapie. Tylko zrodzeni na przeklętej ziemi i bogowie wiedzą, gdzie znajduje się stary gród.

Weles pokręcił przecząco głową.

− Nawet nie wszyscy bogowie potrafią tam trafić – wyznał, choć jego słowa dla ludzi zabrzmiały jak powiew wiatru. Pomyślał o Mokoszy, która wielokrotnie próbowała go tam zaprowadzić i nigdy jej się nie udało.

− W czasach, gdy Villperuna była w dobrych stosunkach z księciem starego grodu – kontynuował Witold − wielu próbowało wytyczyć drogę do Staropola na kartach naszych ziem, jednak wszelkie starania kończyły się klęską. Widać taka wola bogów, by miejsce to omijać, by zostało zapomniane na wieki. Tak też chcieliśmy uczynić, gdy poznaliśmy treść przepowiedni. – Witold odchrząknął. Spojrzał z lękiem na pergamin, po czym przeniósł wzrok na zgromadzonych. – Sto lat temu nasz nadworny wróż Terriskel, przeczytawszy te słowa, popadł w obłęd i przeklął Villperunę za bratanie się ze Staropolem. Terriskelowi ukazały się wizje tak straszne, że nie mogąc znieść obrazu zagłady, powiesił się na starym dębie. Na wiekowym świętym drzewie, które rozpościera swe gałęzie nad Księżycowym Jeziorem.

− Co dokładnie było w wizjach Terriskela? – dopytał siedzący w piątym rzędzie rycerz.

− Śmierć – odparł Witold. – Morze krwi, zgliszcza i ruiny.

− Czy to nasze królestwo jawiło się w wizjach tego wróża? – Chciał wiedzieć Irma, jeden ze szlachetnie urodzonych. – Witoldzie? Na litość bogów! Dlaczego skrywaliście to w tajemnicy? Ojcze? – Mężczyzna spojrzał na sędziwego Igarina. – Wiedziałeś o tym?

Igarin ze spokojem potwierdził skinieniem głowy.

− Do tej pory – podjął Witold – tylko członkowie Rady Królewskiej byli zaznajomieni z treścią strasznej przepowiedni. Dziś jednak, zważywszy na to, co dzieje się z Księżycowym Jeziorem, nie sposób ukrywać tego, co zdaje się nieuniknione… Nie wiemy, czy w swych strasznych wizjach Terriskel ujrzał zagładę Villperuny czy innego królestwa. Musimy jednak zakładać najgorsze. Nie wolno nam zignorować zagrożenia. Tym bardziej teraz, gdy niegdyś krystaliczna woda Księżycowego Jeziora zaszła szkarłatem niby krwią… Musimy zacząć działać. Musimy zrobić wszystko, by przepowiednia się nie spełniła.

W Wielkiej Sali zawrzało.

Tak właśnie rodzi się zło – pomyślał bóg, upiwszy łyk ciemnego napoju. Wchaosie, strachu isłowach, które każdy może zrozumieć na swój sposób. Brawo, Rodzie. Właśnie zasiałeś plugawe ziarno.

− Czy to w ogóle możliwe, by powstrzymać przepowiednię? – zapytał Ziemowit, znamienity rycerz herbu Wrona, przekrzykując poruszone głosy. Mężczyzna o ciemnych i czujnych oczach wstał, gdy Witold zaczął błądzić wzrokiem po Wielkiej Sali, szukając tego, kto zadał pytanie. Ziemowit wyprostował się i zaraz skłonił, gdy ich spojrzenia się spotkały.

− Spokój! – zagrzmiał głos Przewodniczącego.

Wszystkie oczy spoczęły na Witoldzie. Starzec pokręcił głową z niesmakiem, a potem oddał przepowiednię wysłannikowi, który natychmiast zamknął ją w małej szkatułce i opuścił salę. Witold rozmyślał, chodząc powoli po marmurowej posadzce. Stawiał kroki z takim wysiłkiem, jakby miał uwiązane do kostek ciężkie kamienie. Brzemię i odpowiedzialność, jakie na nim spoczęły, dawały mu się we znaki.

− Przepowiadanie, wieszczenie czy wróżenie to nic innego jak magia. Każda magia to moc, którą według naszych uczonych da się ujarzmić – wyjaśnił Przewodniczący Rady. − Obawiamy się, że niektóre praktyki magiczne mogą przyczynić się do wypełnienia przepowiedni. Zatem od tej pory w Villperunie z rozkazu króla Valdima II zabrania się, pod groźbą śmierci, wieszczenia i parania magią, której mocy nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Wiedźmom, wróżom, szamanom i szeptuchom zakazuje się sięgania do swych darów, jako że moc ich jest niepojęta i dzika. Należy osłabić wszelkie magiczne ścieżki mogące sprzyjać wypełnianiu się słów spisanych przez przeklętą istotę, która bez wątpienia czerpała z haniebnych, niezrozumiałych przez nas mocy, gdy zrodziła przepowiednię.

Weles przyglądał się staremu Witoldowi z zainteresowaniem. Choć sam pomysł z tłumieniem źródła magii wróżbiarskiej nie był głupi, to już wiara w to, że uda im się powstrzymać źródło mocy, była naiwna do granic możliwości.

− Czy dobrze rozumiem, Witoldzie, że mamy od tej pory wyzbyć się wszelkiej magii? – podjął Radomir herbu Czarny Staw, najmłodszy członek Rady Królewskiej. Wysokie czoło szlachetnie urodzonego zmarszczyło się, a szare oczy skryły pod przymkniętymi powiekami. Choć był najmniej zasłużonym królewskim doradcą, patrzył na Witolda z wyższością. – Czy tego zażądał nasz miłościwy władca? A znachorzy? I ci sprowadzeni czarodzieje?

− Znachorstwo to nie praktyka magiczna – wtrącił Ziemowit.

− Czarodziejstwo też nie? – zakpił Radomir.

− Magia czarodziejska to magia dobrze poznana – wyjaśnił Witold. – Dzięki czarownikom, którzy mają dar widzenia splotów magicznych, półki czarodziejskich bibliotek uginają się od naukowych pozycji, dokładnie opisujących, w jaki sposób sięgać po tę magię. I co najważniejsze, oni potrafią przewidzieć skutki swoich czynów.

− To nie jest magia, do jakiej przywykły nasze ziemie – przyznał ponuro Igarin.

− Nie sposób z tym dyskutować. – Witold westchnął. – Cóż jednak począć, gdy wszystko wskazuje na to, że magia, którą żywiły się nasze ziemie, może te ziemie zniszczyć? Zaprawdę obca jest nam moc czarodziejska, jako że od wieków w Królestwie Villperuny to wiedźmy i szeptuchy pomagały w sprawach, które wykraczały poza ludzkie możliwości. Czasy jednak nastały takie, że musieliśmy się zwrócić o pomoc do czarodziejów z Królestwa Gorentu.

− Po co sprowadzać czarodziejów i bratać się z nieznanym? – zawołał Irma. – Nie lepiej po prostu zakazać magii?

− A jak twoim zdaniem mielibyśmy poradzić sobie z wiedźmami? Jeśli Sejna wyjdzie ze swojego zamku w Sibigardzie i ruszy na nas z tymi półdemonami, nie poradzimy sobie bez pomocy magii. A jedyną mocą, jaką można władać na tych ziemiach, jest od teraz magia czarodziejska.

Zebrani pokiwali ze zrozumieniem.

− Trzeba je postraszyć zakazem – tłumaczył Witold.

− Jak? – Na twarzy Ziemowita pojawił się grymas niesmaku.

