Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
I tom serii „Magiczne miejsce”
Tak, to było kuszące – założyć tutaj hotel i nie
martwić się o nic więcej, nie być związanym terminami, sprawami, spotkaniami.
Żyć w rytmie natury, może kupić sobie psa
i włóczyć się z nim po łąkach w dolinie?
Witold Mossakowski, młody pracownik ministerstwa, przyjeżdża do Idy, bo tutaj kupił podupadający pałac.
To magiczne miejsce skradło jego serce na zawsze. Nie tylko ono, ale i mieszkający w nim ludzie – osoby nietuzinkowe i pełne pasji, o oryginalnych zainteresowaniach. W jego życiu pojawia się też urocza dziewczyna, Mila Bielak, wielbicielka kotów i astronomii, której przeszłość kryje pewną tajemnicę…
Właśnie tutaj, w przepięknej dolinie pełnej kwiatów, z których dawna właścicielka pałacu, hrabina Tyczyńska, destyluje swe czarodziejskie perfumy, Witold zaczyna rozumieć, co jest dla niego ważne.
„Magiczne miejsce” to ujmująca historia o poszukiwaniu szczęścia i konieczności pogodzenie się ze sobą i ze swoimi wspomnieniami. Życie naprawdę może się zmienić w jednej chwili, tylko trzeba umieć dostrzec, że ta chwila właśnie nadchodzi i cieszyć się nią.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 436
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Imię moje: Izmael. Przed kilku laty – mniejsza o ścisłość jak dawno temu – mając niewiele czy też nie mając wcale pieniędzy w sakiewce, a nie widząc nic szczególnego, co by mnie interesowało na lądzie, pomyślałem sobie, że pożegluję nieco po morzach i obejrzę wodną część świata.
Herman Melville, Moby Dick[1]
1.
„Najokrutniejszy miesiąc – kwiecień”[2]. T. S. Eliot, który wypowiedział te słowa, na pewno miał rację, choć oczywiście nie był autorem niniejszej historii.
Kwiecień jest okrutnym miesiącem, zwłaszcza w naszym niezbyt gościnnym klimacie, który ostatnio obfituje w same anomalie: burze, susze, gradobicia i podtopienia, jak kraj długi i szeroki. W taki właśnie deszczowy, błotnisty i zimny kwietniowy dzień nasz bohater przemierzał swoim eleganckim terenowym samochodem polne drogi niezwykle malowniczej krainy. Nie miał jednak czasu zachwycać się niecodziennością swej sytuacji, bo był bardzo zdenerwowany, jak to bywa w przypadku wyższego urzędnika państwowego, który w dodatku podejrzewa, że popełnił właśnie życiowy błąd i łatwo się zeń nie wywinie.
Witold Mossakowski – bo o nim traktuje ta opowieść – miał trzydzieści pięć lat i naturę hazardzisty. Sprawował ważną funkcję w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, a życie osiadłe nigdy nie było jego powołaniem. Przez te kilkanaście lat od ukończenia studiów, a nawet jeszcze wcześniej, bo w ich trakcie, zwiedził świat wzdłuż i wszerz. Nie potrafił zapuszczać korzeni, uważając, że oznacza to kłopoty. Wielkie. Z sąsiadami, władzami, namolnymi znajomymi, upierdliwymi dozorcami itp., itd. A Witold to był wolny duch, który, jak mówi ewangeliczne powiedzenie: „tchnął, kędy chciał”.
Tym razem jednak wybrał się na wycieczkę nie w celach odkrywczych, turystycznych ani tym bardziej zawodowych. Odwiedzał tę zapomnianą przez Boga i jego szanownych świętych krainę, ponieważ parę miesięcy wcześniej nabył w tej okolicy zabytkową posiadłość – popegeerowski kawał ziemi z pałacem, malowniczym parkiem i przyległościami, wszystko dość mocno zaniedbane.
Teraz, z wysiłkiem meandrując przez błota, zastanawiał się, co u licha go podkusiło, żeby to zrobić. Utopił znaczną część swego – sporego, co prawda – majątku w zaklęty dwór na końcu świata i właściwie trudno było dociec, jakie motywy nim kierowały.
Pamiętał jedno. Kiedyś, zupełnie niebacznie, zwierzył się koledze – też prawnikowi, ale specjaliście od nieruchomości – ze swego romantycznego marzenia. Gdy znudzi mu się już zgiełk wielkiego miasta, urzędowanie od 6.30 do 22.00, z małą przerwą na kawę, to chciałby uciec gdzieś daleko, gdzie naprawdę – jak w piosence Urszuli Sipińskiej – „zatrzymał się w polu czas”, czy jakoś tak, bo Witold nigdy nie był dobry w zapamiętywaniu słów popularnych niegdyś szlagierów.
Kolega pokiwał głową i wydawało się, że jest to kolejna rozmowa przy wódce i słonych paluszkach, z której nie wynika nic poza kacem i strasznym pragnieniem, lecz okazało się inaczej.
Parę miesięcy później, gdy dyskusja o urokach dworu wydawała się dawno zapomniana, niespodziewanie odezwał się telefon Witolda.