− Jak to jak? – zawołał z wyraźną kpiną w głosie jeden ze starszych rycerzy. – Lochy, tortury, wygnanie, publiczne upokarzanie. Jest w czym wybierać.

− Tak – przyznał Witold. – Jest w czym wybierać. Obyśmy nie musieli robić tego często. Wróżki, szamani i szepczące powinni się przestraszyć na tyle, by zaniechać praktyk, ale wiedźmy… One z pewnością się zbuntują. Najpewniej same zaczną uciekać do Sejny.

− I dobrze! – krzyknął ktoś z tyłu.

− Dobrze – powtórzył Witold. – Dobrze do czasu, gdy nie przyjdzie im na myśl, by się zemścić.

− Sam rzekłeś, że właśnie po to mamy czarodziejów – przypomniał mu Radomir.

− Tak. Ale na nic zdadzą się nasze starania, by stłumić moc pochodzącą z dzikiej magii, jeśli horda wściekłych wiedźm zaatakuje Villperunę i skazi ją nieczystą mocą.

− Co zatem proponujesz? – Chciał wiedzieć Ziemowit.

− Trzeba je złapać i wywieźć pod granicę. Zapędzimy je do budowania murów obronnych. Wszystkich wyłapać nie zdołamy, ale najważniejsze, żeby się ich stąd pozbyć. Wystarczy, że zabroni im się godnie żyć, a same zaczną uciekać i albo dotrą do Sibigardu, albo wpadną w naszą pułapkę. Jeszcze dziś wyślemy pod granicę żołnierzy, którzy wyłapią widźmy uciekające do Sejny.

− Mamy je wszystkie zabić? – Ziemowit spojrzał na Przewodniczącego z wyrazem zaskoczenia na twarzy.

− Tylko te, które są nadzwyczajnie niebezpieczne. Nie trzeba nam przelewania krwi. To może wzbudzić gniew bogów. W końcu wiedźmy władają magią, a tę, jak wiadomo, szczególnie kocha Weles.

Bóg tylko westchnął ciężko.

To nie ja będę was karać za igranie zmagią – pomyślał. Sami sprowadzicie na siebie nieszczęście.

− Jak niby mamy zmusić wiedźmy do pracy przy budowie murów obronnych? – spytał Ziemowit.

− Nie my. – Witold uśmiechnął się tryumfalnie. − Czarodzieje. Oni mają swoje sposoby.

− A jeśli Sejna ruszy im na ratunek? – rzucił ktoś z tyłu.

− Nasze wojsko i czarodzieje będą na nie czekać przy granicy. Jeśli ma dojść do wojny, w której będą kalać nasze ziemie dziką magią, niech stanie się to jak najdalej od stolicy.

Zebrani zakrzyknęli z uznaniem.

− Uwolnimy nasze ziemie od magii, która może sprzyjać wypełnieniu przepowiedni –Witold przekrzyczał poruszonych mężczyzn, kładąc dłoń na lśniącej złotem broszy w kształcie błyskawicy. − Właśnie tak zapewnimy naszym ziemiom bezpieczeństwo. − Uniósł palec, jakby chciał im pogrozić. − Nie ważcie się jednak pod żadnym pozorem wtajemniczać czarodziejów w historię Staropola i jego klątwy. Zbyt duże jest ryzyko, że któreś z nich zainteresuje się tą sprawą i zacznie bez naszej zgody badać jej okoliczności. Nie chcemy, by zamiast wykonywać nasze polecenia, zajmowali się przeklętym grodem. Jeśli połączą tę groźną przepowiednię z niezwykłym miejscem, możemy być pewni, że zechcą się temu przyjrzeć, a na to nie mamy teraz czasu. Czarodziejom powiemy, że przepowiednia pochodzi z Villperuny. – Urwał i zwilżył usta językiem. − Zostaje jeszcze jedna kwestia. Należy ustalić, co powiemy ludziom. Nie może wyjść na jaw, że chcemy tłumić dziką magię ze względu na przepowiednię. Wiedźmy wiedzą więcej niż my i niechętnie się tą wiedzą dzielą. Co, jeśli wyczytają między wróżebnymi wierszami, że kres naszego królestwa byłby dla nich korzystny? Co, jeśli przeczytawszy wieszcze słowa, poznają sposób na zgładzenie Villperuny? – Witold uderzył pięścią w stół. – Nie możemy pozwolić, by półdemony zniszczyły nasze piękne miasta! Musimy podać inny powód…

Przewodniczący Rady wodził wzrokiem po ścianach Wielkiej Sali, usłanych drogocennymi gobelinami z wizerunkami bogów. Milczał na tyle długo, że dostojnicy siedzący w bogato rzeźbionych ławach zaczęli pomrukiwać. Wiedzieli, że Witold liczy na ich propozycje.

− W całym królestwie znikają dzieci – zaczął niepewnie Radomir. – Ponoć nie tylko na naszych ziemiach dzieją się te tragedie.

− Kto je porywa?! – zakrzyknął wąsaty rycerz.

− Tego nie wiemy – wyznał Witold i posłał Radomirowi uśmiech pełen uznania. – Ale wiemy, kogo obwinimy za te zbrodnie.

− Wiedźmy – wyszeptał Weles, a gorycz w jego głosie była wyraźniejsza od cierpkiego napoju, który zadrżał w jego dłoni.

− Powiemy, że to wiedźmy porywają dzieci – rzekł Przewodniczący, odwracając się od boga plecami, jakby był świadomy jego karcącego spojrzenia. – Księżyc czerwienią zajdzie, a w ludziach żądza mordu zapłonie – zacytował przepowiednię. – Znikające dzieci świadczą o tym, że słowa zaczęły się już wypełniać. Niewykluczone, że wiedźmy w istocie mają z tym coś wspólnego.

− A co z szamanami, wróżami i szeptuchami? Ich też oskarżymy o porwania?

− Nie. Oni z czasem się ugną i zaniechają swych praktyk. Nie potrzeba nam tu sprowadzać gniew bogów bezsensownym rozlewem krwi. Im zakażemy magii, bo czerpią z tego samego, niepojętego źródła co wiedźmy. Uświadomimy im, że wykonując swe praktyki, umacniają moc tych półdemonów, a to czyni ich współodpowiedzialnymi za znikające dzieci.

Po Wielkiej Sali rozlał się zapach rosy i kwiecistej łąki. Mokosz weszła do pomieszczenia, spoglądając ze zgrozą na zebranych.

− Czy oni właśnie wydali wyrok na wiedźmy? – spytała, gdy Weles wyszedł jej na spotkanie.

− Obawiam się, że tak – przyznał bóg.

− Tyle wysiłku na nic… Na nic zdały się moje próby.

− Nie mów tak, moja droga. Dzięki temu, że słumiłaś zapach noworodków, skrywając je tym samym przed Rodzanicami, ocaliłaś wiele niewinnych dzieci.

− Które teraz pozbawione są losu – przyznała z bólem w głosie bogini płodności i urodzaju.

− Czyż nie lepsza niepewność i wieczna tułaczka od bycia ofiarnym podarunkiem Roda?

Mokosz wzdrygnęła się na wspomnienie imienia pierwszego boga.

− I co teraz poczniemy, Welesie?

− Wiesz, że jest ktoś, kto może nam pomóc.

− Nie – odparła zdecydowanie bogini. Jej lśniąca, jasna twarz wykrzywiła się zgrozą. – On jest niebezpieczny, Welesie. Zresztą – Mokosz machnęła dłonią; posypały się spod niej płatki kwiatów, które zniknęły po chwili, pozostawiając delikatny zapach – i tak nie możesz go o nic poprosić.

− I właśnie to muszę zmienić – odparł Weles.

ROZDZIAŁ I

Drzwi zamknęły się z hukiem. Dorada aż podskoczyła na dźwięk skowytu dobywającego się z pomieszczenia, z którego właśnie uciekła. Nie zdążyła odejść daleko, bo z komnaty pełnej jęków i brzęku spadających przedmiotów wybiegł Ars. Stary szaman przystanął zasapany, schylił się i oparł dłonie o własne kolana.

− Masz w tej chwili wrócić i dokończyć rytuał! – zagrzmiał donośny, choć zachrypnięty głos Arsa.

− Nie jestem szamanką!

− Jesteś! I to całkiem dobrą, tylko niecierpliwą i leniwą. Wracaj tam i dokończ, co zaczęłaś – rozkazał, wskazując komnatę.

− Wcale nie chciałam go przywoływać – upierała się Dorada.

− Nie zamiary się liczą, a czyny. Przywołałaś wyjca, to teraz masz go uspokoić i odesłać skąd przyszedł.

− Uspokoić? Jego nie da się uspokoić!

Ars pokręcił głową. Dorada nie cierpiała, gdy patrzył na nią tym wzrokiem, jakby rozumiał lepiej od niej, co tak naprawdę czuje i potrafi. Nie chciała być szamanką. Nie chciała nią być, odkąd z jej winy utopce zabiły strażników przy bramie Staropola. Jednak od kiedy za sprawą Elgana w jej duszy zagnieździła się demoniczna moc, miała też inny powód do obrania odmiennej ścieżki. Mieszkała w niej nieokiełznana i niezrozumiała siła – o wiele ciekawsza i bardziej przydatna od przywoływania demonów. Dorada chciała umieć się bronić, walczyć z ludźmi, którzy – odkąd stała się półdemonem – coraz wyraźniej dawali do zrozumienia, że nie jest tu mile widziana i gdyby nie była córką zamożnego szamana, z pewnością już nie raz podnieśliby na nią rękę.

− Długo będziesz tak stała z nadąsaną miną? – spytał Ars, gdy w komnacie obok rozległ się dźwięk tłuczonych glinianych naczyń.

− Przecież możesz go odesłać. Zajmie ci to mniej niż mnie założenie sukienki.

− Pierwsza zasada szamana: to, co sprowadzisz…

− Sam odprowadzisz – dokończyła Dorada i fuknęła, zirytowana uporem ojca. – Dobrze. Odprowadzę go, ale masz mi nie przeszkadzać. Ty zostajesz tutaj.

Perspektywa pozostawienia córki sam na sam z wyjcem musiała się nie spodobać Arsowi, bo z zasępioną miną podrapał się po siwej brodzie.

− Albo dasz mi spokój i pozwolisz, żebym sama się z nim uporała, albo sam go odprowadzisz. Nawet nie chcę myśleć, co wyjec naopowiada innym demonom o nowej uczennicy słynnego szamana Arsa.

− Na zbyt wiele sobie pozwalasz, młoda panno. – Ars wyprostował się i zaraz zgarbił, gdy coś zagruchotało mu w kręgosłupie. − Niech ci będzie. Tylko odnoś się do demona z szacunkiem. Pamiętaj. Może i wygląda szkaradnie, ale nigdy nie wiesz, jaka historia kryje się za nawet najpaskudniejszą istotą.

− Dobrze, dobrze – powiedziała i weszła do komnaty.

Wyjec właśnie wyciągnął cienkie ramię z zamieram rozsmarowania pozostałego po śniadaniu powidła śliwkowego na starych księgach Arsa, ale zaciekawiony obecnością dziewczyny odwrócił się, po czym rzucił Doradzie pod nogi ciemną maź.

− Właź do balii – warknęła, gdy wyjec zbierał się do pisku.

Demon, który wyglądem przypominał chudego jak patyk człowieka o wyjątkowo cienkiej i szarej skórze, padł na kolana i zaczął piszczeć. Szarpał podartą, brudną koszulę i co chwila zerkał czerwonymi oczami na Doradę, by sprawdzić, czy ta jest aby odpowiednio mocno zirytowana.

− Jak nie przestaniesz wyć, to naślę na ciebie wąpierza!

Wyjec zamilkł, wbijając w nią przerażone ślepia.

− Tak! – Dorada zadarła brodę i tym razem ściszyła głos, na wypadek gdyby ojciec tylko udawał, że ostatnio słabo słyszy. – Znam pewnego bardzo potężnego wąpierza i jak mu powiem, że się mnie nie posłuchałeś, to… to wiesz, co on może ci zrobić.

Dorada doskonale pamiętała, co Elgan zrobił Smętowi, gdy ten zaczął się zatracać w chacie znachora. Wizja spalającej się pod wpływem magii skóry musiała być wyjątkowo przerażająca. Wyjec najpewniej też już kiedyś widział podobne przedstawienie, bo wsadził paluchy do ust i zagryzł czarnymi zębiskami. Chwilę trwał w bezruchu, przyglądając jej się uważnie. Po krótkim namyśle odsunął rękę od pokracznej gęby i cmoknął z niesmakiem.

− Nie bądź taka okrutna, człowiecza istoto – jęknął i nabrał powietrza, by za chwilę wybuchnąć wrzaskiem: – Aaaaaaaaaaaaaaaaaaa a może ty paskudna, bo kłamliwa szkarada i mój ból tak chcesz uciszyć?! Nie znasz ty żadnego wąpierza!

− A znam – syknęła i dodała szeptem: − nazywa się Elgan.

Demon jakby skurczył się w sobie i sam cofnął się do balii. Pisnął, gdy omal nie przewrócił się i nie wpadł do wody, do której tak bardzo chciała go zapędzić Dorada, by móc go odesłać.

− Elgan jest moim przyjacielem i jak mu powiem, żeby cię…

Nie dokończyła, bo wyjec nagle zaniósł się śmiechem.

− Łajno mu możesz teraz powiedzieć, głupia kozo! Aaaaaaa!

Śmiech mieszał się z piskiem, a złość w Doradzie wrzała jak metal w kowalskim piecu.

Podniosła jeden z licznych kubków, które porozrzucał wyjec, i cisnęła nim z całej siły w stronę demona. Tym razem nie zdążył złapać równowagi i runął zadkiem do balii. Woda plusnęła, rozlewając się po komnacie.

− Gadaj, co się z nim dzieje, albo odeślę cię gdzieś na chybił trafił. Nie wiem. Może na środek jakiejś wielkiej góry? Albo na dno wielkiego jeziora?

− Aaaaaaa! Co za parszywa istota!

− Mów, co się dzieje z Elganem!

Demon skulił się i zanurzył tak, że jego krzywe wargi znalazły się pod wodą. Wyjec dosłownie nabrał wody w usta, a później wypluł ją na Doradę.

− Tak ze mną pogrywasz?! To proszę bardzo. Won! Prosto do kotła jakiejś wiedźmy!

− Aaaaale zaraz, zaraz, chwila! Powiem, powiem i odeślij mnie, durna kozo, do mojego opuszczonego zamku!

− Gadaj.

− Oszalał. Ten twój wąpierz oszalał, ot co! Zwariował i zatraca się jak zwykły demon. Słyszałem tylko, że wpadł do Nawii i bałagan zrobił taki, że pół nocy chabernice musiały sprzątać jego pałac. Wariat, ot co! Szalony książę ciemności! Zwyzywał wszystkich, rzucał się na inne wąpierze i uciekł, psia jego mać! Wszystkie demony drżą na dźwięk jego imienia. Weles jeden wie, co mu odbiło.