Zadzwonił nagle i w krytycznym momencie. Mossakowski, wraz z całą ekipą rządową, był właśnie w Brukseli na szczycie Unii Europejskiej. Marek, ów prawnik od nieruchomości, zatelefonował, gdy w stolicy Belgii zaczynał się przedpołudniowy ruch, a Witold, śmiertelnie zmęczony długimi rozmowami, usiłował odespać stres.
Nie udało się. Gdy rozległ się sygnał telefonu, całkowicie przytomny zerknął na wyświetlacz i warknął mało zachęcająco:
– Czego?
Nie miał ochoty na rozmowę z żadnym dawnym kumplem czy jakimś dziennikarzem, który otrzymał jego numer dzięki niegdysiejszemu kumplowi (niech ich obu piekło pochłonie, niech im kurzajki obsypią wszystkie kończyny, a zwłaszcza górne, którymi wystukują cyfry na klawiaturze, niech im języki skołowacieją).
– Witek? – odezwał się przytłumiony głos z oddali, znajomy, ale nie do końca, bo Witold chwilę musiał się zastanowić, zanim rozpoznał Marka Wilczyńskiego. Poczuł ulgę, że to nie żaden namolny pismak.
– Cześć, Marek, co tam? – zapytał słabiutkim głosem, bo tuż po zakończeniu wieczornej tury rozmów niezwykle sympatyczny przedstawiciel Słowenii, która wówczas przewodniczyła Unii, poczęstował go swoją narodową przekąską, czyli suszoną szynką o dźwięcznej nazwie kraški pršut oraz – i to było znacznie gorsze – słynnym winem, malvaziją. Po kilku butelkach przyjaźń polsko-słoweńska kwitła i rozwijała się znakomicie. W tej sytuacji Witold naprawdę nie miał ochoty na podtrzymywanie rozmowy, ale Marek nie rezygnował:
– Pamiętasz, stary, tę naszą dyskusję o nieruchomościach?
Witold pamiętał, ale jakoś nie czuł się na siłach o tym rozmawiać. W stanie ducha i umysłu, w jakim obecnie się znajdował, łatwo byłoby mu wcisnąć Inflanty wraz z Kłajpedą lub czymkolwiek innym. Próbował zatem szybko zakończyć pogawędkę, mamiąc kolegę przełożeniem jej na inny sprzyjający termin. Nic z tego. Agent od nieruchomości jest jak rekin w tropikalnym morzu – gdy poczuje krew, nie zrezygnuje. A Marek nie zamierzał wypuścić takiej okazji z ręki.
– Słuchaj. To niebywały interes. Znalazłem dla ciebie fantastyczną posiadłość. Stary dwór, zabytkowy park i spory kawałek ziemi.
– Jak spory? – zapytał niespodziewanie Witold, zaskakując tym samego siebie.
– Ze czterdzieści hektarów, ale okolica przepiękna, cisza, lasy, pagórki – zachwalał Marek z nachalnością zdesperowanego telemarketera, usiłującego sprzedać supergarnki z kosmicznej stali lub pościel z wielbłądziej wełny.
Witold przez chwilę myślał, że się przesłyszał, ale chyba jednak nie. Popatrzył bezradnie w okno, potem równie nieprzytomnie rozejrzał się po minimalistycznym wystroju swego hotelowego pokoju i wreszcie spytał:
– Co ja, twoim zdaniem, mam zrobić z taką ilością ziemi?
– Nie wiem, może zaczniesz coś uprawiać, na przykład rzepak lub wierzbę energetyczną? To chyba będzie dosyć opłacalne w niedługim czasie. Albo krowy zaczniesz osobiście wypasać? To by ci dobrze zrobiło na zszargane dyplomacją nerwy.
– Daj spokój. Nie widzę się raczej w malowniczej roli pastuszka.
Po drugiej stronie zaległa cisza, jakby Marek Wilczyński przez chwilę naprawdę rozważał pomysł, że jego szkolny kolega, obecnie urzędnik w randze równej wiceministrowi, na stare lata zostanie bosonogim sierotką i z witką wierzby energetycznej w dłoni poświęci się nadzorowaniu stada jakiegoś bydła, trzody lub nawet ptactwa.
– Hm… – powiedział, gdy już uporał się z tym obrazkiem. – Witek, wiem, że nie masz czasu, więc wyślę ci mailem zdjęcia wraz z kosztorysem. Cena jest po prostu śmieszna, nie sprzedali tego na trzech kolejnych licytacjach, ale decyduj się szybko, bo mam jeszcze kilku chętnych. Ponieważ jednak dbam o ciebie, mój przyjacielu, więc tobie zaproponowałem jako pierwszemu. Uwierz mi, to jest niezwykła okazja – gadał tak jeszcze przez chwilę, a Mossakowski, kołysany jego monotonnym głosem, zaczął przysypiać nad słuchawką.
Miał pewne wątpliwości, czy powinien okazywać wdzięczność. W każdym razie w tej chwili czuł się zwolniony od podejmowania jakiejkolwiek decyzji; cieszył się wręcz, że kolega przestał mu mówić do ucha i może spokojnie położyć się do łóżka.
Wieczorem przed bankietem, kierowany zawodowym nawykiem, sprawdził jeszcze pocztę mailową. Dokumentacja przesłana przez Marka była interesująca. Gdy zobaczył zdjęcia dworu, nie mógł uwierzyć własnym oczom, bo podobnej architektury w życiu nie widział. Był to chyba najbardziej eklektyczny i najdziwniejszy budynek na świecie. No i trudno go nazwać dworem – raczej pałacem, biorąc pod uwagę architektoniczną ambicję. Ogród, a właściwie park, też wyglądał intrygująco – pełen niesamowitych rzeźb i oczek wodnych.
Cudaczne – pomyślał i przejrzał wycenę oraz sugerowany koszt remontu. Tak się akurat składało, że nie przekraczało to jego możliwości finansowych – budynek był w zaskakująco dobrym stanie technicznym. Posiadłość budziła zainteresowanie, a dom z bezrękim posągiem nad wejściem – sympatię. W Witoldzie drgnęła wspomniana wyżej żyłka hazardzisty. Nie namyślając się dłużej, wybrał numer telefonu Marka i zaakceptował ofertę. To była prawdziwa przygoda, odczuwał dreszcz radości podobny do tego, jaki towarzyszył mu podczas nurkowania na rafie koralowej czy wędrówek po pustyni.
Właśnie w efekcie tych wszystkich wydarzeń jego terenowe auto prawie zakopało się w błocie. Wiosna zupełnie nie nadawała się na tego typu wędrówki ludów, ale w innym okresie roku po prostu nie mógł pozwolić sobie na urlop.
Westchnął ciężko i po raz kolejny sprawdził wskazania nawigacji, która nie przydawała się tak naprawdę do niczego. Zresztą, jak pocieszył się, „prawdziwie zacne miejscowości nigdy nie są na nich umieszczane”[3]. Z powodu niskiej gęstości zaludnienia nie miał nawet kogo zapytać o drogę. Trudno się zatem dziwić, że zapadał już zmrok, gdy Witold dotarł do Idy, miejscowości na końcu świata, gdzie nabył posiadłość rodziny Tyczyńskich.
– Sołtys Idy nazywa się Bielak – pouczył go przed wyjazdem Marek. – Ma dla ciebie klucze, moi ludzie pracują nad remontem dworu, będziesz mógł dopilnować ostatniego etapu prac.
Ida była wioską z dziecięcej bajeczki, rozrzuconą w malowniczy sposób na niewielu pagórkach. Kilka drewnianych chałup majaczyło w półmroku, niezbyt wyraźnie widać było płoty, małe ogródki i zarysy sylwetek wiosennych kwiatów. Witold z niemałym wysiłkiem odszukał dom z tabliczką „Sołtys”, który – jak się okazało – wyróżniał się zdecydowanie z otoczenia. I to nie dzięki ciekawemu designowi, uwzględniającemu na przykład potłuczone talerze na elewacji, bądź odważnej koncepcji projektanta – „gargamela” z kolumną dorycką i architrawem. Rzucał się w oczy ze względu na swoją nietypowość. Przedstawiał obraz dość szalonych eksperymentów architektonicznych – właściwie składał się z samych dobudówek, choć wydaje się to zupełnie niemożliwe. Witold nie potrafił jednak odpowiedzieć na pytanie, która część domu powstała jako pierwsza – finezyjna kompozycja z pustaków wydawała się stanowić jakąś pierwotną formę, lecz z kolei czworokątna niby stodoła z drewna była na pewno starsza. Nad gankiem domek miał dodatkowo coś w rodzaju koślawej wieżyczki, która nie wiedzieć czemu służyła.
Zapukał do drzwi bez większej nadziei, bo we wszystkich oknach panowała ciemność. Sołtys i jego rodzina najwyraźniej preferowali spędzanie kwietniowych wieczorów poza domem. Witold westchnął, zapalił papierosa i usiadł na ganku. Cisza, przerywana od czasu do czasu szczekaniem psa, lekko go przerażała. Nigdy czegoś takiego nie doświadczył. Nad głową rozpościerało się ciemne, rozgwieżdżone niebo, a powietrze przesycone było ciepłym aromatem kwiatów. Ogarnął go spokój.
2.
Od strony drogi dały się słyszeć kroki. Wstał i zobaczył młodą kobietę o długich, kręconych włosach. Miała około trzydziestu lat, a jej wygląd zupełnie nie pasował do obrazu wieśniaczki z zapomnianej przez Boga osady. Myśląc o mieszkańcach Idy, Witold wyobrażał ich sobie jako typy rodem ze skansenu wsi polskiej, w strojach z epoki wczesnego Gierka, a gumofilce i kraciaste chusteczki nachalnie dominowały w tym obrazie. Nadchodząca dziewczyna była ubrana w długi płaszcz i spodnie w stylu hippie. Oczywiście o chusteczce i walonkach nie było mowy.