− Gdzie on jest?

− A skąd mam wiedzieć? Byle z dala ode mnie! Aaaaa!

− Przecież demony wyższego rzędu nie mogą się zatracać – zastanawiała się głośno, ignorując piski i chichoty wyjca.

− Ten jak widać może. I to jeszcze jak! A teraz daj mi spokój i odeślij mnie do zamku!

Dorada zgarnęła z podłogi rozrzuconą przez demona mieszankę ziół i wrzuciła ją do balii.

− Wracaj, skąd przybyłeś – zaintonowała nisko, tak jak uczył ją Ars.

Zamknęła oczy i wdychając aromat mieszanki, powoli poruszała ciałem do przodu i na boki. Po chwili do ściśle ustalonych ruchów dołączyła tupanie, łagodne i rytmiczne. W przeciwieństwie do ojca, nie tańczyła przed demonem, pokazując mu, jak dobrze panuje nad rytuałem. Czuła się obco w roli szamanki, jak za ciasny but na zbyt dużej stopie. Demoniczna magia, która od niedawna w niej krążyła, też stawiała opór. Szepty w jej głowie nieustannie podsuwały niebezpieczne myśli. Miała ochotę złapać demona za rękę i uciec razem z nim. Pragnienie wolności i mocy mąciły jej w głowie i stwór zawył przeciągle, czując, że dzieje się coś złego. Dorada otworzyła powieki, ale wyjca już nie było.

− Bogowie… Gdzie ja go posłałam?

Podskoczyła, gdy ojciec zapukał do drzwi.

− Już po wszystkim? – zapytał słabym głosem.

− T-tak! – odpowiedziała i szybko wlała do balii wodę z miętą, która miała oczyścić wykonany rytuał.

Ars wszedł i pochylił się nad balią.

− Już zatarłam ślad. Żeby, no… żeby przypadkiem inne demony nie przedostały się przez ścieżkę.

− A pewna jesteś, że dobrze go poprowadziłaś?

− Ojcze!

Wydęła usta, ale nie po to, żeby pokazać, jak bardzo się dąsa, gdy wątpi w jej zdolności, lecz by nie zdradzić drżenia warg.

− Skoro tak, to dobrze – powiedział Ars i uśmiechnął się szczerze, zadowolony z córki. − Widzisz. Odrobina cierpliwości i możesz góry przenosić.

Przez chwilę miała ochotę wspomnieć mu o Elganie, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu. Wyjawienie Arsowi prawdy z pewnością sprawiłoby, że ojciec jeszcze zacieklej pilnowałby córki i nigdy nie udałoby jej się spotkać z wąpierzem. W najśmielszych marzeniach nie śniła o tym, że ucieknie i sama go odszuka, to nawet dla niej wydawało się zbyt szalone, ale demoniczna część jej duszy, która z każdym dniem stawała się coraz bardziej odczuwalna, rozpalała w niej wielkie nadzieje. Czuła, że jeśli zrozumie moc, która w niej drzemie, może zdoła jakoś dać Elganowi znać, że mu wybacza, a wręcz jest mu wdzięczna za uratowanie życia. Wiedziała, że jeśli rozbudzi i ujarzmi moc, Elgan również to poczuje. W końcu to jego uśpiona magia krążyła w jej żyłach.

− Ojcze… − zaczęła i przybrała zwyczajową, nadąsaną minę, by nie wzbudzić podejrzeń. − Po co mi ta nauka? Po co mam być szamanką? Król przecież zakazał wzywania demonów. Zakazał nawet pytania wróżki o los! Na co mi więc szamańskie nauki?

− Król nie będzie żył wiecznie. Jego następca wydaje się bardziej… rozumny. Jeszcze się będą ludzie garnąć do ciebie, żebyś im z demonem dała porozmawiać. Choć ich natura pokrętna, a słowa nie zawsze zrozumiałe, to bez nich będziemy zgubieni. Wszyscy zdają sobie sprawę, że znachorzy mają smykałkę do łączenia ziół, tak by wyganiały z nas choroby, ale na nic by się zdał ich dar starannego mieszania i ważenia wywarów, gdyby nie wiedza demonów o niezwykłej mocy natury.

− Mam więc siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż król pójdzie tańczyć na łąkach Wyraju?

− Cierpliwości, Dorado.

− Nie! Oni mnie nienawidzą! Co, jeśli postanowią mnie zaatakować? Jak się obronię? Zacznę podrygiwać w szamańskim tańcu z nadzieją, że zdążę przywołać kogokolwiek, zanim spadną na mnie ich pięści?

Zamilkła i zacisnęła wargi, żeby nie powiedzieć o trzy słowa za dużo. Trzy słowa: „muszę zostać wiedźmą” mogły sprawić, że ojciec zamknąłby ją w komnacie i pilnował, żeby żadna niepowołana osoba z nią nie rozmawiała.

− Może… − zaczął Ars, widząc szczere zakłopotanie i strach na twarzy swojej córki − …wyjedziemy z Villperuny na jakiś czas.

− Uciekanie to nie sposób na rozwiązywanie problemów. Twoje słowa, ojcze.

− Dorado… Ja… Chyba muszę odpocząć – wyszeptał i odszedł w stronę komnaty sypialnej.

Dziewczyna wyjrzała za okno, a później przeniosła wzrok na kuśtykającego ojca.

− Kiedyś mnie zrozumiesz – powiedziała. – Zrozumiesz, że już nie jestem zwykłym człowiekiem. Zrozumiesz, że muszę być silna.

Jej ciało zadrżało, a magia zakołysała nią, jakby pojęła, czego pragnie Dorada. Cienie demonicznej siły zatańczyły pod jej stopami. Spojrzała nerwowo w stronę komnaty sypialnej, ale Ars już był w środku i nie mógł widzieć mocy, przed którą tak bardzo ją przestrzegał. Zarzuciła na siebie płaszcz i wybiegła na zewnątrz. Jeśli Elgan się zatracał, nie miała czasu do stracenia.

ROZDZIAŁ II

Czarodziej, jako inazwa wskazuje, sprawia, że czary się dzieją. Człowiek obdarowany przez Welesa magią czyniącą może kształtować moc za pomocą słów igestów.

Czarownik zaś – tu także należy zwrócić uwagę na nazwę – wczar wnika ipodziwia jego piękno. Jemu Weles zesłał dar magii widzącej. Jednak żaden czarownik, ni czarownica, nie są zdolni pobudzić do życia magicznych splotów, których majestat przeznaczony jest tylko ich oczom. Obserwując naturę splotów, czarownik może dostarczyć cennej wiedzy czarodziejom, którzy to wprawiają magię wruch, wyczuwając sploty, lecz nie widząc ich piękna.

Zatem magia czarodziejska to dzieło boskie, albowiem żaden człowiek nie jest wstanie podziwiać piękna splotów ijednocześnie czynić znich czary. Nam, ludziom, zostaje zesłany tylko jeden zdwóch niezwykłych darów.

O splotach magicznych i naturze magii czarodziejskiej, Leolin Tarc

Ze zbiorów Biblioteki Czarodziejskiej wRienie

Wanda pochyliła się nad starą przepowiednią. W myślach po raz kolejny układała starannie przygotowane sekwencje zaklęć. Nie mogła się pomylić. Miała tylko jedną próbę. Znała zaklęcia tak dobrze, że nawet wybudzona w środku nocy mogłaby wyrecytować formułki od tyłu, ale obecność Witolda Hardego nie pomagała.