– Dzień dobry. Szukam sołtysa Bielaka – powiedział, gdy tylko zbliżyła się do niego. Wyciągnęła zza pazuchy małego kota i postawiła go na ganku.
– Dzień dobry, a właściwie dobry wieczór – odparła i wskazując na kota, dodała: – Właśnie dostałam go od naszych nauczycieli. Oni hodują koty, może i pan weźmie jednego?
– Chyba nie, nie przepadam za tymi zwierzakami – wyjaśnił Witold, niezupełnie zgodnie z prawdą. Miał raczej ambiwalentny stosunek do zwierząt: psów, kotów i rybek akwariowych. Nie żeby ich jakoś specjalnie nie lubił, ale kochać też nie miał za co. Dziewczyna tymczasem kontynuowała wywód o kotach, mocując się z zamkiem w drzwiach:
– Niesłusznie. Koty są bardzo mądre i zazwyczaj same wybierają sobie właścicieli.
– I ten panią wybrał? – zainteresował się Witold, obserwując małe stworzenie, które z powagą zainicjowało wieczorną toaletę.
– A żeby pan wiedział – roześmiała się, zapraszając go ruchem ręki do środka. – Wszedł mi po nodze na kolana, gdy graliśmy w karty. Musiałam go zabrać.
– Jestem Witold Mossakowski… – przedstawił się, choć wąski i ciemny przedpokój przybudówki należącej do starej stodoły niezbyt sprzyjał eleganckim prezentacjom.
– Domyśliłam się. Pan Wilczyński mówił, że posiadłość Tyczyńskich kupuje minister, ale myślałam, że każdy minister jest stary i łysy.
– Jestem zaledwie podsekretarzem stanu, czyli wiceministrem, i to jednym z kilku, więc pani uwaga jest jak najbardziej słuszna. Droga awansu jest tak długa, że być może naprawdę zdążyłbym się zestarzeć i wyłysieć, zanim bym osiągnął wyższe stanowisko. Czy pani ojciec jest w domu? – ciągnął niezrażony.
– A czego pan chce od mojego ojca? – zdziwiła się młoda kobieta, zapalając światło w pokoju, do którego weszli. Był ogromny i prawie całkowicie zapełniony książkami i innymi szpargałami. W kącie znajdowały się kręcone schody, prowadzące, jak domyślił się Witold, na ową koślawą wieżyczkę.
– Miałem się zgłosić do pana sołtysa po klucze i dokumenty – objaśnił cierpliwie Witold.
– Zaraz je panu dam. – Dziewczyna odwróciła się do niego z uśmiechem i wyciągnęła rękę. – Mila Bielak, ja jestem sołtysem Idy.
– Przepraszam, głupio wyszło – powiedział, lekko zaskoczony. – Marek nic mi nie mówił.
– To się właściwie ciągle zdarza. – Sołtys Mila machnęła ręką. – Napije się pan kawy?
– Chętniej herbaty, jeżeli można.
Przenieśli się do kuchni, która, jak ocenił Witold, znajdowała się z kolei w budynku z pustaka. Jej centralnym urządzeniem był duży piec, obudowany pięknymi kaflami w kolorze kobaltowego błękitu. Mila fachowo roznieciła ogień i postawiła na nim czajnik.
– Pański dom jest już prawie gotowy. Ma pan szczęście, że zarząd PGR-u dbał o pałac i nie wymagał on kapitalnego remontu. Myślę, że może pan tam spokojnie przenocować. Jeżeli nie będzie panu odpowiadał nocleg w pustych komnatach, to proszę wrócić do wsi. Ksiądz pana przyjmie, już się zadeklarował.
– Bardzo dziękuję, ale chyba to nie będzie konieczne – szybko zaprotestował Witold, nieco przestraszony ewentualnością noclegu na plebanii. Nie wiadomo, jakie tam panują zwyczaje. Może trzeba odleżeć krzyżem przed snem dwie godziny albo śpiewać w chórze na nieszporach?
– Na długo pan przyjechał? – Woda zabulgotała i pani sołtys zdjęła czajnik z ognia, nalewając wrzątku do fajansowego dzbanka, a po całym pomieszczeniu rozszedł się zapach ziół.
– Nie wiem, na pewno na kilka tygodni, muszę wykorzystać zaległy urlop.
– Niezbyt dobra pora na wakacje – oceniła, stawiając dzbanek na dużym sosnowym stole, odgarnąwszy najpierw kilka książek i jakieś papiery. – Na pewno będzie pan potrzebował kogoś do pomocy w domu. Już rozmawiałam z panią Kowalową, która gotowała dla robotników remontujących dwór. To świetna gospodyni, będzie pan zadowolony.
Witold był poruszony tempem załatwianych tu spraw. Zawsze mu się wydawało, że na wsiach każda rzecz musi najpierw odleżeć i nabrać mocy urzędowej. Podzielił się tym spostrzeżeniem z dziewczyną. Mila uśmiechnęła się, podając mu filiżankę.
– Niech się pan nie dziwi. Jest pan najznamienitszym mieszkańcem Idy, wszyscy się panem interesują i plotkują od kilku miesięcy.
Witold, dosyć mocno przerażony, poprawił sobie na nosie druciane okularki i spróbował skierować rozmowę na tematy neutralne.
– Proszę mi lepiej powiedzieć, czego się tu mogę spodziewać, interesują mnie zwłaszcza miejscowe atrakcje.
– Właściwie nie ma żadnych – stwierdziła, mieszając herbatę. – Nawet gorzej niż w tym starym dowcipie: „Macie tu jakieś życie nocne? Mamy, mamy, ale dzisiaj jest chora”.
Oboje się roześmiali i Witold trochę się odprężył. Zaczął nawet mieć nadzieję, że może nie popełnił aż tak straszliwego błędu, w końcu „dzisiaj żyjem, jutro gnijem”[4], jak mawiał ksiądz Robak, a to przecież uznany klasyk. Mila tymczasem kontynuowała, popijając herbatę.
– Sklep objazdowy jest raz w tygodniu, mogą panu przywieźć gazety z sześciu dni, poza tym asortyment dla niewybrednych. Chleba nie sprzedają, tutaj każdy sam piecze, musi pan złożyć specjalne zamówienie, proszę o tym pamiętać. Lekarza nie ma – jest tylko pani Tekla Tyczyńska, która leczy ziołami, ale bardzo skutecznie.
– Tyczyńska? – zdziwił się mocno Witold. – Właścicielka majątku?
– Była właścicielka. Pomijając fakt, że obecnie to pan jest właścicielem, Ida została rozparcelowana po wojnie i był tu, jak już wspomniałam, PGR. Pani Tekla mieszka w małym domku myśliwskim na skraju lasu. Obawiam się, że kupił ją pan razem z posiadłością, podobnie zresztą jak kościół.
– Słucham?! – Tym razem Witold nie dowierzał własnym uszom.
– No, tak. Kościół, a właściwie kaplica, znajduje się na pańskim terenie, jest częścią dworu. Korzystaliśmy z niej do tej pory, ale teraz decyzja należy do pana. – Mila wzruszyła ramionami, najwyraźniej dystansując się od całej sprawy.
– A ksiądz? Jest zadowolony z tej sytuacji? – zainteresował się Witold, który zaczął teraz widzieć propozycję noclegu na plebanii w zupełnie innym świetle. Mógł to być początek trudnych negocjacji albo i czegoś gorszego.
– W Idzie nie ma księdza katolickiego. Jest duchowny prawosławny, ojciec Witalis, ale odprawia msze dla wszystkich. Ksiądz Prochor przyjeżdża dwa razy do roku – stary jest, a do Brzózek Wielkich kawałek drogi i to nie najlepszej, ale pański samochód nawet w zimie przejedzie. Witalis umówił się z księdzem, że zaopiekuje się parafią – tu prawosławnych chrześcijan i katolików jest po połowie.
Witold pokręcił z niedowierzaniem głową. Takie rzeczy po prostu się nie zdarzały w znanym mu świecie. No, ale ten nie wydawał się znany, najwyraźniej był to jakiś rodzaj społeczeństwa alternatywnego, o którym – co prawda – wielokrotnie słyszał, ale nigdy go nie widział.
– Oprócz tego jest szkoła, tak? – zapytał, bo autentycznie zaczęło go to fascynować.
– Owszem. Mamy piętnaścioro dzieci. Jestem przewodniczącą komitetu szkolnego i członkiem rady parafialnej. Mieszka tu dwóch nauczycieli, którzy uczą wszystkich przedmiotów. Ja, pani Tekla i Witalis uczymy przedmiotów dodatkowych.
– Czego pani uczy? – zaciekawił się Witold.
– Hiszpańskiego, czasem geografii, a chętnych astronomii – odparła niezbyt skwapliwie, bo – jak Witold zdążył już zauważyć – mało mówiła o sobie. Przy okazji wyraził zdumienie organizacją nauki szkolnej w Idzie.
Mila ponownie wzruszyła ramionami i wydobyła duży pęk kluczy z kredensu oraz teczkę pełną różnych papierów i podała mu.
– To pańskie klucze i reszta rzeczy. Budynek jest na wzgórzu, dobrze go widać z drogi, bo wznosi się nad naszą doliną.
Witold podziękował za herbatę i się pożegnał. Odprowadziła go na ganek.
Wsiadając do samochodu, popatrzył jeszcze raz na niesamowity dom.
– Przepraszam bardzo, intryguje mnie ta wieżyczka…
– Dosyć koślawa, prawda? – uśmiechnęła się, ale bynajmniej nie z zakłopotaniem, raczej z dumą. Najwyraźniej uważała, że jej dom prezentuje się atrakcyjnie i okazale.
– No cóż, cud architektoniczny to nie jest – powiedział szczerze, choć tak po prawdzie szereg dziwnych dobudówek wydawał mu się sympatyczny. Widać było wysiłek, jaki ktoś włożył w upiększenie siedziby, nawet jeśli wyniki były niewspółmierne do chęci.
– Dzieci pomogły mi ją zbudować. To obserwatorium astronomiczne – wyjaśniła, znowu robiąc nieokreślony ruch ręką. Przypatrywała mu się przy tym badawczo spod grzywy kręconych włosów.