Komnata była niewielka i ciemna. Choć byli w niej sami, Wanda czuła się jak w klatce. Znajdowali się na najwyższym piętrze wieży północnej i raczej nikt nie mógł ich obserwować. Pomimo tak ustronnej lokacji wszystkie okna zakryto ciężkimi kotarami. Tylko światła płonących wokół stołu pochodni rozdzierały duszny mrok.

Jak mam się, do licha, skupić wtakich warunkach? – zaklęła w duchu Wanda.

Utkwiła spojrzenie w koślawych literach przepowiedni. Wiedziała, co zrobić, by skutecznie zapieczętować słowa wieszcza. Była w stanie ukryć je nawet przed doświadczonym czarodziejem. Jednak to nie przed nimi król chciał zataić przepowiednię, a przed wiedźmami. Najważniejsze było to, by uchronić cenną wiedzę przed ich nieczystymi duszami. Valdim II, król Villperuny, zdecydował, że ochronę zawartej w liście tajemnicy powierzy jej, Wandzie z Rieny, najpiękniejszego i największego miasta na wyspie Gorent.

Pochylając się nad starym pergaminem, czarodziejka czuła na sobie wzrok coraz bardziej zniecierpliwionego Witolda. Jego pot i przenikliwe spojrzenie drażniły ją jak natrętny komar, który tylko czeka na moment nieuwagi, by ukłuć znużoną ofiarę. Zamknęła oczy, aby łatwiej było jej o tym zapomnieć. Powoli recytowała zaklęcia, wodząc nad pergaminem palcami. Starała się wyczuć pod opuszkami lekkie drgania, które mogły pomóc jej odczytać sploty magii otaczające przepowiednię. Wiele by dała, by móc zobaczyć skomplikowane wiązania, które wiły się pod jej dłońmi, jednak ten niezwykły widok był dostępny jedynie czarownikom i czarownicom.

Uśmiechnęła się, gdy sploty wyprężyły się i zaczęły zginać według jej woli. Pierwsze zaklęcie zadziało. Najwyraźniej jej uśmiech nie umknął uwadze Hardego, bo w tym samym momencie mruknął zniecierpliwiony. Wanda ostrzegła go, że proces może się nie udać. Zawsze istniało ryzyko niepowodzenia, a ona, choć pewna swych umiejętność, nie zamierzała narażać się na gniew króla. Pergamin, na którym zapisano słowa przepowiedni, był bardzo stary. Nie mogła mieć pewności, że w czasach, z jakich pochodził, ktoś nie uprawiał przy nim nieznanej jej magii, która zatarłaby wiązania niezbędne do wykonania zaklęcia.

Wokół każdej rzeczy i każdego człowieka wiły się magiczne sploty. Jedni nazywali je energią życia, inni węzłem bogów. Po takich splotach czarownik był w stanie określić, z jakiego okresu pochodzi dany przedmiot, bo każda epoka wytwarzała swój niepowtarzalny wzór. Wanda jako czarodziejka nie widziała wyrytej w magii historii, ale potrafiła wymusić zaklęciem ujawnienie się splotów ochronnych. Wyczuwszy ich wiązania, czarodziej mógł je zniszczyć, a wtedy przedmiot obróciłby się w pył. Mógł je też wzmocnić, zapieczętować zaklęciem lub ukryć przed wzrokiem innych ludzi.

− Udało się – powiedziała, ocierając pot z czoła.

Drobne palce czarodziejki drżały jeszcze lekko z podniecenia i zmęczenia. Witold podszedł do stołu i wyciągnął rękę, która natychmiast odbiła się od listu. Dłoń starca wystrzeliła w powietrze, jakby za sprawą silnego podmuchu. Skinął z uznaniem, spoglądając spod krzaczastych, szarych brwi na Wandę.

− Udało się – powtórzył, rozcierając dłoń. – W takim razie jutro o świcie wyruszysz z nami do Hellenesti. Po drodze zatrzymamy się na dłużej w Białogrodzie, by ogłosić zmiany w prawie. Mieszka tam dosyć sporo dzikich, to znaczy ludzi parających się dziką magią. Wy, czarodzieje, macie ich odwiedzić i dać im do zrozumienia, że ich magia jest niebezpieczna. Mieszka tam też jedna wiedźma. Mam nadzieję, że uda nam się ją w porę pojmać. – Witold pogładził broszę w kształcie błyskawicy. Wyglądał, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale zrezygnował i przeniósł wzrok na pergamin. − Od tej pory jesteś odpowiedzialna za bezpieczeństwo przepowiedni. Oczywiście przydzielimy ci niezbędną ochronę – zapewnił, gdy dostrzegł niepokój w oczach Wandy. – Będzie nad tobą czuwał Ziemowit.

− Cóż będę musiała zrobić z przepowiednią w Hellenesti?

− Dowiesz się, gdy przyjdzie pora – odparł krótko Witold i skłonił się na pożegnanie.

Wanda odprowadziła go wzrokiem. Kiedy przewodniczący zniknął za drzwiami, padł na nie promień światła, przedarłszy się przez wąską szparę w zasłonie. Przez ten nagły błysk słońca jej myśli powędrowały do dnia, który na zawsze odmienił jej życie. Do dnia, który sprawił, że właśnie teraz stała nad starą przepowiednią i drżała na samą myśl o zadaniu, jakie mogło ją czekać w Hellenesti.

Promień słońca był pierwszym, co ujrzała, gdy lata temu weszła do domu swojego brata. Najpierw oślepiło ją ciepłe światło, a później zamarła na widok Gerika, leżącego na podłodze. Z jego ust sączyła się krew wymieszana z wymiocinami, a ciało drgało arytmicznie, jakby unosiło się na niespokojnej wodzie. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że ta krótka wizyta, jaką planowała złożyć swojemu bratu, przerodzi się w długoletni koszmar.

Omdlenia, wymioty i drgawki okazały się okrutną zapowiedzią nikomu nieznanej choroby. W kolejnych tygodniach ciało Gerika zaczęły pokrywać ropne guzy, a skóra na przemian marszczyła się jak u starca, to napinała się i pękała, tworząc bolesne rany. Na nic zdały się jej magia i niezwykły talent do zaklęć. Na nic zdali się wybitni znachorzy w Rienie. Nikt nie potrafił stwierdzić, na co i dlaczego zachorował jej brat, a ona nie mogła siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak umiera. Czasami sama już nie wiedziała, czy bardziej nie może znieść widoku trawiącej go choroby, czy bólu w oczach jego żony i dzieci, które czuły jeszcze większą bezsilność niż ona. Ona przynajmniej próbowała szukać zaklęć, oni mogli tylko patrzeć i czekać.

Gdy Gerik postradał zmysły, a jego słowa brzmiały, jakby żył już na łąkach Wyraju, coś w niej pękło. Zaczęła szukać po całym Gorent wybitnych czarodziejów i znachorów parających się leczeniem. Najpierw wydała całe swoje oszczędności, które zgromadziła, piastując stanowisko asystentki mistrza Ferila w Akademii Magii Czarodziejskiej. Później, gdy straciła już wszystkie pieniądze, pożyczała u kogo tylko się dało. Wpadła w pułapkę długów, którą zapoczątkowała jej nadzieja na cud – bo właśnie tym był powrót do zdrowia Gerika. Sprowadzony aż z Dolvusrka czarodziej poznał się na mocy, która trawiła jej brata. Za słoną opłatą odczynił zaklęcie, które, jak twierdził, musiał rzucić na niego jakiś demon, gdy Gerik rąbał w lesie drewno.