– Ma pani lunetę?
– Teleskop – poprawiła go. – Nazywa się „poszukiwacz komet”, mamy całkiem niezłe wyniki.
– W kometach? – drążył zagadnienie niezrażony, choć pani sołtys raczej nie wykazywała chęci do dalszej pogawędki.
– Tak, ale nie tylko. – Gestem dłoni zakończyła temat. – Jak będzie pan miał jakieś pytania, to proszę podjechać do mnie albo do szkoły.
Witold zrozumiał. Audiencja z Milą była zakończona. Czas wycofać się na z góry przyjęte pozycje. Pożegnał się krótko i wskoczył do samochodu.
3.
Już pierwsze spojrzenie na posiadłość objawiło mu prawdę w całej przerażającej okazałości – to, co kupił jako „dwór z przyległymi zabudowaniami”, było tak naprawdę eklektycznym pałacem z początku XX wieku. I to sporych rozmiarów. Budynek był piętrowy, wzniesiony z czerwonej cegły i jasnego kamienia, ozdobiony niezliczonymi wieżyczkami, loggiami oraz werandkami. Nad ryzalitem w głównej elewacji wznosiła się kolumna, zwieńczona bezgłowym i bezrękim posągiem.
– Boże święty! – jęknął Witold, przyglądając się ze zdumieniem swej nowej siedzibie, którą wcześniej widział tylko na zdjęciach, gdzie nie przedstawiała tak imponującego wyglądu. – A cóż to jest?
– Pan Mossakowski? – rozległo się wołanie z ganku. Witold wysilił wzrok w zapadającym szybko mroku i dostrzegł krępą kobietę, wycierającą dłonie w ścierkę.
– Tak, to ja – przytaknął, zastanawiając się, czy jest już za późno na ucieczkę. Doszedł do wniosku, że nie ma na nią szans.
– Witam pana. Jestem Gertruda Kowal, gotuję dla robotników, którzy remontują dwór.
– Pałac… – sprostował nieśmiało, przyglądając się po raz kolejny budynkowi.
– Mam nadzieję, że nie robi to panu różnicy, dwór, pałac, wszystko jedno. Przygotowałam dla pana kolację, bo wiedziałam, że będzie pan wolał zatrzymać się u siebie, a nie u księdza. Iwana ma wiele zalet, ale okropnie gotuje i dobrze pan zrobił, że pan tam nie zanocował.
Witold, wciąż jeszcze oszołomiony, wszedł do środka. Pachniało gipsem i świeżą farbą. Wnętrze domu było równie niesamowite: z hallu wchodziło się do otoczonego drewnianym gankiem westybulu. Ganek obiegał oba piętra domu i prowadziły z niego drzwi do wszystkich pomieszczeń. Te na parterze były w większości niewykończone – stały w nich drabiny i poniewierały się pędzle. Gdy uniósł głowę, ujrzał okrągły sufit, w którego środku znajdował się zwornik. Zapewne kiedyś przez obie kondygnacje zwieszał się tu żyrandol lub może nawet ozdobny świecznik. Ujrzał go oczyma wyobraźni – wielkie dębowe koło, na którym w rzędach ustawiano świecie. Ich migotliwy, ciepły blask rozprasza się tajemniczo na ścianach i sprzętach. Cienie przemykają po korytarzach, błądzą na schodach.
Otrząsnął się szybko z tego wyobrażenia, żywcem zaczerpniętego z gotyckiej opowieści grozy. Spojrzał ponownie w dół. Obok werandy znajdowały się drzwi do kuchni, z której dochodziły smakowite zapachy.
Witold wszedł tam, nie ociągając się. W kuchni – zwyczajem przyjętym najwyraźniej w tej okolicy – królował ogromny piec z zielonymi kaflami. Na dużym, drewnianym stole stały ciasta i wędliny. Pomiędzy półmiskami życzliwa ręka gospodyni ustawiła bukiet z polnych kwiatów. Było swojsko, ciepło i przytulnie.
– Niech pan siada – zachęciła go Kowalowa, mieszając energicznie w garnku. – A to mój syn. – Wskazała na siedzącego w kącie chłopaka, którego Witold nawet nie zauważył z powodu mroku. – Mirku, przywitaj się.
Potomek gospodyni był wysokim, chudym młodzieńcem w wieku około dwudziestu lat. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i radośnie pomachał Witoldowi ręką.
– Mamusiu, ale fajny – zwrócił się do matki. – I samochód też fajny.
– Mirek, uspokój się! – huknęła na niego kobieta, nalewając zupę. – Niech pan wybaczy, on już taki jest. Zabieram go wszędzie ze sobą, bo boję się go zostawić w domu, żeby się czymś nie zatruł albo palucha nie wsadził w gniazdko.
– Nie ma problemu – uspokoił ją Witold, patrząc, jak chłopak bawi się resztkami ciasta, lepiąc z niego rozmaite kształty. Młody człowiek przypominał mu dobrze wyrośniętego bohatera powieści Güntera Grassa – Oskara Matzeratha, który dźwiękiem swego głosu wybijał szyby.