Czarodziej z Wyspy Chorsa zakończył długoletnią tragedię jej brata, ale nie położył kresu jej problemom. Wanda została z długami, o których nigdy nikomu nie powiedziała. W Rienie nigdy nie dostałaby takiej posady, by zarobić wystarczająco dużo srebra na spłacenie długów. Propozycja pracy na zamku w Villperunie zdawała się jedyną szansą na uregulowanie wszystkich zobowiązań.

Choć nie podobało jej się to, co działo się w Villperunie, nie widziała innego rozwiązania. Wanda wzięła do ręki stary pergamin z przepowiednią i zacisnęła na nim palce.

Zrobię, co do mnie należy.

ROZDZIAŁ III

Mróz ciął bezlitośnie w nos i policzki. Nie oszczędzał też gardła, które paliło zimnym ogniem. Dorada biegła, chcąc jak najszybciej schronić się w komnacie czarodziejki. Zatrzymała się tylko na chwilę przed bramą, by uspokoić nerwy. Nienawidziła tego miejsca. Wiele razy prosiła Wandę, by zamieszkała w mieście, ale ona, w przeciwieństwie do Dorady, zdawała się kochać dwór królewski bardziej niż bogów. Dziewczyna zacisnęła dłonie w pięści i ukrywszy je pod białym płaszczem, weszła na dzieciniec. W drodze do budynku, który zamieszkiwali coraz liczniejsi w Villperunie czarodzieje, minęła kilku strażników i wysoko urodzone dzieci. Jej białe włosy i płaszcz sprawiały, że była niemal niewidzialna na usłanej śniegiem ziemi. Jednak tym razem nie udało jej się przejść przez dziedziniec niezauważenie.

− Zobacz, to ta demonica – wyszeptała pulchna dziewczynka do ucha swojej przyjaciółki na tyle głośno, że Dorada ją usłyszała. – Mama mówiła, że takich należy wygnać z Villperuny albo spalić. Dlaczego ją tu wpuścili?

− To ta nowa czarodziejka jej pozwala – oburzyła się dziewczynka w czerwonym płaszczu i wyciągnęła przed siebie drobne dłonie. Gdy wykrzywiła wszystkie palce, udając czarodziejkę w trakcie rzucania zaklęcia, jej pyzata przyjaciółka zaniosła się śmiechem.

− Nie chcę takiej czarodziejki na dworze. Ona ma nas chronić, a nie sprowadzać tu jakieś czarty!

Pozostałe dzieci, które wcześniej były zajęte lepieniem bałwana, podeszły do dziewczynek i wspólnie, nie szczędząc szyderczych uwag, patrzyły na Doradę z ukosa.

Jakim cudem na tych dziecięcych twarzach może się mieścić tyle pogardy? – zastanawiała się Dorada, starając się jednocześnie jak najszybciej je ominąć.

− Hej! Demonie! Nie boimy się ciebie! – krzyknęła dziewczynka w czerwonym płaszczu.

Dorada odwróciła się i spojrzała na drobną postać, która patrzyła na nią pełnymi odrazy, niebieskimi oczami. Spróbowała skupić się na twarzy dworskiej dziewczynki, wmówić sobie, że to tylko dziecko, że kiedyś może wyrośnie na dobrego człowieka. Już prawie ujarzmiła kłębiącą się w ciele magię ciemności, gdy nagle śnieżna kulka rozbiła się na jej głowie. Wtedy coś w niej pękło. Złość pochwyciła wszelkie dobre myśli i rozszarpała je na drobne kawałki. Czuła, jak demoniczna cząstka dusi ją, naciska, by odpuściła i pozwoliła działać mrocznej sile. Nie panowała nad magią, wpuszczoną przez Elgana do ciała złotowłosej szamanki, którą kiedyś była. Zrobił to, by ratować jej życie. Udało mu się, ale Dorada czuła, jakby jego sukces był połowiczny, jakby jakaś jej część tamtego dnia umarła.

Silne szarpnięcie z głębi trzewi wykrzywiło jej ciało. Słyszała stłumiony, niepewny śmiech dzieci. Magia ciemności okazała się zbyt potężna dla młodej dziewczyny, która jeszcze do niedawna była zwykłym człowiekiem. Jedyne, co mogła zrobić, to nie pozwolić jej dojść do głosu. Serce łomotało w piersi. Krew wirowała w żyłach, jakby chciała się przez nie wydostać. Dorada zamknęła oczy i przycisnęła nadgarstki do piersi w obawie, że magia zaraz rozerwie jej żyły.

− To demon! – zapiszczał dziecięcy głos.

− Trzeba ją spalić na stosie!

Muszę się wyciszyć – powtarzała w myślach. To tylko dzieci. Tylko dzieci.

− Tak, spalmy ją!

− Spalmy! – krzyknęły wszystkie chórem, ośmielone jej skuloną, żałosną postawą.

Chciała odejść, ale tym razem magia żyjąca w demonicznej cząstce jej duszy wygrała. Dorada odwróciła się nagle, czując, jak niewidzialna dłoń pcha ją do przodu. Wyciągnęła rękę w kierunku małych oprawców. Dzieci zamilkły i wycofały się powoli. Ich drobne twarze zastygły w przerażeniu. Dorada, kierowana potężną siłą, zbliżała się do nich, nie opuszczając dłoni. Całe jej ciało drżało. Choć lękała się tego, co się z nią dzieje, gdzieś w głębi siebie dostrzegła słodkie uczucie satysfakcji. Powiodła wzrokiem po dzieciach. One się jej bały. Zamilkły. Nikt nie miał już odwagi krzyczeć. Spojrzała na dziewczynkę w czerwonym płaszczu. Wokół jej drobnych, kosztownych pantofli zaczął topnieć śnieg. Dorada widziała mgliste cienie, kryjące się za czerwonym płaszczem małej. Słyszała je, czuła ich obecność. To one tak ją przyciągały. Wijące się chaotycznie cienie chciały, by do nich przyszła. Zacisnęła dłonie i właśnie w tej chwili z nosa dziewczynki popłynęła krew.

− Dosyć!

Znała ten głos. Coś szarpnęło jej ciałem i zakręciło jej się w głowie. Odwróciła się i zobaczyła Fannila Argentsala. Wysoki mężczyzna o jasnej jak śnieg karnacji stał kilka kroków dalej, mierząc w nią srebrzystą kulą, która migotała między wycelowanymi w nią dłońmi. Moc czarodzieja drażniła wszystkie zmysły Dorady.

− Dosyć – powtórzył, tym razem łagodnie, jakby mówił do rozwścieczonego psa, którego można uspokoić głosem. – Wracajcie do środka.

− Ona jest wiedźmą – załkała dziewczynka, ocierając krew spod nosa. – Rzuciła na mnie czar!

− Niczego na ciebie nie rzuciła – zapewnił Fannil. – Dorada nie jest wiedźmą i nie włada żadną mocą.

− Ale niech czarodziej zobaczy! – Dziecko wyciągnęło ku niemu zakrwawianą dłoń.

− To nie magia, a strach. Przestraszyłaś się i tyle. Tak się czasami zdarza.

Dzieci popatrzyły niepewnie na Doradę i po chwili parsknęły śmiechem.

− Ona nawet czarować nie potrafi – zakpiła jedna z nich.

− Nie potrafi – powtórzył chłodno Fannil, mierząc Doradę surowym wzrokiem. – A teraz zmykajcie do środka, bo robi się naprawdę zimno.

Dzieci natychmiast posłuchały czarodzieja i pobiegły do zamku. Dorada powoli wyrównywała oddech, czując, jak magia ciemności walczy o swoje i niechętnie chowa się w zakamarkach jej ciała.

− To nie był dobry pomysł – powiedział Fannil Argentsal, gdy Dorada spojrzała mu w oczy, zimne i wyrachowane.

− Nie mają prawa…

− Mają. Zgodnie z obecnie panującym prawem, to ty nie powinnaś się tu pojawiać.

Milczała. Obserwowała czarodzieja, zastanawiając się, co z nią zrobi.

− Im zapewne nikt nie uwierzy, że je zaatakowałaś – mówił, rozglądając się, by sprawdzić, czy nie było innych świadków tego zdarzenia. − Mała raczej zaprzeczy, że w ogóle z tobą rozmawiała, bo będzie jej wstyd, że tak się ciebie wystraszyła. Tym razem trafiłaś na dzieci. Co by się stało, gdybyś straciła panowanie w obecności dorosłego?

− Nie wiem… − wyszeptała.

− No właśnie. Nie wiesz. – Prychnął pogardliwie. − Tym razem ci pomogłem, ale zrobiłem to tylko ze względu na Wandę, która z niezrozumiałych dla mnie powodów w ciebie wierzy. Zdajesz sobie sprawę, jak niebezpieczna jest ta moc? Uwalniając ją, wzmacniasz wiedźmy, które porywają niewinne istoty.

Dorada milczała. Łzy złości i goryczy napływały jej do oczu. Nie wierzyła w te oskarżenia. O znikających dzieciach wiedziała już od dawna. Sama zajmowała się tą sprawą z Elganem. Wtedy w świątyni widziała w jego oczach, że rozwikłał tę zagadkę, ale nie chciał się z nią podzielić swoim odkryciem.

To musi być ktoś potężniejszy od wiedźm – myślała. Gdyby to były one, Elgan powiedziałby mi otym wstarej świątyni, wktórej miał wizje zmilczącą dziewczynką.

− Masz szczęście, że tędy przechodziłem.

− Dlaczego?

− Słucham?

− Dlaczego mu pomagacie? – spytała Dorada, ocierając z czoła zimny pot. − Dlaczego stanęliście po jego stronie?

Fannil Argentsal wstrzymał na chwilę oddech, uniósł podbródek i spojrzał z góry na Doradę. Miała wrażenie, że za chwilę nie wytrzyma i albo uderzy w nią magią, albo zaprowadzi do królewskiego kata.

− Chyba zapomniałaś, z kim rozmawiasz. – Fannil podszedł do niej i schylił się, zbliżając twarz tak, że Dorada wzdrygnęła się, gdy lodowaty wzrok czarodzieja przeszył ją na wskroś. Nie była pewna, czy użył magii, czy po prostu przerażała ją jego ludzka natura.

− Wybacz – wycedziła przez zęby i spuściła wzrok.

Z trudem powstrzymała się od wypowiedzenia obelg pod adresem szalonego króla i jego popleczników. Kłótnia tylko pogorszyłaby jej sytuację. Sama bała się swojej mocy i nie była dumna z tego, co przed chwilą zrobiła. Musiała jednak nauczyć się bronić.

Szydzące ze mnie dzieci to dopiero początek – pomyślała, muskając końcówki białych włosów. Wyglądam jak wiedźma. Prędzej czy później będą chcieli sięmnie stąd pozbyć albo nawet…

− Idź teraz do Wandy i powiedz jej, co zrobiłaś. – Z rozmyślań wyrwał ją chłodny głos Fannila.

Dorada ukłoniła się i czym prędzej zeszła czarodziejowi z drogi.

Zapukała kilkakrotnie, ale nikt się nie odezwał. Szarpnęła za klamkę. Zirytowana tym, że drzwi ani drgnęły, Dorada kopnęła je i jęknęła z bólu. Przeklęła w myślach dzień, w którym zamiast poprosić szeptuchę, by nauczyła ją magii szeptanej otwierającej drzwi, poprosiła o szept wzmacniający zapach.

Co mi strzeliło do głowy? − zganiła się w myślach. Mogła mnie nauczyć tylu pożytecznych szeptów, aja wybrałam jakieś durne pachnidełko… Pomyślała o Smęcie, pokracznym, miłym demonie, który jako jedyny bardzo skorzystał z tej umiejętności. Na chwilę zapomniała o dziewczynce w czerwonym płaszczu. Ach, kochany Smętku, mam nadzieję, że przynajmniej tobie jakoś się ułożyło…

Usiadła na progu, opierając plecy o drzwi. Przyciągnęła do siebie kolana, by było jej cieplej, i zamknęła powieki. Myślała o Smęcie, szalonej wiedźmie Zorzannie oraz Elganie, który uratował ją przed śmiercią i porzucił. Powoli uczucia i myśli zamieniały się w sen.

Obudził ją głos Wandy.

− Na wszystkich bogów, Dorado! Masz sople zamiast włosów…

Kilka czarnych loków czarodziejki opadło na jej twarz. Dorada spojrzała w szare, zatroskane oczy Wandy.

− Jeszcze chwila, a wyziębiłabyś się na śmierć! Wstawaj. Prędko! Musisz natychmiast się ogrzać.

Czarodziejka pomogła jej się podnieść i zaprowadziła prosto do kominka, w którym już płonął zbawienny ogień. W środku pachniało starymi księgami i czarną porzeczką.

− Dobrze, że sobie nie pofolgowałam i rozpaliłam go rano. Ta poranna magia jest okropna. – Twarz czarodziejki wykrzywił grymas. − Siadaj, kochana. Zaraz zrobię ci coś ciepłego do picia.

− Gdzie byłaś?

− Mieliśmy zebranie Rady Czarodziejów.

Dorada uśmiechnęła się tylko współczująco, starając się ukryć niepokój.

Na zebraniach Rady Czarodziejów powinni się zapewne stawić wszyscy czarodzieje. Fannil Argentsal tego ranka był na dziecińcu ipowstrzymał mnie przed całkowitą utratą kontroli. Dlaczego mnie okłamujesz, Wando?

− Tak rano? – spytała zamiast tego.

− Mamy ważne zadanie. Jutro o świcie wyjeżdżam do…

− Wyjeżdżasz?! – Dziewczyna zerwała się na równe nogi. – A Elgan? Obiecałaś! Obiecałaś, że zaniesiesz mu medalion!

− Dorado, nie unoś się, proszę. Obiecałam i dotrzymam obietnicy. Mam jednak obowiązki względem królestwa. Złożyłam władcy przysięgę i muszę wykonać powierzone mi zadania. To moja praca. Mój obowiązek.

Dorada kolejny raz tego dnia powstrzymała się od powiedzenia na głos, co myśli o królu Villperuny.

− W takim razie oddaj mi medalion – zażądała, wyciągając dłoń. – Sama mu go zwrócę.

− Sama? – Wanda uśmiechnęła się pobłażliwie i pokręciła głową. – Chyba zapomniałaś, kim on jest.

− Jest wąpierzem, który kiedyś był człowiekiem. Doskonale o tym pamiętam.

− Nikt nie zostaje wąpierzem przez przypadek – odparła chłodno czarodziejka, nalewając do kubka pachnący różą i miodem napój. Machnęła dłonią w stronę naczyń i po chwili iskrząca magia podgrzała wodę, uwalniając zapach pływających w niej suszonych kwiatów i ziół. − Może nie pamięta, kim jest, ale na pewno nie był dobrym człowiekiem, skoro stał się demo…

Wanda przygryzła wargę i pośpiesznie odstawiła dzban, z którego ulatywała aromatyczna para.

− Przepraszam – powiedziała, podając Doradzie kubek. – Wiesz, że…

− W porządku. Nie gniewam się. Nie za to…

Chwilę niezręcznej ciszy przerwało ciche pukanie do drzwi. Wanda posłała kilka srebrnych iskier w stronę wejścia.