– A wie pan, że tu straszy? – spytał Mirek, zauważywszy zainteresowanie Witolda.
– Nie opowiadałbyś bzdur – skarciła go matka. – Proszę na to nie zwracać uwagi, on ma takie swoje obsesje: a to, że straszy, a to, że diabły pokazują się na łąkach w dolinie… – Zamachnęła się na syna ścierką. – Utrapienie z nim tylko, skąd to się u niego bierze?
Mirek wybuchnął śmiechem i, porzuciwszy ciasto, wybiegł z kuchni, być może w pogoni za zjawą lub innym diabelskim pomiotem. Witold chętnie dowiedziałby się więcej o nadprzyrodzonych zjawiskach w Idzie, ale gospodyni postawiła przed nim aromatyczną zupę, która smakowała równie dobrze, jak pachniała. Pani Kowalowa okazała się prawdziwą mistrzynią kucharskiego fachu, nie mógł zatem pozwolić, by tak wykwalifikowana siła wymknęła mu się z rąk.
– Mam nadzieję, że zostanie pani moją gospodynią? – spytał więc z obawą, że sąsiadka rozmyśli się i nie przyjmie propozycji.
– I ja na to liczę – zaśmiała się pani Gertruda.
– Obiad jest bardzo dobry – pochwalił szczerze Witold.
Gospodyni wzruszyła ramionami.
– Nie jadł pan jeszcze drugiego dania.
– Niektórzy uważają, że już po zupie można poznać kunszt szefa kuchni – próbował się wytłumaczyć. – Czy codziennie można się spodziewać takich frykasów? – zapytał po chwili, widząc schab ze śliwkami.
– To zależy wyłącznie od tego, jaki budżet przeznaczy pan na gospodarstwo domowe. Ja ze swojej strony preferuję kuchnię baskijską i francuską.
Witold popatrzył na nią znad schabu z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia, mając nawet wrażenie, że się przesłyszał.
– No, tak – potwierdziła gospodyni. – Ja, proszę pana, byłam szefową kuchni w ośrodku w Arłamowie.
– Ach tak! – zrozumiał Witold. – To wiele wyjaśnia.
Zadumał się nad historią „państwa arłamowskiego”, tajnego ośrodka rządowego z czasów PRL-u. W tamtych latach opowiadano o nim cuda na kiju – że w pokojach zainstalowano złote klamki, a w łazienkach bursztynowe armatury; że na specjalnym pasie lądowały wojskowe samoloty z wódką i kawiorem z bieługi; że odbywały się tam bale, polowania i orgie. Bywał w Arłamowie i Josip Broz Tito, i towarzysz Gierek. Strzelali do specjalnie zwabionej zwierzyny, a potem ucztowali bez końca. Ośrodek o kryptonimie W-2, luksus z ancien régime[5], wrzód na zdrowym ciele klasy pracującej. Obecnie znajdowała się tam stacja narciarska dostępna dla wszystkich, którzy mają wystarczająco grube portfele. Urząd Rady Ministrów zatrzymał sobie tylko kilka idiotycznych domków w stylu góralskim, pasujących do Bieszczad jak pięść do nosa.
Pani Gertruda też chyba myślała o czymś podobnym, bo odłożyła ścierkę, którą wycierała naczynia, i usiadła przy stole.
– Żeby pan wiedział, jak oni jedli! Pierwszy sekretarz Gierek to preferował kuchnię francuską.
– A myślałem, że raczej pyzy śląskie i ruskie – wtrącił Witold.
– Co za herezje pan opowiada? – zgorszyła się gospodyni. – Ruskie się zresztą wtedy nazywały „pierogi legnickie”. A kuchnia rosyjska wcale nie była popularna. Te kołduny i solanki nie są zbyt smaczne. Kuchnia polska i francuska. Może napije się pan herbaty? – uśmiechnęła się, zmieniając temat.
– Bardzo chętnie, choć piłem już jedną u pani sołtys.
– A, poznał już pan naszą Milę? – Pani Kowalowa rozpromieniła się, a Witold pokiwał głową.
– To prawdziwe szczęście, że ją mamy. Zanim tu przyjechała, to mój mąż był sołtysem. Ale teraz jest dużo lepiej – zapewniła gorąco, a Witold chciał zapytać, jak owo „lepiej” się objawia, ale nie zdążył, bo w drzwiach pojawił się przerażony Mirek.
– Mamusiu, proszę pana! Pojawiło się! – wrzasnął bez tchu, aż w oknach zatrzęsły się szyby.
Miałem rację z tym Matzerathem – pomyślał Witold.
– Co się znowu pojawiło? – zapytała jego matka z niezmąconym spokojem, zabierając się do układania naczyń.
– Zjawa. Straszna, bladozielona… Wychodziła z Upiornej Kapliczki.
– To jest tu także upiorna kapliczka? – zapytał rozbawiony Witold, którego już nic nie było w stanie zaskoczyć.
– Oczywiście – stwierdziła pani Gertruda. – Upiorna Kapliczka znajduje się tuż za bramą parku, pewnie nawet jej pan nie zauważył. Jest związana z jakimś wypadkiem czy samobójstwem w rodzinie Tyczyńskich. O to musiałby już pan zapytać panią Teklę. Mój syn uważa, że w księżycowe noce pojawia się przy niej duch.
– Bo się pojawia – zaprotestował Mirek, znowu usadowiony w kącie i pożerający podany przez matkę kawałek ciasta.
Gospodyni westchnęła.
– Wstydziłbyś się, synu, takie brednie opowiadać. Pan minister pomyśli, że ty jakiś głupol jesteś. Pewnie mgła się podniosła albo jakiś dym.
– Żaden dym – przekonywał solennie Mirek. – To była zjawa we własnej osobie.
– Oj, synu, synu. Zjawa to nie osoba, ile razy mam ci to tłumaczyć.
Witold powziął niejasne podejrzenie, że taka rozmowa pomiędzy matką a synem odbywa się już nie po raz pierwszy. Nie miał jednak siły zastanawiać się nad tym, był bardzo zmęczony i marzył o położeniu się do łóżka. Nie wiedział tylko, czy którykolwiek pokój nadaje się do zamieszkania. Zapytał o to gospodynię. Ona – jak to leżało w jej naturze – rozpromieniła się błyskawicznie.
– Oczywiście. Na górze ma pan całkowicie wykończoną sypialnię. Mirek pana tam zaprowadzi i pomoże z bagażami.
– Sam sobie z nimi poradzę, właściwie to mam tylko jedną torbę.
Jednak chłopak, przejęty swą ważną funkcją, dopadł już auta i zaczął grzebać w bagażniku. Najwyraźniej terenówka Witolda bardzo mu się spodobała.
– Czy zabierze mnie pan kiedyś ze sobą? – zapytał z nadzieją.
– Ale dokąd? – nie zrozumiał Witold, wyciągając z samochodu pudło z ulubionymi książkami i szpargałami, które zawsze zabierał ze sobą.
– Dokądkolwiek – uściślił Mirek. – Nawet do wsi albo do bramy parku, tylko kawałeczek bym się przejechał.
– Dobrze, ale teraz pokaż mi pokój.
Chłopak chwycił torbę i wbiegł do domu. Witold nawet nie próbował za nim nadążyć. Wszedł schodami na górę i idąc dalej drewnianym gankiem, okrążającym całe piętro, kierował się hałasem. Mirka znalazł w drugim pokoju po lewej stronie. Była to obszerna komnata z pięknym, wykuszowym oknem, leżąca w bezpośrednim sąsiedztwie wieży, ponad bezrękim posągiem. Z okna rozpościerał się widok na dolinę i położoną tuż obok wieś. W niektórych domkach paliło się światło. Również w domu pani sołtys, który rozpoznał po owej koślawej wieżyczce. Przez sekundę zastanowił się, czy Mila prowadzi w tym momencie obserwacje przez swoją lunetę.
Teleskop – poprawił się natychmiast w myślach. Nie doszedł jednak do żadnych wniosków, gdyż uroczy zbiór dobudówek należący do pani sołtys był jednak za daleko.
Mirek przestrzegł go jeszcze przed duchami i zniknął. Po chwili słychać już było tupot jego nóg na schodach. Witold sięgnął po filiżankę z herbatą, w którą zaopatrzyła go gospodyni, i zaczął wyciągać z pudła swoje skarby – przede wszystkim XVII-wieczną mapę Morza Karaibskiego i hiszpański galeon w butelce. Na dnie pudła znalazł wreszcie to, czego szukał – ukochaną książkę Rafaela Sabatiniego Sokół morski.
Położył się wygodnie na łóżku, owinął kocem i zatopił w lekturze, po raz co najmniej tysięczny. Księżyc zaglądał przez okno, oświetlając go spokojnym, srebrzystym blaskiem, wszędzie wokół dźwięczała niesamowita cisza, przerywana od czasu do czasu szczekaniem jakiegoś wiejskiego kundla. Po kilku stronach lektury oczy same się mu zamknęły, a książka wypadła z ręki.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
PRZYPISY
[1]H. Melville, Moby Dick, tłum. B. Zieliński, Szczecin 1987, s. 25.
[2] T.S. Eliot, Ziemia jałowa, tłum. A. Piotrowski, [w:] Najsłynniejsze poematy XX wieku, Kraków 1996, s. 113.
[3] H. Melville, dz. cyt., s. 80.
[4] A. Mickiewicz, Pan Tadeusz, Księga IX – Bitwa, [w:] Wybór pism, Warszawa 1952, s. 210.
[5]Ancien régime,(fr.) – stare rządy, termin odnoszący się do władzy królewskiej we Francji, przed Wielką Rewolucją. Przenośnie –dawny ustrój, który uległ zmianie.
Copyright © by Agnieszka Krawczyk, 2015
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2015
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie II, Poznań 2020
Zdjęcie na okładce: © Olga Emelianova/Shutterstock
Redakcja: Katarzyna Wojtas
Korekta: Marta Akuszewska
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8075-939-8
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.