− Otwarte! – zawołała.

Zza progu wychylił się drobny mężczyzna w szarych szatach i spiczastym kapeluszu.

− Wybacz, czarodziejko Wando, że przeszkadzam, ale kazano mi wezwać panią do wozowni.

− Kto kazał mnie wezwać?

− Czarodziejka Maranti. – Posłaniec uśmiechnął się przepraszająco. − Uparła się, że wszyscy czarodzieje powinni udzielić mocy opiekuńczej jednocześnie.

− To zwykły czar ochronny na wozy i konie. Co za różnica, czy zrobimy to razem, czy osobno? – Wanda westchnęła i uniosła ramiona, jakby właśnie przemawiała do bogów. Choć z wyrazu jej twarzy można było wyczytać wyraźną pogardę dla Maranti, nałożyła jednak na siebie ciemnozielony płaszcz i podeszła do drzwi. – Pozostali już tam są?

− Nie. Tylko Maranti, ale już posłaliśmy po resztę.

− Wybacz mi, Dorado. Muszę na chwilę cię opuścić. To nie potrwa długo. Proszę, nie wychodź na ten mróz, zanim się nie ogrzejesz.

Dziewczyna pokiwała głową, po czym wyciągnęła się wygodnie w fotelu, by zapewnić Wandę, że grzecznie tu na nią poczeka. Nie wytrzymała jednak długo w tej pozycji. Chwilę po tym, jak drzwi się zamknęły, wstała i podeszła do wysokich pod sam sufit regałów, na których piętrzyły się stosy ksiąg. Zachłannie wodziła po nich wzrokiem, wiedząc, że nie ma zbyt wiele czasu. Jej uwagę przykuł cienki złoty tom. Stanęła na palcach i wyciągnęła rękę. Już prawie chwyciła jego błyszczący grzbiet, gdy nagle za jej plecami rozległ się męski głos.

− Ciekawy wybór.

Obróciła się i przywarła plecami do półki.

− Ja jednak poleciłbym tobie inną księgę.

Zdezorientowana utkwiła wzrok w mężczyźnie w ciemnej szacie, który powoli szedł w jej stronę. Zatrzymał się przed regałem i zaczął wodzić palcami po starych woluminach.

− Ja tylko chciałam coś poczytać. Cokolwiek. Czekam na Wandę i żeby się nie nudzi…

− Proszę. Ostatni rozdział jest najciekawszy. – Nieznajomy uśmiechnął się i podał jej grubą, czarną księgę. Dorada uważnie obserwowała człowieka pachnącego ziołami i chłodem poranka. Miała wrażenie, że już go kiedyś widziała.

− Kim pan…?

Bursztynowe oczy zamigotały złotymi refleksami, choć stał tyłem do kominka i okna. Dorada odruchowo zmrużyła powieki, by lepiej mu się przyjrzeć.

− Ach, racja. Gdzie moje maniery. Herrigen z Rieny. Jestem czarodziejem.

− Z Rieny? To rodzinne miasto Wandy.

− Moje także – wyznał i poprawił włosy koloru ciemnego miodu, które co rusz opadały na jego smukłą twarz.

− Wanda nie mówiła, że przybył nowy czarodziej…

− Gdzie ona się podziała? – przerwał jej, uśmiechając się do niej jak serdeczny przyjaciel. Dorada, zmęczona już rozmową z Wandą, nie wypomniała mu, że zignorował jej uwagę.

Czarodzieje zaczynają mnie naprawdę irytować – pomyślała.

− Jakaś Matati wezwała ją do wspólnych… czarów.

− Maranti?

− Yhm.

− No to nie mam co liczyć, że Wanda za chwilę się tu zjawi. Skora Maranti zawołała Wandę, to mnie też pewnie szuka. Cóż, bywaj…

− …Dorada.

Herigen przez chwilę milczał. Uśmiechnął się i znów złote refleksy zalśniły w jego oczach.

− Miło było cię poznać, Dorado. Do zobaczenia.

Patrzyła, jak czarodziej odchodzi, mając nadzieję, że się odwróci. Chciała jeszcze raz spojrzeć mu w oczy i upewnić się, że migoczące złote drobinki w jego tęczówkach to było zwykłe przywidzenie. Nie odwrócił się jednak. Zniknął za drzwiami i Dorada została sama w wielkiej, cichej komnacie wypełnionej księgami.

Księga!

Spojrzała na gruby, oprawiony czarną skóra manuskrypt. Pogładziła opuszkami palców wyżłobiony na okładce kołowrót poprzecierany czymś ostrym, jakby ktoś chciał go ukryć. Nieregularne cienie zatańczyły pod jej stopami. Przerażona rzuciła księgę na biurko czarodziejki. Ciche szepty w jej głowie ucichły równie szybko, jak się pojawiły. Dorada zacisnęła powieki.

Muszę być silna – mówiła sobie w myślach. Nie jestem już szamanką. Nie jestem już nawet do końca człowiekiem.Muszę nauczyć się panowania nad mocą. Albo ja ją poskromię, albo ona przejmie nade mną kontrolę.

Podeszła do starej księgi i ostrożnie położyła na niej dłoń. Policzyła w myślach do dziesięciu, starając się opanować strach. Tym razem nic się nie wydarzyło. Poczuwszy się nieco pewniej, Dorada odetchnęła z ulgą.

Októrym rozdziale mówił ten dziwny czarodziej?

Usiadła za biurkiem Wandy i powoli przysunęła do siebie księgę. Po chwili uznała, że cienie musiały dać jej spokój, więc zaczęła przewracać pożółkłe strony.

− Ostatni rozdział jest najciekawszy… – powtórzyła szeptem słowa Herrigena.

Odnalazła właściwą stronę i zmrużyła powieki. Pismo było koślawe i nazbyt ozdobne, co utrudniało lekturę. Z trudem odczytała tytuł rozdziału: Oplugawych praktykach wiedźmowych. Dorada wstrzymała oddech.

Skąd on wiedział…?

Wystraszona zamknęła z hukiem księgę. Kurz uniósł się w powietrzu, migocząc odbitym światłem porannego słońca. Wyjrzała przez okno w obawie, że żołnierze czekają już na nią, by zawlec ją do kata albo wepchnąć do lochu. Nikogo jednak nie było. Oddychała szybko i łapczywie, jakby właśnie znalazła kryjówkę po długiej ucieczce. Potarła dłonią oczy i pośpiesznie schowała księgę za krajkę, która przepasała suknię. Narzuciła na siebie biały płaszcz, zakrywając szczelnie wolumin. Przez chwilę zastanawiała się, co zrobić.

Może to czysty przypadek – pomyślała. Może ten czarodziej się zwyczajnie pomylił? Pewnie dał mi nie tę księgę, którą zamierzał. Może miałam trafić na rozdział oziołach iich leczniczych właściwościach?

Wanda kazała jej poczekać, ale jak mogła czekać, gdy w końcu znalazła w tych dziwnych okolicznościach właściwą księgę?

− Wanda… Niech to licho – zaklęła pod nosem.

Owinęła pas wokół płaszcza i napisała krótką notatkę do czarodziejki.

Wybacz, kochana Wando. Musiałam wyjść. Odwiedzę cię wieczorem.

Przeczytała tekst i dopisała:

Nie martw się o mnie. Już się ogrzałam.

Na szczęście drzwi czarodziejki zamykały się same, gdy tylko magia wyczuwała, że nikogo nie ma w środku. Dorada wymknęła się więc, dziękując w duchu, że Wanda jest tak zdolną czarodziejką i nie musi czekać na jej powrót.